Banita (Kraszewski, 1843)/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Banita |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVIII wieku |
Wydawca | Athenaeum |
Data wyd. | 1843 |
Druk | Teofil Glücksberg |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Ówczesny kodeński Kościoł parafjalny, na którego miejscu późniéj stanąć miał piękny murowany dzisiejszy; był stary już i ubogi, poczerniałe jego ściany w wielu miejscach utrzymywały podpory; takaż dzwonnica wchód na smętarz okrywała, ze swym troistym dachem i przezroczystemi piętrami. Do koła Kościoła wznosiły się już poczęte, lecz w téj chwili zarzucone mury nowéj budowy. Dzwoniono właśnie na Prymarję, piękny letni ranek, nastąpił po wczorajszéj burzy, odświéżone powietrze wonne było i lekkie; drzewa pozieleniały, a zapach dészczu i wilgotnéj ziemi orzeźwiał. Na rynku nie było nadzwyczajnego ruchu, mieszczanki wracające już z rosy bydło przyjmowały u wrot swych dworków, kilku żydów z rękami w kieszeniach chodziło rozprawiając coś między sobą; dwóch czy trzech mieszczan szło do Kościoła. Byli to starsi Bractwa i przedniejsi śpiewacy Różańca, którym pomagające mieszczki, już siedziały w swoich drewnianych ławkach, modląc się na xięgach ogromnych.
Xiądz Wikary wolnym krokiem z brewiarzem pod pachą, szedł odprawiać Primarję, pozdrawiany po drodze, od kłaniających się mu dziadów kościelnych, mieszczan, a nawet żydów.
Ozwała się sygnaturka, Msza się zaczęła, a Różaniec codzienny zanucono. Mało było pobożnych w Kościele, jeden tylko Podstarości z Zamku przywlókł się i kląkł przed ławkami, reszta Kościoła aż po Kruchtę prawie była pusta.
W Kruchcie tłoczyła się ciżba dziadów, żyjących w blizkim Szpitalu, (uposażonym przez Sapiehów: na utrzymanie dwunastu starych), lub tułających się w okolicy, a powracających tylko ku Odpustom i Świętom większym pod Kościoł. Wszyscy w Kruchcie klęczeli i spokojnie się modlili, a wśród tego tłumu pospolitych postaci, głów nie szlachetnego wyrazu, zwiędłych twarzy, mimowolnie patrzący zwracał uwagę, na starca, co zajmował ławkę pod kropielnicą kamienną i nie klęcząc jak inni, wsparty na ogromnym koszturze smolonym, sękowatym, poglądał na otaczających go żebraków, prawie z pogardą. On się nie modlił, a jednak, gdy chłopiec zadzwonił, pochylał głowę i zginał kolano.
Siwy włos, długi, pozlepiany, brudny, spadał z głowy łyséj od czoła na ramiona, broda i wąs czerniały mu jeszcze i zasłaniały usta. Bladą twarz oświecało dwoje czarnych oczu, osłaniał nos ogromny spuszczony. Chociaż w rysach tego człowieka nie było nic nadzwyczajnego, wyraz ich jednak uderzał srogością jakąś, ogień tych małych oczu szyderski i złośliwy mięszał patrzących, a pod spuścistym wąsem trzeba się było domyślać wciętych ust sinych. Siedział pod kropielnicą, jak szatan kusiciel, bez modlitwy na ustach, bez uczucia, a żebracy nie wiém przez uszanowanie, czy przez bojaźń, do koła jego, odstąpili się i próbne zostawili miejsce. Ogromne chropawą skórą pokryte ręce jego, załamane były na kiju, co go podpiérał. Płócienny kubrak wydarły, osłaniał mu plecy, a na nagie opalone piersi, których rozrzucona nie zakrywała koszula, spadała broda, nogi ozute były w kurpie brudnemi podłożone łachmany, na dwie strony, zwieszały się dwie torby, a w każdéj z nich po kawałku chleba tylko się kołatało.
Skończyła się Msza i powoli wyszedł naprzód pan Podstarości, potém mieszczanie i mieszczanki bractwa różańcowego, Xiądz i Zakrystjan, pozostali dziadowie, gdy zamykano drzwi kościelne, zebrali się na chwilę, osłaniając się od upału, pod dzwonnicę. Naprzód przed wszystkiemi szedł milczący, ogromny, barczysty, siwy ów dziad, któregośmy widzieli w Kruchcie, pochylony nieco, a podpierający się kijem, jakby dla igraszki tylko, bo kosztur ten innemu byłby ciężarem, a on nim jak piórkiem wywijał. Zatrzymali się wszyscy pod dzwonnicą i on się wstrzymał.
Stary ale czerstwy jeszcze i rumiany dziadulek szpitalny Walenty, podszedłszy ku niemu, skinął głową i powitał go.
Ten zaledwie potrząsł głową.
— Dzień dobry Toboła.
— Dzień dobry, — mruknął on.
— Dawnoście nie byli w Kościele!
— Chodziło się po dworach, — odmruknął Tobola, — za jałmużną.
— I wróciło się z bożym darem?
Tobola potrząsł, prawie próżnemi torbami przed szpitalnym dziadem, i spojrzał mu w oczy.
— Dobrze wam gadać, siedząc pod piecem, a mając pieczone i warzone. Nie tak to łatwo wyprosić jałmużnę, jak się wam zdaje.
— A przecie się żyje.
Stary uśmiechnął się poruszeniem wąsów.
— A jużci się żyje!. At dziadowskie życie! Z kąta w kąt popędza głód, od wrót do wrót gonisz za kawałkiem mizernego chleba. A dadzą ci go myślisz za modlitwę. Oj! jadłbyś piasek, gdybyś się na to spuścił. Trzeba im mydlić oczy, oszukiwać ich, albo im służyć.
— Nie zajdziecie do nas do Szpitalu?
— Nie, — odpowiedział Toboła — idę daléj, mam pilne polecenie i spodziéwam się dobrego złapać grosza, jeśli się uda. Chcecie ze mną do Abraama?
— Ale wy nie macie za co?
— Oh! nie bójcie się — odrzekł stary, — choć próżno w torbach, ciężko w waćku, znajdzie się czém zapłacić. Chodź stary —
I Toboła naprzód ruszył mijając dziadów, co się przed nim rozstępowali, a za nim drepcząc pociągnął się Walenty.
Gdy weszli na próg gospody głośno rozmawiając, spotkał ich żyd w progu, prosząc o cichość.
— Sza! sza! Tu jest Jasny Pan chory. Całą noc bardzo jęczał, dopiéro co w Alkierzu zasnął: nie hałasujcie, bo się będzie gniewał, a i bić gotów. —
Toboła odwrócił się wzgardliwie i ramionami ruszył.
— Sam jeden? — spytał.
— I z chłopakiem?
Dziad wskazał ogromny swój kosztur za całą odpowiedź.
Wypiwszy wódki, dwaj nasi siedli za stołem i czas jakiś po cichu rozmawiali.
— Słuchajcie, — rzekł Toboła półgłosem — możecie co odemnie dostać, a powiedźcie mi, czego potrzebuję. —
— Jeśli wiem, to wasze co wiem.
— Wy wiecie o tym djable starym, co to tu siedział na Zamku, a wczorajszego dnia zniknął?
— Kto! ten pan, którego żona dawała nam codzień jałmużnę!
— Ten sam — powiedzcie mi dokąd on wyjechał.
— Nic nie wiem, — odpowiedział drapiąc się po głowie Walenty — Wczorajszego dnia rano, wysłuchali tu w Kościele Mszy świętéj i wyjechali z miasta z kilku ludźmi zabrawszy z sobą psy i rusznice, jakby na łowy: jeszcze kiedym wyciągnął rękę po zwykłą jałmużnę do pani, powiedziała mi odwracając głowę. — Jutro, jutro mój staruszku ci dam, módl się tym czasem, na naszą intencję. — Około południa nie mając co robić poszedłem sobie do dzwonnika co mieszka przy Cerkiewce na Zamku. Tylko co doszedłem tam i usiedliśmy gwarząc na ławie od okna na podwórzec, hałas się zrobił wielki na dziedzińcu, sam Podstarości wybiegł, konie siodłano, tłumoczki wynoszono i ludzie się do drogi sposobili. Poznałem, że tu obcy, a pamiętając o obietnicy jałmużny, podszedłem ku nim, pytając o panią. — Nié ma już! — odpowiedzieli krótko. — A gdzież, a to nie wróci? — Bóg wié czy powróci i kiedy.
— A moja jałmużna! — spytałem. — Dopomnisz się jeśli kiedy przyjedzie. Poszedłem tedy ze zwieszoną głową, myśląc, ot tobie obiecanka!
— Cacanka! — zawołał śmiejąc się szydersko Toboła i stukając pięścią w stół. — Jutro, potém to u nich zwykłe słówka: a głodnemu co po jutrze, co po obietnicach. Im się ręki nie chce czasem do kieszeni włożyć, i odkładają na jutro, czasem płaszcza otworzyć, czasem się odwrócić! A ty głodny podziękuj jeszcze uniżenie za obietnicę! No; aleś widział przynajmniéj którędy ludzie ich pojechali —
— Otoż to że nie: bo zaraz plunąwszy poszedłem do dzwonnika, myśląc sobie tyle tego i stać dłużéj na słońcu nie warto. Ale mi mówili potém, że pojechali, po nad Bugiem i zaraz skręcili z traktu bitego na ubocze.
Toboła pochwycił się z ławy, wziął swój kosztur dobył z węzełka kilka groszy, zapłacił i potrząsłszy głową Walentemu, wyszedł mówiąc do zoboczyska.
Z karczmy udał się wprost do Zamku, ale nie spiesząc, powolnie, rozpatrując się tam i sam, jak człowiek, któremu nie pilno i nic go nie nagli, kilka razy zatrzymał się witając panów mieszczan znajomych. U wrót już napotkał ryżego chłopa, co był na posługach Podstarościego, a wczoraj przydany za przewodnika oprowadzał po Zamku nieznajomego podróżnego.
— O! stoj-no! — zawołał Toboła — jak się masz — Chłop głowę podniosł, rozśmiał się i przywitał podając rękę.
— Jak się macie stary: dawno was nie widzieli. Podstarości kilka razy mówił, pewnie Toboła gdzie zdechł.
— O! poczciwy Podstarości, daj mu Boże wyjść wprzód samemu z Zamku nogami naprzód! A co słychać u was?
— A co? nic.
— Idę za jałmużną, są goście słyszałem.
— Nie ma! Jak wymiotł, wyjechali wczoraj chwała Rogu, i wartownikowi nawet, a mnie też nic nie dawszy.
— Pojechali! a dokąd?
— Czort ich wié, co ich tu przyniosł i wyniosł. Wczoraj tu trzęśli Zamek za niémi —
— O! kto?
— A jacyś przybyli!
— A tamci goście, gdzie mówisz pojechali.
— Gdzieś traktem. — I wskazał chłop ręką na zachód, — ale to tylko byle z miasta, a potém licho ich wié gdzie, bo ludzie pytali, czy gdzie daléj znajdą próm na Bugu.
— Próm na Bugu! a! — rzekł do siebie Toboła.
— A jak tu siedzieli, to słyszę — mówił daléj, — raz w raz jeździli na łowy.
— O często po kilka dni ich nie było, włóczyli się po lesie, często nocowali po wioskach u dzierżawców, u Xięży.
— Juk myślisz, — spytał Toboła, — da Podstarości jałmużnę.
Chłop potrząsł głową.
— To nie pójdę do Zamku! — rzekł dziad — i daléj w swoję drogę. — Bądź zdrów.
To mówiąc Toboła zwrócił się i ruszył rynkiem na trakt Białéj. Podle ostatniego krzyża, gdzie się dwie drogi schodzą, był domek szpitalny, na pół wpadły w ziemię, na którego dachu porosł jasno-zielony mech, a w ścian szczélinkach trawa. Okna zasłaniała przyźba, a drzwi schowały się były ukośnie i zaryły głęboko. Na ścianie spłowiały, stary obraz Matki Boskiéj i krzyż wytarty, oznajmowały, że to był dom szpitalny. Ale dawno nikt się w nim nie mieścił, tak się zrujnował, ściany wypruchniały, mimo nalepy świécąc dziurami, komin się rozwalił, przez dach stérczały nadgniłe krokwie. Okna zabite były deszczkami i pozatykane gałganami, po nad dachem pochylona, stara, spruchniała jak domek, stała cherlawa grusza, na któréj gałęziach pozostałe kije mieszczańskich chłopców świadczyły, że niegdyś rodziła ulęgałki.
Oprócz téj staréj przyjaciółki i rowiennicy, co tuliła chatę rozwaloną, nie było nic do koła: i żółty piasek tylko wiatr zamiatał chodzący po polu.
W téj chacie mieszkał, jeśli się kiedy w wędrówce swéj zatrzymał, stary Toboła.
Przyszedłszy pod swoję chatę, dobył on drewnianego klucza i wyszukawszy otworu w uszaku drzwi, odsunął je nim, a zgiąwszy się do połowy, wszedł.
Powierzchownia odpowiedziała dobrze wnętrzu ciemnemu, wilgotnemu, brudnemu chaty, która na wpół siedziała w ziemi. Z ciemnych zupełnie sieni wchodziło się do ciemnéj prawie izby dość wielkiéj, w któréj rozwalony piec prosty, wystygły od dawna, stał czarny i smutny. Nie było stołu ani ławy, w kącie tylko na toku garść słomy leżała, pokryta szarym płótna kawałkiem, dzbanek nadbity, drewniana miska i garnek, na piecu stojące, cały przybór i majątek Toboły składały. W drugim kacie kilka koszturów podobnych temu, z jakim przyszedł, zdawało się czekać na swoję koléj.
Wszedłszy i wyjrzawszy na podwórze, stary, zasunął za sobą starannie drzwi chaty i obejrzawszy mieszkanie, w którém wszystko nietkniętém zastał, po kilko tygodniowéj niebytności, poszedł do małego alkierza za izbą, którego nie ubitą podłogę porastała chuda, żółta trawa. Tu on wygrzebał coś z kąta, rozwiązał węzełek koszuli i dołożywszy kilka sztuk pieniędzy, znowu zakopał, zasypał, potrząsł wyrwaną trawą, ubił nogami, nasunął kawałkiem opadłéj strzechy. Dopełniwszy tego, wrócił do pierwszéj izby, wyrzucił chleb z torb, zmienił kosztur na lżejszy i wyszedł z chaty, starannie ją za sobą zamykając.
Właśnie się jeszcze przy drzwiach schylony grzebał, gdy głos młody, świéży i wesoły, zaśpiéwał nie daleko, znajomą piosenkę:
Toboła się odwrócił szybko —
Drogą szła dziewczynka młodziuchna, blada, bosa, w jednéj koszulce i fartuszku wytartym, popędzając gęsi przed sobą. Blada jéj twarz, siwe oczka, nie pewnego koloru blond włosy, pod ciemną chuściną, dalekie były od piękności, a jednak było coś dziwnie powabnego w wyrazie siwych ocząt, w uśmiechu szerokawych jéj ustek. Miała może lat piętnaście, ale młodszą się wydawała, bo była chudą i piersi jeszcze się były ze snu dziecinnego nie ocknęły.
— Dobry dzień stary! — zawołała przerywając piosenkę.
— A to ty Jagusiu! Dobry dzień! Jak się masz. A co naglądałaś mi chatę!
— A jakże ojcze, a jakże: codzień dwa razy idąc tędy opatrywałam drzwi, a z daleka pasąc gęsi, raz w raz oziérałam się na wasz dwór.
— Ha! ha! piękny mi dwór do licha!
— Aby swój, ojcze! — odezwała się dziewczyna.
— Otóż to, że i nie swój!
— Bądźcie zdrowi.
— E! posłuchaj-no Jagno moja, — rzekł Toboła wstrzymując ją. — Wczorajszego dnia nie widzieliście tędy przejeżdżających podróżnych, kędy pojechali? —
— A jacy?
— Z Zamku goście!
— Oni wyjechali bardzo rano, po nad Bugiem, łęgami, pędzali się za zającem i mało mi ich psy gęsi nie podusiły.
— A po południu, kędy ich ludzie jechali?
— Też tą drogą, — ozwało się dziéwczę, — a potém zwrócili się, ot tam w brzeźniaki, i więcéj ich nie widziałam. Ale dowiecie się od Borucha, co siedzi W karczemce na brzezinie.
— Bądź zdrowa i Bóg ci zapłać Jagusiu.
— Nie ma za co. Dobréj drogi ojcze Toboło, a na długo?
— Jak się wiatr zerwie, nie wiadomo kiedy ucichnie, jak Toboła wyjedzie, niewiadomo kiedy wróci, a naglądajcie mi na mój dwór, to dostaniesz gościńca trzewiki, kiedy gdzie wyżebrzę na smiecisku.
— O! będę pilnować!
Toboła zarzucił kij na plecy i żywo ruszył ku wskazanemu brzeźniakowi, w którym z daleka już świeciła jedyna ściana biała, chaty Borucha. Nie wiele było potrzeba czasu Tobole, aby dojść do karczemki i w pół godziny już się ku niéj zbliżał, a miarkując, że postrzeżony być może, zwolnił dobrze kroku. Kijem się podparł i tak kroczył nachramując.
Gospodarz Boruch stał w progu swéj karczemki, spoglądając stoicko na stado indyków, pasące się nie daleko. Był to, biały upstrzony żółtemi piegami, ryżego włosa i ogromnéj ryżéj brody żyd, ubrany w téj chwili bardzo lekko, w kaftanie tylko, pończochach, trzewikach i zasmolonéj koszuli, któréj szérokie rękawy rożnego koloru odciskami ozdobione były. Chata jego nazwana karczmą, stojąca na drożynie do lasu wiodącéj, którędy tylko po drwa chłopi jeździli, odpowiadała miejscowym potrzebom. Był to szałas, którego tylko część mieszkalna pobielona została, a reszta sklecona z dylów nie ociosanych, płotu, żerdzi świeciła dziurami a wrota wjezdne wisiały na wyrwanym wrzeciądzu.
Postrzegłszy Tobołę Boruch, złożył ręce i zasunął w rękawy, splunął, oparł się o słup i zapatrzył się mocniéj jeszcze na indyki.
— Jak się macie.
— Nu — a co?
— A co! nic, tylko jak się macie!
— A wy?—
— Zawsze łażę, — odpowiedział Toboła.
— Umhu! — mruknął żyd.
— Macie piwo? — spytał Toboła.
— A na co wam piwo?
— A jużci pić!
— A pieniądze?
— Znajdą się — utoczcie kwartę — Boruch zaczął nie ruszając się wołać. — Sora! i zadysponował jéj podać piwa, Toboła usiadł na przyzbie.
— Ot słyszę wasz gościniec, panie Arędarzu wychodzi na trakt bity, wszak to nim i wielcy panowie zaczynają jeździć.
— Jak? — odezwał się z pogardą żyd.
— Wczoraj tędy panowie jechali?
— Czy to tylko wczoraj.
— Ale wczoraj to aż dwa razy.
— Nu to co!
— Bo to ja za niémi idę — mówił Toboła, — posłał mnie do nich Pan Podstarosta i mówił, zapytaj tam Borucha, którędy oni od niego zawrócili się, to ich gdzie nadybiesz.
— Pan Podstarosta? — spytał żyd — herst? Niech zdrów będzie. A może ty na tego i kwartę piwa kazał dać, a nie na pieniędzy?
— Co tam szwargoczesz niewierny! — zakrzyczał Toboła, abo to ja twojéj łaski potrzebuję. Mnie pan Podstarosta dał tyle na drogę, iżbym tém wszystkie twoje piwo skwaśniałe zapłacił.
— Ono nie skwaśniałe, — rzekł Boruch — a co więcéj mówił pan?
— Nic więcéj tylko powtórzył, jak ci Boruch drogi nie pokaże, to mi go przyszlij, a ja mu podziękuję.
Żyd ruszył ramionami.
— Którędy pojechali? — dodał Toboła.
— Ot, drogą tą: do Berezniaka!
— A daléj!
— Abo ja ich prowadził! Czy to ja wiem!
— Dawajże piwo!
Żydówka wyniosła kwartę, dziad ją porwał, wypił, otarł rękawem gębę i kiwnął głową żydowi, zabierając się do drogi.
— Nu, — zawołał pomykając się żyd, — a pieniędze?
— Jakie?
— Za piwo —
— Jak będę nazad wracał.
Żyd zaczął przeraźliwie wrzeszczeć, podskakiwać, szarpać się, oczy mu się wyjskrzyły, włos rozczochrał, żebrak tym czasem śmiejąc się poszedł daléj swoją drogą, ani nawet głowy ku niemu, na wrzaski jego i piszczące przeklęstwa Sory, nie odwrócił.
— Poczekaj! — zaryhotał żyd ze złością — kiedy ty złodzieju nie będziesz wisiał, bodajem nie doczekał moje dzieci pohodować. Ja to nie zapłacę za piwo! Ja ciebie znam co ty za jedny! — To wszystko wykrzyczał Boruch swoim językiem i Toboła słyszał tylko przeklęstwa, domyślał się ich, ale zrozumieć nie mógł.
On szedł daléj swoją drogą i poswistywał wahając koszturem.
Droga od karczemki daléj idąca, zwężała się i coraz mniéj była ubita, koleje jéj zarastały trawą, a miejscami dostrzedz trudno było kierunku. Sunęła się to zaroślami, to piasczystemi odłogi zasinnemi dziewanną, rozchodnikami i dzikiemi skabjozami o blado sinych główkach; to brzegiem błotnistego ługu, to krajem łąki zielonéj. Gdzie niegdzie stary, wypruchniały, pochylony krzyżyk drewniany, wznosił się smutnie nad nią, pokryty mchem biało zielonym. Toboła szedł tak śpiesznie, że się nawet mijając przed krzyżami nie żegnał. Jakaś myśl ciężyła mu nad czołem, brwi nawisły chmurne, głowa mimowolnie się spuszczała, usta machinalnie poruszały się niekiedy, a czasem i kijem gwałtownie machał.
A coraz to jakby wychodząc z zamyślenia, podnosił oczy i obracał je na wszystkie strony, szukając czegoś, wpatrując się w tumany pyłu na drogach wzbite, w ludzi przemykających z daleka.
Tak dumając, mrucząc, kijem wywijając i oglądając się bacznie, doszedł Toboła do nowéj sadyby, którąśmy wyżéj pokazali czytelnikom naszym. Był już na drodze do nowego dworku i zwalniał znacznie kroku, łamał grzbiet, aby lepiéj udać włóczęgę dziada, co sam nie wie gdzie za jałmużną się wlecze bez celu, a z pod brwi oczy jego błyskały poglądąjąc do koła.
Zastanowił się, postrzegłszy na drożynie wiodącéj do dworku, ślady kopyt końskich liczne. Spojrzał na domostwo, na prawo, na lewo, i powolnie powlókł się ku niemu.
Było z południa, dzień skwarny, słońce nad głowami wyniesione piekło prostemi promieniami; wczorajszéj burzy i dészczu, już na piasczystéj ziemi śladu nie zostało: chmury białe przemykały się po niebie, a niżéj już się w sinawe obłoki zbijały. Około dworku panowała cichość zupełna. Dziad miał czas rozpatrzyć się dobrze, nim się z rozpoczętą modlitwą, a raczéj mruczeniem zbliżył pode drzwi.
I tu długo stać musiał, nim coraz głośniéj odzywając się, zwrócił na siebie uwagę mieszkańców. Ktoś uchylił drzwi czeladnéj izby i spojrzał, potém wyszła Barbara z kawałkiem chleba w jednéj ręce i groszakiem w drugiéj.
Toboła podparty na koszturze wlepił oczy we drzwi i ciągle się modlił.
— Na ci staruszku, — ozwała się z cicha pani Barbara.
— Niech wam to odpłaci N. Panna kodeńska i Ś. Antoni ostrowiecki! — odpowiedział Toboła chowając chléb i groszak. — Taki skwarny dzień, pozwólcie mi się wody napić.
Pani Barbara zawołała na kobiétę, aby wody podała staremu.
— A skąd dziadku? — zapytała po chwilce.
— Kodeński, Jejmościuniu, kodeński, tutejszy, wszyscy mnie znają, a Jéjmość mnie nie poznała jak widzę: Toboła!
— Ah! ale bo mam krótki bardzo wzrok staruszku, a od czasu jakeśmy tu siedli na téj puszczy, to i rzadko do Kodnia chyba na wielkie święto się dojedzie.
— Ta to ja Jéjmościunię znam bardzo, — mówił Toboła, — i samego pana, jeszcze jak był na dworze znałem i póki mieszkał w Kodniu, zawsze bywało daje mi jałmużnę.
— Jakimże sposobem aż tu się dostałeś do nas. Tędy żadna droga nie idzie daléj.
— Ot, zwyczajnie po dziadowska, Jéjmościuniu: dybie człek, dybie, idzie, idzie, to gdzieś taki trafi, choć sam nie wié dokąd. Gdybyście pozwolili usiąść tu wypocząć trochu na progu.
— A siadaj sobie mój stary — ustępując ozwała się Ochmistrzyni, stęskniona że dawno do kogo słowa przemówić nie miała. — A nie powiesz mi co tam u was w Kodniu słychać?
— Wszystko po staremu, dobrodziejko! Cicho, spokojnie, chwalić Pana Boga. Wczoraj jacyś podróżni czegoś zajeżdżali w nocy na Zamek i dziś z rana wyjechali.
— Wszyscy wyjechali, — spytała pani Barbara ciekawie.
— Wszyscy, — odpowiedział mrukliwie dziad. Ochmistrzyni sama do siebie mówiąc coś w duchu, pokiwała głowa.
— Młody pan, pewnie na polowaniu, — odezwał się Toboła.
— I nie! na wiosce, — odpowiedziała Barbara — wyniósł się z dworku.
— O! a coż, nie upodobał go?
— Owszem, ale teraz tu ma gości.
Na te słowa Toboła oczy podniósł na drzwi do komnaty pańskiéj.
— Możebymi dali jałmużnę, — szepnął — pójdę się pomodlę. —
— Teraz ich nié ma: pojechali w las ze psami z rana jeszcze, — wstrzymała go Barbara.
— To pewnie krewniaki.
— I! nie, jacyś nieznajomi najechali! Człowiek za niémi głowę traci, takie to wielkie państwo. I Bóg wie, jak to się do nas przyplątało!
— Gość od Boga! — mruknął stary.
— Tać! zapewne, — trochę zawstydzona gdérała ochmistrzyni, — ale jak tu dłużéj posiedzę, to z kretesem nas zjedzą.
— Coż to, tak ich dużo jejmościuniu?
— Ludzisków, czeladzi gromada, a ich to nie wiele, tylko troje. —
Toboła się podniosł z iskrzącemi oczyma i począł się oglądać, czekając co daléj powié Barbara. Jéj zaś potrzeba było tylko, aby kto ją słuchał, i nie ustając podgdérywała.
— A jeszcze ten sam Stanisław sobie myśli, że on może tak podejmować gości, jak JMPan Wojewoda na swoim Zamku i obstaje, żeby na jego koszcie byli, a nic sobie znikąd nie sprowadzali. Sam dziś z całem myślistwem poszedł za zwierzyną, posłał rybaków na Bug, a do Kodnia za zapasami do spiżarni.
Co jest grosza to i Bóg zapłać nie powiedziawszy zjedzą.
Stary słuchał potrząsając głową.
— A to ich tu już dawno macie?
— Dopiéro od wczoraj, ale człeku się zdaje jakby dwa tygodnie, tak się skłopotał, bo to wszystko na mojéj głowie! On sobie na polowanie pociągnął, a tu krzątaj się, żeby wszystko było, i to porządnie, jak się należy, uczciwie!
— To pewnie młode paniczyki, to się do was na łowy pościągali.
— Gdzie tam — zawołała Barbara, — jeden to tam młody, drugi stary, a trzecia, prawda myśliwa, ale białogłowa! A takie to dumne!
Toboła już się był wszystkiego, czego potrzebował dowiedział, jął zatem ruszać się i stękać, jakby chciał odchodzić.
— Nie wiecie Jéjmość, — rzekł z cicha — zaraza na bydło grassuje!
— Doprawdy! — zawołała Barbara załamując ręce, — Pomorek!
— Oj tak! straszny! Już po wszystkich wsiach kurzyska kładną. Nie chcecie sobie kupić u mnie ziela od zarazy.
To mówiąc wyjął z zanadrza, w płachcie zawiniętą wiązkę suchych badylów i pokazał ją Ochmistrzyni.
— A co wam za to?
— Co łaska wasza, — rzekł Toboła, — ale zbiéranie tego ziela, wielka praca! Trzeba po miesiącu szukać i to po ostępach, po bagnach! Człek się dobrze namorduje, póki tyćką wiązczynę uciuła.
— A jakby wam séra?
— Na stare zęby to nic wart, Jéjmościuniu, lepiéj jaki grosik.
— No, no, dobrze — I niosąc szacowne ziele do swojéj izdebki Barbara, poszła po zapłatę Tobole.
On się tym czasem uśmiéchał w sobie, stojąc o drzwi oparty i ramiony podzwigując. Gdy się to dzieje we dworku, z daleka tentęt słychać w brzozowym gaju i głosy rozmowę wiodące. Stary wyprostował się, potém prędko skurczył i przypadł.
— To oni! — pomyślał, tém lepiéj!
Wyszła pani Barbara z groszem.
— Ot, Jéjmościuniu, ktoś do was jedzie.
— A ruszajcie sobie stary z Bogiem. To nasi goście, a tu pieczyste nie pieczone!
I rzuciła się do czeladnéj izby.
Toboła odsunąwszy się ode drzwi, stanął u płota i począł się głośno modlić, pochyliwszy głowę.
Zbliżali się myśliwi, których poznaliśmy w przeszłym rozdziale. Stary podsiwiały jechał naprzód zamyślony, milczący: za nim kobiéta, za nią brat, rozmawiający z sobą żywo i głośno. Kilku z dworu wiodło psy, wiozło rusznice, a jeden niosł ptaka na pięści.
Rozmowa toczyła się żywa i prawie sporna, póty, póki się zbliżyli do dworku, stary podniósł oczy i ujrzawszy dziada, dał znak towarzyszom, aby zmilkli.
Sam z niezmierną uwagą jął się w żebraka wpatrywać i pokręcał wąsa niespokojny. Toboła postrzegł, że nań uwagę zwrócili, ale nic się tém nie mieszając, jeszcze lepiéj niż wprzód zgiąwszy się, zgarbiwszy, jeszcze głośniéj się modląc, podszedł ku podróżnym, z wyciągnioną ręką.
Najpiérwszy stary sięgnął do kalety i rzucił srébrny grosz w rękę ubogiego, po nim kobiéta, mówiąc z westchnieniem.
— Módlcie się, staruszku — za —
Nie dokończyła i dodała.
— Módlcie się na naszą intencję.
— Niech JJWW. Państwu Róg zapłaci! — I pokłonił się nizko.
Stary zsiadając z konia, kilka razy obejrzał się na żebraka.
— Jakem szlachcic, — szepnął w ucho szwagrowi, — to śpieg nie zawodnie.
— A to mu w łeb strzelić — odpowiedział nie zająknąwszy się szwagier.
Stary kiwnął głową i wszedł do sieni.
Jakkolwiek ta rozmowa, prawie nie postrzeżoną chwilę trwała, Toboła ujrzał szeptanie, domyślił się może treści i zaraz mrucząc niby modlitwy, zawrócił się za dom, powoli się ciągnąc, podpierając się kijem, a schowawszy się za blizkie drzewa, wyprostował się i ruszył pędem bez drogi, mówiąc do siebie.
— Teraz orty moje! i garnuszek będzie pełny! Dobra nasza! Nie żałujże nóg Toboło.