Banita (Kraszewski, 1843)/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł Powieść historyczna z XVIII wieku
Wydawca Athenaeum
Data wyd. 1843
Druk Teofil Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
Starosta.

W dworku pana Stanisława cicho było i spokojnie, piękny wieczór letni, wieczór wiejski otaczał siedzibę; w jego blaskach jaśniejącą wśród pustéj okolicy. — Niebo całe było w płomieniach, choć słońce już zaszło, za porwane obłoki. Chłód wiał ze wschodnim wiatrem, szumiącym w gałęziach nie dalekiego brzozowego gaju. — Wszystko umilkło, uciszyło się, uspokoiło, do snu układło i jedne drzewa tylko gwarzyły ponuro, smutnie, cicho. — We dworku otwarte były okna, na wpuszczenie miłego, a rzadkiego chłodu, w skwarne lato.
W izbie na lewo, siedzieli wszyscy goście i sam gospodarz; rozmowa ich nabierała charakteru pory dnia, bo i ta farbuje myśli, uczucia, wyrazy człowieka, co nieustannie pod wpływem coraz różnych zewnętrznych okoliczności, tak trudno sam sobą zawsze i zawsze jednym być może.
Mimowolnie stawała się smętną, przerywaną, i gasła, jak gdyby każdy czuł potrzebę w téj chwili, myślić w sobie, a nie wylewać się z myślami. To ten, to ów, odzywał się dla podsycenia rozmowy, ale widocznie z przymusem, dla przyzwoitości, nie z wewnętrznéj potrzeby. Stary siedział sparłszy się o stół i zwróciwszy oczy na niebo widne przez otwarte okno, dumał a wzdychał niekiedy — czasem ręką po czole przesuwał, jakby coś z niego ścierał. Czy pot, czy plamę myśli, czy troskę?
Młodszy przechadzał się po izbic, powolnie, i sam niekiedy do Stanisława się odzywał.
Kobiéta w samém oknie siedząca ze spuszczoną głową, nie kryła się ze smutkiem, niepokojem, co ją obarczał. I ona oczyma była w niebie, na które wszyscy patrzą gdy głębiéj dumają, ale sercem i myślą na ziemi. Oczy jéj polatywały, niekiedy, po drodze do dworku wiodącéj, z niespokojnością widoczną, cień brzozy od wiatru kołysanéj, suwający się po ziemi, kilka razy ją płoszył: zdawała się lękać czegoś, czegoś czekać, coś przeczuwać. Stary co pojrzał na nią, to się więcéj chmurzył, a nic jéj nie powiedział. Ona co się zalękła szelestu, mignienia, to na niego spozierała jakby jemu nie jéj groziło, niebezpieczeństwo, jakieś.
Stanisław opodal siedzący, poglądał na swoich gości badawczym wzrokiem, odpowiadał na ich pytania, a choć czuł, że między niemi a nim, była tajemnica jakaś, nie śmiał o nią wypytywać.
Coś daleko zatętniało na drodze ode wsi. Kobiéta się porwała szybko, odwróciła ku mężowi, chciała coś powiedzieć i na znak jego zamilkła.
— Czego się lękacie? — spytał nareście Stanisław z cicha. — Gdybym mógł wiedzieć co was tak przestrasza może —
— Nic, nic, — odpowiedziała prędko kobiéta i usiadła znowu przy oknie zagryzając silnie usta.
Stanisław zamilkł.
Po chwilce stary powstał z siedzenia, przeszedł się i zbliżył do gospodarza.
— Krótko się znamy. Mości panie, — rzekł; — ale mniemam, że dosyć, aby wam zupełnie zawierzyć. Nie chcę mieć dla was tajemnicy, mój gospodarzu, nie chcę byście sobie łamali głowę, co za człowieka przyjęliście pod dach swój, nie chcę nareście wystawiać was na niepokój, który za sobą prowadzę. Posłuchaj Waćpan.
— Za pozwoleniem Waszem, — przerwał Stanisław — jeśli wam wyznanie to pożytecznem być nie może, zaniechajcie go. Ktokolwiek bądź jesteście, szanuję w was gościa i gotowém za was, gdyby kto nastawać śmiał, życie moje położyć — Nie trzeba mi do tego wiedzieć, kto uczcił dom mój swoją bytnością.
— Tém bardziéj, mogę się Waści powierzyć, — rzekł stary ściskając Stanisława za rękę, gdy ten w ramię go z uszanowaniem całował — Łacniéj mi będziecie użyteczni, gdy się dowiecie com za jeden. Zapewne i z niespokojności żony mojéj i z wczorajszego listu a naszéj tu przedłużonéj bytności, domyślać się czegoś musicie. — Cenię dyskretność Waszą, żeście pytać nie chcieli. Posłuchajcie — Jestem pod ciężarem banicji i infamji, głowa moja spaść może co chwila — od kilku miesięcy nieprzyjaciel główny, z mandatem i szablą goni za mną i śledzi mnie wszędzie. Wczoraj uciekłem z Kodnia, gdzie dziś być już musi — Lękam się aby nie wyszpiegował mnie tutaj. Muszę uciekać daléj; kto wie, czy ta noc nawet bezpieczna? Widziałem żebraka krążącego tu blizko — zdaje mi się, że to był szpieg — lękam się tego.
Stanisław żywo poskoczył ku drzwiom.
— Nim mi resztę dopowiecie, — zawołał, — pozwolcie, abym o bezpieczeństwie waszém pomyślał. Mało mam ludzi, ale jakich mam, rozsadzę po drogach, na przypadek najścia, uprzedzić nas mogą, a mając tylko pół godziny przed pogonią, uprowadzę was w lasy, gdzie nikt nas nie dośledzi.
To mówiąc i nie czekając odpowiedzi, Stanisław żywo wyruszył z komnaty.
Kobiéta powstała od okna i zbliżyła się do męża.
— Trafiliście w myśl moję, — rzekła po cichu, — mnie się zdało także, że tego uczciwego młodzieńca, potrzeba było przypuścić do tajemnicy, bez niéj usłużyć nam nie mógł, a widziałam jak tego pragnął. Nie bójcie się, on nas nie zdradzi; a tak bezpieczniejsi będziem. Dziwnie że Bóg przeczucia kładnie w serca ludzkie, — dodała, — wiecie Starosto, że i mnie na widok tego starego żebraka strach jakiś mimowolny przejął, przysięgłabym że to śpieg i dotąd drzę cała.
— Jużciś powinna była do strachu nawyknąć i z niebezpieczeństwem się oswoić, — rzekł stary, — od czasu jak tułamy się po święcie, nie wiedząc gdzie jutro głowę położym!
— Gdybyć to niebezpieczeństwo było dla mnie, — powiedziała kobiéta, — ale kiedy ono wam, Starosto grozi, wam małżonkowi memu i panu, a razem ojcu i jedynemu przyjacielowi!
Starosta w czoło ją pocałował.
— Nie bójcie się — rzekł, — Bóg dobry, a przed Bogiem zdaje mi się żem nic nie winien. Sąd ludzki mylny, bo ludzki, tém bardziéj, kiedy na szalę sprawiedliwości wróg zacięży i prywata. — Nadzieja w miłosierdziu Bożem. Król JM. słaby dał się zahukać partyzantom jego a może mu wykradziono podpis ręki, ale nie tracę nadziei, że za staraniem przyjaciół, nim ten nie poczciwy mnie pochwyci, wyjdę czystym i swobodnym.
— Daj to Boże, — mówiła kobiéta, — ale tyle czasu upłynęło, a żadnéj wiadomości, żadnéj! wiedzą przecie gdzie jesteśmy, daliby nam znać, gdyby co zrobili —
— Kto wié, może nas szukają! — rzekł stary.
— O! jużby przecie znaleźli! — I potrzęsła głową z niewiarą.
— Wierz, moja panno, — rzekł Starosta, — w miłosierdzie Boże, że taki nie da temu heretykowi, na pohańbienie imienia katolickiego tryumfować się i krwią niewinną weselić. Spes in Deo.
— Dodajesz mi serca, Starosto, — mówiła kobiéta; — a i w tobie go nie wiele pono. Tak jesteś chmurny.
— Zachcieliścież, abym pod szablą mając szyję, szablankował jeszcze? — I westchnął. — Oj! nie po temu czasy.
Po krótkiéj téj rozmowie, kilkakroć przez kobiétę przerywanéj, przysłuchiwaniem się na szelest najmniejszy, usiedli znowu na swoich miejscach w milczeniu; młodszy chodził po izbie jak wprzódy. Zmierzch padał, a na kobiétę coraz częstsze strachy, coraz większe drżenia.
— Słuchajcie, — obracając się rzekła — Jakkolwiek nam na oko w téj pustyni bezpieczno, coby to szkodziło mieć na pogotowiu oręż i ludzi. Teraz zwłaszcza dla gospodarza tajemnicy już nié ma, nie wadziłoby mieć się na ostrożności.
— Zapewne, — odpowiedział Starosta, — on bezpieczny, ufam mu. — Ale ludzie? Widząc uzbrojenie, trwogę, plotki rozniosą, nie daleko stąd do Kodnia, a kto wié czy on nie jest tam jeszcze!
— Ale niechby przynajmniéj oręż był w pogotowiu — odpowiedziała kobiéta.
— Jest, — rzekł krótko młodszy.
— Nie jestem nawet bez aprehensij, — mówił stary, — względem tego rozesłania ludzi, którego poczciwemu gospodarzowi naszemu nie mogłem wzbronić. Będą i z tego baśnie.
— Co to nam szkodzi, gdy tu długo bawić nie będziem? — zawołała kobiéta. — Co nam szkodzi, że będzie wiedział, gdzieśmy byli, gdy nas tu nie będzie. Wszak ci i tak o kilka dni drogi ślad w ślad za nami goni. —
Tu nadszedł Stanisław, stary w milczeniu wyciągnął doń rękę —
— Bądźcie spokojni, — odezwał się gospodarz — wysłałem ludzi pilnować na drodze od Kodnia i od wioski, innéj tu nié ma i inną nawet do mnie, dla błota i zarośli, nie podobna się dostać postrzegłszy, czego Boże uchowaj kogokolwiek, ostrzegą nas —
— Wiedzcież teraz o kogo wam chodzi — rzekł stary. — Nie mam dla was tajemnicy. O rodzie naszym słyszeliście zapewne, od naszych to przodków przed stu kilkudziesiąt laty, JM. Panowie Sapiehowie kupili Kodeńszczyznę.
— Od Ruszczyców, słyszałem — rzekł Stanisław.
— Tak, — odrzekł stary, tego i ja jestem imienia, po przedaży majętności, przeniósł się dziad mój w Lubelskie, kędy zamieszkał na wiosce z dawna do nas należącéj. Pan Bóg nam błogosławił i imienia przybyło z Jego łaski, w dziesięcioro, co dowodzi, że nie wydzierstwem, pieniactwem i wykręty, nabywaliśmy go, boć takie nie długo się w ręku ostoi, ale poczciwą pracą. I myśmy się rozrodzili jakoś, to WMść słyszał zapewne, jeśliś kiedy w tamtych stronach bywał. Ale nieprzewidziane wyroki pańskie, i nikt nie wié, co go czeka, co nań przyjść może. Ś. p. ojciec mój, pan Miecznik, żywego serca i gorącéj krwie człowiek, o mało co pono poszło mu z sąsiadem, panem Zwolskim, nie wyśmienitego rodu człowiekiem, a jeszcze gorszych skłonności. Gadajcie sobie WMość co chcecie, a taki dobréj stajni dobre źrebce, a po osłach i klaczach zawsze muły! — Nie darmo to szlachectwo uznano kwalifikacją do cnoty, bo po czyich żyłach krew poczciwa płynie, nie łacno mu przez sam wstyd, zejść z drogi prawéj, z ujmą czci swoich przodków. Bóg tam wié, co to ci Zwolscy za jedni byli, pieczętowali się Nieczują i nikt im chłopstwa nie zadał, ale Bóg wié skąd się to przywlekło do nas i procedencji nikt nie znał, kolligacje mieli świéże i nie wyśmienite, bo stara szlachta, nie łacno wyda za nie pewnego szlachcica krew swoję. Tandem Mości panie, JMPan Miecznik, ojciec mój, żył z Podstolim, z początku na polityce. Widywali się z sobą i kłaniali uprzejmie, bywali u siebie, w Kościele w jednéj ławie siadali, na Sejmiku nie wadzili się — a choć gorącymi sobie nie byli przyjaciołmi, jakoś to się tam kleiło. Ś. p. ojciec mój, był prawy szlachcic, śmierdział mu chłop o milę, choćby się tytułem pobielił, i inaczéj srogiéj jego antypatji ku Podstolemu wytłumaczyć sobie nie mogę, jeno jakiémś przeczuciem w tym człowieku. Mój ojciec mawiał — przepuść mi Panie Boże, jeśli niesłusznie posądzam, ale Podstolemu tak z oczu patrzy, jakby co niepoczciwego miał w sercu. Daj Boże, aby się to nie okazało!. —
Tym czasem swoją drogą demonstracje affektu sąsiedzkiego, ut decet, trwały. W dniu imienin ojca mojego na S. Piotr i Paweł, zjeżdżał Podstoli, a reprocitutem zachowując, ojciec nie chybił na S. Jan. I byli z sobą ot tak, ni źle ni dobrze. Już był Podstoli porobił sobie nieprzyjaciół wielu co na niego dziwne rzeczy wymyślali, a jeszcze z moim ojcem był zgodnie. Jeden i drugi zajeżdżał do nas i mówił. — Ej, strzeżcie Mości Mieczniku, bo i wam on za skórę zaleje. Nie darmo nań mówią, że nie wierna żydowska krew płynie w jego żyłach! Nienawidzi nas i każdemu z kolei dojeść musi. — A Mospanie, — odpowiadał ojciec, — jeśli mi w drogę wlezie, nauczę go mores i po wszystkiém.
Niedługo jakoś potém, mizerja Mości Panie, zajmują stado, na naszych gruntach i przypędzają do dworu.
Pisze Podstoli cierpki list do ojca, a mimo to, dla sąsiedztwa i zgody kazano wydać bydło. Wziął to widać sąsiad za brak duszy w Mieczniku, co było tylko benewolencją. Nuż tedy pozwalać sobie i jako tam był spory gaj dębowy w kwestji będący, którego obie strony nie używały, ad futuram decisionem Sądu; i z dawien dawna strzegły — Podstoli, nagle, posyła fury i tnie w pień — podskoczył Miecznik na krześle, gdy mu o tém znać dano, nuż ludzi, nuż chłopstwo, officjalistów, dwór, kto żył, sami na koń, plebs per pedes, na miejsce lecą. Ale już furtive uwieziono drzewo i pnie tylko gołe stérczały, świadcząc o dopełnionym rabunku.
Ojciec nic mając co już czynić, wydał pozew o gwałt, najście, o dezolację majętności, w terminach nie bardzo delikatnych. Podstoli gorzéj jeszcze rozjuszony, ozwał się — Kiedy wisieć to za obie nogi — Znowu w las fury.
Ale ojciec dowiedział się w porę, i gdy mrokiem rannym, naszli rozbojcy w las, osoczywszy ich chłopstwem jak niedźwiedzi, pobrał, zagrabił bydło, wozy, bo sukmany i koszule nawet, tak że odprawił nachodzców, jak się porodzili na świat.
Z tego się urodził długi, process i animositas fatalna, z któréj przyszło do osobistych pogróżek i zasadzek. Ale gdy ojciec mój, jako na prawego szlachcica przystało, wszystko czynił po dniu i otwarcie, to Podstoli, natura chytra, po złodziejski się zakradał. Wyzywał kilkakroć na rękę ś. p. ojciec, ale Podstoli, dla różnych okazji, stanąć wymawiał się, preferując czyhać po drogach, po karczmach, chrustach i stawiać zasadzki.
Przyszło do tego, że ojca mego doszły wieści, jakoby gotował się nań nocny napad, czemu wierzyć nie chciał śmiejąc się i ani pomnożył ludzi przy sobie, ani ostrożności żadnéj zachował, nie chcąc bojaźni pokazać. Tandem nocy jednéj jakoby zbójcy jacyś, Podstolego przyjaciele, pozbierana hałastra którą żywił, propter comoditatem w swych excessach; z nim razem, w spiączki ojca napadli. Ale nie wiele czasu było mu potrzeba, by stanąć w pogotowiu do obrony. Nim drzwi wyparto, miał już rusznicę w ręku i ludzie się nasi ruszyli. Wchodzącego Podstolego, nie przewidziany wyrok Boski bardziéj niż ręka niego ojca in tenebris położyła trupem. Pozbawieni wodza pierzchnęli zbójcy.
Wypadek ten okazją był wielkiego zajścia między familjami i my synowie, naturalnie nieprzyjażń ojcowską poślubiliśmy. Widzicie do czego może doprowadzić, jedno bydło w szkodzie zajęte.
Podstolic i ja kiedyśmy się na jednéj ławie w szkole zeszli, choć jam starszy był, bo mnie ojciec nie prędko puścił z domu, tośmy się od siebie odsuwali z pogardą jeden na drugiego patrząc. W szkołach jeszcze zawiązała się nieprzyjaźń, jak dla innych amicitia się zawiązuje, na cały żywot ludzki nierozerwana.
Straciliśmy się potém z oczu, bom ja w kraju został, osierocony przez ś. p. ojca i pobożną matkę, co za nim prędko poszła, a on za granicę wyjechał i długo o nim słychać nie było.
Aż ci dowiaduję się w nie mało lat potém, że z cudzych krajów powrócił, poczułem krew postępującą mi do głowy. Ludzie różnie o nim prawili, ale una voce powiadano, że chwyciwszy zarazy, kędyś w niemieckich krajach, przywiózł do kraju nową wiarę, herezję jakoż brzydką. Jakoż się to i prędko okazało, przez praktyki, jakie miał z Arjany rakowskiemi i lubelskiemi, jeżdżąc raz w raz to na Litwę, to po Koronie a uwijając się między nowowiercami.
A że to świéżo z za granic wróciło i najświéższych zachwyciło nowinek, jakiś czas wyrywali go sobie wszyscy, a pociągali to tam, to sam, od zboru do zboru, od kirchy do kirchy. Poczęła go tedy partja heretycka prowadzić do urzędów i nie wiedzieć jak Podkomorstwo wyrobili.
Jeszcześmy się byli z JMością nie widzieli od szkolnej ławy, a nie zapomnieliśmy nieprzyjaźni, co we krwi była. Dochodziły mnie wieści, jakoby się odzywał.
— Wytoczę ja krew tego papieżnika, za ojcowską. — Milczałem i czekałem co będzie. Bóg go tam wié, co myślał, a pewnie nic dobrego, ale siedział spokojnie i poszastawszy się czas niejaki, nie mięszając się do rozruchów krajowych w wiosce swojéj, albo w Lublinie, u Ministrów raz w raz siedział. Nastąpił rokosz, nie naszéj głowy to sądzić, kto tam praw był, czy ci co w nim byli, czy ci co przeciw niemu. Jeszcze to nieskończona rzecz, a pożyjemy to zobaczymy. Dość, że przez kolligacje nasze, wciągnieni zostaliśmy ja i Jegomość pan brat mój stryjeczny do związku. — Tu dopiéro jakoby na mnie czyhał Podkomorzy, co sam byłby Króla JMci z Katoliki wszystkiemi w łyżce wody utopił, począł przeciwko mnie chodzić, krzycząc głośno, a wskazując palcem, a praktykując, ze swémi, jakoby mnie zgubił. Tandem jeszcze rokoszan nie ścigano jako dzikiego zwierza, krom tych, na których kryminały się nalazly i o nich pan Hetman Uniwersały był rozesłał po wszystkiéj Koronie. Napróżno tam machinował Podkomorzy, nic jeszcze wskórać nie mógł. Aliści spodobało się motorom związku, mianować mnie Rotmistrzem i wyznaczyć do wybierania prowijantów i stacji. — Musiałem przyjąć na się acz nie miły obowiązek, zwłaszcza żem i serce tracił do Rokoszu, widząc pod pokrywką dobra publicznego, o co tu szło. Ale mi się jeszcze były oczy nie otworzyły zupełnie i volens nolens, Rotmistrzowstwo akceptowałem; a z nim i obowiązki jego, coraz pod te czasy trudniejsze. Wszędy bowiem gwałtem prawie brać było potrzeba rekwizycie, a Uniwersały hetmańskie, za rabusiów nas i nieprzyjaciół patriae — ogłosiły. Nie rzadka że i zbrojną ręką nas odpychano.
Nie propter animositatem, ale ex officio wypadło, z majątku Podkomorzego wybiérać stację i pewną summę pieniężną. Wiedział on o tém i odgrażał się bronić, alem się ja nie bardzo lękał i w biały dzień zajechałem na dwór. Poczet mój był liczniejszy od całéj czeredy podkomorskiéj, chocia się gotował, alem i ja nie bez ostrożności na niebezpieczne poselstwo jechał. Ustąpił tedy i zostawił dom otworem, gdzie się wedle prawa i postanowienia postąpiło, broniąc tém bardziéj excessu, że u nieprzyjaciela i zostawując kwit jak należy.
Tandem, gdy już po wszystkiém, i ze dworu ujeżdzamy, strzelił któś do mnie z za płotu i umknął. Kula przeszyła mi wylot na lewéj ręce.
Wnet rzucili się towarzysze za zbójcą i byliby go rozsiekali, albo powiesili, gdybym sam nie przypadł, a postrzegłszy Podkomorzego, chociem go dawno nie widział, rozkazałem dać pokój.
— Mości panowie bracia, — rzekłem, — postąpił sobie nie jako ślachcic, ale jako chłop rozbójca, nie wart śmierci z ręki ślacheckiéj, ani od szabli.
— Więc na gałąź go! — zakrzyczano.
— Bron Boże! — zawołałem, — dać mu pokój, to nieprzyjaciel mój osobisty, i włos mu z głowy nie spadnie, aby nie powiedziano, że officium publicum spełniając, dogodzało się krewkości własnéj. Tandem nie wadzi dać pro memoria i różgami ochłostać.
Na te słowa moje, rozjuszył się Podkomorzy, i skakać im do oczu począł, dopraszając się śmierci, a hańby swéj i sromoty chcąc uniknąć. Nigdym się nie spodział tak nagłéj odwagi w tym człowieku, boć to krew nie dobra była. Ale na ten raz, muszę mu oddać sprawiedliwość, że o mało sam na rusznicę nie wlazł, a gdyby był miał pod ręką, to byłby sobie życie odebrał, tak się bezecnéj chłosty przeląkł. Nie minęła go jednak, i co gorzéj przy świadkach, bo się byli i ludzie dworscy zbiegli, a że był tyran na nich, to się jeszcze po cichu wyśmiewali z nieboraka. Po odprawionéj exekucji, więcéj wstydliwéj, niż bolesnéj, odjechaliśmy, ale Podkomorzy jako stał, tak na temże miejscu ukląkł, jurament wykonywając, że póty nie spocznie, póki głowy mojéj mieć nie będzie.
Jam spokojnie do domu wrócił i że to jakoś dla świąt blizkich, rokosz się był pohamował i wszyscy po domach porozjeżdżali, siedziałem spokojnie, ani o niczém wiém, wypadło daléj jechać za sprawą publiczną i za swojemi, zapomniało się wszystkiego i cicho. Aliści gdy wracam do siebie, spotyka mnie szwagier i żona w drodze, nic nie wiedzącego, ze smutną nowiną, jako heretyk, przez partiję swą po cichu sąd nademną przewiodłszy, ufarbowawszy mnie jako sam chciał, daléj infamję i banicją wyrobił i mandat na głowę.
Nie było po co do domu wracać — a odtąd jam exul et profugus, gdy zaciętość nieprzyjaciela co chwila większa i krok w krok za mną goni. Starania przyjaciół u Króla JM mniéj skuteczne być muszą, bom na spisie Rokoszan był, nie taję się z tém, a choć JMP. Sapieha obiecał mi protekcję swą i czynnie chodzi około téj sprawy, dotąd widać nic uczynić nie mógł.
Wiécie więc com za jeden i jakom na sumieniu zda się mało winien — ale nie wiécie jeszcze czém się animositas nieprzyjaciela mego pomnożyła wielce o Helenę to poszło, rzekł stary uśmiéchając się choć nie o trojańską, ale od tamtéj pewnie więcéj wartą. — Oto ją przed sobą widzicie.
Kobiéta spuściła w dół oczy wstydliwie, a on kończył.
— Pięknéj krwie ślacheckiéj i poczciwego to rodu panna, a nawet, chociaż nie w tak blizkim stopniu, nieco mi powinowata. Ojciec nieboszczyk trzymając ją do Chrztu, za małżonkę mi przeznaczył. Osierociała potém, ale opiekunowie, a przyjaciele nasi, wiedząc o umowie rodzicielskiéj, nie chcieli jéj psować. Czekałem cierpliwie choć mi włos poszpakowaciał, aby lat statecznych doszła. Tym czasem Podkomorzy wróciwszy z podróży, a nabrawszy polityki francuzkiéj, jął do domu stryja kędy Helena przebywała, uczęszczać; i po cudzoziemsku się zalecać. Dostawszy rekuzę, dwakroć na mnie był zajadlejszy, że mi się powiodło, gdzie on szwankował. A podobno mu, nie o towarzyszkę poczciwą i przyjaciela dozgonnego szło, ale o majętności panny i worek!
Gdy mu zaś za przyczynę odmowienia dano, różność wiary, jeszcze gorzéj się jadł, wykrzykując, jako to niesprawiedliwie i lekkomyślnie, u nas popychano zewsząd nowowierców. Dozwolono mu nagadać się do woli o jakiéjś tam wolności sumienia, która niczém innem nie jest, tylko wolnością grzeszenia, co się jéj domagają panowie nie katolicy. — Otóż nowa zajadłość na mnie, a passja ku Helenie, jako rzeka groblą podniosła się tak, że i jéj w domu zostawić nie zdało się, a brat poczciwy, niebezpieczeństwo podzielić po bratersku sam zażądał.
JMP. Sapieha sądząc, że najlepiéj mnie ukryje, tu w Podlasiu, gdzie kraj cichy i spokojny, naznaczył Kodeń na schronienie, ale jako widzicie JM. P. Podkomorzy nie śpi. Już zaraz po ucieczce z domu, dowiedzieliśmy się w Lublinie, że się wybrał z dobrym pocztem za mną. Przesiedziało się czas jakiś w mieście, potém wałęsało się po różnych stronach, nim przybyło do Kodnia. Aliści i tu o nim słychać.
— Stropićby go potrzeba, — rzekł Stanisław żywo — jakkolwiekem wam rad u siebie, ale życzę wprzód wrócić nazad dawną drogą ku Lublinowi, kędy was pewnie szukać nie będzie. Jeśli wam usłużyć mogę, chętnie mnie mieć będziecie towarzyszem, albo lepiéj, abym z listami do P. Wojewody od was dobiegł. Tym czasem można mu wskazać, żeście indziéj ujechali, naprzykład na Ruś, a kiedy popędzi za wami, proszę was znowu do mnie, tu tyleśmy się go pozbyli z okolicy, lepsze schronienie niż w Kodniu, kędy po trakcie z Litwy do Korony, nie ustannie pełno gości i podróżnych.
— Dobrze to jest, — odpowiedział Starosta, — ale i ku Lublinowi dostać się trudno.
— Będę wam przewodnikiem, — rzekł Stanisław, — drogę znam tak, żebym trafił z zawiązanemi oczyma i to manowcami a nie bitym gościńcem.
— Chcieliżbyście dla nas, podjąć tyle trudu? — ozwał się Starosta.
— Skoroście mi się powierzyli i zaufali, winienem wam wszelką pomoc, — rzekł Stanisław, — ochotnie się jéj podejmę. Alboż mam coby mnie w domu trzymało?
Kobiéta wejrzeniem zdawała się prosić męża, aby dozwolił towarzyszyć Stanisławowi; on się wahał.
— Zobaczymy, — rzekł, — a teraz nie mówmy już o tém. Znajdzie się co weselszego nad to.
Ledwie tych słów domawiał, w oddaleniu dał się słyszeć tentent.
Helena się porwała, Starosta i szwagier jego: mieli się do broni, Stanisław rzucił się ku drzwiom.
— Stójcie, — rzekł, — słyszę po tentencie, że to jeden jeździec tylko, znać mój wysłany. Bądźcie spokojni, będziemy mieli czas do ucieczki.. Ja pójdę naprzód ku niemu.
I wybiegł drogą, a że już z ciemniało, nie prędko poznał, własnego sługę.
— Stój! — zawołał — co słychać, jedzie kto?
— Jeden tylko jezdziec od Kodnia.
— Jeden, dobrzeli widziałeś i sam. —
— Sam, jeden.
— Daleko? —
— Wyprzedziłem go na kilka staj tylko.
— Wprost do nas jedzie?
— Nie ma inszéj drogi.
Stanisław zwrócił się szybko ku dworowi, rozkazał posiodłać konie, a oznajmiwszy Staroście, że jeździec postrzeżony był sam jeden, uzbroił się i oczekiwał najpiérwszy w progu domu, na gościa.
Już słychać było cwałującego konia i wkrótce na spienionéj, chudéj szkapie, co się wstrzymana robiąc bokami u progu rozparła, ukazał się wysokiego wzrostu mężczyzna.
Postrzegłszy kogoś stojącego na progu, ozwał się z cicha.
— Gospodarz domu?
— Do usług, przed wami!
— A! to wy panie Stanisławie. —
— To wy, Podstarości. Witajcież. — Ale zkądeście sobie o mnie przypomnieć raczyli, za com mocno wam wdzięczen!
— O! a Wasz mości zaraz w głowic, że ja do niego umyślnie w odwiedziny!
— A do kogoż u licha, chyba do pani Barbary, — rzekł rozweselony uniknionym niepokojem Stanisław.
— Abo więcéj nikogo u Waści nié ma? hę!
I Podstarości zastanowił się w progu jakby wejść nie chciał.
Kogoż bo szukacie?
— Nie macie nikogo z gości? — rzekł znowu stary, — niechcąc się napróżno wygadać.
Walczyli tak oba, czekając, który się wprzód wyda, aż głosy ich doszły do uszu ciekawie przesłuchujących się i niepokoju pełnych gości. Starosta poznał głos poczciwego sługi Wojewody i mimo nalegań niedowierzającéj Heleny, wybiegł przed dom.
— Co u was słychać? — spytał szybko — nie witając się z Podstarościm. Był? Jest.
— Do stóp W. Miłości ścielę się — rzekł kodeński wódz, jakże zdrowie.
Ad rem kochany panie! ad rem, był! jest?
Podstarości wskazał na P. Stanisława, jakby się przy nim wahał mówić.
— Śmiało, śmiało, to przyjaciel, gospodarz, mówcie.
— Był, mości Starosto, ale nic nie wskórawszy pojechał. Miałem się dobrze od niego, bo i groźby i prośby i tentacji przekupienia nie brakło, i prób podejścia mnie trefnego, ale jakoś z pomocą Bożą, a słabym moim rozumem wyszedłem ex unguis nie zadraśnięty.
— Pojechał? — spytał Starosta.
— Przetrząsnąwszy Zamek, nałajawszy, nafukawszy, nagroziwszy, a było to w nocy; nazajutrz rano, to jest dziś — wyniósł się traktem w Litwę.
Starosta klasnął w dłonie.
— Nie cieszcie się tak bardzo! — rzekł potrząsając głową Podstarości. Coś mi mówi, że to udana tylko dalsza podróż. Posyłałem do gospody, kędy stał i naleziono w niéj jednego z czeladzi, pod pozorem choroby zostawionego.
Pomyślałem tedy — chytryś ty ptaszku, ale i ja nie Symplicjusz. Do żyda tedy, a wziąwszy go na Zamek, w pytania. Pokazało się że jak świt sługa, chory chodził i widziano go podle Kościoła z kimś na rynku rozmawiającego. Nie był tu kto dzisiaj!
— Nikt, prócz dziada żebraka.
Habemus! mamy go! Certissime śpieg nieprzyjacielski — którenże to abym wiedział? jeśli go znacie.
— Pani Barbara lepiéj o tém wam powié, — rzekł Stanisław, — bo od niego kupiła ziela na okurzanie bydła od zarazy. — I poskoczył za Ochmistrzynią.
Nie prędko ukazała się cała w bieli we drzwiach czeladnéj izby, pani Barbara, kwaśna że jéj przerwano pacierze i od dwóch dni chwili pokoju nie dawano. Nawet kochanego Podstarościego mniéj czule, niż zwykle, pozdrowiła.
— Kochana pani Włoska, — zawołał Podstarości, — potrzebna nam jesteś do scrutinium.
— Co? Co? Dalipan z waszą łaciną, licho was chyba zrozumie — pomrukiwała pani Barbara?
— Co to to za żebrak był tu dziś u Jejmości.
— Zachcieliście: poczciwy starowina znajomy z Kodnia, Toboła go zowią, przychodził za jałmużną i Bóg mu zapłać, przedał mi ziela od pomorku.
Certissime szpieg — rzekł Podstarości, — znam go doskonale, łajdak wielki, przeprowadzał złodziei cyganów z Rusi tędy lasami, za co nie mało się nasiedział w zamkowéj turmie i tandem nie użyto nad nim Jus gladii tylko przez litość — a szkoda. Gdzie się on pokaże, nigdy darmo. Nié ma czego czekać.
— A coż to on miał szpiegować? — zawołała przelękniona Pani. Włoska, załamując ręce, — pewnie rozbojnikom drogi toruje. Jezus, Marja! uciekajmyż co rychléj do Kodnia.
— Idźcie spać. Dobréj nocy! — rzekł Podstarości, — nie bójcie się, nie o was to chodzi.
— Panie Stanisławie, jeśli masz Boga w sercu, uciekajmy do Kodnia, — wołała zrozpaczona Barbara. — A! ja temu niegodziwemu jeszcze dałam jałmużny! Panie Stanisławie! uciekajmy, każ zaprzęgać na miłość Bożą, w téj pustyni, nawet o ratunek człekby darmo krzyczał. Pewnie już Cyganów naprowadzi! —
I tak lamentując, wołała coraz głośniéj Ochmistrzyni, aż radą nie radą a nie przekonaną, wywiódł P. Stanisław prawie gwałtem do jéj izdebki, gdzie nie tracąc chwili poczęła się, mimo uspokojeń jego i zapewnień, co najrychléj pakować.
Tym czasem Podstarości zniżając się do kolan Starosty, wchodził za nim do izby gościnnéj.

(Dalszy ciąg nastąpi[1].)





  1. Przypis własny Wikiźródeł Powieść nie dokończona





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.