<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Barani Kożuszek
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W czasie niebytności pańskiej w domu stary pan Maciej zwykł był, niewiele mając do czynienia, puszczać się na zwiady po mieście. Miewał rozmaite polecenia do osób, z któremi pan jego był w stosunkach, a potem przysłuchiwał się, przypatrywał, bo i obawę miał o pana swego, niedobrze rozumiejąc rolę, jaką odgrywał i ciekaw też sam był tego, co się wokoło działo.
Była to chwila, gdy podbudzone życie zarówno się czuć i widzieć dawało w salonach, jak na ulicach. We wszystkich warstwach społeczeństwa drgały prądy, zwiastujące jakieś wielkie przekształcenie. Mieszczanie upominali się o prawa swoje; mówiono o reformie ustaw dla Żydów, przekształcać miano wojsko, uwalniano tu i owdzie włościan. Nowy wiatr jakiś ciepły powiewał na stare lodu skorupy.
W ulicach grupowali się ludzie, rozmawiając głośno o posiedzeniach sejmowych, śmiejąc się z wystąpień jednych, przyklaskując drugim. Po długich sesyach, kobiety, które się im z galeryi przysłuchiwały, wracały z rumieńcami na twarzy, rozprawiając, unosząc się, śmiejąc.
W ciemnych izdebkach prostych rzemieślników gwarzono o czemś, czego dobrze nie rozumiano, czując, że się coś wielkiego gotowało.
Pospolity lud i stare dewotki zapowiadały wojnę.
W stolicy życie wrzało.
Przyczyniało się do tego i to, że wielki napływ ludności z prowincyi handel i rzemiosła wprawiał w ruch niezwykły.
Jakaś nowa era podbudzonego, energicznego życia zdawała się zwiastować. Stosunki się zmieniały. Dawni, zwyczajni i najmilsi goście zamkowi teraz unikali króla. Nowi ludzie zaczynali go otaczać.
Z kazalnic brzmiały mowy tak śmiałe, jakich nikt nigdy dawniej nie słyszał. Owo hasło, później tak głośne: „król z narodem!“ już z ust do ust obiegało.
Ludzie dawniej w stolicy przemożni, szanowani, rej wodzący, niknęli, lub siedzieli po domach pozamykani. Nowi rośli i zaczynali być w ustach wszystkich.
Poczciwy stary sługa, pan Maciej, był w tem wszystkiem jak w rogu. Nie rozumiał, co się działo; wiedział jedno tylko, iż starego, któremu od dzieciństwa służył, którego kochał i nad nim bolał, ludzie jacyś opanowali.
Nie mógł pojąć, do czego się to zdało, co on robił, a przeczuwał w tych pokątnych zabiegach jakieś niebezpieczeństwo. Człek był prosty, pobożny, cichy, po swojemu niegłupi, a ciężarem nad siły przygnębiony.
Pocieszało go to jedno, iż pana swojego znając od lat młodych, poczciwym, prawym i rozumnym go zawsze widział.
— Juści-ta musi on wiedzieć, co robi — mówił, pocieszając się. — Byle go źli ludzie na jaką biedę nie narazili.
Trafiało się, iż błąkający się po mieście pan Maciej spotykał Barani kożuszek, którego nie powinien był znać. Naówczas odwracał się od niego szybko i uchodził.
Dzień staremu słudze upływał bardzo jednostajnie. Zrana szedł zwykle na mszę świętą, powracał do domu na Krochmalną ulicę, zjadał swój obiad, podrzemał na ławce i wyruszał znów na miasto.
Sprawiwszy posyłki, bo musiał często gdzieś coś odbierać i po księgarniach kupować nowe świstki, miał zwyczaj starowina zachodzić na piwo do znanej sobie gospody na Marywilu. Tu czasem się coś o uszy obiło... Najrozmaitsi ludzie trafiali się w tem Kafarnaum... Miał pan Maciej i porobione tu znajomości. Zresztą małomówny, bawił się, przysłuchując rozmowom różnobarwnym, do których rzadko bardzo się mieszał.
Dnia tego izba, w której zwykle piwo swe dostawał, nie prosząc nawet o nie, bo mu Magda, sługa szynkarki, sama je przynosiła, zobaczywszy go — była więcej przepełnioną niż codziennie. Było dużo czeladzi dworskiej ze wsi, ale i miejskiej gawiedzi sporo.
Maciej zasiadł w kącie i przypatrywał się, czyniąc postrzeżenia. Na Marywilu, gdzie gęsto zawsze było i żaden dzień się bez jakiejś awantury nie obszedł, najczęściej o złodziejstwach, o przypadkach, o nieczystych sprawach nasłuchać się było można.
Około milczącego starca siedziało dwóch ludzi. Szeptali z sobą, lecz niezbyt głos zniżając.
Jeden z nich, gdyby nie strój, podobnyby był do hajduka; chłopisko ogromne, wąsate, z czołem nizkiem, z nosem burakowym, z twarzą popryszczoną, z oczyma biegającemi żywo na wszystkie strony, zdawał się siedzącemu przy sobie jakąś naukę administrować; kiwał palcem, brał go za kołnierz od opończy i usiłował mu coś wrazić.
Drugi, człek średniego wzrostu, twarzy śniadej, zasępionej, odziany ubogo, głową kiwał potakująco, z niejakim respektem dla nauczyciela.
— Jest taki przykaz wydany — mówił hajduk — żeby nas jak najwięcej na tego szelmę oko miało. Musić albo co skradł, albo się sprzeniewierzył, albo zbiegł zkąd, albo i zabił kogo może. Już to niedarmo! Ja zawszem sobie mówił, od kiedy go widzę po kościołach i na ulicach, że to nie żaden nasz jest... prosty żebrak. Bo to nie może być. Taki człek, co się ludzi nie boi, to ci pójdzie przecie wypić, spocząć, pogadać... A ta bestya przewija ci się popod kruchtami, na ulicach, temu i owemu do ucha coś wrzaśnie... Tu był, tu go niema. Nikt jego nie zna. Barani kożuszek i tyle! Ja sobie myślałem zawsze, że na niego przyjdzie ta godzina, że go wezmą i wypatroszą... bo tam pod tym kożuchem coś jest. Więc ty, Dydak, słuchaj ino dobrze, bo to nie jest żadna darmocha, za to zapłacą. My jego musimy przydybać tak, żeby wiedzieć gdzie jego barłóg, gdzie on lega, a potem wziąć, to już nie nasza rzecz. Będzie za to coś, kto spenetruje, zkąd on wychodzi i dokąd wchodzi. Jednemu się za nim nie nabiegać; ale nas kilku, żeby dyabła zjadł, żeby się pod ziemię schował... dojdziemy.
Dydak głową kiwał, twarz miał jakąś niejasną, nic niemówiącą, usta zacięte; ale choć hajduk obchodził się z nim jak z ba i bardzo jakimś, wejrzenie, które czasem rzucał mały na ogromnego, więcej sprytu zdradzało, niż wielomównego nauczyciela instrukcyi.
— Na ten przykład — bąknął nareszcie Dydak — gdyby my jego gniazdo odkryli, to ileż?
Hajduk się zamyślił.
— Bo to, widzicie — cedził powoli mały — kiedy się człek taki ma z czem kryć, niełatwa rzecz trop znaleźć. Nie jeden dzień, ani dwa... Kto go zresztą wie, jaką on moc ma? To niełatwa sprawa.
Poczęli gwarzyć to ciszej, to głośniej, a Maciej, który wzmiankę o Baranim kożuszku posłyszał, drgnął cały.
Pochylił się niby bez myśli ku rozmawiającym, chcąc, jak się zdawało, do ich narady się wmieszać. Dosyć długo mu się nie wiodło.
W ostatku, gdy znów głośniej coś o Baranim kożuszku odezwał się hajduk, pan Maciej spytał:
— O tym żebraku mówicie? — i udał, że się śmieje.
— A no — odparł Dydak, obracając się z ciekawością.
— To bo człek — mówił Maciej, kręcąc głową.
Hajduk słuchał z uwagą.
— Co myślicie?
— Co? On coś zna — szepnął Maciej. — O niego się ocierać niezdrowo. Wiem ja o tem.
Dydak ciekawie się wykręcił cały do mówiącego.
— A ja powiem — odparł hajduk — że czy on zna, czy nie, to tam widłami pisano, ale zbroić coś musiał.
Maciej ruszył ramionami.
— On-że tu nie od wczora. Gdyby co na niego było, miało czas się pokazać.
Wdanie się pana Macieja zamknęło usta rozmawiającym, ale im otworzyło uszy. Hajduk, pomilczawszy, rzekł, zwracając się do niego:
— Musiał coś zbroić, kiedy tam z góry — wskazał palcem na sufit — na niego instygują.
Pan Maciej począł się uśmiechać i głos zniżywszy, mówił do ciekawie przysłuchujących się:
— A jakby nie mieli instygować? albo to on mało im nagada takich rzeczy, jakich oni i z ambony nie posłyszą? Co za dziw! Chybaście nigdy nie byli przy nim, kiedy stanie albo przed kruchtą i żga wychodzących z kościoła, albo i przed zamkiem tych, co na sejm jadą. Czasem się magnaty juszą i pienią ze złości. Więc jakżeby takiego człowieka nie mieli prześladować?
Hajduk zamyślił się.
— Coś ja o tem słyszał, ale co mi było po tem? Jednem uchem weszło, drugiem wyleciało. A cóż im gada takiego? — spytał.
— A no, gołą prawdę — mówił dalej Maciej. — Jednemu, że chłopów uciska, drugiemu, że sług nie płaci, trzeciemu, że dziewczęta zwodzi.
— Zkądże on to wie — zamruczał hajduk.
— Kaduk go zna! — zaśmiał się Maciej. — W tem sztuka, że on wszystko wie.
Dydak i hajduk głowami kiwali, milczący. Maciej, korzystając z wrażenia, ciągnął dalej:
— Tać to człek nasz, przyjaciel biednych. Niejeden zły zawstydzi się i ustraszy a powściągnie. Na cóż takiego człeka my im w ręce dawać mamy?
— Jest racya! — rzekł Dydak powoli. — Ja sam słyszałem raz pod Bernardynami, jak wziął na fundusz starego kasztelana, co to u króla razwraz siedzi. Uciekał przed nim, jak zając, a ludzie co się naśmieli!
Hujduk dumał, sparłszy się na ręku. Widać było, że w sumieniu swem walczył, jak począć wypadało. Grosz przyobiecany go kusił.
— Jaki on jest, to jest — zamruczał Dydak — zawsze Judaszem być i sprzedawać człeka niedobra rzecz.
Gdy to mówił, instygator hajduk miał czas zebrać myśli i argumenta.
— Co to gadać! — zawołał. — Co my wiemy? My głupi ludzie. Już kiedy oni tam w górze wiedzą, że szkodliwy i łapać go każą, to oni za to sumieniem odpowiadają. Mnie do tego nic. Nam robić, co każą.
Obrócił się do Dydaka.
Ten nieśmiało głową pokiwał, tak, że wątpić było można, czy pójdzie za radą hajduka, czy posłucha Macieja.
Popił piwem, potrząsł znów głową i milczał, jakby czekał, czy się Maciej nie oddali. Ten siedział uparcie.
Udając obojętnego i wesołego, piwa też łyknął, postawił szklanicę na stole, otarł wąsy i prawił:
— Ja nie wiem, za coby mieli tego człeka prześladować. Przecie nie od wczoraj tu jest. Sam na to patrzyłem, że niemal codzień u Bernardynów mszy świętej słucha, bywało i krzyżem leży, a modli się i stęka... aż strach. Jakiżby on mógł kryminał popełnić? Cała rzecz, że im dokucza, jak ona mucha w lecie, co lata i burczy, a spokoju nie daje. Chcą go z miasta wyświecić, aby im nie było komu prawdy mówić.
Hajduk nie sprzeczał się, ale znać było, że obiecana zapłata więcej u niego ważyła, niż wszystkie argumenta pana Macieja.
Nie zważając już na niego, pochylił się do ucha Dydakowi i coś mu długo poszeptał, palcami demonstrując. Koso popatrzył na Macieja i prędko wyszedł.
Dydak, piwa swego nie dopiwszy, pozostał jeszcze.
Maciej też przyzostał trochę, może w nadziei, że tego, co Judaszem być nie chciał, nawróci i przekona.
Nim się zebrał rozpocząć nanowo, z wielkim hałasem, ze śpiewką na ustach, z latarką pod pachą, wpadł do gospody Juliaszek. Okiem dokoła potoczył, szukając sobie miejsca, a że właśnie po hajduku próżne zostało, natychmiast się umieścił i o stół począł bić kułakiem.
— Magdo! ty, dobrodziejko! Karmicielko! daj co jeść, bo żreć się chce okrutecznie. A nie każ czekać, bo zamrę, ta i biedę będziecie mieli!
Śmiał się do Magdy, dokoła oczkami żywemi wodził i nogami pod stołem bębnił.
Tymczasem Maciej powrócił do przerwanego nawracania i półgłosem mówić począł Dydakowi:
— Samiście rzekli, że Judaszem nie godzi się być. Pewnie... A jeszcze takiego człowieka sprzedać, jak Barani kożuszek, toby znaczyło oko sobie wydłubać.
Juliaszek podchwycił wymówione nazwisko i uszu nastawił. Pochylił się nieznacznie i słuchał... Chłopię, jak ogień sprytne, dorozumiało się wszystkiego; blada twarz mu zapłonęła.
— A, niedoczekanie ich! — zamruczał — żeby mieli dostać do rąk tego starowinę.
Spojrzał z porozumieniem na Macieja, ale ten nie domyślił się, aby to chłopca obchodzić mogło, i bardzo się zadziwił, gdy Juliaszek począł żywo:
— Ostatnim szelmą trzeba być, ktoby marszałkowskim albo komubądź dopomagał przeciw naszemu starowinie! To święty człek! to mądry człek! to najpoczciwszy z ludzi! Oho, my go nie damy!
Maciej się podniósł zdumiony i rozradowany, twarz mu się śmiała.
Juliaszek kułakiem w stół palnął.
— Tak mi panie Boże dopomóż i Święta męko Jego i Matko Boska Częstochowska, patronko najosobliwsza... Baraniemu kożuszkowi włos nie spadnie z głowy! Z karet mu pięści będą wystawiali, ale my za niego pleców nadstawim.
Uderzył się w piersi. Magda przynosiła właśnie miskę z czemś gorącem dla chłopca i tłustą swą a otłuszczoną twarz ocierała ręką, aby się lepiej pokazać Juliaszkowi, którego lubiła, bo wesołym był.
— Całuję rączki jejmości dobrodziejki! — zawołał chłopiec. — Daj Boże odsłużyć drużbą na weselu!
Magda śmiała się i groziła mu; Juliaszek jadł, parzył się, ale rozmowy nie rzucał.
— Tak mi Boże dopomóż — powtarzał. — Kożuszka im nie damy! Znajdzie on takich, co go obronią. Jak Bóg Bogiem, ja sam gotówem stróżować i pilnować.
Milczący Dydak dopił swojego piwa i, zwracając się do chłopca, rzekł:
— Ta... guza złapać możesz, a żebyś go obronił, kiedy się na niego w górze naposiedli, nie wierzę. Co my mizeroty przeciwko nim? At, kto mu dobrze życzy, naprzód powinien mu szepnąć, aby sobie precz szedł z miasta.
Juliaszek nie miał już czasu mówić, bo jedzenie stygło; ale niewiele ważył słowa Dydaka, który, ruszywszy się z ławy, szłapiąc nogami, wyszedł.
Maciej został chwilę, patrząc na chłopca, który już o czem innem myślał i jedzeniem był zajęty.
I on wreszcie, za piwo zapłaciwszy, głową przyjaźnie pozdrawiając Juliaszka, opuścił szynk.
Gdy się to działo w gospodzie, a stary sługa pośpieszał do domu, Panu Bogu dziękując za to, że podsłuchał zmowę i w czas będzie mógł ostrzedz swojego pana, Barani kożuszek narażał się właśnie na największe niebezpieczeństwo.
Zrana z domu wyszedłszy wprost do kościoła, z niego po nabożeństwie podreptał na Krakowskie. Tu w jednej z kamienic, należących do ojca, miał apartament przez niego wyznaczony pan starosta.
Pałac, należący do familii, zajmowała ciotka, a oszczędny rodzic, syna wyprawiając do Warszawy, nie chciał mu dać ani wielkiego dworu, ani zbyt obszernego pomieszkania, aby wydatków nie pomnażać. Piętro pierwsze, z kilku pokoi i dwóch dosyć obszernych salonów, starczyło dla młodzieńca. Miał z sobą kamerdynera, dwóch dworzan, kilkoro czeladzi, powóz, konie, kucharza, kuchtę, lecz wszystko to skromne i niepokaźne.
Ten, który się kamerdynerem zwał, człowiek już bardzo niemłody, w domu tym od dzieciństwa służący, więcej był dla dozoru dodany, niż dla usługi młodemu staroście.
Panicz się go obawiał i szanował, wiedząc, że ma zupełne ojca zaufanie. Niewiadomego pochodzenia, nieprzyznający się, jak inni, do szlachectwa, stary Czeremecha, prawdopodobnie Rusin, w młodości z ojcem starosty odbywał podróże za granicę, języków się kilku nauczył, świata widział wiele i miał tę wadę, jak o nim wyrażał się wojewoda, że lubił książki czytać.
Nie przeszkadzało mu to jednak z powagą wielką spełniać obowiązków marszałka dworu, a jeśli go kto kamerdynerem nazwał, miał tyle rozumu, że się i o to nie gniewał. Naturę miał spokojną, zrezygnowaną, trochę chłodną.
Młodego panicza swojego kochał bardzo; nie dokuczał mu zbytnio, z jego płochostek śmiał się, utrzymując, że młodemu piwu trzeba się było dać wyburzyć i że kto nigdy własnej woli nie miał, ten się używać jej nigdy nie nauczy.
Patrzył jednak pilno na wszystko. Pana Tytusa, który się starosty uczepił, nie lubił, lecz do czasu go tolerował.
Starosta jeszcze spał dnia tego, a Czeremecha był w swojej stancyi na tyłach, gdzie właśnie, korzystając z czasu, zabierał się do czytania „Polaka w czui,“ gdy do drzwi jego zapukano i wnet na próg wcisnęła się figura, na której widok Czeremecha wstał, sięgając żwawo do kieszeni, ale zarazem mrucząc:
— Czego wy się tu włóczycie?
W progu stał siwy, przygarbiony, z kijem w ręku, skulony jakby zmarzł, żebrak w baranim kożuszku i patrzył pilno, uparcie w oczy staremu kamerdynerowi, który wyciągnął rękę z trzygroszniakiem i trzymał ją, nie mogąc się doczekać, by żebrak przyjął jałmużnę. Zaintrygowany tem, począł mu się pilniej przyglądać. Na ustach Baraniego kożuszka zjawił się uśmiech bolesny.
Stali tak naprzeciw siebie, gdy żebrak nagle przybliżył się do Czeremechy, ręką usta przysłonił i do ucha mu coś szepnął.
Ten go za rękę pochwycił.
— Nie może być! na rany Chrystusowe! Wy?
— Ja!
Nastąpiło milczenie. Marszałek się przeżegnał powoli, nie spuszczając oka z żebraka.
— Cóż to jest? — szepnął.
Barani kożuszek obejrzał się dokoła.
— Nikt nas nie podsłucha?
— Mówcie śmiało; sąsiadów nie mam, a w korytarzu gdyby kto się zbliżał, posłyszymy.
— Czy mnie Pan Bóg natchnął, czy dyabeł opętał — począł stary żebrak — nie wiem. Widzisz, na co zszedłem. Zamiast z modlitwą, chodzę z kazaniami, ludzi nawracając i chłoszcząc. Nie mam złości i gniewu do nikogo, choć żalu dużo. Bóg widzi, dobrego pragnę! Nie może być, ażebyście o mnie w Warszawie nie słyszeli.
— Skarżą się wszyscy na Barani kożuszek, odgraża wielu — rzekł Czeremecha. — Ale... pocóżeście mnie uczynnili swym konfidentem?
— Boście wy mi potrzebni — odparł stary — i wiem, że mnie nie wydacie.
— Na cóż się wam zdać mogę? — spytał marszałek.
— Zaklinam was, złoty mój Czeremecho, coś mnie dawniej znał i wiesz, żem złym i przewrotnym nie był... zaklinam was, łaskę mi jednę uczyńcie!
Ręce znów złożył i kłaniał mu się a patrzył błagająco.
— Ale mówcież, o co idzie? — odparł skłopotany Czeremecha.
— Dopuśćcie mi pół godziny rozmowy sam na sam ze starostą.
Marszałek mocno się zdumiał.
— Tak! i to dziś, nie zwłócząc — mówił Barani kożuszek. — Dajcie mi się niby wkraść... niech mnie potem choćby czeladź wykuksa, ale mówić z nim muszę, muszę!
— Ale cóż wam do niego? — zawołał Czeremecha.
— Co? co? — począł, rozgrzewając się, Kożuszek. — Trzeba go ostrzedz... inaczej z rąk ci go wyrwą i zmarnuje się chłopiec. Czyhają na niego. Wprowadzi go przyjaciel do takiego (tu się poprawił), do takich domów, gdzie nietylko grosz, ale mu to, co przeciwko z domu wywiózł, wydrą.... upoją.... obłąkają! Zlituj się! w tym chłopcu dziś jeszcze jest sumienie i godność; jutro słowo może już nie poskutkować. Daj ty mi z nim dziś mówić.
Czeremecha tak jakoś nie mógł pojąć zbyt gorliwego zajęcia się losem swego panicza w człowieku obcym, tak go ta natarczywość zdumiewała, iż się niemal przeraził.
— Na rany Pańskie, zlituj się! Cóż wam... jaki w tem macie interes?
Kożuszkowi oczy zaświeciły.
— Taki jak ten, co u brzegu stojąc, patrzy na człowieka, który się idzie kąpać tam, gdzie niezawodnie utonie! Mówię wam, klnę się, chcę go ratować!
— On was słuchać nie zechce — rozśmiał się Czeremecha. — Krzyknie na czeladź i wyrzucą za drzwi. Mówcie mi, o co idzie.
— Nie! zawołał z wielką energią Kożuszek. — Za drzwi mnie nie wyrzucą! Pan Bóg daje słowu, które z czystego źródła płynie, siłę i potęgę niezwyciężoną! Wy nie możecie tak do niego przemówić, jak ja... powagą i szyderstwem. Cóż się może stać, jeżeli na chwilę tylko mnie dopuścicie?
Czeremecha jeszcze ruszał ramionami i nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Zmiłujcie się! ja prawdziwie nie pojmuję...
Żebrak nalegał.
— Czegóż się możecie obawiać? Nie stanie mu się nic, ani wam. W najgorszym razie służba dostanie naganę, że żebraka puściła do pana.
— Ale ona was nie puści — zawołał Czeremecha. — Oni od drzwi nie odchodzą i gotowi zrzucić cię ze schodów.
— Właśnie ja o to was proszę, abyście ich rozesłali, a mnie pozwolili...
— Zmiłuj się — przerwał marszałek. — Jesteś jakiś rozgorączkowany. Zachciało ci się rzeczy poprostu śmiesznej... to, czego chcesz, nie może się stać!
— Wolisz więc, aby ginął? — odparł gorąco żebrak.
Mówił to, gdy szelest i chód żywy dał się słyszeć w korytarzyku, drzwi otwarły się nagle i starosta w szlafroku, napół ubrany, zjawił się w nich. Zobaczywszy o krok przed sobą tego żebraka, który mu przypomniał żywo maskę widzianą na reducie, stanął zdziwiony i niemal przestraszony.
Czeremecha śpiesznie podszedł ku niemu i do ucha mu coś szeptać począł.
Panicz oczyma przelękłemi spoglądał na żebraka i na swego sługę, jakby pytał, co ten człowiek miał tu znaczyć, gdy Czeremecha po namyśle krótkim dał Kożuszkowi znak ręką i wyszedł.
W ciągu małego tego przestanku Kożuszek zbladł, zadrżał, przeżegnał się nieznacznie i można było sądzić, że modli się pocichu, wzywając Ducha Świętego.
Staroście, który się w niego wpatrywał, zdawało się, iż ma do czynienia z nawpół obłąkanym.
Wtem Kożuszek odezwał się głosem drżącym:
— Panu Bogu wszechmogącemu dziękuję, że dozwolił mnie, grzesznikowi niegodnemu tej łaski, spełnić czego dawno pragnąłem i zbliżyć się do was, panie starosto! Tak! pragnąłem na początku tej drogi życia, w której bramie stoicie, powitać was, jak się u starych Rzymian witało przychodnia ostrzeżeniem: Cave canem! Szczęśliwy jestem, że mogę ci powiedzieć: psów się strzeż i gorszych od nich ludzi!
Dziwny ten początek tak jakoś brzmiał niezrozumiale w uszach starosty, iż nie umiał nań odpowiedzieć. Człowiek ten zawsze mu jeszcze obłąkanym się zdawał.
Głos żebraka zwolna łagodnieć zaczął i drżącym być przestał.
— Spytacie mnie pewnie, jakiem prawem ja, nędzny żebrak, twoim mentorem się kreuję? A, panie! bo mi cię żal... bo ty, kwiatku świeży, rozwinięty na pniu starego rodu wielkiej zasługi, idziesz nieopatrzny i nie wiesz, że w tej życia dobie jeden krok fałszywie postawiony może poprowadzić na bezdroże, z którego nie wyjdziesz cało.
Starosta tą admonicyą uczuł się trochę obrażonym; widać to było z nagłego rumieńca, który mu na twarz wystąpił, i z wyrazu oczów jego.
— Młodym jesteś, krew masz gorącą — ciągnął dalej Kożuszek. — Ludzie na twą niewinność, nieświadomość, ich złości na twe żądze czyhają, jak na pastwę... Zgubią cię!
Chciał przemówić coś młodzieniec, gdy żebrak, ręce załamując, uklęknął przed nim.
— Daj mi mówić — zawołał — przysięgam, że chcę tylko dobra twojego, ratować cię póki czas! Oto już cię zaciągnęli do domu tej kobiety, która ludźmi jako zabawkami rzuca, robi z nich co chce, oślepia, krępuje, popycha... Rozumna jest, zła a przewrotna. To kameleon, to żmija, czarownica... a Pan Bóg, czy szatan dał umiejętność taką, że ostrzeżonych i ostrożnych pokonywa, a cóż dopiero takiego, jak ty, który w kłamstwo to wcielone uwierzysz. Na Boga żywego, nie chodź tam! Ona zgubioną jest i z sobą do zguby powlecze, kto się do niej zbliży. Uciekaj od tej kobiety! Bóg ją stworzył tak, jak te anioły, co upadły, piękną, rozumną istotą wybraną. Ona wolała w szatana się przedzierzgnąć i iść w piekło, w kał!
Mówiąc, stary patrzył w oczy staroście, który rumienił się i mieszał coraz bardziej.
Żebrak na chwilę zamilkł ze wzruszenia.
— Ta niegodziwa niewiasta jest sługą tych, co nasz nieszczęśliwy kraj wiodą do zguby; ona jest narzędziem w ich ręku. Jeżeli nie chciwość, to ambicya ją prowadzi.
— Ale któż wy jesteście, co to wszystko wiecie i chcecie mi dawać nauki? — wtrącił nareszcie z dumą pewną starosta.
Żebrak z pokorą potrząsnął połą swojego kożuszka, uśmiechając się gorzko.
— Jestem nędzny grzesznik, robak, człowiek, co wycierpiał wiele — rzekł cicho — co już na świecie nie ma nic, oprócz głosu, jaki Bóg mu włożył w usta, głosu wołającego na puszczy.
Panicz wpatrywał się w niego ciekawie. Kożuszek to w zapał wpadał, to hamował się i ostygał. Ręką tarł czoło.
— Starosto! — rzekł — wysłano was do stolicy w godzinie, gdy około winnicy praca wielka, robotnika dużo, ale i roboty wiele! Twoi starsi i rówieśnicy krzątają się, aby stary gmach rzeczypospolitej na lepszych podwalinach ustawić. Idź-że do nich, trzymaj z nimi, pracuj dla przyszłości... tam miejsce jest was godne. Cnotliwych szukajcie, a przyjmą was. Poznacie ich po tem, że tam, gdzie was zaprowadzono, żadnego z nich niema. Jutro, gdy was uwikłają i zaplączą ci, co do was przylgnęli, nie czas już będzie. Chwili dziś poczciwi do stracenia nie mają. Jam proximus ardet Ucalegon.
Łacińska ta cytata, która się mimowoli wyrwała żebrakowi, mocniej może uderzyła starostę, niż cała mowa. Była ona dowodem, że nie prostego żebraka miał przed sobą. Młodzieńcza ciekawość podbudzoną była do najwyższego stopnia. Innemi oczyma spoglądał teraz na tę dziwaczną, narzucającą mu się, niezrozumiałą postać.
— Nie sądzę — rzekł po namyśle — abym w ciągu krótkiego mojego pobytu w tej stolicy postawił już jaki krok fałszywy. Wiek mój nie dozwala mi mieszać się w sprawy polityczne, a stosunki, które zawiązałem, w niczem mnie nie krępują.
— I właśnie dlatego, że czas jeszcze zawrócić się, pragnąłem was widzieć, panie starosto — odezwał się żebrak. — Dom tej kobiety, do której cię wprowadzono, jest jaskinią rozbójników, szulernią, placem gdzie się knują i wiążą intrygi bezecne, gdzie się sprzedają i kupują sumienia, dobywają upojeniem tajemnice i gdzie frymarczą niemi. Ja tę kobietę... tę kobietę — tu starcowi głos się zmienił i załzawił — znam, na nieszczęście, od dzieciństwa, gdy jeszcze aniołkiem była, a własna matka popchnęła ją na zgubę i srom. Teraz już duszy jej nie wybielić, charakteru nie odmienić, chyba...
Zamilkł chwilę i zamruczał:
— Chybaby ją wszyscy opuścili, a nieszczęście ją dotknęło, ażeby gorzkiemi musiała płakać łzami, krwawemi łzami.
Starosta przysłuchiwał się z rosnącą i nietajoną ciekawością.
— Powinienem wam podziękować — odezwał się — że z tak życzliwą radą przyszliście do mnie. Zawdzięczam ją pewnie nie sobie, ale jakimś innym, niezrozumiałym dla mnie pobudkom. Chciejcie mnie objaśnić... słucham. Mówiliście o przyjaciołach. Znacież tych, co się tu moimi być mienią?
Starzec głową kiwnął.
— Tak, co najbrudniejszego tu jest, najlepiej znam — rzekł. — To dziś moje powołanie, abym się w błocie grzebał, ha, i z błota czasem, choć uszy, wyciągał!
— Pana Tytusa znacie? — zapytał nieśmiało starosta.
— Mieszczańskiego synka, który panicza udaje — odparł Kożuszek. — Któżby takiego trutnia i zlejbruka nie znał? Teraz gdy Dangel, Kabryt, Blanc, Teppery i Szulce podostawali szlachectwa, a cena tego klejnotu spadła, ma nadzieję, że na szyld ojcowski włoży koronę, a szlachciankę gdzieś z posagiem ukradnie. Ojciec handlował i pracował, a ten bawi się i trwoni. Czepia się możnych, jak pijawka. Zaprowadzi was gdzie zechcecie i sprzeda. Do poczciwych tylko nie zawiedzie, bo ich nie zna, a oni go znać nie chcą.
Ruszył ramionami.
Starosta miał na ustach jakieś drugie pytanie, gdy Kożuszek z pośpiechem dodał:
— Z tej jaskini łotrów uchodźcie! tej kobiety się strzeżcie! Będzie wam grała cnotę surową, bo to, co zowią kobiecą cnotą, ją nie kosztuje nic; ona serca nigdy nie miała. Matka zamłodu je jej wyjęła, jak ptakom skrzydła ucinają, aby nie latały. Dziś ona rachuje tylko i zwodzi, niegodziwa, spodlona!
Zabrakło mu głosu, głowę spuścił na piersi i łzy pociekły mu z oczów, tak, że je rękawem ocierać musiał. Wzruszenie, dla słuchającego niezrozumiałe, owładło nim tak nagle, iż próżno przemódz je usiłując, zakrył oczy, pochylił głowę i chwiejącym się krokiem począł ku drzwiom zmierzać.
Starosta patrzył, przejęty litością jakąś i strachem. I jemu serce biło mocno, w tych wyrazach i łzach, w głosie tym żebraka była siła większa, niż się w nędzarzu odartym spodziewać było można. W wystąpieniu jego kryła się jakaś tajemnica. Sam nie wiedział, co o tem sądzić.
Kożuszek chciał jakby coś mówić jeszcze — silił się i próbował, a strumienie łez ciągle mu mowę tamowały. Przemódz ich nie mogąc, zrozpaczony rzucił się ku drzwiom, otworzył je nagle i... zniknął.
Czeremecha, który tuż stał za progiem, wszedł natychmiast, zwracając oczy ciekawe na starostę, jakby się uląkł o niego.
Młodzieniec nie ruszał się z miejsca, jeszcze w myśli rozbierając to, co słyszał, nie umiejąc sobie wytłómaczyć tej przygody rannej, która niespodziewanie uderzyła go, raziła i przebrzmiała jak sen.
— Co to jest? kto to był? — spytał w końcu stojącego zdala Czeremechy.
Stary miał coś na ustach, ale pomyślawszy, wstrzymał się nagle.
— Toć to jest ten Barani kożuszek! — rzekł.
— Znasz go?
— Jak wszyscy, z widzenia... tak — przebąknął, mieszając się trochę stary. — Ludzie się różnie domyślają... człek bo osobliwy.
— W samej istocie — przerwał starosta. — Czy waćpan wiesz? wystąpił mi z łaciną.
Czeremecha ramionami tylko zżymnął.
Zamyślony panicz, zapomniawszy z czem przyszedł do swojego starego sługi, zwrócił się ku drzwiom. Marszałek odprowadził go, ale nie zatrzymywał.
W pokoju sypialnym, do którego powrócił, zastał zawsze już o tej porze zjawiającego się pana Tytusa, który, jak w domu czując się u niego, kazał sobie podać czekoladę i spokojnie się nią posilał.
Po twarzy zmienionej starosty i z dosyć chłodnego przywitania Tytus się mógł domyślać, że świeże jakieś, nieprzyjemne wrażenie spotkało przyjaciela.
— Kochany starosta — odezwał się — coś dziś znużony, czy chory.
— Wstałem z bólem głowy — odparł panicz, siadając i wcale się nie myśląc tłómaczyć przed Tytusem.
To, co o nim posłyszał z ust żebraka, nie po zostało bez następstw. Patrzył nań z pewną obawą i niedowierzaniem.
Tytus tą tajemniczością przyjaciela, który zwykle bywał dlań aż do zbytku otwartym — tym tonem, dla siebie nowym, został zaniepokojony.
Zwrócił rozmowę, więcej rachując na wygadanie się nieumyślnie młodego pana, niż na wydobycie z niego czegoś pytaniami.
— Prawda — rzekł — że Loiska wczoraj była prawdziwie uroczą? Nie znam kobiety, któraby tak zawsze piękną, a tak rozmaitą być umiała.
Starosta ze spuszczonemi oczyma bawił się połą szlafroka; zimny był, nie potwierdzał i nie przeczył. Pierwszy raz nie zachwycał się Loiską.
— Co to jest? — pomyślał Tytus — miałżeby wczoraj...
I spytał głośno:
— Mniej się wam podobała?
— Nie — rzekł starosta zimno — zawsze jest zachwycającą; ale wyznaję, że się jej obawiać zaczynam.
Tytus wybuchnął śmiechem serdecznym.
— Obawa przyszła bardzo wcześnie — odparł — i to jest gwarancyą, iż starosta z tym ogniem będziesz się obchodził ostrożnie.
Gospodarz, sparty na stoliku, milczał.
Tytus, przebiegły i doświadczony, czuł już, że pomiędzy wczorajszym a dzisiejszym dniem coś zaszło, czego sobie wytłómaczyć nie umiał. W nocy starostę odprowadził do domu, dziś pierwszy przyszedł do niego. Nie mógł się widzieć z nikim, nikt nań nie mógł wpłynąć, ani ostrzedz i zniechęcić.
„Musiał chyba z domu od ojca odebrać jakieś złe listy“ — pomyślał Tytus i od niechcenia go zagadnął:
— Pan starosta nie miał wiadomości od wojewody?
— Ani wczoraj, ani dziś nie było listów. Spodziewam się kresów wieczorem.
Chyba mu brak pieniędzy — rzekł sobie w duchu Tytus, który rad był co najrychlej przyjaciela udobruchać i poufały powrócić stosunek.
— Nie masz, kochany starosto, interesu jakiego do miasta, w którym mógłbym mu być pomocnym, lub pośredniczyć? Dziś we własnej sprawie muszę być u Teppera i u Blanka.
Starosta podziękował sucho.
— Nie, nie mam nic.
— Jakież projekta na dzień dzisiejszy? — ciągnął dalej Tytus.
— Nie myślałem o tem jeszcze — odezwał się, poziewając, starosta. — Ale prawda! Mam kilka wizyt koniecznych, które ojciec mi polecił oddać, a dotąd je zaniedbałem.
— No, to w dzień, a wieczorem co robimy? — spytał Tytus.
— Nie wiem, teatr być musi — rzekł starosta obojętnie.
— Z teatru naturalnie na wieczerzę do Loiski — z uśmiechem wtrącił kusiciel.
— Dzień po dniu? — pytająco odezwał się panicz. — Zdaje mi się, że tak jej narzucać się nie wypada. Ludzie mogliby sądzić, a co gorzej i ona sama...
— Co? że ona się staroście podobała? — zaśmiał się Tytus. — Ale o tem, zdaje mi się, i ona i ludzie już wiedzą.
Panicz siedział zadumany kwaśno.
Tytus, rozdrażniony zmianą, jaką w nim spotkał, lubo niespodzianie, nie myślał dać za wygranę. Znał już o tyle starostę, iż mógł być pewnym, że bez przyczyny, dla fantazyi, humoru nie zmienił. Coś w tem tkwiło.
— Zatem dzisiejszy dzień wizytom poświęcony? — powtórzył.
Na to pytanie starosta był zmuszonym coś od powiedzieć.
— Tak, muszę raz wreszcie być u panów Ignacego i Stanisława Potockich. Są nam powinowaci i wiedzą, że tu jestem — przebąknął pocichu.
— Pierwszego z nich — odparł jakimś tonem trochę szyderskim Tytus — wątpię, abyś pan starosta znalazł kiedy w domu. Niezmiernie od niejakiego czasu jest czynny. Musi pilnować króla, którego tak trudno było do sieci zastawionych napędzić. A choć by zresztą jakim przypadkiem był w domu, to albo z księdzem biskupem kamienieckim, lub z ks. Piatolim, z ks. Ossowskim, jeśli nie z podkanclerzym konferencya. Wiadomo, że cała ta klika, posługując się ślepym Małachowskim, któremu jej kadzidło oczy zamgliło, i ks. Kaźmierzem, który bawi się doskonale marszałkując — buduje jakieś monstrum, mając niem republikę uszczęśliwić. Cha! cha! doskonali! Dziedzictwo tronu, tam gdzie król nieżonaty i żenić mu się chyba zapóźno. Generałowa zresztą nie pozwoliłaby na to.
Nie zważając, co się wyrwało Tytusowi, starosta obojętnie wtrącił:
— A! przypomniałeś mi, że u ks. biskupa Krasińskiego być muszę.
— Acha! dziś więc kolej na koryfeuszów spisku — rzekł Tytus z przekąsem — spisku, od którego ja, z obowiązków sumienia, radbym pana starostę trzymać zdaleka. Ostrzegam! raz w ich ręce wpadłszy...
Tytus zaczął robić miny, wyrażające wstręt i obawę. Gospodarz oczy nań podniósł zimno i coraz mniej okazując tej poufałości, do której tak był nawykłym świeży przyjaciel, uśmiechnął się tylko niezrozumiale.
Panu Tytusowi tak się nie wiodło, iż najdziwniejsze posądzenia w głowie mu się rodzić zaczynały.
Nie mógł się tak z nim rozstać. Wspomnienie o Potockich i o biskupie Krasińskim szczególniej dawało mu do myślenia. Dać mu wpaść w ich ręce, było to go postradać. Tytus wiedział, iż tam miru nie miał i że starosta będzie ostrzeżonym.
Przybrał minę poważną.
— Pan starosta mi pozwoli — rzekł — ponieważ o biskupie kamienieckim i o panach Ignacym i Stanisławie Potockich była mowa, abym z obowiązku, jaki na mnie wkłada szacunek, który dla niego powziąłem, dodał jeszcze słów kilka. Niech pan będzie ostrożnym z nimi. Nie omieszkają oni tak go werbować do swej kliki, jak wciągają i innych. Elementa najróżnorodniejsze, więcej na ilość niż na jakość zważając... ale cała ta podziemna ich robota źle bardzo się skończyć musi. Ludzie prawdziwie kraj miłujący, rozumni, wytrawni, jak ks. prymas, Rzewuski, Szczęsny Potocki, hetman Branicki, są jawnie temu przeciwni. W Wiedniu i na północy pilno mają oczy zwrócone na spisek i dosyć będzie hasła, aby się to wszystko wniwecz obróciło. Nie życzę się kumać z nimi.
— Ale ja w żadną politykę wdawać się nie myślę — rzekł ze śmiechem dumnym i suchym — bądź pan spokojny; a stosunki towarzyskie rodziny utrzymać muszę.
— Jak najskrupulatniej ograniczając się niemi — dodał Tytus. — Jestem pewny, że tam pana starostę z otwartemi przyjmą rękami, aby przez niego i ojca sobie może pozyskać; u nich niema karesu bez interesu.
— A pan sądzisz, że gdzieindziej karesy są bezinteresowne? — odparł starosta.
Tytus się zmieszał nieco i zamilkł, lecz choć się czuł obrażonym, musiał, nie dając poznać tego po sobie, połknąć pigułkę i w śmiech to obrócić.
— U naszej pani Loiski — rzekł — gdyby kares się mogło zyskać, ma foi, niejedenby... przebaczył nawet, gdyby był nieco interesowny.
— Ale toby mu całą jego wartość odjęło — zimno rzekł, wstając, starosta.
Wstał i Tytus, zły, podrażniony, lecz poprzysięgając, że to, co mu zamąciło jego wygodny stosunek ze starostą, odkryć musi i sparaliżować.
— Zatem — odezwał się — przed teatrem mam służyć? czy kiedy pan starosta każe?
— Przed teatrem — odparł, chłodno żegnając gospodarz.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .