Barani Kożuszek/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Barani Kożuszek
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Od tego dnia, gdy pięknej Loisce jej codzienny gość, hrabia W., biletem grzecznym oznajmił, iż służyć jej nie może i gdy zarazem starosta się nie pokazał, wszystko się zdawało spikać na to, aby kasztelanicowej krzyżować jej plany i zawodzić nadzieje.
Hrabia W. wprawdzie oddał jej wizytę we dnie, dobrawszy sobie kogoś do towarzystwa, aby we cztery oczy przed sąd nie zostać pozwanym, lecz nie grywał już tutaj. Urządził sobie mieszkanie, w którem męzkie towarzystwo dystyngowane się zbierało, korzystając ze swobody, jaką dom kawalerski dawał.
Pomimo nalegań Tytusa, starosta był też rzadkim gościem i wielki ten zapał, jaki w początkach go ogarnął, ostygł wielce.
Wprawdzie ile razy się panu Tytusowi udało tu go wciągnąć, starosta ulegał czarowi tej kobiety, zapalał się znowu; lecz był to pociąg wdzięku czysto zmysłowego, który się rychło rozpraszał, gdy rozmaite uwagi nań oddziaływały.
Przestrzeżony o tym domu, w którym ludzie dwuznaczni mieli swe schadzki i narady, starosta, który coraz bardziej do młodego obozu się garnął i czuł dlań sympatyę, bardzo rzadkim u kasztelanicowej był gościem.
Loiska nadto była dumną, aby go pospolitemi sposoby ściągać chciała. W charakterze tej kobiety zimnej, obrachowanej, było wiele sprzeczności. Obok zepsucia przez wychowanie i przykłady, natura jej dała jakąś szlachetną dumę, często szkodliwą dla rachub, ale stanowiącą lepszą charakteru stronę.
Dumy tej pozbyć się nie mogła. Gdy się jej nie powodziło, zamiast szukać podstępnych środków naprawienia złego, wybuchała gniewem, rzucała się niecierpliwie, zdradzała czasem nieopatrznemi słowy.
Charakter jej wogóle, obok braku uczucia, obok zmysłowego chłodu i temperamentu dziwnego, gwałtowny był, niepokonany. Uniesienia te psuły jej rachuby. Nie umiała być czułą, ani łagodną, nawet gdy rola tego wymagała. Z największym przymusem zaledwie wymódz mogła na sobie pozór spokojniejszy. Rzadko wesoła, gdy raz przyszła do dobrego humoru, wpadała w rodzaj szału, a przejście z niego do gniewu i pasyi było piorunowe i czasem niedającemi się odgadnąć drobnostkami wybuchające.
Przy wszystkich tych dziwactwach, kaprysach, wybrykach fantastycznych, pięknością swą i jakimś urokiem nie dającym się określić obudzała gwałtowną namiętność.
Wszyscy, co się zbliżali do niej, przeszli przez takie przesilenie miłosne, namiętne, chociaż mało kto później, zrażony obejściem się, nie ostygł wprędce. Najmniejsze zobojętnienie dumna piękność karała natychmiastową wzgardą i już nie spoglądała na adoratora.
Służba u niej była niewolą u najstraszniejszego z despotów. Gdy położenie, okoliczności zmuszały ją ulegać komuś, zastosowywać się, słuchać, już dlatego samego zaczynała go potajemnie nienawidzieć.
Po dezercyi hrabiego W. i ostygnięciu starosty, mało kto wiernym jej pozostał. Dom coraz bardziej stawał się pustym i milczącym.
Spiskowi tylko, których tajemnicę podsłuchała Loiska, zbierali się tu czasem wieczorami, w liczbie niewielkiej.
Uwięzienie Baraniego kożuszka, do którego się przyłożyła kasztelanicowa, było dla niej nowiną radosną. Usiłowała starać się o to, aby zuchwałego żebraka ukarano jak najsurowiej; ale wpływ jej był mały i rozbił się o mnóstwo kanałów, któremi miał dostać się do marszałka.
Loiska dowiadywała się, posyłała, obiecywała wiele za zemstę, której pragnęła, i w końcu zrozumiała, iż starania jej będą próżne, że należy sprawę tę zostawić równie jak ona obrażonym.
Zapewniano ją, że żebrak już świata Bożego nie zobaczy. Musiała się tem zaspokoić.
Do innych utrapień, jakie spadły na Loiskę właśnie w tych czasach, nowe przybyło i niespodziewane.
Majętność, która należała zapisem ślubnym w części do matki, a późniejszą dotacyą przeznaczoną została córce, dotąd była w posiadaniu pierwszej. Stosunki pomiędzy dzieckiem a matką nie odpowiadały pojęciu, jakieby o nich z tych imion powziąć było można. Loiska potrzebowała teraz wiele i coraz więcej; ale i matka, która nawykła do zbytków, a z wiekiem coraz się stawała rozrzutniejszą, traciła bez miary. Z wielkiego przywiązania zrodził się później chłód, żal do matki za popełnioną omyłkę, która przyszłości groziła, nareszcie otwarta nieprzyjaźń i wojna.
Matka w spadku dała Loisce swój temperament i charakter. Obie równie były niepohamowane w gniewie i gwałtowne.
Gdy raz poczęły sobie czynić wymówki i wyrzuty, nienawiść zastąpiła miłość rodzicielską i dziecięcą.
Matka nazywała córkę niewdzięczną, ona ją przyczyną swojego upadku i zguby. Od dosyć już dawna nie widywały się z sobą.
Opuszczona przez męża, pani Zelska miała zawsze ulubieńców, rezydentów i wiodła życie prawdziwie naprzekór światu... Im więcej na nią krzyczano, tem otwarciej się z tego urągała. Majątek, rozmaitemi sposoby ratowany od ostatecznej ruiny, w końcu nie starczył na zbytki, zabawy i podróże.
Córce nie przysyłała już nic. Po wymienieniu kilku listów, coraz groźniejszych, Loiska zapozwała swą rodzicielkę. Wytoczył się proces gorszący a zajadły.
Matka, która, pomimo wieku, zawsze jeszcze nadzwyczajnej swej piękności zachowała ostatki, miała wielu dawnych i nowych przyjaciół, ale Loisce też na nich nie zbywało. Sprawa córki była prócz tego słuszną, jasną i nie mogła być przegraną, tylko przewleczoną. Proces się ciągnął, lecz zaczynał być groźnym, tak, że pani Zelska, z porady prawników, postanowiła osobistem widzeniem się z córką spróbować przejednania i jakiegoś porozumienia.
Nie widywały się już oddawna. Loiska wcale się odwiedzin spodziewać nie mogła i nie była do nich usposobioną — gdy dnia jednego utrzymujący jej interesa mecenas Zażywski wszedł o południu, meldując się z pilną sprawą.
Musiała kończąca toaletę piękna pani, która była tego ranka w najgorszym humorze, wyjść do niego napół ubrana.
Proces, jak wszystko, czego tknęła, roznamiętniał ją; wzmianka o nim każda niecierpliwiła; na samą więc wieść o Zażywskim wybiegła.
Podtatusiały kontuszowiec, który niepotrzebnie galanta rolę chciał odgrywać przy klientce, chociaż żonaty był i do umizgów niestworzony, począł od całowania rączek i komplimentu do olśniewającej piękności.
Piękność się skrzywiła.
— Mecenasie, czasu nie mam. Mów... jestem niecierpliwą!
— A! to źle! — rzekł Zażywski — bo ja właśnie zimnej krwi potrzebuję.
— Szukaj-że jej u ryb, nie u mnie — odparła, zapinając suknię.
Mina, którą prawnik zrobił, była tak osobliwą, zagadkową, ale razem tak go brzydkim czyniła, że Loiska suchym śmiechem parsknęła.
— Pan wiesz, że ja jestem niecierpliwą. Więc mów... z czem przyszedłeś.
— Właśnie, póki pani niecierpliwa, mówić nie mogę.
Loiska, nogą tupiąc, zawróciła się.
— Mów pan, bo idę!
Zażywski sięgnął po rękę; nie dano mu jej!
— Czy co nowego zaszło w sądzie? — spytała.
— Nie w sądzie — odparł mecenas — ale sprawa nowy obrót wziąć może. Okoliczność zaszła niespodziewana.
— Mów-że pan otwarcie! nie jestem dzieckiem.
Mecenas westchnął. Nie było już sposobu i musiał rąbnąć i mówić otwarcie:
— Matka pani jest w Warszawie.
Loiska zbladła; patrzący na nią prawnik zląkł się wyrazu twarzy, którą gniew uczynił prawie brzydką a wielce straszną.
Nie rzekła nic długo.
— Cóż to mnie obchodzi? — odparła wreszcie. — Pan wiesz, że się oddawna nie widujemy, że stosunki są zerwane i że ja jej widzieć nie mogę.
Powtórzyła po przestanku małym, z nową siłą:
— Nie mogę!
— Lecz widzenie się to — przerwał prawnik — którego, jeśli się nie mylę, życzy sobie matka, mogłoby...
— Tak, teraz ona sobie życzy, bo widzi, że sprawę przegrała; ale to właśnie jest jednym więcej powodem, bym ja nie chciała.
Mecenas, wyczekawszy trochę, rzekł tylko jedno słowo:
— Matka...
Oczy Loiski zaiskrzyły się.
— Widzieć jej nie chcę! — zawołała. — Przestałyśmy dla siebie być matką i córką. Była dla mnie gorzej niż macochą. Zgubiła mnie!...
Głos jej drżał, łkanie w nim słychać było.
— Nie mogę, nie mogę! — wyjąknęła, odwracając się.
— Potrzeba jednak, potrzeba koniecznie. Są rozmaite interesa, oprócz głównego, a w ostatku...
Spojrzał błagająco; Loiska powtórzyła:
— Nie chcę i nie mogę! Jeśli pan chcesz — dodała po chwili — traktuj, umawiaj się... ja...
Ruchem rąk namiętnym jeszcze raz okazała, że matki widzieć nie chce.
Lecz zdaje się, że wszystko było przewidzianem i obrachowanem, że Zażywski, wysłany przodem, miał tylko wybuch pierwszy wywołać; bo w tej-że chwili drzwi się otworzyły i matka wpadła do pokoju.
Niezmiernie wystrojona, uróżowana i wybielona, pani Zelska była tylko starszą Loiską; nadzwyczajnego podobieństwa twarzy, ruchów, wyrazu, nawet wiek zatrzeć nie mógł.
Z krzykiem nadto kunsztownym, aby mógł z serca pochodzić, chciała się przybywająca rzucić córce na szyję, gdy ta, z wielką dumą i powagą, cofnęła się. Zażywski, który tu już rolę swą odegrał i czuł się niepotrzebnym, wyszedł pośpiesznie do drugiego pokoju.
Próba przemówienia do serca dziecka nie powiodła się. Starsza pani natychmiast ostygła, wyprostowała się i zobaczywszy, że są same, przemówiła głosem suchym i ostrym:
— Możesz mieć żal do mnie, jak ja do ciebie; ale to nie przeszkadza, byśmy nie mogły widzieć się, mówić i porozumieć.
Nie czekając odpowiedzi, Zelska na najbliższym fotelu usiadła, sparła się na ręku i patrząc na stojącą zdala córkę, czekała odpowiedzi.
Loiska, równie jak ona, ochłonęła już z pierwszego wrażenia. Stały przed sobą jak dwie zapaśniczki, mające walkę stoczyć.
Kasztelanicowa wprawdzie miała myśl ujść, zamknąć się w sypialni i matkę zmusić do odjechania; lecz obawiała się, aby scena ta, rozniesiona po mieście, nie zaszkodziła jej więcej jeszcze u ludzi. Postanowiła więc raczej ostro stanąć i raz na zawsze skończyć... czem? ona sama nie wiedziała.
Obok nienawiści, którą teraz ku sobie czuły, było coś, uczucie nieokreślone, co je pociągało do siebie. Jak to wytłomaczyć?... nie wiemy. Matka z chciwą ciekawością jakąś przypatrywała się córce; ta również oczyma zaiskrzonemi śledziła zmiany, które wiek na matce uczynił. Starsza z nich, doświadczeńsza, zepsutsza, przewrotniejsza, silniejszą była od Loiski; znała jej charakter i ze swojego i z młodości wiedziała, jak z nią poczynać było potrzeba.
Kasztelanicowa namyślała się jeszcze nad tem, jak miała wystąpić przeciwko matce, aby się jej pozbyć — gdy rzuciwszy przypadkiem okiem na stronę, ku drzwiom swojego pokoju, spostrzegła w milczeniu, z szyderstwem na ustach, z rękami złożonemi na piersiach, stojącego i przypatrującego się spotkaniu ich jak komedyi — hrabiego hetmana.
Brysia czy umyślnie, czy oprzeć mu się nie umiejąc, wpuściła go do gabinetu, a ztąd poufały pan, który tu gospodarował jak w domu, dostał się do drzwi salonu.
Loiska, zobaczywszy go, zarumieniła się i poruszyła gniewem.
Hrabia dawniej bardzo był dobrze znajomym z matką, znał też stosunki rodzinne. Bawiło go to, że był świadkiem zajadłej kłótni dwóch kobiet.
Loiska uczuła całe upokorzenie, na jakie ją namiętność wystawić miała, i ochłodła, przybierając dumną postawę.
Hrabia z uśmiechem pocichu szeptał:
— Nie przeszkadzam.
Wtem i matka zobaczyła go i poznała. Dla niej był to w samę porę, jakby z niebios zesłany sprzymierzeniec. Z cynizmem i swobodą, których jej długie, burzliwe życie nauczyło, poruszyła się, idąc ku hrabi.
— Właśnieś w porę przybył, aby nie dopuścić sceny niepotrzebnej — zawołała, piękne jeszcze rączki wyciągając ku niemu i wdzięcząc się trochę śmiesznie. — Cher comte! wyperswaduj-że tej ślicznej kapryśnicy, że z matką się nie wojuje, że się matce wiele przebacza i że, jeśli komu, to nam, spotwarzonym, biednym kobiecinom, nowego powodu do złośliwych plotek dawać nie trzeba.
Nim hrabia miał czas odezwać się, Loiska niecierpliwie wtrąciła:
— Tylko bardzo proszę, bardzo proszę, nie mieszać się do spraw naszych familijnych. Nie potrzebujemy żadnych pośredników.
Et vous laverez votre linge sale en famille — szepnął nielitościwy hrabia, który, gdy mógł ukąsić, nie pożałował nikogo. Loiska pięść mu za to pokazała, matka poczęła się śmiać.
— Dobrze — rzekła — wyrzekam się pośrednictwa, ale nie bądź-że dzieckiem i daj słowo, że się ze mną rozmówisz, jak przystało.
Loiska ruszyła ramionami gniewnie.
— Przecież nie jestem żadnem zwierzęciem — burknęła.
— A ja — dodał hrabia — ponieważ czasu nie mam, a z czemś pilnem przyszedłem, proszę pięknej gosposi na dwa słowa. Mama tymczasem siądzie i spocznie.
Dał znak Loisce, która nierada, zła widocznie, musiała jednak pójść do gabinetu z panem hrabią.
Matka tymczasem, która mieszkania córki i urządzenia jego nie znała, już to z trzpiotowością i zaciekawieniem wiekowi swemu niewłaściwem, obchodziła wszystkie kąty, przypatrywała się i zabawiała fraszkami, jakby zapomniała o tem, co ją tu sprowadziło i o scenie wyprawionej przez córkę. Malował się w tem cały lekkomyślny charakter.
Mecenas Zażywski, który ustąpił był do drugiego pokoju i podsłuchiwał, nie wiedząc, co spowodowało milczenie, wyjrzał.
Zelska spostrzegła go.
— Mecenasie — zawołała — wracaj sobie do domu. Nie będziesz już potrzebny. Loiska zaraz powróci, a ja już sobie z nią dam radę.
Posłuszny prawnik przeszedł na palcach pokoje i zniknął.
Hrabia niedługo zatrzymał piękną panią.
Zamknąwszy drzwi gabinetu, zwrócił się ku niej, śmiejąc się z twarzyczki nasępionej i wykrzywionej namiętnie.
— Przestrzegam cię, ma toute belle — począł — że gniew nie do twarzy i nadweręża twe śliczne rysy klasyczne. Wiesz, że Grecy nigdy marmurom swym nie nadawali wyrazu namiętnego. Naśladuj ich... Sądzę — dodał, przechodząc zaraz do innego przedmiotu — że z mamą się porozumiecie i że ona tu długo gościć nie będzie, boby nam zawadzała.
Loiska nie odpowiadała. Hrabia się zbliżył do niej.
— Koniecznie, gwałtownie mi potrzeba spotkać się u ciebie ze starostą. Jest to dla mnie figura ważna, bo przez niego trafić mogę do ojca wojewody, a tego ja i Rzewuski mieć chcemy i musimy z sobą. Zaproś go, ściągnij, zrób co chcesz i daj mi wiedzieć kiedy. Tytus ci usłuży... Nie odmawia się zaproszeniu na wieczerzę tak ślicznej i miłej pani.
— Nie mam szczęścia do pana starosty — odparła z minką kwaśną Loiska.
— A! to chyba albo on oślepł, albo ty sama tego nie chcesz. Ale ja starostę tu u ciebie, à huis clos, mieć muszę. Gdzieindziej mi przeszkodzą. Przyjdę z generałem, wezmę może jeszcze kogo z sobą i nawrócić go musimy.
To mówiąc i nie słuchając już, coby przeciwko temu mogła powiedzieć Loiska, hrabia wziął kapelusz, zawołał: „A bientôt!“ i wyszedł.
Gospodyni jednak, choć uwolniona od niego, nie zaraz wyszła do salonu; chciała się namyśleć, co ma począć i jak postąpić z matką. Czuła się czasami tak samą, tak jej brakło przyjaciółki i powiernicy, że, mimo żalu do matki, prawie jej była rada, z warunkiem tylko, aby służyła, nie rozkazywała.
Gniew pierwszej chwili znacznie już zwolniał, zastępowały go rachuby. „Jeżeli się zechce zastosować... jeżeli mnie zrozumie...“
Tak mrucząc, powróciła do salonu i zastała Zelską z filiżanką saską w ręku, admirującą porcelanę.
Stanęły naprzeciw siebie.
— Słuchaj, Loisko, niewdzięczna ty, ja bo cię kocham zawsze, nie zabijaj-że ty mnie!
— To ja skarżyć się miałabym prawo.
Tak już wcale z innego tonu rozpoczęła się rozmowa, której powtarzać nie będziemy, chociaż była wielce ciekawą. Matka i córka kłóciły się, czyniły sobie wyrzuty, mówiły o rzeczach obcych sprawie, przychodziły do najostrzejszych przekąsów, godziły się, śmiały w końcu i — w parę godzin znalazły sposób zawarcia jakiegoś modus vivendi.
Starsza pani dowiodła kasztelanicowej, że, choćby na próbę, powinna ją wziąć do siebie.
— Ja twojej najzupełniejszej swobody nie będę krępowała w niczem — rzekła. — Rób co chcesz, ale ze mnie mieć będziesz doskonały parawan. Ty nie masz doświadczenia, gorączkujesz się. Obecność matki nada domowi powagę. Słowo ci daję! Spróbuj! Mnie ta wieś dokuczyła, a Warszawa mi się uśmiecha. Mam tu z mojej młodości znajomych, stosunki. Zobaczysz!
Argumenty były tak przekonywające, że Loiska na ostatek, w pewnych warunkach, na próbę zgodziła się matkę wziąć do siebie.
Zelska ją uściskała. Po obiedzie kłóciły się już, ale w sposób niezagrażający spokojowi.
Loiska czuła się jakąś silniejszą, matkę mając u boku. Wymawiała sobie tylko, aby nią rządzić nie myślała, bo się rozstaną. Matka zaprzysięgła, że chce służyć jej tylko.
Fizyognomia domu mało się przez to zmieniła; lecz w wielu wypadkach Loiska miała się kim wyręczyć, a starsza pani posiadała przebiegłość, takt, wymowę, znajomość ludzi, która ją od fałszywego kroku zabezpieczała.
Wieczorem zaraz posłała Loiska kartkę do Tytusa, który się nazajutrz rano stawił.
— Będę może dziś miała parę osób na wieczerzy — rzekła do niego. — Proszę mi przyprowadzić starostę.
— Jeżeli go gdzie nie zaproszono, bo go rozrywają — odparł Tytus.
— Na ten raz ja muszę go mieć — powtórzyła Loiska — zatem bez żadnej wymówki. Powiedzieć mu możesz, iż ja wymagam tego... proszę.
Tytus spojrzał jej w oczy, chcąc wybadać; lecz z tego wejrzenia, które to tylko mówiło, co chciało, nigdy się niczego nauczyć nie było można.<br O przybyłej matce nie znajdowała potrzebnem oznajmiać Tytusowi, jej zaś wydała rozkaz, bo tego inaczej nazwać nie było można, aby uważała się za gościa.
Zelska spojrzała na córkę i nie odpowiedziała nic. W pierwszych dniach potrzebowała ulegać, aby pozyskać władzę. Tak się jej przynajmniej zdawało.
Przygotowania poczynione do wieczora i wieczerzy, lubiącej elegancyę, dobry stół i wesołe towarzystwo jejmości podobało się bardzo.
— Cieszę się, że tak dobrze rozumiesz życie — rzekła do córki. — Mów sobie co chcesz, ale ty to wzięłaś po mnie.
Tytusowi tak się powiodło, że starostę, który dnia tego nie miał ani wizyt, ani obiadu proszonego, mógł przyprowadzić wcześniej, niż się go spodziewano.
Wystrojona i przy świecach wcale ładnie wyglądająca matka już siedziała w saloniku z pasyansem. Składało się tak wybornie, iż Tytus, zaraz do niej przystąpiwszy i znalazłszy harmonijnie dla siebie nastrojoną istotę, z którą się porozumiewał nadzwyczaj łatwo, jak przykuty został przy niej.
Nieznacznie, delikatnie pochlebiało mu, aby go sobie pozyskać; trochę była zalotną, podnosiła jego dowcip, łechtała dumę i zyskała go sobie.
Starosta u progu przyjęty przez gospodynię, pozostał z nią sam na sam, bo przyobiecane towarzystwo hrabiego jak zwykle się spóźniało i dopiero ku wieczerzy przybyć miało.
Wieczór to był w życiu pani Loiski stanowiący o przyszłości. Stan jej duszy usposabiał ją dziwnie. Była znużoną, życie jej ciążyło, pragnęła jakiegoś spokoju, czego sama oznaczyć nie umiała. Przeciw naturze i zwyczajowi, czuła się tęskną, smutną.
Starosta, który przy pierwszem spotkaniu tak był natarczywym, roztrzepanym, młodym — już wskutek przestróg, własnego namysłu, obawy jakiejś i wpływu ludzi, z którymi teraz obcował, przedstawił się bardzo zmienionym. Nie był to już płochy chłopak, goniący za życiem, ale mężczyzna patrzący z pewną trwogą na przyszłość i poczuwający się do pewnych obowiązków.
Listy ojca, rozmowa z panem Stanisławem Potockim, który dlań okazywał wielką sympatyę, uczęszczanie do towarzystw poważniejszych — ochłodziły starostę.
Nie przeszkadzało mu to jednak być bardzo uprzejmym dla gospodyni, galantem nawet i z zachwyceniem wpatrywać się w jej wdzięki.
Budziła w nim nietylko uwielbienie, ale razem — powiedzmy otwarcie — politowanie.
W obcowaniu z ludźmi są tajemnice, które się tłomaczyć nie dają. Wiele usposobień odczuwa człowiek, ma ich intuicyę, nie potrzebując, by mu o nich powiadano, by mu je jawnie okazywano. Starosta, wchodząc zaraz, niezwykłego, smutnego usposobienia gospodyni miał przeczucie na pierwsze wejrzenie. Loiska też zrozumiała, iż starosta teraz spoważniał i że inaczej się z nim trzeba było obchodzić.
Zaprezentowała go matce, która starała się grać rolę wielce szanownej damy. Zaledwie kilka słów przemówiwszy, młody gość rozpoczął przechadzkę po saloniku z gospodynią.
Z początku ona spojrzała nań parę razy, aby zbadać lepiej humor i nastroić się do właściwego tonu. Widziała go wprzód kilka razy, znajdowała przystojnym i miłym; lecz na niej nie robił nikt wrażenia, przywiązać się nie umiała. Serce jej nie uderzyło nigdy. Raz dawniej biło ciekawością i chciwością życia, gdy ją kasztelanic wykradał. Potem... nie odzywało się już nigdy. Zdawało się jej, była pewną, że wszystko wyczerpała i... że niema już nic, do czegoby się przywiązać, czegoby pożądać mogła.
Rozmowa poczęła się obojętnie a zimno, lecz Loiska, spoglądając na swego towarzysza, wpatrując się w niego, spotykając wejrzenie tryskające życiem niekłamanem — uczuła się jakby zmieszaną, zasromaną, upokorzoną.
Taka-bo była piękna ta młodość, wykołysana czystemi myślami, niepokalana jeszcze tchem żadnego kunsztu, nie znająca fałszu! Uśmiech, wejrzenie, mowa jego, miały w sobie coś tak prawie dziecięco-naiwnego a szlachetnego.
Takiego człowieka kochać, być kochaną przez niego, bez rachuby, bez komedyi, bez myśli o przyszłości nawet — wydało się jej czemś najpiękniejszem na ziemi.
Lecz zarazem poczuła, że ona, ze swą przeszłością, obok niego stanąć nie mogła... Serce jej się ścisnęło.
Jak gdyby te myśli zrozumiał, starosta tego dnia był z większem poszanowaniem dla Loiski. Nie prawił jej słodyczy powszednich i przesadzonych, za co mu była wdzięczną.
Rozmowa, poczęta trybem dawnym, jako dalszy ciąg poprzedzających ją, żartobliwa, płocha, nieznacznie przeszła w ton poufały, serdeczny... Starosta dawniej był pod czarem zmysłowym wrażenia tej piękności; teraz po raz pierwszy natrafiał w jej duszy na dźwięki i odgłosy sympatyczne.
Z płochych umizgów... przeszli do cichej rozmowy.
Loiska nigdy w życiu tak poruszoną nie była. Gniewało ją to. Ona, niezwyciężona, zimna, doświadczona, ona, co tak panowała nad sobą — teraz drżała i... ten dzieciak czynił na niej wrażenie istoty, która ma nad nią, nad królową, panować.
Jak gdyby zimne dotknięcie tych przyszłych kajdan uczuła, parę razy rzuciła się, buntując; kilka słów szyderczych wybiegło z jej ust; lecz zarumieniona wnet, zmieszana, z pokorą poddała się temu, co... niestety, było już dla niej rozkoszą.
Loiska kochała pierwszy raz w życiu.
Miłość ta może w zarodku już po przeszłych spotkaniach ze starostą w sercu się kryła, ale teraz ona ją dopiero uczuła. Trwoga ją opanowywała.
Rozmowa, w początku głośna i przerywana śmiechami, stała się coraz cichszą. Matka rzuciła parę razy okiem na tę parę i — nie znając przeszłości, osądziła tylko trafnie bardzo, że to był romans seryo, do którego się jej córka nie przyznała.
Tytus, który nigdy jeszcze tak ich zajętych sobą i w takiem dobrem, poufałem porozumieniu nie widział, tak był zdumiony metamorfozą, iż posądził ich, że się chyba kryjomo widywali z sobą, bo gdzieżby w pół godziny taką przestrzeń ogromną ubiedz mogli.
Jak do tego doszła Loiska, że zaczęła prawie ze łzami w oczach, choć z pewnemi przemilczeniami, opowiadać staroście swą bardzo nieszczęśliwą przeszłość, cierpienia swoje, zawody... sama nie wiedziała! Mówiła ze zgrozą, ze strachem, a siła jakaś wewnętrzna, niepojęta, niezwalczona ust jej zamknąć nie dawała.
Starosta był wzruszony i przejęty. Uspokajał ją, cieszył, chwytał za rączki, a to, co mówił, takie było serdeczne!
Gorąco bardzo zaofiarował jej swą przyjaźń.
Loiska szepnęła mu, że wieleby jeszcze powiedzieć chciała, zwierzyć, ale... powinien był kiedy przyjść bez Tytusa.
Wszystko to, co wczoraj jeszcze kasztelanicowa byłaby w ten sam sposób wykonała z rachubą przewrotną, na zimno — teraz... robiła pod wrażeniem niepojętem dla siebie, wzruszona, rozkochana.
Nie łudziła się najmniejszą nadzieją podbicia i ujarzmienia pięknego chłopca; chciała go poprostu kochać i być kochaną... taką jakąś miłością świętą i czystą, o której nie słychać było na ziemi.
W zepsutem sercu czy może odezwać się takie uczucie? — spytacie.
Nie wiem. Za trwałość jego ręczyć trudno, ale możliwość jego chwilową przeświadcza tysiąc przykładów. W miłości takiej jest i boleść wielka, lecz ona ją czyni tem silniejszą, ponętniejszą może.
— Często on tu bywa? — szepnęła matka do Tytusa, spoglądając na tę parę, tak sobą zajętą.
— Był zalewie kilka razy — odparł Tytus.
— Ale są z sobą bardzo... dobrze.
— Dziś nadzwyczajnie. Przyznam się pani — dodał zapytany — że patrzę na to niezmiernie zdumiony.
— Wszak to syn wojewody? — szepnęła Zelska.
— Tak jest, i jedynak — rzekł Tytus.
Spojrzeli na siebie i umilkli.
Loiska tak była dziwnie zajęta gościem swym, że nawet zdawała się o matce i Tytusie i o pewnych wymaganych przyzwoitościach zapominać. Nie chciała tracić czasu, a gdy szelest w przedpokoju wyrwał ją z tego osłupienia, wstała zarumieniona, zmieniona, pomieszana, z nowym twarzy wyrazem i potrzebowała chwili opamiętania, aby wyjść naprzeciw nadchodzących już hrabiego z generałem Kurdwanowskim i z dowcipnym a rubasznym Hulewiczem.
Jak laską czarodziejską zmieniło się za przybyciem tych gości wszystko w saloniku. Weszła z nimi wesołość, trzpiotostwo, wrzawa.
Starosta, trochę się mający na baczności, pozostał sztywnym i nieśmiałym. Lecz z tego usposobienia hrabia z towarzyszami natychmiast, od pierwszego przywitania, począł go wyprowadzać, na ton lekki, wesoły i rubaszny nastrajając rozmowę.
— Pragnąłem bardzo poznać bliżej pana starostę — rzekł. — Ze czcigodnym ojcem jego, panem wojewodą, niejeden raz szliśmy w ordynku i nieraz teżeśmy się kłócili. Nigdzie pana starosty nie mogłem pochwycić. Raz tylko zdaleka zobaczyłem w teatrze. Ale młodemu, w czasie takich saturnaliów przybywającemu do stolicy, trzeba zażyć świata. Nie należy się zamykać. Ha! ha! z ojcem ileśmy się to razy upili i jak!... a cośmy się nastrzelali do głów tureckich!... Pan bo wpadłeś tu w złe ręce — dodał hrabia — młodości szkoda marnować w takiej klauzurze. Przyjedź do mnie kiedy na obiadek lub wieczerzę, a zobaczysz, jak się bawimy.
Starosta, usiłując się uśmiechać, dziękował.
— Niema nic niebezpieczniejszego — dodał hrabia, zwracając się do Hulewicza — jak gdy król daje zły przykład. Znam go dawno, nigdy dwóch kieliszków wina nie dopije.
Hulewicz szepnął:
— Za to upaja się do zbytku czem innem.
— Jakto do zbytku? — zaprotestował hetman. — Upajać się czemkolwiekbądź nigdy do zbytku nie można. W upojeniu rozum, a kto trzeźwy, głupi!
Śmiano się na głos wielki.
Ponieważ wieczerzy jeszcze nie oznajmywano, spiskowi otoczyli starostę i nieznacznie poprowadzili go do ustronnego kątka.
— Żebyś tylko, uchowaj Boże, nie dał się klice tej spiskowców zaciągnąć do ich obozu — rzekł hrabia — hę? Słyszę bywasz u pana Ignacego, u Stasia, u Krasińskiego. Prawda-li to?
— Ale dlaczegożbym nie miał tam bywać? — odparł starosta, który przestrzeżonym był może, iż go odciągać będą, a miał już mocne postanowienie nie dać się obałamucić.
— Dlaczego? — przerwał mu Hulewicz — bo to jest komedya, która skończyć się może tragicznie dla aktorów, a i dla sceny niezbyt wesoło.
— Mów szczerze, starosto, les opinions sont libres — rzekł hrabia. — Czy czujesz sympatyę dla tych rewolucyonistów?
— Rewolucyonistów? — odparł starosta — przepraszam. Ja-bo nie znam żadnych tutaj.
— Mówmy otwarcie, cartes sur table — prawił Hulewicz. — Co u licha, dlatego się możemy szanować i kochać, i kumać i ściskać, choć jeden widzi biało, drugi czerwono. Otóż my, wierni synowie tej starej rzeczypospolitej, za której swobody antecesorowie nasi krew przelewali, mówimy sobie, że formy rządu co rok na nowo przykrawać, jak sukni dla mody, nie godzi się; że co naddziadowie zostawili, to święte... a największym klejnotem swoboda. Ci reformatorowie chcą u nas absolutum dominium wprowadzić. Jesteś i pan za tem?
Starosta minę nastroił bardzo poważną.
— Bezwątpienia — rzekł — że spuścizna po przodkach szacowną jest wielce. Lecz gdy w sukni ciasno, a chodzić w niej mus, nie dla mody, ale dla życia przykroić ją potrzeba. O ile wiem i słyszałem, na anarchię u nas od dwóchset już lat narzekano. Trzeba tedy silny rząd wprowadzić. Skarb wycieńczony, wojska nie mamy...
Hrabia syknął i zaprzeczył.
— U nas co szlachcic, to żołnierz! — zawołał.
— Są to kwestye — odparł starosta — których mnie, bez doświadczenia, młodemu, rozstrzygać się nie godzi; lecz vox populi...
— Nie kończ, panie starosto — wtrącił Hulewicz. — Vox populi, to najczęściej la voix des moutons du Panurge... Ja wolę głos wieków i tradycyj, niż ryczenie ulicy, która nie rozumie nic.
Starosta milczał.
Hetman poufalej coraz zbliżał się do niego.
— Okrutny mam żal, że waćpana, panie starosto, jak widzę, już nakarmiono temi modnemi bałamuctwami. Wszystkiemu ten kochany pan Ignacy winien. Marzyciel... nabił mu głowę Piatoli, obcy człowiek, co kraju nie zna, ten przewrotny klecha Kołłątaj i tutti quanti. Zmiłuj się, usłuchaj dobrej rady, nie mieszaj się do tego, stroń od utopistów, bo ojca zmartwisz.
Starosta uśmiechnął się.
— Ale ja, panie hrabio, posłem nie jestem, do niczego nie należę i gram tu tylko rolę spektatora, który się czegoś nauczyć pragnie. Więcej nic.
— Ja spektatorowi zalecam — rzekł hrabia — patrzyć na wesołe twarze, bawić się, a w spiski nie mieszać. Słowo ci daję, życzę wam dobrze. To wszystko się źle skończy. Z Prusakami, jak Niemcy powiadają, wiśni jeść niezdrowo.
Śmieli się. Starosta rad był zmienić rozmowę i spytał hrabiego o sławnego arabskiego wierzchowca, na którym on cudów dokazywał.
— A! słychać o nim? przyjdź-że go zobaczyć do mnie. Raz przynajmniej w dobrem towarzystwie się upijesz i nie będą cię nudzili projektami do nowych praw. Mnie to pociesza, że poznałeś Loiskę... masz jakąkolwiek dystrakcyę.
Starosta zarumienił się, jak wiśnia. Hetman go wziął pod rękę i wyciągnął z sobą dalej.
— Kochany starosto — rzekł — szczerze ci powiadam, że dla samego imienia, które nosisz, interesujesz mnie. Przyjm tę przyjacielską przestrogę: nie wiąż się z tak zwanymi patryotami. To ci na całe życie zaszkodzi, zafarbuje cię. Między nimi są i dobrzy ludziska, ale oleju im w głowie brakuje. Ta budka z kart, którą chcą stawić, wywróci się, nim ją zbudują. Im się zdaje, że z pomocą mieszczan i demagogów potrafią szlachtę odrzeć z jej odwiecznych praw i rzeczpospolitę na monarchię przemienić. My się śmiejemy z tego!
— Ale w sejmie mają większość za sobą.
— Sztuczną. Zahukali dudków i posługują się nimi. Wszyscy się posunęli do jadalni.
Hulewicz inaugurował posiedzenie konceptem dosyć nieprzyzwoitym o ostrygach.
Hrabia sakramentalny przed każdem jedzeniem kieliszek wódki przypominał.
— Inne narody piją po jedzeniu — rzekł — Polacy przed... daleko rozumniej, bo jadło znajduje już gotowego na przyjęcie robotnika. Mnóstwo rzeczy rozumnych za granicą nie znają i od nasby się uczyć powinni.
— Niezawodna rzecz — odparł Hulewicz — na przykład golenia głów! Człowiek w każdym czasie gotów potem do Bonifratrów.
Śmiano się.
A propos Bonifratrów — ozwał się Kurdwanowski. — Marszałek, słyszę, przekonał się, że ów Barani kożuszek, który nam tu tak dokazywał w ulicach, był waryat i zamknął go w szpitalu.
— Kwalifikował się gdzieindziej — zawołał hrabia ponuro.
Loiska, posłyszawszy wzmiankę o żebraku, która jej przypomniała redutę, zarumieniła się i musiała wody napić. Dziś właśnie wspomnienie to najboleśniejszem dla niej było.
— Nie mogli, słyszę, dojść — ciągnął dalej Kurdwanowski — i do dziś dnia nie wiedzą, kto jest ten łotr.
— Dałbyś pokój z nim — przerwał hetman. — U nas zaraz z komara robią wołu. Co tu hałasu dla jakiegoś niezdary!
Hulewicz zaczął coś szeptać sąsiadce, pani Zelskiej, o znajdujących się w Warszawie pięknościach i napomknął o pani Lucchesini.
— Nie mów, że piękna — odezwał się hrabia. — Figurę ma zręczną, ale twarz... wśród naszych kobiet wcale się nie odznacza. Że się z nią Lucchesini ożenił, to tylko tem tłomaczę, że ma jedno oko.
— Ale za piękność jej staje dowcip — rzekł Hulewicz. — Baba godna małżonka swego. Niemcewicza sobie zyskała, a przez niego i innych... Lucchesini polityce poświęcił nawet małżonkę.
— To bajki — odezwał się Kurdwanowski. — Niemcewicz nie kocha się w niczem, tylko w tem, co pisze, w swoich bajkach i w gazecie.
— Ja poczciwego Łuskinę wolę, słowo daję — przerwał Hulewicz. — To mi jest gazeta! Na rozum nie choruje i nikomu nie przycina. Nie mogę znieść gazety, co mnie korzennemi przyprawami traktuje, mam ich dosyć gdzieindziej. Gazeta to chleb, powinna być z czystego żyta, bez przymieszki. Vivat Łuskina!
Że ile razy Hulewicz usta otwierał, śmiano się, nawet nie słysząc co powiedział, więc i tym razem śmiech towarzyszył temu wystąpieniu.
— Warszawa, doprawdy, staje się nie do zniesienia — dorzucił hetman — i nie do poznania! Powiał na nią wiatr jakiś, co zwarzył to wszystko, Króla zmienili nam, sejm przekabacili... przymierza odwieczne ponicowali. Mieszczanom dają szlacheckie niemal swobody, chłopom chcą szkoły zakładać, od księży odbierają, co kościołowi dali ojcowie... słowem, świat wywrócony! Nie dziwuję się, że Szczęsny uciekł do Wiednia... ja gotówem choć do Turków...
Nie dokończył. Cicho się zrobiło na chwilę.
Gdy wszyscy tak ostrygami i polityką byli zajęci, starosta skorzystał z tego, by spojrzeć na Loiskę.
Siedziała smutna, zatopiona w sobie, jakby nie słyszała, co mówiono. Uczuła instynktem wzrok zwrócony na siebie i zapłaciła zań półuśmiechem.
Hrabia pił i zachęcał do picia w imieniu gospodyni, humory coraz się stawały lepsze; ale Loiska, jakby lękając się zbytnich wesołości i wybryków ze strony hetmana, coraz poważniała, nie okazując, aby ją to cieszyło, a oczyma żaląc się staroście.
Usunęła się w końcu z krzesłem i wstała, żaląc na ból głowy.
Hrabia, choćby był dłużej bankietował, zmuszony został prędzej niż chciał porzucić wieczerzę. Zabrał jeszcze do kąta starostę, przypominając mu zaproszenie, mrugnął na swych towarzyszów i pożegnał Loiskę. Rad nierad, starosta za właściwe uznał także nie pozostać tu dłużej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .