Córka Tuśki/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.

I.

— Panno Józefo!...
— A to pan! Niech pan wejdzie.
Tarnawicz stoi nieśmiało na progu kuchni.
— Ja chciałem... chciałem.
— Proszę, niech pan powie — mówi Pita, cała jakby zorza od blasku delikatnej różowej barwy nowej swej bluzki.
— Ja chciałem pani powinszować.
— A!
Dziewczynka uśmiecha się milutko. Tak, tak — dziś dziewiętnasty marca, święty Józef — jej imieniny. Od matki dostała bluzkę, ojciec dał jej rubla, Edek chciał jej coś dać, ale nie miał za co kupić, a Mundek jeszcze nie wychodzi, choć już siedzi w fotelu, cały oblepiony plastrami po lewej stronie twarzy.
Niewesołe ma Pita imieniny. Jakaś straszna tęsknota za ubiegłemi latami ścisnęła jej serce. Schowała rubla, ubrała się w bluzkę, a mimo to tak jej smutno — tak bardzo smutno.
Nagle rozjaśnia się przed nią świat.
Tarnawicz, który dotychczas krył coś po za plecami, wyciąga nagle rękę. Oto trzyma w niej doniczkę hyacentów. Białe, wonne, jak kadzielnica. Listki zielone cudowną, wiosenną, prawie przejrzystą zielonością.
Dziewczę wyciąga ręce:
— Hyacenty!...
— A! to pani lubi hyacenty?
— Nad życie.
— Jak to dobrze... ja tak się bałem...
— To dla mnie?
— Tak!... Niech pani przyjmie... niech pani nie odrzuca... to razem z życzeniami...
— Ale... dlaczego pan mi daje kwiatki?
— Ja nie wiem... ale przecież... przechodziłem... widzę tę doniczkę i myślę, że tylko pani, panno Józefo, może mieć te kwiatki. Tak mi jakoś panią przypomniały... Niech pani się nie gniewa...
Głos mu zamiera. Drugą ręką obciąga swą uczniowską bluzkę, przestępuje z nogi na nogę. Ją ogarnia jakieś dziwne rzewne uczucie wdzięczności. Ten kwiat, to była właśnie ta wiosna, do której ona tęskniła, ten dar, nie taki codzienny, jak ów rubel ojca i bluzka matczyna.
Bierze więc doniczkę z hyacentem i zanurza swój różowy nosek pomiędzy biel kwiecia.
— Ach! jak pachną! jak pachną! — mówi z rozkoszą.
Tarnawicz uśmiecha się radośnie:
— Podobają się pani?
— Bardzo, strasznie. Dziękuję panu.
Wyciągnęła ku niemu rękę. On szybko otarł swoją rękę o bluzkę i pochwycił długie, wązkie palce Pity.
Szastnął niezgrabnie nogami i szybko wyszedł z kuchni.
Pita została sama ze swoim hyacentem.
— Co teraz z nim zrobię? — pomyślała zakłopotana — mama będzie się gniewała. Choć przecież cóż złego? Żeby to był dorosły mężczyzna, ale to uczeń, a potem kolega Mundkowy... Mówi mi: „Panno Józefo“ — tak miło! Teraz coraz częściej mnie nazywają „Józią“, ale nikt mi nie mówi „panna Józefa“, on pierwszy.
Patrzy znów na kwiat, wciąga w ruchome nozdrza jego woń rozkoszną.
— Ty śliczny, ty biały, ty cudzie... — mówi do niego, a głos jej ma te bezwiedne intonacye, które kobiety pieszczotliwym słowem nadawać umieją.
Niektóre kobiety!
Takie, jak panna Józefa!
— Ale co ja z tobą zrobię? — kłopoce się dalej — przeczuwam, że mama się będzie gniewała. Może cię wyrzuci?... Tembardziej, że to od Tarnawicza.
Bo Tarnawicz, choć teraz już ma prawo wstępu do domu Żebrowskich, nie cieszy się u Tuśki łaskami. Nie okazuje mu tego ze względu na wdzięczność, jaką mu winna za uratowanie życia Mundka, lecz Pita subtelnością swoją doskonale to odczuwa.
I przykro jej to przykro, bo ona Tarnawicza lubić zaczyna, pomimo, że nie jest wcale dystyngowany i raczej brzydki chłopak. Ale to pierwsze wrażenie, jakiego doznała, to wrażenie jakiegoś spokoju, gdy spojrzał na nią po raz pierwszy, powtarza się ciągle. Te jego wielkie siwe oczy umieją patrzyć na nią łagodnie i wypijać z niej niepokój i trwogę.
A potem... mówi jej: „Panno Józefo“...
Więc przykroby jej było bardzo, gdyby mama hyacent ten wyrzuciła z domu. Co począć? co począć? Drzwi od schodów się otwierają. Wchodzi Władka w nowym słomianym Windhorście z opaską skórzaną. Jest zgrzana, zarumieniona i prawie przystojna. Spóźniła się dzisiaj. Od progu obleśnie winszuje Picie imienin:
— Sto lat, bogactwa i dobrego i pięknego męża! — mówi, śmiejąc się — a teraz już niedługo, bo co tydzień panienka ucieka z sukienki i mamcia kazała mi przynieść żurnale.
— ?...
— Aha... będzie długa suknia!
Pita zarumienia się gwałtownie.
— Dla mnie?
— No, przecież nie dla Edka.
— Ależ ja mam dopiero...
— Co tam lata! Panienka tak wyrosła, że po prostu coś nadzwyczajnego. To już nieprzyzwoicie w krótkiej sukience chodzić... O! od kogo ten hyacent?
I Władka chce swój nos wsunąć między kwiatki, lecz Pita unosi wysoko wazonik.
— Dostałam.
— Od kogo?
— Od... pana Tarnawicza.
— Co?... a to błaźniuk. Cóż to? konkurent?
— Ach! jakże można tak mówić.
— No co? Przecież tylko konkurenci dają kwiaty pannom.
— Tak panna Władzia myśli?
Przecie wiem, co w świecie uchodzi.
Pita patrzy smutno na kwiatki.
— Mój Boże!...
— Ja wiem, że panna „Józefa“ — bo tak już teraz trzeba będzie mówić — że panna Józefa martwi się, co mamcia na ten prezent powie.
— A zkąd panna Władzia wie?
— No, ja już mam taki nos. Ja wiem, jak trawa rośnie. Ale chce panna Józia, to ja panienkę z kłopotu wybawię. Oto powiem, że to ja panience ten kwiatek darowałam.
— Ale to będzie kłamstwo.
— Ale!... wielka awantura. Jedno kłamstwo mniej, więcej, świat się nie zawali. Wszyscy kłamią całe dni, a w nocy nie kłamią, bo... śpią. Idę do mamci, a panienka niech kwiatek do żardinierki wstawi.
— Nie! nie!
Lecz Władka już jest w jadalni i ztamtąd biegnie do sypialni, gdzie Tuśka czesze się przed lustrem.
Pita powoli zabiera doniczkę i przenosi ją do salonu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W salonie, na fotelu, koło otwartego okna siedzi Mundek. Jest biały, z lekkim żółtawym odcieniem cery człowieka, który dosyć krwi stracił i z ciężkością tę stratę odrabia.
Plastry zalepiają mu lewy policzek. Usta ma lekko ku lewej stronie ściągnięte, co nadaje jego twarzy wyraz trochę ironiczny.
A przecież niema w Mundku właściwie ani śladu ironii.
Jest tylko jakaś powaga, jakaś dostojność. Raczej dojrzenie brutalne i gwałtowne, które przerzuciło go na drugą stronę ścieżki życiowej.
Mundek wygląda, jak ten, który przeżył samego siebie.
Zdaje się, że czuje, iż oddał ze siebie to, co mógł dać najlepszego, że wykonał ten najdoskonalszy czyn swego życia i że teraz nie pozostaje mu nic, jak tylko iść za sobą, dokąd mu będzie sądzone.
Znów zapadł w milczenie i teraz nie cieszy się wczesną wiosną, która błękitem i świeżością od dalekich pól płynie.
Patrzy w rozłożoną na kolanach książkę. Lecz nie czyta. Zapadł w zadumę, jak ten, który wzniósł się wysoko, panował chwilę bohaterstwem swego poświęcenia nad całą masą codziennych wydarzeń i nagle ściągnięty został w szarzyznę zwykłej egzystencyi.
Posłyszał nad sobą potężny śpiew tryumfujących i wyzwolonych Duchów, dążył w ekstazie swojej tam, gdzie niema małostek i trosk z nich zrodzonych, cały złocisty wiał skrzydłami, które wytrysły mu u ramion w chwili, gdy życie swe młode druzgotał na ofiarę „wszystkich“ i oto wlec musi to życie, które wróciło do niego bez jego woli i wiedzy.
On czuje, że raz jeden można się zdecydować i że ta chwila jest właściwie całą pełnią istnienia. Dyszał w niej płomieniem, siłą, potęgą. Porwał się za bary z chęcią zwierzęcą samozachowania i zwyciężył.
Kto przeżył taki moment, nie potrafi już żyć dalej.
Dlatego oczy Mundka są szklane.
Dlatego usta jego są nieme.
Dlatego pierś prawie nieruchoma.
I nieruchoma prawie myśl.
Jakby rozwiała się w mgłę.
To znów tłoczy się dokoła niego kamienną chmurą. Ach! jest tak ciężka, tak zwarta, tak nieprzenikniona.
Zanadto nieprzenikniona dla jego osłabienia.
Więc wpatrzył się w książkę — zapadł w zadumę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz on jeszcze nie wyczuwa całej, wielkiej nagiej prawdy.
Gdy wielkim taranem uderzyło w zamknięte drzwi domu, gdzie wzrósł — jego Dzieło, przez niego spełnione, gdy tryumfalne Hosanna zabrzmiało dokoła jego anielskiego czynu — oderwany był od wszystkiego, co pozostawiał za sobą.
Nie czuł, że wznosi się nagle na taką wyżynę, że wspiął się tak wyniośle, iż ci, którzy go otaczali, pozostali w nizinach, już dla niego zamarłych i nieistniejących.
Fizycznie powrócił ku nim, lecz Czyn jego, ten szeroki, ogromny Czyn, obejmujący poświęceniem swojem horyzonty olbrzymie społecznych walk i dążeń, otoczył go aureolą wywyższenia i przyrósł do jego istoty.
I oto, gdy pierwsza trwoga serc rodzicielskich o życie dziecka minęła, gdy to dziecko dźwignęło się i weszło znów w zacieśniony krąg domowego istnienia, stała się rzecz dziwna, niepojęta.
Mundek stał się teraz jakimś sędzią surowym ich czynów, ich myśli, ich dążeń.
On nie sądził może, zamknięty w przeżytej chwili, lecz im się tak zdało. I jego milczenie, jego spojrzenie głębokie ścigało ich dziwnie i drażniąco. Czuli się mali i drobni, a w tem codziennem potykaniu się o doskonałość szlachetnego porywu, mieli wrażenie, że spada na nich nieustanny wyrok wzgardy, szeptanej dokoła przez niewidzialne, a szeroko bijące w powietrzu uskrzydlone duchy. Mimowoli zbliżali się do Mundka z jakiemś uczuciem szacunku i uniżenia, i gdy oddalali się od niego, doznawali jakby ulgi i powrotu do normalnych warunków. To „samobójstwo“, o którem czytywali w Kuryerach od lat całych, i które przedstawiało się im, jako dziw niepojęty i potworny — było pomiędzy nimi, stało się czemś ujętem i istniejącem. I to także wytrąciło ich z równowagi i przejmowało strachem.
Gdy rozmyślali o powodach czynu Mundka, tracili dech z ogromu nieprzebytych przez nich nigdy podobnych myśli, gdy zastanawiali się nad sposobem wykonania tego czynu, przeszywał ich dreszcz wrodzonych przesądów i wierzeń.
Nie przyznaje się nikt w tym domu do tego, co czuje w tej chwili; kryje to w głębi duszy. Raz tylko Żebrowski, rozmawiając z synem, wtrącił słowa:
— A gdyś się zabijał, czy nie myślałeś o nas?
Mundek nie zwrócił na ojca oczy, patrzył wciąż w przestrzeń.
— Myślałem o wszystkich...
— Więc i o nas?
— Mówię o wszystkich, o ludziach wogóle, więc i wy..
Urwał, lecz Żebrowski podjął:
— Wszakże poświęciłeś się tylko za swoją klasę?
Ręce Mundka długie, białe, wychudłe zadrgały, jak skrzydła motyla, wbitego na szpilkę.
— Ojcze — wyrzekł powoli — nie dla klasy chciałem tego, nie dla tych kilku kolegów, ale ja głównie patrzyłem w dal, w to, że może z tego, co zrobię, wyrośnie później choć cokolwiek, co wstrząśnie, co podminuje, co się przyczyni... Bo... chyba nic nie ginie, ani nawet taki drobiazg, jak to, co chciałem zrobić...
Żebrowski wziął krzesło i usiadł naprzeciw syna:
— Drobiazg? Nazywasz to drobiazg? twoje życie...
— Co jest moje życie?... Dlaczego ono ma mieć jakąś wagę konieczną?
Żebrowski niespokojnie gładził palcami gors koszuli:
— Życie każdego człowieka ma wagę ogromną! — wyrzekł powoli i jakby z rozmysłem.
— O ile niesie coś dla drugich.
— Tak... ależ ty przecież mogłeś...
— Co?
— Żyjąc, zdziałać więcej...
Mundek uśmiechnął się smutno:
— Nie, nie! śmiercią mogłem więcej. Zresztą widocznie tak...
Wyczerpany umilkł znów, przymknął oczy i siedział tak chwilę.
— A potem... wy tu zamknięci... nie wiecie nic, nic. Ja wiem, o mnie się to obija, to mnie rwie, niesie. Tak, jakby z ziemi wstają opary... my wszyscy czujemy, my już nie chcemy dłużej...
Żebrowski patrzył na syna szeroko otwartemi oczyma.
— Tak... — wyszeptał po chwili — my tu nie wiemy.
— Skostnieliście...
Padło ciężkie słowo.
— Poddaliście głowę, ale my...
Żebrowski patrzy wciąż na syna. Czy to ten Mundek, któremu sprawiało się z trudem szynele i którego prowadziło się do fryzyera, aby mu „włosy zebrał“. On mówi: „My“ — on mówi...
I Żebrowski kurczy się, maleje, pragnie się przed tym synem tłumaczyć.
— My nie mieliśmy sposobności. Przyszliśmy na świat po powstaniu. Pomyśl, jaki krwawy ucisk... jakie represalje. I sił już nie było. Takeśmy wzrośli... zdawało się.
— Ale nam się nie zdaje...
Żebrowski obejrzał się trwożnie.
— Och! ciszej, Mundku...
Mundek uśmiechnął się gorzko:
— Tak, tak, ciszej... aby tylko nic nie wyprowadziło z linii. Ale tak nie będzie.
Wyciągnął ręce i założył je za głowę:
— My, młodzi — wyrzekł powoli — my się nie lękamy!
— Za to my się lękamy o was!
— Niepotrzebnie.
— Daruj, ale to nasz obowiązek.
— Zapierać drogę do czynu? Nie! nie!
Po raz pierwszy jasny promień jakby wykwitł na twarz Mundka.
Żebrowski, coraz więcej zmieszany, ku synowi się pochylił.
— Mundku! — wyszeptał prawie — przysięgnij mi, że więcej tego nie zrobisz.
Mundek chwilę przelotną spojrzał w te poczciwe, zaczerwienione źrenice ojcowskie i natychmiast wbił wzrok w przestrzeń.
— Tego uczynić nie mogę. Zrobię to, jeżeli znów dla dobra ogółu będzie to potrzebne...
— Mówicie teraz, że nie prosiliście o życie, żeśmy wam je dali, a więc skoro cię powołałem do życia, ja — mam prawo niem rozporządzać... Ja każę ci żyć!
W tym rozkazie była pokorna prośba.
Mundek milczał chwilę.
— Ten rozkaz... to egoizm — wyrzekł wreszcie. — Chcecie, bym żył dla was, bo to jest dla was zbyt ciężka do zniesienia taka rzecz... Ale... należało mi w takim razie nie dawać w spadku tego, coście mi dali.
— ?...
— To, coś i ty po powstaniu wziął od swoich; to, o czem nie wiesz nawet, że go masz w sobie całe swoje życie...
— Co? co?
Bunt!
— Cicho, Mundku! cicho!
— Nie lękam się!... nie lękam się!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Naprzeciw siebie siedzi ich dwóch: ojciec i syn.
Przed nimi nagle całe światy, całe horyzonty, po których, jakby z sennego odrętwienia, powstają oddzielne postacie i błąkając się chwilę, łączą się w grupy. Niektórzy przypadli do ziemi i leżą na niej rozpłaszczeni, jakby szukając rozpaczliwie żeru dla siebie i swoich. Inni idą wciąż samotni, i śpieszą tam, gdzie najciemniej, zkąd dolatują jęki i westchnienia. I wszyscy wbili oczy w skrawek purpurowego światła, które zdala płomienną jutrznią horyzont rozświetlać się zdaje. Posłami niecierpliwymi biegną źrenice dziecięce, źrenice młode, poświęceń pełne. Po ciemnych postaciach tych, którzy do ziemi przypadłszy, dla nich żeru szukają, biegną ci młodzi ku purpurze wschodzących słońc i wołają pełnym głosem, tłumiącym lękliwe szepty, opływające zaklętą, piasczystą równię:
— Nie lękamy się! nie lękamy się!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kąciku słucha Pita, słucha, co mówi ojciec i brat.
Słucha i pojmuje. Lotem chwyta i rozumie teraz dlaczego Mundek był dla niej tym Cherubem o skrzydłach złocistych, dlaczego, gdy myślała o nim podczas jego wieczornych wycieczek, jakieś tłumy, jakieś gwary, jakieś ogromne świątynie zjawiały się w jej umyśle.
To były właśnie te światy dla niej zamknięte i może niedostępne nigdy, światy dziwne a wielkie, w których nie zachodzi słońce miłości i prawdy, choć napozór tam ciemno, mroźno i strasznie. Trupy tam padają i leżą skostniałe, jakby drogowskazy dla tych, którzy biegną, szukając ścieżek.
Gdyby Picie kazał kto to uczucie sformułować w słowa, nie potrafi tego uczynić z pewnością. Lecz ona to czuje, ona drży cała i zdaje się jej, że to, co wydało się jej w pierwszej chwili niepojęte, to jest poświęcenie się Mundka „dla całej klasy“, jest teraz dla niej nietylko zrozumiałe, ale że i ona Pita — umiałaby tak samo zabić się, ażeby innym w jakiś sposób śmiercią swą dopomódz. Nie chce myśleć oddzielnie o każdej z tych istot, dla których miałaby śmierć ponieść.
Naprzykład panienki z kursów, gdzie uczęszcza — gadatliwe, złośliwe, zakochane w sobie. Każda z nich, biorąc ją z osobna, budzi w Picie wstręt. Lecz razem w tłumie, zlewając się w jakąś masę cierpiących i prześladowanych, w ogrom uciśniętych, stają się tą ogromną wartością, godną, aby dla jej dobra Pita położyła swe życie w ofierze.
— Tak, mogłabym się także zabić... — myśli Pita, patrząc na brata — mogłabym; nicby mnie nie wstrzymało. Zrobiłabym to, co Mundek... tak...
Jednakże jakaś myśl przewija się jej mimowoli, prawie nieuchwytna, ale nurtująca.
— Zrobiłabym to cicho, cichutko w kąciku, wtedy, gdy byłabym sama, aby mnie pozostawiono w spokoju i dano mi naprawdę umrzeć. To przecież musi być straszne: chcieć już umrzeć, a tu drudzy gwałtem nie dają...
I żałuje Mundka, bo zdaje się jej, że on właśnie cierpi bardzo wskutek tego, że mu nie dano umrzeć, gdy już tak postanowił. Chodzi koło niego delikatnie i z całem poświęceniem. Nieraz pragnie powiedzieć mu to, co odczuwa, ale nie śmie.
Mimo, że zdaje się jej, iż zdołałaby dokonać takiego czynu, Mundek dla niej jest niedościgłą istotą. Czuje bowiem, że od „zdaje się mogłabym“ do spełnienia jest cała przepaść. A Mundek spełnił.
A więc...
Patrzy na jego postarzałą twarz, na jego zaciśnięte usta — i smutno jej. Po rozmowie z ojcem, Mundek znów zamknął się w sobie. Lecz Pita wie już, co w nim wre i dojrzewa. Słyszała to krótkie i mocne słowo. Czuje, że Mundek się z niem zmaga, że ono go dręczy. I z cudowną intuicyą kobiecą, Pita pragnie wykorzystać młodość brata na rzecz jego zdręczonej zbyt wielką Siłą istoty.
Idzie ku niemu tego wiosennego ranka z kwiatem w wyciągniętych dłoniach. Idzie sama jak kwiat biała i jasna, a przed nią, jak kadzielnica, śle swe wonie śnieżne kwiecie.
— Mundku! spójrz!... jaki cudny hyacent... jak pachnie.
Mundek podnosi głowę i rzeczywiście spogląda na kwiat, na siostrę. Coś jakby zamigotało w źrenicach.
— A wiesz od kogo dostałam?
Milczenie.
— Od Tarnawicza.
Mundek brwi zmarszczył:
— Po co on pieniądze traci... Muszę mu powiedzieć... On na to nie ma.
Lecz Pita, cała zaróżowiona, szczęśliwa, że brat choć tak się zainteresował jej pomysłem, prosi:
— Nie mów mu nic!... Proszę cię!... mój drogi!... Przecież to tylko raz... To moje imieniny.
Wstawia hyacent do żardinierki ostrożnie, delikatnie.
Tak go kocha, ten wonny kwiat, pierwszy, który dostała na własność. Z troskliwością dotyka ziemi, czy dosyć wilgotna. Mundek śledzi jej ruchy mimowoli. Wreszcie się odzywa:
— Odwróć go do światła. Inaczej zginie.
Pita się zasmuca.
— Niema tu słońca u nas.
— Choć światło!
Wreszcie kwiatek ustawiony. Pita staje znów przed Mundkiem.
— Zrobić ci winną polewkę?
— Nie.
— To może tapiokę?
— Dziękuję!
Pita czuje, że Mundek się jej znów wymyka, że zapada w swą melancholię smutną.
— Mundku! — mówi szybko — nie mów mamie, że ten kwiatek od Tarnawicza. Mama go nie lubi. Może się będzie gniewała. Nie powiesz? co?
Mundek obojętnie skinął ręką.
— Nie.
— Dziękuję ci!... Widzisz, ja Tarnawicza bardzo lubię... i nie chciałabym, ażeby mama mi ten kwiatek zabrała!
Spłonęła cała różaną zorzą rumieńca. Odeszła szybko ku żardinierce i dziwi się sama, dlaczego się zaczerwieniła, mówiąc o Tarnawiczu. Lubi go naprawdę, pomimo, że jest brzydki i jeszcze uczniak. Ale coś ma w sobie takiego dobrego, miłego, gdy się uśmiecha trochę smutno i tak Picie jest z nim jakoś swojsko, spokojnie, jakby się znali już bardzo, bardzo dawno.
Rzadko przychodzi do pokoju, bo choć Tuśka właściwie teraz nic nie mówi przeciw niemu — to jakiś ten prąd nieprzyjazny od niej płynie, i Tarnawicz musi to wyczuwać, bo najczęściej wpadnie do kuchni, gdy Pita się po niej kręci, zapyta o Mundka, pomówi, gdy niema nikogo.
Najczęściej, naturalnie, mówią o Mundku, o przeszłych chwilach, i wtedy Pita czuje dla Tarnawicza ogromną wdzięczność.
— Żeby nie pan, Mundek byłby naprawdę umarł! — mówi, zapominając, że niedawno sądziła, iż bolem Mundka jest to właśnie, że mu umrzeć nie dano.
— Ach, Boże — odpowiada Tarnawicz — ja byłbym w tej chwili prędzej sam zginął, niż jemu pozwolił umrzeć.
Pita chwilkę się zamyśla, a potem nagle mówi, prawie bezwiednie patrząc w głąb źrenic Tarnawicza:
— A dlaczego pan się nie chciał zabić, zamiast Mundka?
Tarnawicz brwi ściągnął i twarz jego blada jakby jeszcze więcej pobladła.
— Bo mnie nie wolno.
— Dlaczego?
— Bo ja mam obowiązki.
— Jakie?
— Mam matkę... chorą, siostry... ojciec daleko rządcuje w majątku u jednego pana... my tu, żeby się kształcić. Ja to wszystko trzymam w garści.
— A... matka pana?
Nastała chwila milczenia.
— Moja matka... chora! — wyrzekł wreszcie chłopak przyciszonym głosem.
— Nie zajmuje się wami?
— Nie. To my się raczej nią zajmować musimy.
Pita słyszała coś już niewyraźnie o tej matce Tarnawicza. Podobno się upija nałogowo. Więc to jest straszne — myśli Pita — nałogowo, kobieta... to grzech, a on mówi, że... chora.
Tylko Pita czuje, że poruszyła tu jakąś straszną tragedyę, jakiś przeogromny ból młodego serca, od dziecięcych lat udręczonego nerwowo i ciężko. Pita wie, że Tarnawicz musi uśmiechać się smutnie, bo nie dane mu było nigdy, tak, jak i jej, roześmiać się srebrzystym śmiechem wolnych i swobodnych istot.
Chce coś przemówić, jakby jakieś bodaj słowo pociechy, lecz sama doznaje w tej chwili takiego rozpaczliwego smutku, że zdaje się jej, iż są oni wszyscy, i Tarnawicz, i ona — i te inne dzieci, pogrążone na dnie jakiejś ciemnicy, w której zatęchłe, grobowe powietrze tłoczy im piersi, serce ściska i odetchnąć nie daje.
Cicho podaje tylko rączkę przytulonemu do ściany Tarnawiczowi...
— To... ja już idę! — odpowiada chłopiec, pośpiesznie chwytając tę wyciągniętą ku niemu bieluchną muszelkę. — I... dobranoc pani, panno Józefo!
— Dobranoc panu!...
Ręce ich rozłączają się. Pita zwraca się ku drzwiom, prowadzącym do pokojów, Tarnawicz stoi jeszcze u progu, przy ścianie, i patrzy na nią.
Ona ten wzrok czuje na sobie, odwraca się ku niemu.
— I... niech się pan nie martwi! — szepce cichutko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Pito — mówi do niej Mundek — czy ojciec powrócił?
— Nie jeszcze, Mundku — odpowiada Pita.
Dziś ważny dzień. Bardzo ważny dzień. Wezwano ojca do gimnazyum. Kto wie, co ztamtąd przyniesie. Wogóle wykolejenie nastąpiło w życiu Żebrowskich. Katastrofa z Mundkiem, a potem Edek, który nie może zupełnie chodzić do szkoły z powodu choroby uszu...
Żebrowski wraca przez kuchnię. Idzie napozór jak zawsze swym sztywnym, mierzonym krokiem drewnianej lalki. Tylko usta zacisnął silniej, ramiona podniósł bardziej do góry.
Natychmiast zwraca się ku niemu Tuśka:
— I co?...
Wypędzony!
— Ach!...
— I zakaz przyjęcia do innych gimnazyów.
— A!...
Nastaje głucha, ciężka cisza. Żebrowski zsuwa z siebie palto, które Władka natychmiast podnosi. Wszyscy milczą. Na progu salonu zjawia się Mundek. Stoi i wsłuchuje się w tę ciszę. Pojął odrazu i zrozumiał. Na twarzy jego jednak nie odbija się żadne wrażenie.
Snadź nie spodziewał się nic innego nad to „wypędzenie“ zwykłe i natychmiastowe.
Tuśkę ogarnia gorączka.
— Więc co? więc co? — woła nagle — więc co teraz?...
Żebrowski zamyśla się i wreszcie rzuca powoli, jakby nieśmiało:
— Może do szkoły prywatnej?
— Nie mamy na to... — odpowiada twardo Tuśka.
Lecz nagle Mundek odzywa się, nie poruszając się z miejsca:
— Nie, najlepiej będzie, jeżeli ja wyjadę.
Wszyscy zwracają się do niego.
— Gdzie chcesz jechać? — pyta go Tuśka.
— Do Galicyi. Tam skończę i pójdę na uniwersytet.
— My nie mamy na to również.
— To mniejsza. Dam sobie jakoś radę. Nie zginę.
— To niepodobna.
I znów długa, ciężka cisza.
Pita wcisnęła się w kącik za kredensem. Ona patrzy na Mundka i czyta w jego napozór niezmienionych oczach, że w Mundku budzi się pragnienie wydostania się, bądź co bądź, z tej cieśni, w jakiej żył dotychczas.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

I oto zrywa się jedno pisklę do lotu i chce opuścić gniazdo, dokąd mu żer znoszono.
W skrzydła bije, niebaczne, że każde zatrzepotanie roztrąca jakąś część gniazda, tak pracowicie, z takim trudem „na całe życie“ budowanego.
— Pójdę ztąd! Puśćcie mnie... Nie chcę już was. Nie umiem się dostosować do waszej rezygnacyi. Zakosztowałem walki... byłem u wyłomu i choć przeżyłem siebie wielkością mojego Czynu, chcę iść dalej, pędzony przeznaczeniem!
Puśćcie mnie!...
Idę ztąd!
Szerokie dźwignięcie się skrzydeł, i oto w gnieździe wyłom, pustka, jakby wyniesiono trumnę.
Pyszny, wyniosły ptak waży się w błękicie, nie patrząc po za siebie.
— Pędzony przeznaczeniem, muszę biedz!...
Puśćcie mnie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Taką chwilę obecnie przeżywają na ulicy Wareckiej. Wszyscy czują, że stanie się tak, jak chce Mundek. Wszyscy wiedzą, że on odejdzie tak, jak to zapowiedział, pomimo, iż będą protestowali.
— Nie mogę żyć w tych warunkach! — rozlega się znów głos Mundka — nie mógłbym pracować. Tam niema ucisku... Puśćcie mnie!...
Żebrowski stoi, jak skamieniały. Trzyma ciągle kapelusz w ręku i patrzy w ziemię. Zdaje mu się, że to jakaś cząstka jego samego odrywa się od niego powoli i niknie w przestrzeni.
W kącie na sofie siedzi skulony Edek. Nie słyszy dobrze, co mówią, lecz dorozumiewa się. Na twarz Tuśki wystąpiły dwie ciemne plamy.
— Boże mój! Boże!... — mówi wreszcie i wybiega do swego pokoju.
Mundek odwraca się i również niknie w głębi salonu. Żebrowski odkłada kapelusz i wolno przysuwa się do okna. Opiera czoło o szybę i pozostaje tak w swej zwykłej nieruchomości, gdy coś bardzo ciężkiego na niego spada.
Z sypialni dolatują łkania Tuśki.
Z kuchni słychać łomot tasaka o stolnicę. Przygotowuje się żer, strawa codzienna. A tu taka walka ciężka dusz, które obijają się o siebie, lękając się zrozumieć konieczność swego przeznaczenia.
— Niech on jedzie — myśli Pita — niech on jedzie... Niech!... On będzie tam szczęśliwszy.
I nagle coś załkało w niej:
— Choć on! choć on!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.