<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ciche wody
Tom I
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1881
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dziwne były obyczaje domu pani hrabiny Julii. Widzieliśmy już, że mąż i żona widywali się rzadko, mieszkając pod jednym dachem. Matka przywiązana do córki, od niejakiego czasu była z nią także w stosunkach nie macierzyńskich. Spotykały się z sobą, a nie można było powiedzieć, by żyły razem. Energią przechodziła hr. Eliza matkę, i robiła z nią co chciała. Czasem łagodnie matka się opierać starała, w końcu uległa zawsze. Własne dziecko trwożyło ją niekiedy.
Nie mogły się zresztą zgodzić w upodobaniach i obyczajach, bo pani Julia nie znosiła samotności ani na chwilę, pozostawiona sama sobie była najnieszczęśliwszą. Przychodziły wówczas zatruwać jéj spokój, gorzkie, straszne wspomnienia lat ubiegłych. Wolała najgorsze niż żadne towarzystwo, gotowa była zawołać służącę i mówić z nią — o niczém. Jak te chorobliwe temperamenta, co w ciemności same się zostać lękają, tak ona się obawiała zostać z sobą. Przeciwnie, Eliza wychodziła z musu do ludzi, najulubieńsze jéj było zajęcie w swém mieszkaniu, samotne. W salonie była nielitościwie szyderską, u siebie smutną. Godzinami tylko zamykała się z panną Gertrudą; godzinami bezmyślném graniem na fortepianie, albo robotą jakąś ciężką i nużącą. Czasem sama z jednym starym sługą wychodziła na przechadzki. Ojciec, który ją parę razy spotkał tak emancypowaną w ulicy, robił uwagę hr. Julii, iż to było niezbyt przyzwoitém dla młodéj panienki.
Gdy matka powtórzyła to Elizie, ruszyła ramionami tylko, zrobiła minkę pogardliwą, i stanowczo zapowiedziała matce, iż zwyczaju zmieniać nie myśli.
— Papa sam nie wie co mówi — dodała; — właśnie należy to do dobrego, nowego, w całym świecie przyjętego zwyczaju, ażeby pannom dawać zupełną swobodę.
Cóż to ja dziecko jestem, ażeby mnie pilnowano? czy zasłużyłam na to, abym zostawała pod najsroższym nadzorem rodzicielskiéj policyi? Przecież nie popełniłam jeszcze żadnéj takiéj niedorzeczności, aby mi ona zaufanie odjęła!
Matka w końcu znalazła to — słuszném, i hrabia Ludwik za piérwszem swém ukazaniem się meteoryczném w salonie, dostał burę od żony i gorszą od córki.
Eliza wpadła na niego z wymówkami, i oświadczyła, że wcale nie myśli zmieniać postępowania, choćby dla tego, iż toby jéj uwłaczało. Ojciec zmilczał zahuczany.
W piérwszych dniach po téj rozprawie, hrabianka Eliza nawet wychodziła na miasto ze służącym częściéj niż dawniéj i w godzinach gdy najwięcéj osób mogła spotykać.
Czasem fantazya ją prowadziła do Saskiego ogrodu, do sklepów, do alei, ale najzwykléj udawała się wprost na ulicę Bielańską do mieszkania Gertrudy, i tam spędzała godzin kilka. Stary sługa obierał sobie naówczas stanowisko w naprzeciw znajdującym się przyzwoitym szynczku, z którego okien bramę domu widać było, i siedział tam spokojnie dopóki panna nie wyszła.
Matka panny Gertrudy rzadko z łóżka przechodziła do fotelu, a rzadziéj jeszcze mogła z sypialni swéj przejść do innego pokoju... Schorzała, osłabiona, drzemiąca, po całych dniach z koronką na ręku i książką do nabożeństwa, leżąc lub siedząc, była przekonana, że się modli. Usta jéj poruszały się machinalnie, myśl biegła gdzieindziéj, biedna kobieta opatrywała się za późno, że modlitwę gdzieś zgubiła po drodze, rozpoczynała ją na nowo — i to trwało od wstania rannego do nocy.
Eliza przychodząc, na chwilę się zbliżała do jéj łóżka, dowiadywała o zdrowie, wysłuchać musiała skarg i zabrawszy Gertrudę odchodziła z nią do jéj pokoju. Drzwi pomiędzy trzema niewielkiemi izdebkami stały zwykle otworem, tak, że najmniejsze odezwanie się choréj córka posłyszeć mogła. Aniela tu będąc u przyjaciołki, dopiero się stawała sobą — ożywiała, niekiedy dziecinnie bywała wesołą.
W kilka dni po wieczorze u hrabiowstwa rodziców Zdzisława, wybrała się znowu hrabianka Eliza do przyjaciołki, któréj od tego czasu nie widziała.
Panna Gertruda przyjść też do niéj nie mogła, bo matka była mocniéj, jak zwykle w czasie zimy, cierpiącą. Zobaczywszy z okna nadchodzącą Elizę, zbiegła do niéj ze wschodów Gertruda...
— Nareszcie! zawołała — ja do ciebie przyjść nie mogłam, a tyś chyba nie chciała...
— Doskonała jesteś! odparła Eliza. Na chęci mi nie zbywało; nie miałam, wiesz czego? — odwagi.
— Ty? rozśmiała się panna Gertruda — ty?
— Ja. Są na ludzi i na emancypowane jak ja panny, chwile bezsilności; a taką była dla mnie ta, która nastąpiła po pamiętnym wieczorze. Rozpamiętywałam w skupieniu ducha jego dzieje, starałam się wywróżyć skutki. Duszę miałam po brzegi pełną czarnych smutków.
Weszły tak rozmawiając do pokoiku choréj, która głowę z wolna podniosła i uśmiechnęła się...
— Jakże tam teraz sędzinie?
— Zachciałaś hrabianko — zawsze jedno... po nocach nie sypiam... w kościach łamie, a ręka lewa i noga jak się nie poruszały, tak i teraz nie chcą.
E! już to ci doktorowie, prawdziwie powiadam!...
Sędzina miała zwyczaj wyrzekać na doktorów, ale nikt ich nie słuchał skrupulatniéj nad nią. Nowe lekarstwo zawsze zdawało się, że skutkowało — potém...
Rozmówiwszy się z chorą, dwie przyjaciołki poszły do pokoju Gertrudy... Nie wesoło tu było, bo na biedną tę istotę spadły wszystkie ciężary powszednich potrzeb życia, cała proza i rzeczywistość choroby i małéj zamożności — lecz trud może nie dopuszczał myśleć o sobie i tęsknić do ideałów.
Lata, bole, praca ostudziły tę piękną niegdyś pannę Gertrudę, która dziś jeszcze była wdzięczna, ale zlodowaciała i skamieniała. Takimi stają się ludzie, gdy ostatnie drzwi, któremi wiały nadzieje ziemskie, zaprą się dla nich na wieki.
Nie miała jednak żalu do nikogo panna Gertruda, goryczą nie zaszło jéj serce — była zrezygnowaną i przejednaną z losem.
Eliza wszedłszy do jéj skromnego mieszkania, odetchnęła swobodniéj.
— Aż mi lżéj i weseléj, rzekła — gdy doin za sobą porzucę i zapomnieć o nim mogę...
Taka jest dola moja! być zmuszoną uciekać od tego, co się kochać powinno...
— I — co się kocha! wtrąciła Gertruda — bo — przecież, Lizo moja, serce twoje...
— Serce moje kocha ich litością wielką — dodała hrabianka, — a ty wiesz, że to pomieszanie dwóch uczuć litości coś dodaje, ale miłości ujmuje. Niestety! tobie prawdę mówić mogę, przed kimżebym się wyspowiadała?... chyba jak ten mitologiczny papla, wydłubawszy dołek w piasku.
Uśmiechnęła się panna sędzianka.
— Dobrze, odpowiedziała, niech ja będę choć twoim dołkiem w piasku...
Uściskały się...
— Mówże i zrzuć co ci cięży, dodała Gertruda.
— Regestr byłby za długi — mówiła Eliza z wolna — cięży mi wszystko począwszy od sukni do — nazwiska; ciężą mi ludzie, przyszłość i przeszłość, a teraz w dodatku...
— Miłość! szepnęła Gertruda.
Eliza smutnie skinęła głową.
— Jest to uczucie które mi powinno było obrzydnąć, bo je widzę ciągle sprofanowane, skarykaturowane obrzydle... Od kolebki niemal latało koło mnie swemi skrzydły motylemi... naprzykrzone... Byłam małą, gdy mi mania mówiła o kochankach... Musiałam być świadkiem i komedyj, i tragedyj miłosnych — kiedym znaczenia ich nie znała jeszcze... W jednéj z nich czynną grałam rolę, gdy mnie mama chwyciła na ręce...
A! ale nie mówmy o tych okropnościach...
Niedawno jeszcze wszyscy ci panowie, w których mogłam się kochać, wydawali mi się tak śmieszni, tak mi było zabawnie obracać nimi jak pionkami na szachownicy...
A teraz?...
Zwróciła się nagle do Gertrudy.
— Wystaw sobie, od tego wieczoru ani był, ani się pokazał, ani dał mi poznać, że mnie zrozumiał. A byłam zuchwała, byłam...
— Liziu może za nadto!
— Musiałam go wziąć szturmem i ważyć wszystko na kartę...
— Cóż daléj?
— Daléj, oczekiwanie, mówiła Eliza, — a jeśli nadzieje spełzną na niczém...
Zamilkła — patrząc w okno.
— Męztwa! męztwa! odezwała się Gertruda — nie przeczę, że jesteś w położeniu przykrém nad wyraz i trudném, lecz Pan Bóg ci też dał rozum i siłę...
— Sądzisz? odparła szydersko hrabianka: — rozum czasem, abym nim widziała bezdenne przepaści; siłę niekiedy, aby się nią rozpacz manifestowała...
— Milczże — pleciesz!
Eliza siadła, starając się weselszą twarz pokazać przyjaciołce.
— Nie łaj mnie, rzekła: jak tu nie rozpaczać? Jeden jedyny człowiek, którego kochać mogę i szanować, związany — odepchnięty odemnie obowiązkami dla rodziny, dla matki... Hrabina Laura — próżno się łudzić — to mój wróg nieprzejednany.
— Bo cię nie zna.
— A jakże mogę się jéj dać poznać? Jestem okrzyczana za komedyantkę i zalotnicę, jestem zmuszona spadkiem po babce i mamie wziąć te przymioty. Nikt nie uwierzy, że się brzydzę niemi, tak jak nie przypuszcza nikt, aby tradycya galanteryi na mnie zatracić się miała!
Jestem na to skazana, bym była płochą. Będę taką czy nie, ludzie znajdą pozory do potwarzy. Pismo święte mówi o karze dzieci za ojców grzechy — ja to rozumiem najlepiéj, bo dźwigam brzemię, które wyniosłam z kolebki.
Biedna ja jestem...
— Żale i skargi, Liziu, nie zdały się nigdy na nic — przerwała Gertruda; — potrzeba szukać rady.
— Widzisz, że rozpaczliwie za nią gonię! zawołała Eliza, — że czekam zmiłowania bożego w postaci Lamberta i jego zacnéj rodziny. Jeśli mnie on nie uratuje! któż wie? powiem sobie może: — przeznaczenie — i pójdę gdzie fantazye poniosą.
— Liziu — nigdy! chwytając ją za ręce odezwała się przyjaciółka. Nie ten jeden człowiek może cię wyratować; z dobrą wolą każdego innego ty tą swą potęgą uczynić możesz czém zechcesz...
— Nie — a! nie! będę szczerą, mówiła Eliza. — Ja go kocham i szanuję. Z temi uczuciami w sercu miałabym siłę do walki z krwią, z trucizną wspomnień, z tą siłą tajemniczą, którą się dziedziczy. Z innym, ze słabszym, wzgardziwszy nim...
— Jesteś okropna z temi czamemi przypuszczeniami swemi — poczęła Gertruda... Nic jeszcze przecie straconego niema...
— Nic zdobytego! — mówiła hrabianka. Mama pomaga mi z całych sił swych, z całą zręcznością biednéj kobiety nawykłéj do zastawiania pastek i samołówek... Mama, to dużo powiedzieć! a mama dotąd nie mogła nic. Ojciec także radby posiłkować, ja robię co mogę — a z tego wszystkiego — nic!
Po wieczorze u Stanisławowstwa powinien był być koniecznie, zbliżyć się, okazać mi współczucie... głuche milczenie.
— Nie było zręczności — mówiła Gertruda.
— Powinien jéj był szukać...
Zadzwoniono do drzwi, gospodyni się zerwała niespokojna.
— Nieznośna jakaś wizyta! wstając odezwała się Eliza, — wypędzą mnie.
— Czekaj, to może doktór Bednarski: nie zabawi długo...
Zamiast doktora w progu ukazała się dawna znajoma i przyjaciółka Gertrudy, z dala też znajoma Elizie, pani Rusińska. Zwykle raźnie wyglądająca i wesoło, twarz miała smutną. Zobaczywszy hrabiankę, chciała się cofnąć, ale ta sama wyszła naprzeciw niéj.
— Chodźże do nas — odezwała się, — dawno jéj nie widziałam, rada jestem.
Rusińska rozrzewniona była tą dobrocią i poceremoniowawszy się trochę, siadła z wolna wracając do humoru dawnego. Oczka jéj zaświeciły i białe ząbki błysły z pod warg różowych...
— A! wieki już jakem hrabianki nie widziała — poczęła; — już się zdawało, że chyba piękniejszą być nie może, a teraz...
Złożyła ręce.
— Co za dziw, że młodzież głowy traci!
— Kochana Rusińska, wtrąciła Eliza zimno: mam takie szczęście, że dla mnie tracą tylko głowy ci, co ich nigdy nie mieli.
— O! już to przepraszam! za jednego aby ująć się muszę — zawołała wdowa.
— Naprzykład? spytała Eliza.
— A! to mój sekret...
— I nie zechcesz mnie nieszczęśliwéj pocieszyć szepcząc na ucho... moja Rusińska!
Przymiliła się do niéj bardzo.
Napastowana tak Rusińska, szepnęła jéj coś na ucho. Rumieniec okrył twarzyczkę Elizy.
— Bałamucisz — rzekła, — gdyby tak było, jabym się tego domyśliła — niestety!
— No, to mówmy otwarcie, bo dla kochanéj panny Gertrudy pewnie sekretów nie ma. Ja to wiem z najlepszego źródła.
Mówiąc to spuściła oczy.
— Bywa u mnie czasami wielki, prawdę powiedziawszy, wisus, brat téj panny Anieli, co jest przy hrabinie Laurze... To chłopiec, co podpatrzy wszystko... Ten mi się zaklinał, że...
Zaczęła się śmiać. Nie uszło jéj oka, iż hrabiankę szczebiotanie zajmowało mocno...
— Ale to tam historye jeszcze są, których już opowiadać nie warto! dorzuciła...
— Ja historye takie właśnie, których opowiadać nie warto, nadzwyczajnie lubię — odezwała się hrabianka; — proszę cię, mów.
Gertruda nie zaprzeczała, ale też nie zachęcała bardzo.
— Moja droga, nalegała Eliza — wiesz, że ja jestem despotyczna: proszę cię o te historye, których powiadać nie warto.
Rusińska się poruszyła, jakby opierała jeszcze, a potém głos zniżywszy zaczęła:
— Że hrabia Lambert się kocha, to najlepszy dowód, że z żadnego innego powodu, tylko aby już na śmierć się i do szaleństwa nie rozmiłować... wyjechał, uciekł, czy też go matka wypędziła.
— Matka! matka! przebąknęła hrabianka.
— Ale matka go kocha, i możeby w końcu syn ją potrafił na swoją stronę nawrócić; lecz tam jest szatan nie baba na przeszkodzie...
— Kto? kto? popędliwie z żywą ciekawością podchodząc ku niéj zawołała Eliza.
— Otoż to historya ta, któréj opowiadać nie było warto, kończyła wdowa. Tą babą jest owa panna Aniela, blady trup z czarnemi oczyma. A zła!! Kiedy jeszcze byli dziećmi hrabia Lambert się niby to w niéj zakochał, a ta też. Jak ją lepiéj poznał, zrejterował się... No... że tam pono bardzo z sobą byli blizko... (tu wdowa zrobiła minkę znaczącą aż nadto), bardzo blizko, panna mu zdrady darować nie może. Poprzysięgła zemstę. Ona to matkę jątrzy przeciw wszystkim, przeciw każdéj osobie, któraby jéj hr. Lamberta odebrać mogła.
— Ale on jéj nie kocha! zawołała Eliza żywo — to nie może być.
— Nietylko nie kocha od dawna, ale wstręt ma do niéj, ucieka, boi się — mówiła wdowa. Widać, że ona go bałamuciła sama, w nadziei, że się ożenić z nią będzie musiał. Cofnął się w porę...
— Cóż może taka panna Aniela? przerwała Eliza pogardliwie.
— Oho! oho! potrząsając główką dodała wdowa. Każdy kto chce, może złego narobić wiele; a ta tak się wkradła w łaski hrabiny, że staruszka przez jéj oczy widzi, jéj uszami słyszy... U niéj panna Aniela pierwsza...
— Ależ syn! przerwała Gertruda: moja Berto — syn! i taki syn jak hr. Lambert, u matki więcéj nad nią znaczyć musi.
Rusińska nic nie mówiła już. Hrabianka zaczęła się przechadzać, Gertrudę w téj chwili matka chora, słysząc głośną rozmowę, wywołała. Skorzystała z tego Eliza, aby zbliżyć się do wdowy i cicho jéj szepnąć słów kilka... Rusińska odpowiedziała na to całym potokiem jakichś cichych także zwierzeń, które dopiero przybycie Gertrudy przerwało.
Sędzina chciała się widzieć z Rusińską z powodu jakiegoś plastru poradzonego przez nią, który nie skutkował.
Dwie przyjaciółki pozostały sam na sam z sobą, Eliza była rozpromieniona i ożywiona.
— Zyskałam wprawdzie jakąś nadzieję — rzekła — ale razem i niesmaczną wiadomość o nowym wrogu... A! nie mogę pojąć, jak taki człowiek, on, mógł się w pierwszym lepszym zakochać szurgocie...
— Serce moje — zaprotestowała Gertruda, — o téj pannie Anieli nie pierwszy raz słyszę od Rusińskiéj, bo ona jéj cierpieć nie może... Są do tego osobiste powody. Z tego, co mi mówiła, wnoszę, że to wcale szurgot — jak ty nazywasz — nie jest; jest to dziewczyna namiętna, rozumna, energiczna, zła — ale niepospolita.
— Tém gorzéj! westchnęła Eliza... A bądź co bądź, nie powinien się był w niéj kochać!
— Ja też nie sądzę, dodała panna Gertruda z ironią, że to można nazywać zakochaniem. Młody panicz może wyzywany uległ urokowi kobiety... tak jakby go każda inna w tych latach pociągnąć mogła!
Gdy Rusińska rozmówiwszy się o plastrze ze staruszką, powróciła do pokoju Gertrudy, już w nim nie zastała hrabianki, która kazała ją pożegnać i pośpieszyła do domu.
Teraz rozpoczęły się osobiste zwierzenia wdowy, która na swój los narzekała, nie tłómacząc się ze szczegółów, które na pogorszenie jego wpłynąć mogły. W istocie znajdowała się w położeniu nader przykrém z powodu pana Adolfa.
Zuchwały chłopiec wiedział dobrze o słabości, jaką dla niego miała ładna wdówka, i rachował na nią. Znając domowe okoliczności, wybrał się ze swoim pakunkiem do kamieniczki w godzinie, gdy Rusińskiéj nie było, stróżowi powiedział śmiało, że najął mieszkanie, kazał sobie dać klucz i wniósł się do niego.
Gdy Rusińska wróciła z miasta i dowiedziała się co się stało, wpadła w gniew ogromny, chciała posyłać po policyję, rugować intruza, potém się rozpłakała, pan Adolf przetrwał burzę i obiecał się wynieść za dwa dni. Upłynął jednak tydzień i drugi, a on o tém ani myślał. Z początku wdowa rozgniewana przyjmować go wcale nie chciała, ale Basia zabiegła do niego i trzeba ją było wydostać, musiała po nią pójść matka, za Basią pan Adolf poszedł na górę. Rodzaj modus vivendi tymczasowy został uchwalony...
Referent tymczasem dowiedziawszy się o rywalu na dole, całkowicie bywać przestał. Wdowa najprzód się mocno obruszyła, a potém zaczęła go z błotem mieszać i lekceważyć. Musiała sobie powiedzieć, że nie ma innego ratunku, tylko zmusić swojego lokatora do ożenienia.
To teraz było jéj myślą i troską jedyną. Ona czy on miał być zwycięzcą w téj walce? przewidywać nawet było trudno...
P. Siennicki w początkach gwałtownie zdobywając pozycyę w domu wdowy, daleko więcéj liczył na jéj słabość, niż w istocie mógł z niéj korzystać. Przywiedziona do ostateczności Rusińska, gotowa go była wziąć choćby głodem. Panu Adolfowi zdawało się, iż będzie miał przy mieszkaniu, stół i wszystkie życia potrzeby zaspokojone. Obiecywał kiedyś w przyszłości te rachunki popłacić; lecz Rusińska mu wręcz oświadczyła, że karmić go nie myśli.
Przychodził pod rozmaitemi pozorami w czasie obiadu; odprawiono go ode drzwi, albo nie proszono wcale.
Gdy się żalił, Rusińska mu odpowiadała:
— Chcesz mieć spokój, no, to się żeń.
To „żeń się!“ powtarzała mu tak nudnie, tak nieustannie, a była tak nieubłaganą w postanowieniu nieżywienia go, i niedawania żadnéj pomocy, iż p. Adolf nareszcie był zmuszony myśléć o innych środkach sustentowania się, bo pensya nie mogła mu starczyć nawet na ubranie, które było pierwszą i najgłówniejszą potrzebą. Wolał, jak wielu podobnych, nie jeść obiadu, a kupić rękawiczki.
Znajomość z hr. Zdzisiem, o którym wiedział, że był bardzo bogaty i łatwy do wydawania pieniędzy, w początkach dała mu nadzieję, że się około niego będzie mógł pożywić. Nie chciał jednak uczynić tego w sposób przyszłość kompromitujący. Udawał przed nim zawsze kuzyna hr. Laury, człowieka, który w przyszłości ma pewne sperandy.
Charakteru hr. Zdzisia trudno było określić, żyjąc z nim nie łatwo go było zrozumieć. Rodzice wychowali jedynaka na panicza, miał wszystkie przymioty i wady stanu swego. Bardzo przystojny mężczyzna, bo go nawet nie zwano inaczéj tylko pięknym Zdzisiem, chciał szczególniéj słynąć jako zdobywca serc.
Kobiety najrozmaitszych piękności, byle tylko należące do wyższych sfer towarzystwa, pociągały go niezmiernie. Zapalał się łatwo i szalał, szczególniéj dla tych, które mu ożenieniem nie groziły. Rodzice dla lustru i stosunków życzyli go bardzo ożenić z hrabianką Elizą, którą oboje byli zachwyceni.
Zdziś począł bywać w tym domu, i Eliza zraziła go na pierwszym wstępie, ale hr. Julii stał się adoratorem zapalonym, kompromitującym, gdyby hrabinę Julię co jeszcze skompromitować mogło.
Zdobycie tego serca otworzystego tak jakoś przyszło łatwo, iż Zdziś wkrótce zaczął ostygać. Oderwać się jednak było trudno, niepodobna prawie. Piękność ta na schyłku chwyciła się ładnego i miłego chłopca wszystkiemi siłami rozpaczliwego przywiązania ostatniego. Była to na ten raz nie zalotność, nie fantazya, nie rachuba, ale prawdziwa miłość, jakiéj w życiu raz podpadają nawet najpłochsze...
Hrabina Julia trzymała przy sobie Zdzisława, nie puszczając go na krok, śledząc, tropiąc, nie dając mu tchnąć ani swobodnego zrobić kroku. Córka i staranie o nią służyły za pretekst téj zazdrości i zajęcia...
Zdzisiowi pochlebiało to, ale w końcu i ciężyć zaczynało... Szukał już nowéj ofiary... nudził się. Wpadła mu była bardzo w oko fantastyczna piękność panny Anieli. Do regestru jego zdobyczy sercowych brakło mu takiéj postaci tragicznéj... Marzył o podróży do Włoch z kimś takim...
Bywając u hr. Laury, w któréj salonie przystęp do dzikiéj panny bardzo był trudny, osnuł zuchwały zamiar zbliżenia się do niéj — przez brata.
Badał go... z wielką ostrożnością. Chociaż pan Adolf grał swoją rolę dosyć wprawnie, hr. Zdzisław po pewnym czasie przeniknął go.
Wciągnął w poufałe swe towarzystwo młodego biuralistę, ale długo nie wydał się z tém, co miał na myśli. Raz przy wesołéj wieczerzy zaczął z zapałem mówić o piękności jego siostry. Pan Adolf nastawił uszy, ale Zdziś urwał nagle.
W kilka dni powtórzyło się wspomnienie pięknéj panny Anieli i narzekanie na jéj nieprzystępność.
Adolf znowu czekał czegoś więcéj i zawiódł się. Późniéj razy kilka jeszcze powtarzały się pochlebne dla niéj epitety...
Brat dorozumiał się, że przy zręcznym obrocie z téj passyjki młodzika można było wysnuć rzecz wielką!! Gdy Zdziś raz jeszcze siostrę Adolfa wychwalać zaczął, zręczny czy niezgrabny brat zapytał go śmiejąc się, czy te wyrazy tak pochlebne może jéj powtórzyć?
Zdziś śmiejąc się także, zupełnie się zgodził na to.
Tegoż dnia Adolf był u siostry. Przyszedł bardzo poważny, zamyślony i opatrzywszy drzwi aby ich nikt nie podsłuchał, oświadczył, że ma mówić o czémś, co może mieć wagę wielką.
Aniela znająca dobrze brata, lekce to sobie ważyła.
— No, słuchaj, rzekł — trzymaj sobie o mnie jak chcesz, żem łotra kawał, łobuz, jak ci się tam nazwać podoba; żebym jednak był głupi — nie powiesz!..
Bądź cierpliwa i daj mi się wygadać. Jesteśmy ubodzy oboje, na łasce familii, któréj się zdaje, że dla nas już tak zrobiła wiele, iż więcéj wymagać nie mamy prawa. Tu u nich my się już nic spodziewać nie możemy. Powinniśmy myśleć o sobie.
Że ty miałaś romansiczek niezgrabnie poprowadzony z Lambertem, to ja wiem... Nie umiałaś z tego korzystać póki był czas, teraz przepadło...
Powiem ci jedno — masz jeszcze szczęście w ręku — przysięgam na to, hr. Zdzisław jest tobą zajęty mocno.
Aniela ruszyła pogardliwie ramionami.
— Nie pleć — odparła.
— Nie kłamię, klnę ci się na wszystko w świecie najdroższe, to jest na moją i twoją przyszłość. Obseduje mnie i bada... Zapala się do twojéj sfinksowatości, bladości, figury, czarnych oczu, licho go wie do czego — bo jabym się w tobie nigdy nie zakochał. Ale — kiedy mu to do smaku...
Aniela, która w początku nie patrzała nawet na brata, nagle obróciła się ku niemu, zaczęła słuchać.
— Kupić nie kupić, potargować można; gdy pierwszy raz przyjdzie, a zacznie stroić do ciebie słodkie oczy — dajże mu się zbliżyć.
— Panicz żartuje sobie z ciebie, zawołała z gniewem, — albo nas ma oboje za...
Wstrzęsła się z oburzeniem.
— Przepraszam cię, wie o naszém blizkiém kuzynowstwie z hrabiami, ja z nim za pan brat... Choćby nie miał zamiaru seryo, toć kobieta, co ma rozum, może mężczyznę doprowadzić — do czego zechce. A cóżeś to ty nie Machiavel w spódnicy?
Aniela się zarumieniła i powtórzyła mu:
— Nie pleć!
Ale wnet zaczęła go badać, kazała sobie powtarzać słowa Zdzisława, przyszło jéj na myśl, że mogła go użyć za narzędzie swéj zemsty...
Adolf nalegał na siostrę.
— Cóż ty myślisz — mówił, gdybyś go przyprowadziła do tego, żeby się ożenił z tobą! Dopierobyśmy nad starą hrabiną tryumf odnieśli, i (dodał ciszéj) dawnemu adoratorowi pokazałabyś, że i bez niego hrabiowską mitrę mieć możesz...
Nic już nie mówiła siostra, lecz przestała się zżymać.
— Na to potrzeba tylko waszéj babskiéj zręczności i trochę ryzyka. Na twojém miejscu jabym go doprowadził do tego, że musiałby się żenić.
— To jest paniczykowska fantazya, która jutro innéj miejsca ustąpi — rzekła Aniela.
— Choćby — a mam tę kobietę za ba i bardzo, co z iskierki nie umie dobyć płomienia. O! ja to najlepiéj na sobie wiem, co baba może, gdy się uprze, burknął w końcu Adolf. Namyśl się — dodał; ja do tego chwalebnego intrygowania jestem na twe usługi. Dźwigniemy familię! To coś warto, choćbyś go i nie kochała, a chłopiec jak laleczka...
Poszła do okna panna Aniela, wsparła się na niém, i nie mówiąc już o tém z bratem, gdy wychodzić miał, pożegnała jakoś zupełnie inaczéj niż zwykle.
— Proszę cię Adolfie, rzekła — żadnéj niepopełnij ani niedyskrecyi, ani fałszywego kroku. Gniewałabym się śmiertelnie.
Pan Adolf zdobywszy tę nic nieznaczącą odpowiedź, która w jego przekonaniu ważyła wiele, nie miał nic pilniejszego nad to, by przy wieczerzy, niby podchmielonego udając, zwierzyć się Zdzisławowi, że jego siostra, co na nikogo patrzeć nawet nie chce — o nim się wyraża z wielką sympatyą.
Tak pierwszy węzeł został zadzierzgnięty.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.