<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ciche wody
Tom I
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1881
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wyjazd nagły hrabiego Lamberta, na szachownicy projektów małżeńskich hrabiny Julii był niespodziewaném pociągnięciem, zagrażającém matem. Tak go zrozumiała hrabina, zbladła, zarumieniła się, zamyśliła. Przez cały dzień chodziła milcząca i opryskliwie odpowiadała na pytania.
Niemniejsze wrażenie uczyniła ta wiadomość na Elizie, po któréj poznać było można, że ją to obeszło mocno...
Gdy matka przyszła jéj oznajmić o tém, nadąsana i gniewna Eliza odwróciła się blada ku niéj z wymuszonym uśmiechem...
— To bardzo naturalne, że się zląkł biedny, słabiuchny hrabia, abyśmy go z mamą we dwie nie wplątały w nasze sieci!
Śmiech głośny towarzyszący wykrzyknikowi brzmiał tak, jakby coś gniewu matczynego miał w sobie.
Hrabina, która pilno śledziła każdy ruch córki, spostrzegła łatwo, że wielce uczuła tę ucieczkę... Posądziła ją nawet może o jakieś uczucie dla zbiega, bardzo wytłómaczone, bo ona sama dla niego miała sympatyę wielką.
Strzeżono się potém, aby w domu o tym wypadku nie mówić, nie wspominać, a tym coby potrącili o niego, zamykać usta czém inném.
Tego samego wieczoru wszakże hrabina w przedwieczornéj godzinie miała naradę jakąś z pułkownikiem. Leliwa wziął na spytki pana Adolfa, dowiadując się o interesa, o nazwisko plenipotenta i t. p.
Złośliwi ludzie mogliby byli posądzić hrabinę Julię o bardzo zręczne przyczynienie się potajemne do wznowienia téj sprawy, która miała hr. Lamberta na powrót ściągnąć do Warszawy. Jeśli tam co było uknutego, to tak nieznacznie, cicho i ostrożnie, iż śladu czynności niktby nie mógł pochwycić. Eliza tylko, niewiedząca naturalnie o niczém, bo ją matka w tego rodzaju roboty podziemne nie wtajemniczała, dostrzegła niezmierne zajęcie czémś hr. Julii, bieganie, krzątanie się — i — ostatecznie może w końcu odgadła co się knuło.
Uśmiechała się z tego ironicznie, jakby chciała powiedzieć:
— Powrócićby musiał i bez tego!
Hrabina Laura, trochę nastraszona procesem, miała myśl zatrzymania Lamberta tylko tak długo, jak wymagała narada. Chciała, aby się nie pokazywał w mieście, zbył się kłopotu, choć by ofiarą jakąś, i — jechał znowu.
Ucieczka zdawała się jéj środkiem najrozumniejszym, najpolityczniejszym.
Gdy hrabia Lambert powrócił wieczorem, po długiéj rozmowie sam na sam (tego dnia Leliwy nawet, przybyłego przypadkiem, nie przyjęto) — nazajutrz na godzinę dziesiątą już plenipotent i prawnik byli zamówieni.
Do narad tego rodzaju hrabina nigdy się niemieszała, jak w ogóle do interesów, do których objęcia zmusiła syna, aby się z niemi obeznawał. Posiedzenie trwało niezmiernie długo, musiano zanieść pracującym śniadanie, a gdy o piérwszéj wyszedł z niego, wprost idąc do matki, Lambert miał twarz posępną, zamyśloną, skłopotaną.
— Cożeście uradzili? zapytała hrabina śpiesznie.
— Tak jak nic — odparł Lambert. Najgorsze ze wszystkiego, iż p. Niemczynowski utrzymuje i upiera się, ażebym pozostał, i nie dozwala mi się absentować.
— Jak długo? spytała matka.
— Właśnie, że nawet przybliżenie obrachować nie umie, jak się to może pociągnąć....
— A! nieznośny pedant! odezwała się matka... Lambert przechadzał się po pokoju.
— W najlepszym razie, według Niemczynowskiego — dodał — może się to skończyć za półtora miesiąca. Są formalności, których na żaden sposób niepodobna przyśpieszyć przebiegu.
— Półtora miesiąca! przerwała hrabina Laura — ale to prawdziwa zguba! Wszystkie nasze piękne projekta za nic. Siedzieć zamkniętemu przez ten czas.
— Niepodobna — odparł syn.
— Zrobić się chorym? szepnęła hrabina.
— Nie można będzie uniknąć odwiedzin pułkownika i innych — oczy mają bystre, a dać się posądzić o coś...
— Niech Bóg broni! zawołała matka.
Wieczorem tego dnia poprzedzony listem napisanym do hrabiego Lamberta, przyszedł pan Adolf. Przyjęto go zimno. Oświadczał się z tém, iż nie mógł żyć z tą myślą niewdzięczności, o jaką go ludzie mogli posądzić. Chciał nie więcéj, tylko powrotu do łask tych, którym był winien wszystko. Przyznawał się do wykroczeń, do błędów i przyrzekał poprawę.
Powtarzał hrabiemu Lambertowi, iż nie żąda żadnéj pomocy, chciał nadal iść o własnych siłach, byle mu hrabina i on przebaczyli i pozwolili próg swojego domu przestąpić.
Nie rozczuliły te zapewnienia i prośby hrabiego, bo z dawnych sprawek znał nadto dobrze pana Adolfa; uwierzył jednak w chwilową skruchę i obiecał o nim przemówić do matki.
Pan Adolf dodał w ostatku, iż dowiedział się o sprawie jakiejś przez plenipotenta, i ofiarował do niéj swe usługi.
Tych hr. Lambert ani przyjął, ani odrzucił; zbył petenta dosyć grzecznie, ale zimno...
Wprost od niego pobiegł Adolf do siostry, która o tym jego kroku nie była uwiadomiona.
— Pochwal mnie, zawołał od progu — byłem z pokorą u hrabiego Lamberta; raz potrzeba było przez to przejść, aby ludzie nie mówili, że mnie ztąd wypędzono, i że coś musiałem przeskrobać.
Aniela drgnęła cała.
— Byłeś u hrabiego Lamberta? spytała zatrwożona.
— Obiecał mi swą protekcyę u matki. Nie proszę o nic, tylko o wnijście na powrót do salonu. Bądź co bądź, wygnanie mi szkodziło...
Nic nie odpowiedziała Aniela, długo myśląc.
— Gdyby to było szczerą skruchą, odezwała się w końcu...
Adolf się rozśmiał.
— Może i do skruchy przyjdzie, rzekł — tym czasem musiałem się zgiąć, aby wejść, to darmo.
Więcéj obawy niż pociechy widać było na twarzy siostry...
— To wiem, dodał Adolf, żem był niezręczny, i z tego się poprawić muszę.
Siadł potém w fotelu gość, i śpiewając cygaro dobył z kieszeni.
— A i tém się pochwalić muszę, że już w tym przeklętym hotelu brudnym nie stoję, dzięki szczodrobliwości twojéj. Mam wcale porządne kawalerskie mieszkanko, na dole w jednym domu...
— Gdzie? w jakim?
— Przypadkiem się tak złożyło, dodał z szyderstwem w głosie Adolf, że właśnie na piérwszem piętrze w téj saméj kamieniczce mieszka dobra znajoma Berta!
Aniela drgnęła znowu i usta się jéj ścięły.
— Przypadek, ale szczęśliwy, mówił Adolf. Miałem zawsze słabość do téj kobieciny...
Siostra poruszyła ramionami.
— Proszę cię, oszczędź mi zwierzeń ze swych słabości; wolałabym choć raz widzieć siłę twoją...
— Dałem dziś jéj dowód, rozśmiał się pan Adolf. Ale ja widzę, że kochana siostrzyczka z takim pessymizmem się zapatruje na czynności brata, iż żadna z nich w oczach jéj łaski nie ma.
Wyrzut ten zbyła milczeniem Aniela, widocznie poruszona i zaniepokojona wspomnieniem o Bercie.
— Wyboru mieszkania wcale ci nie winszuję, rzekła chmurno wyczekawszy. Stosunki z tą kobietą, to dla mnie coś obrzydliwego.
— Ale, słowo honoru ci daję, odparł Adolf, że są najplatoniczniejsze w świecie! Baba kuta, na wszystkie moje suspiry odpowiada: „Żeń się!“
— Tak, i w końcu cię zmusi do zawiązania sobie świata i przyszłości. Piękny los zaprawdę... pani Rusinowska wdowa... i córeczka podobno...
— A tak! i córeczka! mówił Adolf. Mylisz się tylko w tém, żebym ja mógł się z nią ożenić. Przyznam ci się, że mnie niecierpliwi... że mnie draźni... że... Ale co to tobie świętéj osobie mówić o tém!... Dosyć, że się nie ożenię.
— Ja za to nie ręczę — odparła Aniela, — bo kobieta ta potrafi cię oplatać...
— Nie jestem taki symplicyusz, jak ci się zdaje — zawołał Adolf. I począł po cichu pogwizdywać. Był w bardzo dobrym humorze, co siostrę w najgorszy wprawiło. Niedługo tu zabawiwszy, pożegnał ją i wyszedł, zapowiadając wprędce ukazanie się w salonie.
— Tylko ty z wielkiego do mnie przywiązania nie zaszkodź mi u hrabiny... dodał wychodząc...
Po wyjściu jego Aniela łzę otarła.
Tegoż dnia hr. Laura po cichu ulubienicy swéj szepnęła na ucho, sądząc, że ją tém pocieszy — jak hr. Lambert wstawiał się za jéj bratem, że Adolf jest na drodze upamiętania i poprawy i t. p.
Aniela milcząc ucałowała jéj ręce.
— Daj Boże, aby tak było! rzekła; ale pani wie ile on mi razy serce zakrwawił, czekać muszę na dowody polepszenia...
Pierwsze swe wnijście do salonu zamkniętego mu długo, tak obrachował zręczny pan Adolf, ażeby się w nim nie znaleźć sam na sam z hrabiną i jéj synem... Zapewnił się za wczasu, iż Leliwa będzie dnia tego. Pokornie bardzo ucałował ręce hrabiny i zajął stanowisko nader skromne w kątku.
Litościwa hr. Laura, widząc go upokorzonym, onieśmielonym, przez litość nad nim i dla siostry, sama zagadała do niego, i wciągnęła do ogólnéj rozmowy...
Gdy chciał pan Adolf, umiał się znaleźć wszędzie, zastosowując się do tonu domu i charakteru osób, z jakiemi miał do czynienia. Znajomość wielka stosunków i usposobień ułatwiała mu to u hrabiny.
Pułkownik tego wieczoru na osobności uczuł potrzebę zrzucenia z piersi wielkiego strapienia, które je ugniatało.
— Niewysłowiona to boleść, mówił poufnie, gdy osoby, które się szacuje i kocha, widzi się w położeniu fałszywém i przykrém, a pomódz im nie może. Martwi mnie ta hrabina Julia, powiem pani. Nikt lepiéj nie zna jéj nademnie; lekkomyślna jest, to prawda, ale na pozór... niech mi pani wierzy. Zrobiono jéj reputacyę fałszywą...
Serce najlepsze! a co za przywiązanie do dziecka, poświęcenie dla niego!
Między nami mówiąc, hrabia Ludwik jest tam winowajcą największym; wszystko spada na niego. Niedarowane bałamuctwa jego cień na dom rzucają.
Dla tego hrabina, już sama zrezygnowana cierpieć, radaby wydać córkę, aby na to nie patrzała!
Hrabina Laura z oczyma spuszczonemi słuchała, nie dając znaku życia. Leliwa mówił ciągle:
— Do wyboru dla Elizy ma aż nadto pretendentów. Szczęściem dla niéj, posagu nie mógł hrabia ani tknąć, ani zmarnować... Będzie bardzo bogata z legatu babki... Hrabina Julia jest, o ile wiem bardzo za Zdzisławem, ale panna...
— Cóż może mieć przeciw niemu? Młody, przystojny, majętny? odezwała się hrabina.
— Trzeba bo znać hrabiankę Elizę, mówił Leliwa. Nadzwyczaj trudna będzie w wyborze — nad wiek swój jest seryo i poważna... i rozumek...
— Pułkownik dziś jesteś w nader przyjazném usposobieniu? uśmiechając się rzekła hr. Laura.
— Dziś? ale ja dla tego dziecka, zawołał unosząc się Leliwa — jestem i byłem zawsze z istotném uwielbieniem... To jest coś niepospolitego, une ame d’élite!
— Przypomnij sobie pułkowniku, wtrąciła staruszka, cośmy tu o nich niedawno mówili: że one wszystkie, od babki począwszy, są do siebie podobne... Taką więc istotą wybraną być musiała i hrabina Julia?
— Że była zachwycającą — bo i dziś nią jest jeszcze — któż zaprzeczy? odezwał się Leliwa; ale jednak... ba! ba! ba! wielka różnica! Nigdy hrabina Julia nie miała za młodu téj powagi i takiego dziwnie nad lata rozwiniętego umysłu...
Leliwa doszedłszy do tego miejsca apologii swéj, dopiero się spostrzegł, że ona padała jak krople wody na skałę, nie czyniąc najmniejszego wrażenia na słuchającéj.
Hrabina nie sprzeczała się, nie zaprzeczała — lecz nie zdawało się jéj to obchodzić wcale. Pułkownik wreszcie obawiając się wydać ze zbytnią gorliwością, nagle przedmiot rozmowy odmienił.
Wieczór zszedł dosyć smutnie... Pan Adolf wymknął się, nie chcąc za piérwszym razem okazać się nazbyt natrętnym.
Drugiego dnia, dziwnym zbiegiem okoliczności, właśnie o téj godzinie, gdy hr. Lambert zawsze bywał u matki, oznajmiono wizytę hr. Julii.
Zawahał się z początku chcąc ujść, lecz za późno już było, musiał pozostać.
Hrabina była tego dnia tak skromnie a smakownie ubrana, tak wyglądała na męczennicę i ofiarę, że można było się rozrzewnić nad jéj losem. Eliza nie była zmieniona wcale, szła ze swą dumą, obojętnością, lekceważeniem, zadumą jakąś i powagą, jak ze starego obrazu galeryi jakiéjś monarchicznéj wydarta postać. Ona nie zniżała się nigdy, gdy nie chciała, do odegrywania jakiéjś roli.
Rozmowa się zaczęła od ubolewań nad — procesem, o którym coś zasłyszała hr. Julia...
Hr. Lambert był zmuszony zabawiać Elizę, która popatrzawszy na niego długo, z dziwném natężeniem wzroku, poczęła swym zwyczajem rzucać pół szyderskiemi pytaniami.
Ubolewała nad tém, że był zmuszony w takiéj porze, tak nagle opuścić Warszawę — a potém — jak słyszała — mimo woli — nazad powracać?
— Wątpię, byś hrabia bawił się wielce naszemi zabawami? Wolałbyś zapewne polować gdzieś w cichych lasach nadbużnych?
Coś ironicznego w głosie, milczącego Lamberta poruszyło i wywołało odpowiedź obojętną.
— Ja się wszystkiém jeszcze bawić umiem i z każdą koniecznością pogodzić!
— Jest to tak wielkie szczęście, że ja go panu zazdroszczę! odpowiedziała Eliza.
Wtém oglądając się w koło na mnogość kwiatów, któremi salon był ubrany, i obaczywszy u okna jakąś roślinę kwitnącą właśnie, a mało znaną, hrabianka wstała, aby się jéj bliżéj przypatrzyć. Hr. Lambert czy z grzeczności, czy mimowoli pociągnięty, poszedł za nią.
Za synem ukradkiem poszedł niespokojny wzrok matki, i czoło jéj się zasępiło; przeciwnie hr. Julia, która niby wcale nie patrzała na córkę, dziwnie była wesoła.
Przy kwiatkach zatrzymała się Eliza dłużéj może niż wypadało, sam na sam z hr. Lambertem, z którym śmiało rozpoczęła rozmowę.
— Zazdroszczę panu, powtórzyła, tego szczęścia, że się wszystkiém bawić i do wszystkiego zastosować umiesz, i tego też, że będąc wolnym, możesz się poruszać według upodobania.
— Są zapewne ludzie i temperamenta, odparł Lambert, dla których to poruszanie się i przemiany w życiu są szczęściem, a przynajmniéj przyjemnością wielką; co do mnie, ja — wolałbym, przyznaje się, spokojne życie w jedném miéjscu...
— Dla tego żeś pan już wiele w życiu widział i podróżował, odezwała się Eliza. Tym, którzy nie poruszyli się za próg, chętkę widzenia świata darować potrzeba. Szczęśliwi, dodała, mogą siedzieć w miéjscu... czegożby na świecie szukali?
Spojrzała czarnemi oczyma na hrabiego.
— Jeżeli tak jest, panibyś nie powinna mieć ochoty do podróży?
— Znajdujesz pan, żem tak szczęśliwą czuć się powinna?
Rozśmiała się ironicznie.
Lambert nie wiedział co odpowiedzieć i dodał grzecznie:
— Tak sądzę, boć powszechne hołdy i uwielbienia muszą czynić szczęśliwą, a pani...
Eliza schyliła się do kwiatków.
— Pan wierzysz w hołdy i uwielbienia? rzuciła z uśmieszkiem — pan masz nas biedne kobiety za tak płoche, leciuchne stworzenia, że my tém kadzidłem wyżyć możemy? Co do mnie, ja w ogóle mdłych woni nie lubię.
Zwróciła się do niego wyzywająco, nie odchodząc od kwiatów i jakby naumyślnie pilno się im przypatrując, aby przedłużyć rozmowę.
Lambert, który czuł, że matka niespokojna o niego i rozmowę przeciągającą się być musi, radby był ją skrócił, ale niegrzecznym być nie chciał. Eliza była zupełnie swobodna, nie zważając wcale na hr. Julię.
— Jednakże czemś żyć potrzeba — dorzucił Lambert...
— Jakbym była panu wdzięczna, gdybyś mi wskazał czém? rzekła Eliza; dotąd tajemnicy téj odkryć nie mogłam. Śmiesznie jest w moim wieku udawać zniechęconą i niesmakującą w niczém, ale u mnie to po prostu — nieświadomość!
— Niepodobna, aby z tego, co panią otacza, nic jéj nie przypadało do smaku — rzekł Lambert.
— Sama się temu dziwię, odparła żywo, patrząc pilno w oczy hrabiemu. Otacza mnie w istocie dobór najśliczniejszych cacek, bardzo kunsztownie i misternie sfabrykowanych — ale cackami dzieci się tylko bawią, a ja już dzieckiembym być nie chciała.
Eliza mówiła niby ciągle żartobliwie, a w głosie jéj czuć było smutek, niepokój, podraźnienie, które obudzało sympatyę.
— Ja zaś, rozśmiał się z przymusem Lambert — doprawdy chętniebym do dziecięctwa powrócił. Życie na seryo tak jest ciężkie...
— Ale to przecie walka, a mężczyzna powinien do niéj mieć zapał i szlachetną żądzę boju! zawołała Eliza.
— Masz pani słuszność — rzekł kłaniając się Lambert. Moja tęsknota po wieku świeżych wrażeń i głębokiéj wiary we wszystko dobre — była tylko żalem po białéj sukience dziecięcéj...
— Krwawa szata rycerska także jest piękna — przerwała Eliza.
— Nasze rycerstwo dawne jest już tylko wspomnieniem, wtrącił hrabia bezmyślnie.
— Tak, rycerstwo żelaza, zbroi i szabli, ale nie zapasów ducha, które nigdy nie ustają.
Zwrotem tym rozmowy mocno był zdziwiony Lambert, i zdumienie jego musiało się wyrazić wejrzeniem, bo Eliza zarumieniła się, i wracając do żartobliwego tonu, dodała:
— Nie prawdaż, że rycerstwo ducha z ust moich dziwnie panu zabrzmieć musiało? Nie prawdaż, że zapytanie o kwiatek byłoby stosowniejsze? Niechże mi pan powie, jak się ten nazywa?
Lambert przyznał się do niewiadomości, i chciał z pytaniem zwrócić się do matki, gdy panna Eliza wstrzymała go.
— A! niechże hrabia tém nie przerywa rozmowy naszym paniom... Fantazya nazwiska tego już przeszła. Pan temu uwierzysz łatwo, bo musisz mnie mieć za bardzo płochą?
— Dla czego? zapytał Lambert.
Eliza spuściła oczy.
— Tak mi się zdaje! odrzekła, i ciszéj dodała: Pozory czasem mylą bardzo. Miałeś mnie hrabia za szczęśliwą? ztąd wniosek wyciągnęłam, że mnie musisz sądzić jako płochą.
Wejrzała znowu, i po salonie rzucając oczyma, odezwała się:
— Bardzo lubię ten salon hrabiny; zdaje się usłany na gniazdo spokojnego szczęścia cichego...
Przerwała zaraz, i patrząc na Lamberta dodała:
— Cóż pan mówisz na to, że ja mówię o cichém szczęściu? Nie zdajeż się to mu... dziwaczném? A doprawdy, ja o niém tylko marzę. Może dla tego, że nigdy długiéj ciszy w życiu nie kosztowałam.
To mówiąc, powoli zaczęła wracać na swe miejsce, a Lambert szedł za nią. W drodze jeszcze spytała:
— Czy pan bawi długo z nami? czy znowu w podróż jaką jechać zamierza?
— Na teraz żadnéj podróży nie przewiduję, odparł Lambert.
Hrabina Laura, która od dawna rada była przerwać rozmowę syna z panną Elizą, wtrąciła w téj chwili zapytanie jakieś, obracając się do niego.
— Lambert o tém powie najlepiéj.
Hrabia pośpieszył na wezwanie, a Eliza wolnym bardzo krokiem posunęła się do swego krzesła i padła na nie zachmurzona.
Rozmowa stała się ogólną i tak już powszednią, że powtarzać jéj nie warto. Daleko nad nią większego znaczenia była mniéj więcéj pokrywana gra fizyognomii, rzuty oczu wzajem się badających, ta grzeczna i serdeczna walka ludzi, co się wzajem lękając siebie, radziby nie wydać z tém co czują, a przeciwników odgadnąć.
Hrabina Julia jak na przekór pani Laurze, która pragnęła wizytę i rozmowę skrócić, przeciągała oboje. Zwróciła się do Lamberta ze słodkim, ujmującym, zalotnym prawie twarzy wyrazem.
— Hrabia nam już nie uciekniesz? nie prawdaż? poczęła ciszéj. Doprawdy pierwszy ten jego wyjazd tak nagły można było wziąć za ucieczkę z placu! Kogoż z tych naszych pań uląkłeś się?
To odgadnięcie i zapytanie tak śmiałe, trochę zmieszało Lamberta.
— A! pani, odparł z przymuszoną wesołością — zaprawdę miałbym się kogo obawiać, gdybym na attak choćby najsłabszy był narażony; lecz nie należę do tych, przeciw którym piękne panie wymierzają pociski swych oczu! Nie stoję w szeregach...
Wyjazd mój spowodowała, szczęściem przesadzona wiadomość o złym stanie zdrowia kasztelanicowéj.
— A! ale ma się dobrze ta nieoszacowana filozofka nasza? dodała hrabina. Co to za oryginalna, a jak uczona i rozumna pani! Cóż? nie postarzała bardzo?
— Nic a nic — rzekł Lambert.
Gdy tu ciągnęła się taka rozmowa, hrabina Laura zmuszona została odezwać się do hrabianki. Uczyniła to z takim jakimś chłodem i obawą, że się na jéj uczuciu Eliza poznać musiała. Popatrzała na nią zdziwiona, nie zaraz odpowiedziała, ale w odpowiedzi trochę wyszukanéj i obmyślanéj, dała się dorozumieć obrażonéj miłości własnéj. Nie chciała w obec hr. Laury uchodzić za płochą dzieweczkę. Słowa, których kilka wyrzekła, były aż nadto poważne i brzmiały z jéj różowych usteczek dziwnie trochę.
Gdy nareszcie po dosyć przedłużonéj wizycie, hr. Julia spojrzawszy na zegareczek, zerwała się wyrażając podziwienie, że tu tak jéj czas zszedł prędko, iż ani się postrzegła, że mogła być ciężarem gospodyni, gdy obie panie wyszły przeprowadzone do sieni przez Lamberta, a on nareszcie wrócił do matki zastał ją wspartą na ręku i zadumaną smutnie.
Syn i matka milcząc, na siebie się popatrzyli.
— Rzadko mnie co tak niecierpliwi jak ta ich dzisiejsza wizyta — poczęła staruszka. O! co za talent do grania komedyi salonowéj mają te dwie doskonałe aktorki! Jak ich każde słowo, ruch, intonacyja, były obrachowane! Co za fortel doskonały wywabienia ciebie do kwiatków, aby bez świadka kokietować czarującemi półsłówkami! A ta Julia?
Nie dokończyła pani Laura.
— A! mój Lambercie, rzekła po namyśle: miałeś słuszność, żeś od nich chciał uciekać. Napróżno człowiek widzi i czuje całą tę grę tak kunsztownie utkaną; mimowolnie czyni ona wrażenie.
Eliza ze mną udawała niezmiernie poważną; jakąż była z tobą?
— Równie seryo! odparł hrabia.
— Ale naturalnie! odezwała się poruszona hrabina: czémże się nam przypodobać miały, jeśli nie maskując swą płochość?
Lambert niechcąc dłużéj o tém rozprawiać, wkrótce pożegnał matkę.
Kilka dni upłynęło... Hr. Laura zmuszona pojechać z rewizytą, ściągała. Lada była się wybrać do niéj tak, aby jéj nie zastać, nie taiła się z tém wcale. Lambert też nie śpieszył do tego domu, choć ciągnęło go tam to, co on nazywał sam przed sobą ciekawością, a co było urokiem jakimś.
Czasem w Elizie skłonny i on był widzieć na wzorze macierzystym wykształconą komedyantkę; niekiedy przychodziły wątpliwości, litował się nad nią, i zagadkowa istota nęciła go ku sobie.
Tłómaczył się przed sobą sam, że znowu tak wielkiego niebezpieczeństwa nie było, że owszem częściéj widując te panie, łatwiéj się mógł rozczarować i uleczyć; lękał się tylko matki, któréj niepokój wcale się nie zmniejszał.
Mało znany wprzód Lambertowi hr. Zdzisław, w tych czasach się zbliżył więcéj ku niemu. Hr. Laura z podejrzliwością matki, mając go za przyjaciela hr. Julii i jéj powiernika, domyślać się zaczęła, że i on wciągnięty był w intrygę, która Lamberta osaczyć miała.
W istocie Zdzisław przy każdéj bytności swéj mówił wiele o hr. Julii i opiewał pochwały Elizy, otwarcie wyznając jednak, że onby się w niéj nigdy nie mógł zakochać. Malował ją jako istotę fantastyczną, nielitościwie szyderską i mającą jakiś pogląd na świat niewłaściwy stanowisku jaki w nim zajmowała.
Starzy rodzice hr. Zdzisława, którzy go radzi byli wyswatać z kimś, w téj porze zjechali do Warszawy. Dom to był, który mimo tytułu uzyskanego niewiadomemi jakiemiś drogami, uważano za świeżo wyrosły. Szlachta niewątpliwa, ale uboga, państwo Stanisławowstwo nosili na sobie piętno, które młodość spędzona pracowicie i zabiegliwie wkłada. Sama pani więcéj wykształcona, sztywna, rada się popisywać ze swym dobrym tonem, przodowała w tym domu, w którym nic a nic na hrabiego nie wyglądający, stary pan Stanisław, grał rolę napół milczącą i podrzędną.
Był to poczciwy człowiek, powierzchowności gburowatéj, wcale nie pyszny, wstydzący się niemal przywiązanego mu do nazwiska tytułu, dobroduszny i jakby zakłopotany, że go fortuna i los syna wrzuciły w sfery, w których czuł się nie na swém miejscu.
Hrabina Stanisławowa za niego i siebie chciała być wielką panią. Dom był na wielką urządzony stopę, a że szło o Zdzisia, aby go świetnie ożenić, nie tak majątkowo jak kolligacyjnie — matka nie żałowała niczego. Zapowiedziano wieczory i bale.
Do osób, o których względy najwięcéj chodziło matce hr. Zdzisława, należała hr. Laura. Zabiegano wielce, aby jéj życzliwość pozyskać, i wyrobić sobie zaszczyt przyjmowania jéj w swym domu. Starano się i o Lamberta, który nie miał powodu drożenia się z sobą, choć młodego Zdzisława nie bardzo lubił.
Pierwszy świetny wieczór u państwa Stanisławowstwa się zbliżał, został zapowiedziany; sama pani wymogła na staruszce, iż się u nich „choć na momencik“ pokaże... Lambert przyrzekł także bytność swoję.
Razy kilka Zdzisław przychodził się o to domagać i przypominać mu, aby nie chybił.
Hr. Laura uśmiechała się z tego... Dla niéj, a nawet dla Lamberta najznośniejszym z téj rodziny był bardzo potulny i nizko się kłaniający ojciec; który czasem po cichu mówiąc o przeszłości, dodawał żartobliwie: „Wówczas kiedy jeszcze hrabią nie byłem!“
I dziwnie ramionami poruszał. Dniem przed wieczorem ponowiono wizytę i zaproszenia.
Lambert, który z rana tegoż dnia spotkał w trzecim domu Elizę, nie przyznał się przed matką, że mu śmiejąc się powiedziała, gdy im przerwano rozmowę:
— Mam nadzieję jutro pana widzieć u państwa Stanisławowstwa, i długą, długą wynudzić go rozmową, bo bardzo lubię z panem mówić!
Wyznanie to utkwiło mu w pamięci; był jak tancerz do kadryla zawczasu zamówiony już do rozmowy, któréj grzeczność kazała szukać nie unikać.
Spotkanie to krótkie dziwnie na niego podziałało, więcéj niż niejedno dłuższe widzenie Elizy; była tego dnia śmielsza, niemal zuchwała, rzuciła kilka pytań dwuznacznych, na które oczyma tylko mógł odpowiedzieć Lambert... Przed wieczorem miał taki moment niepewności jakiejś i strachu, że już rozmyślał nad tém, czy się nagłą nie wymówić słabością — w ostatku powiedział sobie, że toby było impertynencyą, i — poszedł.
Z tego, cośmy o starych państwu Stanisławowstwie powiedzieli, domu ich domyślić się łatwo. Nowi hrabiowie są zawsze troskliwsi o to, jak się wydadzą, niż starzy. Matka pana Zdzisława, przesadzała w tym względzie pilnując tak formularzy, iż w jéj domu nie brakło najmniejszéj drobnostki wchodzącéj do inwentarza dobrego tonu.
Przepych musiał być wielki, nie żałowano na nic; fortuna pracowicie zebrana przez pana Stanisława, starczyła na wszystkie fantazye.
Samo mieszkanie w jednym z nowych domów najęte, obszerne, urządzone po pańsku, którego cena starczyłaby średniéj klassy rodzinie na całoroczne utrzymanie, było wielce imponujące. Niemniéj nad trzy salony wielkie mieli państwo Stanisławowstwo: jadalny, bawialny i balowy... Za tém szła służba w liczbie stosownéj i wszystko...
Ażeby zapełnić te przybytki, nie starczyła śmietanka towarzystwa, potrzeba było jak na ucztę ewangeliczną wezwać i pospolity lud, bo inaczéj pustkamiby świeciły.
Około godziny dziewiątéj wieczorem zaczęły sunąć się powozy, przybywać goście; hr. Stanisław, któremu żona nietylko o tytuł, ale i o wstążeczkę do fraka się postarała, stał skonfundowany improwizowaną swą wielkością razem ze Zdzisiem przeprowadzając od progu damy do... urzędowéj kanapy wielkiego salonu. Pańszczyznę te spełniał dosyć ochoczo, ale bez elegancyi, jak utrzymywała żona.
— Tego, moja dobrodziejko, nie nabędę już nigdy, mówił śmiejąc się — darmo! Za to Zdziś — z tego musisz być kontenta!
W istocie synem miała prawo być dumną pani Stanisławowa: ten już przejął tak doskonale szyk młodzieży arystokratycznéj, iż go jéj za wzór dać było można.
Około dziesiątéj przyjechała hrabina Julia z córką; osobno jak zawsze, przybył hr. Ludwik, który unikał „niewoli babilońskiéj“ — i z żoną nigdy razem nie jeździł.
Pani Laura stawiła się także, a po niéj późniéj nieco wsunął się i Lambert, ze szczególną attencyą przyjmowany przez starego, młodego i gospodynię. Wchodząc postrzegł już hrabiankę Elizę przechadzającą się po salonie z panną Gertrudą... niemłodą już kuzynką swą, która uchodziła za serdeczną jéj przyjaciołkę. Panna Gertruda już z tytułu tego ma prawo, byśmy ją nieco bliżéj poznali. Mieszkała ona z matką chorą i niemajętną od dawna w Warszawie. Hrabina Julia zaszczycała ją swym wstrętem, a na przekór mamie, Eliza swą przyjaźnią serdeczną. Mówiono, że o te stosunki z panną Gertrudą miedzy matką, a córką do scen przychodziło; Eliza jednak pozostała jéj wierną i wymogła nawet na hrabinie Julii, że ją znosiła i niezbyt dla niéj bywała niegrzeczną.
Panna Gertruda, mogąca mieć lat około trzydziestu, była jeszcze dosyć świeżą i ładną, lecz że nie miała majątku, a podobno trudną była w wyborze, została dotąd przy choréj matce, zdając się nawet nie myśleć o zamążpójściu.
Jeśli się w świecie pokazywała, winna to była Elizie, która ją ciągnęła gwałtem, trochę, aby ją rozerwać, więcéj może aby ją mieć z sobą. Smutnego coś, zastygłego było w téj postaci, mimo ubóstwa dość dumnéj; patrzała na ludzi z obojętnością istoty, która nic wspólnego nie ma z nimi.
Najmilsze to było towarzystwo hrabianki, która czasem się z nią całemi godzinami zamykała na rozmowę. Matka się temu wydziwić nie mogła.
— Nie pojmuję twojego gustu, mawiała, żeby też można znajdować przyjemność w obcowaniu z takim... kopciuszkiem. Co ona może ci powiedzieć? jak ona ciebie zrozumie?
Eliza uśmiechała się nie tłomacząc wcale — nie było to w jéj obyczaju.
Lambert pozostał jakiś czas pomiędzy mężczyznami, którzy go otoczyli... Przechodząc z gruppy do gruppy, prawie mimowolnie zbliżył się późniéj ku Elizie, zdającéj się czekać na niego.
— Zagroziłam panu rozmową — odezwała się do niego — i... sądziłam doprawdy, że ze strachu możesz się nie stawić?
— Strach mój byłby zupełnie wytłómaczony, rzekł Lambert.
— Śliczny komplement, ale ja pod żadnym względem, nikomu być straszną nie chcę... no! i nie jestem... (Tu się rozśmiała). Na strachy jest jeden sposób, dodała — zbliżyć się tylko do nich, a znikną...
I przerywając nagle, odezwała się:
— Co za salony! Lubisz pan takie salony!
Trochę dziwne było pytanie.
— Salony takie to tłum — rzekł hrabia — ja nie lubię tłumu.
— Ale nie ma nic rozkoszniejszego nad tłum, bo się w nim ginie — zawołała Eliza.
Panna Gertruda zwolna wysunęła się, jakby na dany znak, zostawiając ich samych. Stała nieopodal na straży.
— Pani sądzi, że ktoś taki jak... jak pani — może gdzie zginąć i być niepostrzeżonym?
Komplement zdawał się wcale nie do smaku hrabiance...
— Nie karm mnie pan słodyczami — ja tego nie cierpię.
Lambert spojrzał milcząco i mówił oczyma.
— „Nie wiem już czém cię karmić.“
— Dla tego kocham bardzo moją Gertrudę, dodała, że ona prawi mi gorycze... To są rzeczy zdrowe.
— Ale niesmaczne! rozśmiał się Lambert.
Zmarszczyła się hrabianka.
— Wiesz pan, dla czego życzyłam sobie go tu spotkać w tym tłumie i trochę znudzić rozmową?..
Mam do pana pretensyę. Pan ze mną nie chcesz mówić seryo. Bierzesz mnie za płochą panieneczkę, która myśli tylko o tém, jakby się — za mąż wydała...
Ja wcale myśli téj nie mam — dorzuciła — raiłabym być czémś w świecie inném, niż lalką ustrojoną, czekającą na to, aby ją ktoś kupił.
Hrabia zmieszał się trochę; wyzwanie to dodało mu jednak odwagi.
— Niech mi pani wierzy, że się nie czuję winnym — rzekł wymijająco.
— Są osoby na świecie, o które nam wcale nie idzie, ani za kogo nas biorą, ani gdy się bawią z nami, jak z lalką — rzekła żywo hrabianka — ale ja hrabiego do nich nie liczę.
Skłonił się Lambert.
— Pani mnie teraz karmi słodyczą, na którą nie zasłużyłem, rzekł po cichu...
Skarżysz się pani na mnie, począł nabierając odwagi, że nie umiem z nią być seryo. Potrafiłbym może być takim z panną Gertrudą, bo — mniéj na mnie robi wrażenia...
— Ja miałabym być tak szczęśliwą, żebym na panu czyniła wrażenie? odezwała się wesoło Eliza... Z komplementów wyjść nie możemy!
— To wcale nie jest komplement, zawołał Lambert, i pani sama bardzo dobrze wiesz, że...
— Jestem ładną? podchwyciła panna. Ale — mój Boże! to nie przymiot, a chyba defekt... Na ten raz brzydkąbym być chciała. Naówczas moglibyśmy mówić swobodnie, i niktby hrabiego nie posądził, że...
Zarumieniła się.
— Boisz się pan tego posądzenia nawet?
Pytania i rzucane tak słowa nieopatrznego dziewczęcia w najwyższym stopniu draźniły Lamberta. Było w tém coś tak napastliwego i zuchwałego, że Eliza wydała mu się na chwilę mniéj sympatyczną.
Hrabianka się obejrzała po salonie, zaczynano obnosić herbatę.
— Muszę śpieszyć — zawołała żywo — bo nie będę miała czasu powiedzieć panu tego, z czém tu przybyłam. Herbata zmusi usiąść, a panu da pretekst do ucieczki...
Otoż w kilku słowach, panie hrabio, wyznanie, które mnie wiele kosztuje. Idzie mi o jego dobrą opinię i życzliwość, o nic więcéj; nie sądź mnie pan z pozorów, z powierzchowności, z otoczenia... nie posądzaj mnie pan o żadne napastliwe zamiary — a pozwól mi być z sobą — dobrze... Przez litość powinieneś być moim — trochę przyjacielem! Widzisz, że jestem skazana na Zdzisiów, na Romanów, Jeremich i Tadziów... A! panie! tak potém łaknie się czegoś innego.
Wzrokiem błagającym rzuciła ku niemu, dodając:
— Wierz mi pan, że nie gram komedyi, że mówię co czuję i myślę, że zasługuję na trochę współczucia...
Ostatnie słowa wypowiedziawszy wzruszona mocno, podała rękę hrabiemu, spojrzała na niego znacząco i szybko oddaliła się, szukając Gertrudy.
Hrabia Lambert stał dosyć długo, nie mogąc przyjść do siebie... Naostatek pomiarkował, iż mogą na niego patrzéć ludzie, czegoś się domyślać, i natrafiwszy najbliżéj stojącego Leliwę, począł z nim żywą rozmowę.
Pułkownik w czasie gdy napastliwa hrabianka mówiła z Lambertem, stał niedaleko, nie słyszał wyrazów, ale gra fizyognomii nie uszła jego oka... Domyślał się wcale może czego innego w rozmowie z Elizą, wtém co ona śmiejąc się, wdzięcząc trochę, rzucała na Lamberta, jakby go spętać chciała i okowanego za sobą poprowadzić — widział jednak, że tu zaszło coś stanowczego. Twarz hrabiego i jego roztargnienie utwierdzało go w tém mniemaniu. Był z nadzwyczajném uwielbieniem dla téj czarodziejki.
— Przejdzie matkę! mówił sobie w duchu...
Hrabina Julia, pomimo że miała przy sobie cały rój młodzieży i swojego ulubieńca Zdzisia, nie spuszczała też oczu z córki. Postrzegła jak przypuściła śmiały attak do Lamberta, i wnosiła z jego postawy, że musiała odnieść zwycięztwo. To znalezienie się córki razem cieszyło ją i niepokoiło.
Leliwa nie próbował nawet coś dobyć z hrabiego; rzekł tylko spoglądając ku Elizie, już chodzącéj z panną Gertrudą:
— A co nasza hrabianka! Cud dziewczyna! Ładna dziś jest...
— Aż nadto! rzekł Lambert — i dziś, i zawsze!
— Kobieta nadto piękną być nie może — odparł pułkownik. W długą drogę do starości musi mieć zapas duży...
— Zbyt piękna, powtórzył hrabia, i urwał nagle...
Hrabina Laura, któréj tłumne towarzystwa były nieznośne, i która się tylko na krótko tu obiecała, skinęła z dala na syna, aby ją wyprowadził. Państwo Stanisławowstwo byli do tego przygotowani, bo wymówiła sobie, że się wcześnie oddali; nie zmuszali jéj pozostać, lecz przeprowadziwszy oboje do ostatnich drzwi, uprosili przynajmniéj Lamberta, aby powrócił.
Hrabia przyrzekłszy, zszedł tylko matkę do powozu wiodąc ze wschodów... Mieli czas zamienić słów parę...
— A! ta Eliza — odezwała się cicho hrabina Laura — widziałam jak cię wzięła w oblężenie bez wstydu... bez względu na tysiące oczu... To są rzeczy oburzające...
— Niech Mama wierzy, szepnął Lambert — że na ten raz chyba złych myśli nie miała!
Hrabina Laura z trwogą spojrzała na syna i zamilkła.
— Powracaj prędko, odezwała się do powozu siadając — będę niespokojna... Oni z każdéj chwili gotowi korzystać... Widziałam jak na was się oglądano i szeptano; ręczę, że z tego bajki urosną.
Lambert ruszył ramionami.
We drzwiach salonu Zdziś zdawał się czekać niego.
— Proszę kochanego hrabiego nie dezerterować od kolacyi! Niech ta bytność u nas nie wygląda na jałmużnę...
Lambert ścisnął go za ręce, upewniając, że się doskonale bawi i nie myśli o dezercyi wcale.
Mężczyzn po herbacie wprowadzono do osobnego fumoir’u, gdzie i hrabia się znalazł. Tu zeszło się kilku starych wojskowych, rozpoczęły opowiadania z przeszłości i do wieczerzy czas zbiegł bardzo szybko. U stołu Lambert chciał zająć miejsce jakieś oddalone, gdy pod rękę go ująwszy, nauczony sam gospodarz, gwałtem, u górnego posadził końca, pomiędzy hrabianką Elizą, a panną Gertrudą.
— Pan masz dziś nieszczęście — odezwała się zdejmując rękawiczki hrabianka — ledwie potrafiłeś mi się wyrwać...
Hrabia już był z pierwszego wrażenia ochłonął.
— Owszem, rzekł żartobliwie, bardzo jestem szczęśliwy, że mogę pani dać dowód posłuszeństwa. Miałem czas się przygotować do poważnéj rozmowy...
— Mówmy więc poważnie — poczęła panna — ja dziś jestem w usposobieniu złośliwém... Spójrz pan do koła tego stolika: co za wieniec kwiatów i kłosów! kwiatów bez woni, kłosów bez ziarna!
Aż smutno pomyśleć z czego się nasz powszedni chleb składa... Ale — milczę — nie godzi mi się rzucać kamieniem, bom sama takim kwiatem...
— Pani jesteś bardzo, bardzo surowa...
— Ludzie są dla mnie surowsi; mszczę się na nich za tych, co mnie sądzą...
— Któż pani o tém mówił?
— Z oczu czytam!
Powiedz mi hrabio — dodała — pan co widziałeś świat inny, czy wszędzie jest toż samo? ludzie?...
— Najmniejszéj różnicy — odezwał się Lambert. Strój i mowa różnią ich, natura wszędzie jedna.
— Jak to? kobiety wszędzie są tak leciuteńkie, a mężczyźni tak słabi? nigdzie nie ma szczerości i wiary?
— Ale ja nie znajduję, ażeby u nas gorzéj być miało niż gdzieindziéj, ani nawet tak źle, jak pani mówi. Dla czego pani tak czarno chcesz widzieć wszystko?
— Nie chcę, ale muszę — odpowiedziała Eliza — niestety!
Powiedz pan; czy te motyle wady i przymioty są właściwe téj strefie górnéj, w któréj my się obracamy?
— Wszystko to są zdania, rzekł Lambert, których jedném cięciem jak węzeł gordyjski rozstrzydż nie można. Wierz mi pani, że ludzi ani absolutnie złych, ani idealnie dobrych nie ma na świecie. We wszystkich stanach i klassach są piękne postacie...
— I brzydkie! brzydkich dużo! dorzuciła Eliza. Ja mam takie szczęście, że trafiam na same karykatury... Popsułam sobie oczy niemi...
Szczególniéj — rzekła głos zniżając — zbrzydł mi ten świat, w którym żyję, perfumowany, śmiejący się, fałszywy...
— Wierz mi pani — przerwał Lambert, — iż świat, który nie pachnie, nie śmieje się, chodzi nie tak strojno, równie jest pełen fałszów i... skaz.
— Jakże żyć? i po co żyć? spytała Eliza. Więc nie ma ideałów, ani ideału? więc skazani jesteśmy na wieczne zawody... A to okropnie!
Z tyłu zachodzący Zdziś przerwał rozmowę...
— Co pani sobie podać każe? zapytał.
— Skrzydełko ideału! na Boga! zawołała Eliza.
— A! to trudno! rozśmiał się wice-gospodarz...
— Hrabia nie pijesz? rzekł z drugiéj strony grubym głosem sam pan Stanisław...
Dziwaczna rozmowa pękła.
— Są doprawdy ludzie bardzo szczęśliwi — odezwała się hrabianka, gdy znowu zostali sami. Niech pan spojrzy, z jakiém namaszczeniem Leliwa kawałek bażanta spożywa, a dowcipny Jeremi, z którego konceptu już pewnie ja sama kilka razy się śmiałam, bo się strasznie powtarza, jaki ubłogosławiony tém, że dokoła prysnął iskrami...
Mówiąc to i potoczywszy oczyma do koła stołu, zobaczyła matkę, nad którą wsparty poufale o poręcz jéj krzesła stał pochylony stary adorator, już parę razy odprawiony; czoło jéj zasępiło się, zamilkła nagle... Rumieniec oblał jéj twarzyczkę.
Lambert spojrzawszy na nią, nie umiał sobie wytłómaczyć téj nagłéj zmiany.
— Co pani jest?
— Proszę wody — odezwała się głosem zmienionym.
Hrabia pośpieszył nalać; porwała szklankę i wychyliła ją chciwie... Humor nagle opuścił biedną. Lambert uczuł się w obowiązku teraz przerwać tę ciężką zadumę; ale zamiast odpowiedzi otrzymywał tylko wejrzenia smutne. Eliza położyła serwetę na talerzu, zaczęła nakładać rękawiczki...
— Miałeś pan słuszność, rzekła, że ja jestem nie surową, ale okrutną. Godziż się sądzić i potępiać? Któż wie co się dzieje w duszach tych ludzi, co się śmieją wesoło, co się bawią pusto, coby się upić radzi, aby o bolu zapomnieć?... Zajrzawszy w głąb ich... znalazłaby się wszędzie kropla jadu, łza zastygła... srom zlodowaciały, wspomnienie trupie... A! litość mieć trzeba!
— Masz pani stokroć słuszność — gorąco odparł Lambert, — tak jak teraz pani, sądzić potrzeba łudzi z litością i miłosierdziem, z pobłażaniem... Z tém uczuciem wszystko się nam wyda inaczéj...
— Tak z uczuciem tém! zamyślona powtórzyła Eliza — ale uczucia za mało! Uczucie powinno prowadzić do czynu... Ten co się lituje, powinien ratować upadłych i być Samarytaninem...
— A! tak jest — rzekł Lambert — to są obowiązki...
— Życie jest smutne! szepnęła.
— Niewesołe — potwierdził Lambert...
— Niechby choć było czyste! dodała jakby sama do siebie...
Tak niezmiernie smutno i dziwnie skończyła się rozmowa, może jeszcze większe czyniąca wrażenie na Lambercie, niż piérwsza jéj część w salonie. Ruszono od stołu; hrabianka machinalnie wzięła jego rękę.
— Pamiętaj pan — odezwała się cicho — coś powiedział sam, że ludzi sądzić potrzeba z litością, z miłosierdziem, z pobłażaniem... Wdzięczna panu jestem za te słowa i zapiszę je w pamięci... Rozdzielili się właśnie gdy mówić skończyła, i lekkiém skinieniem głowy i uśmiechem smutnym go pożegnała...
Il est à nous! szeptała z daleka hrabina Julia...
— Przepadł z kretesem! mówił pułkownik; — jeśli teraz głowę ocali — no — to chwat!
W istocie chłodnemu pozornie Lambertowi gorzała głowa i serce. Nie to, co mówiła hrabianka Eliza, ale jak mówiła — przejęło go i wzruszyło. Domyślał się w jéj duszy jakichś walk, cierpienia, rozpaczy niemal... miał litość nad istotą, może nie stworzoną do tego świata, w który ją losy popchnęły. Z całkiem zmienioném o niéj przekonaniem, smutny i niepewny siebie odjechał do domu.
Zazwyczaj spowiadał się matce ze wszystkich swych uczuć i najtajniejszych myśli; tym razem postanowił dla jéj spokojności zamilczeć o dwóch urywkach rozmowy z Elizą i wrażeniu, jakie one na nim uczyniły, w przekonaniu, że matka nie uwierzy mu, że go o pobłażliwość a biedną pannę o przewrotność posądzi. Kosztowało go to postanowienie ukrywania się przed matką, którą kochał, lecz widział w tém jéj spokój tylko.
Na wieczorze u państwa Stanisławowstwa, między innymi pościąganymi zewsząd gośćmi, którzy tu odegrywali role teatralnych statystów, był i pan Adolf...
Świeża znajomość dobra z hr. Zdzisławem, któremu starał się być miłym i pożytecznym, ułatwiła mu zaproszenie. Dla chciwego wszystkich przyjemności życia chłopca, wieczór ten nietyle był nasyceniem co tematem do narzekań na swe losy. Budziła jego zazdrość zamożność jednych, znaczenie drugich, elegancya. Zdawało mu się, że to wszystko jemu należne było i wydarte zostało. Jak wszyscy bezsilni a ambitni i chciwi, oburzał się na to, co zwał niesprawiedliwością i krzywdą od losu doznaną. Złośliwie podpatrywał i szukał śmieszności, rad pochwycić jakąś słabostkę lub winę... Lambert był jednym z tych, na których szczególną zwracał uwagę. Przy piérwszéj rozmowie jego z hrabianką stał niedaleko, i choć jéj nie słyszał, czytał ją z oczu i fizyognomii. Wiedział, że hrabina Laura nie życzyła sobie zbliżenia się syna do hrabiny Julii i jéj córki, cieszył się, że staréj babie na przekór się działo.
Rozmowa u stołu, któréj parę wyrazów nawet, z tyłu za krzesłami się przesuwając pochwycił, utwierdziła go w tém przekonaniu. Gdyby był mógł, pomógłby serdecznie hrabinie Julii, któréj był już zapamiętałym adoratorem. Nie zastanowiwszy się jednak, postąpił sobie nieopatrznie, bo nazajutrz zaszedłszy do siostry i opisując jéj ów wieczór, na którym ona z hrabiną starą (choć zaproszona) być nie chciała, pod sekretem jéj zeznał, że podsłuchał trochę bardzo ożywioną rozmowę Lamberta z piękną hrabianką.
Nie zważając na to, iż wiadomość ta mocno obeszła Anielę, która się zarumieniła i zadrżała, pan Adolf począł się nad tém rozwodzić.
— Możesz mi wierzyć, mówił, że ja się znam na tych sprawach. Otóż przysięgnę, że nasz hr. Lambert zakochany po uszy, panna nim zajęta, i że jeśli nasza stara pani ufa, że syn się obroni i wyjdzie cały z tego polowania na niego, to się grubo myli. Gdy rzeczy zajdą tak daleko, iż już się cofnąć nie będzie podobna, hr. Lambert padnie jéj do nóżek, stara się spłacze i pozwolić musi.
Ze złośliwością potém opisywał jak sobie mile patrzali w oczy, jak się uśmiechali do siebie, jak wejrzenia wszystkich w salonie zwrócone na nich były i całe towarzystwo o tém tylko mówiło i t. p. Przez cały ciąg opowiadania panna Aniela bledsza niż zwykle, słuchała nie przerywając ani słowem, nie dawszy poznać po sobie — czy wierzyła mu i jaką do niego przykładała wagę. Gdy Adolf wyszedł potém, rzuciła się na krzesło, zakryła oczy, zamyśliła się głęboko, i łzy jéj oschły, a cała postawa i wyraz twarzy gniew i oburzenie zdradzały. Po niéj trudno jednak było poznać te uczucia, bo zawsze prawie zdawała się niemi przejętą. Wieczorem, gdy wedle zwyczaju, staruszka hrabina rozbierając się, zabawiała rozmową ze swą ulubienicą, znalazła ją jeszcze bardziéj niż zwykle milczącą.
— Co ci to jest, Anielciu? nalegała na nią. Nie chodź bo taka zasępiona zawsze, aby ludzie nie mówili, że u nas ci źle... Patrząc na ciebie, i mnie się chce zapłakać.
— A! proszę pani drogiéj, odpowiedziała Aniela krzątając się koło niéj, — czy to warto zważać na takie jak ja... na takich helotów?... Ja mam i moje własne strapienia, i odbolewam wszystkie, jakie państwa nietylko spotykają, ale mogłyby dotknąć.
— Dzięki Bogu w téj chwili... odezwała się staruszka.
— Nie ma nic złego, to pewna, dodała Aniela — ale dla mnie ta groźba zawieszona nad hr. Lambertem, na którego swobodę i szczęście czyha taka kobieta, jak hrabina Julia...
Zasępiła się hrabina Laura nieco.
— Tego się nie ma co lękać, odezwała się — bo Lambert jasno widzi i zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa; a zręczność i przebiegłość hr. Julii na nic się jéj tu nie przyda.
— A! pani moja! pani! nie radabym jéj przestraszać... szepnęła Aniela.
— Wiesz co? mów...
— Tyle tylko co mi Adolf opowiadał o wieczorze u państwa Stanisławowstwa.
— Ale na tym wieczorze nie było nic!
— A! pani! żywo przerwała Aniela: hrabia Lambert zapewne nie chcąc pani straszyć, nie przyznał się do tego... Formalnie go panna oblegała, kazała się do stołu posadzić przy nim, nie dała mu tchnąć, nie spuszczała go z oka — i doprowadziła do tego, że wyszedł rozgorączkowany...
— Nic mi o tém nie mówił — cicho i jakoś niechętnie szepnęła hrabina, — a Lambert nigdy, nigdy nie kłamie.
— A! pani! któżby to śmiał nawet przypuścić? dodała Aniela! Tylko znowu, żeby miał ze wszystkiego się spowiadać...
Hrabina Laura myślała milcząca, a panna Aniela mówiła ciągle:
— Trzeba znać te kobiety! nic na świecie niebezpieczniejszego...
— Czyż ty je lepiéj możesz znać odemnie? wtrąciła stara.
Panna Aniela zarumieniła się, i wyszła wkrótce.
Długiego dnia, gdy Lambert przyszedł do matki, stara naprowadziła rozmowę na ów wieczór, i nie zdradzając Anieli, szepnęła, że jéj mówiono z boku o tém, jak gorąco Lambert Elizie nadskakiwał.
Zaczerwienił się hrabia.
— Spotkałem ją dwa razy, raz w salonie, i nie mogłem uniknąć, drugi raz gdy stary gospodarz posadził mnie przy niéj, od czego się wymówić było niepodobieństwem. Musiałem z nią mówić...
— Ale podobno bardzo, bardzo żywo i z zajęciem? zapytała matka.
— W istocie rozmowa jéj i ona tego wieczoru zajęła mnie mocno, odparł otwarcie Lambert. Wzbudziła, we mnie — politowanie!
— Zręczna bestyjka! szepnęła hrabina Laura — ale proszę cię nie dawaj się ani politowaniu, ani tęsknotom, ani żadnym ich komedyom pociągać... Bądź ostrożny.
Nie chciał ani się tłómaczyć Lambert, ani przeciągać rozmowy. Ubodło go to tylko, że był podpatrzony i denuncyowany. Nadzwyczaj łatwo mu było źródło tego zaskarżenia odkryć. Hrabina nie przyjmowała i nie widziała nikogo, donosicielką mogła być tylko panna Aniela, któréj brata widział na wieczorze.
Gdy po obiedzie hr. Laura odpoczywała czytając, a panna Aniela siedziała też z książką w swoim pokoju, po cichu się otwarły drzwi, i trochę pomieszany wszedł hr. Lambert powoli. Widać było, że ten krok wiele go kosztował. Zobaczywszy go we drzwiach, blada zawsze panna Aniela zarumieniła się strasznie, porwała z krzesła i padła na nie, naostatek książkę rzuciwszy, wstała usiłując udać spokój, którego nie miała.
Lambert wszedłszy z wolna, nie przemówił zaraz, był mocno zmieszany, choć daleko mniéj niż ta, do któréj przychodził.
— Słówko tylko mam do — pani... odezwał się sucho. Mam, jeśli nie dowody, to najmocniejsze przekonanie, iż zostałem przez nią oskarżony...
— Przezemnie! podchwyciła Aniela.
— Tak jest... niech się pani tego nie wypiera — dodał uspokajając się Lambert, gdy panna coraz się więcéj zdawała rozgorączkowywać. Tak jest — oskarżyłaś mnie pani o zbytnią jakąś grzeczność dla hrabianki Elizy...
Aniela milczała spuściwszy oczy.
— Może — odpowiedziała po namyśle. Czy to ma być zbrodnią? — dodała szydersko.
— Mogę panią zapewnić, że to jest omyłką, bo na nic się nie przyda, a w dodatku niezręcznością... Pani ani chcesz mi przebaczyć, ani zapomnieć...
Aniela spojrzała na niego bystro.
— Nie zapieram się — pamięć mam, w któréj się nic nie zaciera; a nie jestem dość święta, bym krzywdę wyrządzoną mogła darować.
— Krzywdę? podchwycił Lambert...
— Tak jest, z niezwyczajną gwałtownością zawołała Aniela — krzywdę. Jeśliś mi pan nie wyrządził krzywdy na honorze, temu — temu tylko winien Bóg, co strzegł sieroty — lecz nie jestże krzywdą odebrać spokój, zatruć całe życie, rzucić ogień w duszę... A! panie!
Mówić dłużéj nie mogła, hrabia stał przygnębiony.
— Winien jestem — rzekł w końcu — winien — ale mnie tłómaczy moja i pani młodość, niedoświadczenie, lata, w których obojeśmy mogli marzyć, świata nie znając.
— Obojeśmy marzyli! a! tak — dodała panna Aniela, — z tą różnicą, że ja miałam rozmarzoną i nieszczęśliwą pozostać na życie całe, a pan ostygnąć i obrócić w żart... w pańską zabawkę płochą, umizgi do ubogiéj sieroty.
— Panno Anielo, rzekł z boleścią Lambert: obwiniaj mnie, ja sam czuje, żem na to zasłużył, dałbym dziś połowę krwi mojéj, aby winę odkupić... alem — naówczas nie był panem siebie, byłem dzieckiem prawie, i nie było w méj mocy zachować uczucia, które może pani sama zgasiłaś wymaganiami.
— Ja? wymaganiami? przerwała z gorączką nową Aniela... ja! Wymagać wszystkiego miałam prawo od serca, które mi się oddało, tak jakem nic temu sercu nie odmawiała...
Lambert ręce załamał.
— Jakiż więc koniec będzie temu? Powiedz pani czego wymagasz po mnie?
— Ja? nic! Jałmużny żadnéj, nawet litości! Wiem, że miłość nie wraca, tak jak wiem, że moja nie gaśnie, ale ona we mnie zmieniła się w jad, truciznę, w pragnienie zemsty nienasycone. Widzisz pan, zostaję tu, choć pobyt u nich serce mi krwawi. Zostaję dla tego, abym mogła truć mu wszystkie godziny widokiem ofiary. Zostaję, aby na drodze stać, aby szkodzić i mścić się...
Tak — choćbym się miała na największe narazić niebezpieczeństwa... Jestem otwartą: rzuciłam panu rękawicę... wiesz co go czeka...
— Lituję się nad panią, odparł Lambert.
— Nie żądam litości i byłaby ona obelgą nową — przerwała Aniela odwracając się i idąc ku oknu.
— Pani wiesz przecie — odezwał się hrabia spokojnie, — że gdybym nawet chcąc dotrzymać jéj nierozważnie danego słowa, wówczas gdym był dzieckiem prawie... uczynił ofiarę z siebie — nie pozwoliłaby na jéj spełnienie ani matka, ani rodzina...
— Ja — gotowam czekać... z szyderstwem bolesnem zawołała Aniela, — czekać aż do zamknięcia ostatniego grobu...
Wzdrygnął się słysząc to Lambert.
— Na takie szaleństwo nie ma odpowiedzi — rzekł zimno, uchodząc ku drzwiom.
— Tak! szaleństwo! odwracając się ku niemu i postępując za nim odparła Aniela — szaleństwo, którém ból, rozpacz mnie nabawiły! szaleństwo, którego szkarada spada na tego, co mnie zmusił do postradania pamięci, wstydu — rozumu...
— Pani! przerwał Lambert uchodząc...
Anieli płacz spazmatyczny nie dał dokończyć. Hrabiego łkanie to nieprzyjemnie podraźniło i od drzwi się zwrócił, chcąc ją uspokoić — ale ręką nakazująco wskazała mu na nie.
— Proszę iść ztąd! zawołała łkając — proszę iść — i nie wracać. Nie mamy z sobą nic wspólnego teraz. Byłam ofiarą jego — teraz będę mścicielem... Siły mam małe, ale ból wielki i zemstę karmię straszną...
Lambert wyszedł pogrążony w sobie, i nie chcąc w tym stanie ducha pokazywać się przed matką, któraby czegoś się domyślać musiała, wrócił po cichu do siebie...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.