Ciche wody/Tom III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ciche wody
Tom III
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1881
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Upłynął rok cały, nie przynosząc z sobą żadnéj widocznéj, nagłéj zmiany i przewrotu, chociaż wpatrzywszy się baczniéj w stosunki ludzi i rodzin, zaszły w nich przez ten krótki przeciąg czasu wielkie przekształcenia.
Z dosyć dotąd spójnéj całości towarzystwa jednolitego, które choć wzajemnie sobie przypinało łatki, żyło w pozornéj harmonii i zgodzie, coraz wyraźniéj zarysowywać się zaczęły dwa obozy przeciwne.
Spotykały się one z sobą nie wypowiadając wojny, lecz w głębi rosła wzajemna nienawiść, nieufność i wstręty.. Na czele jednego stronnictwa umiała stanąć pani Zdzisławowa, która dom postawiła na stopie tak pańskiéj, iż trudno z nią innym walczyć było. Chybiła może nadając mu tę cechę, która przy wielkiém imieniu dodaje blasku, przy świeżém pachnie dorobkiem i próżnością.
Drugiéj partyi głową była piękna, dowcipna, śmiała księżna Eliza, która jakby naumyślnie dom męża otoczyła powagą wielką, ale razem nadała mu powierzchowność prostoty pełną i i niewytworną. Mówiła o tém głośno, że się na zbytki ważyć i rujnować ani mogą, ani życzą.
Pomimo starań pani Anieli o wybór towarzystwa mającego salony jéj zdobić, wciskały się tu figury bardzo dwuznaczne i nienajlepszego tonu; księżna zwała po cichu dom swéj nieprzyjaciołki — „Kafarnaum“ — ale bywała w nim, i z licem pogodném, z uśmieszkiem grzecznym i trochę sobie podrwiwała z niego.
U księżny bywała arystokracya rodowa przeważnie, stara szlachta, wreszcie artyści i ludzie, których wykształcenie, nauka, znaczenie do pierwszego rzędu klassyfikowały....
Gdy u państwa Zdzisławowstwa do świecideł, do form wyszukanych, do blasku zbytnią przywiązywano wagę, pani Eliza umyślnie się w tém zaniedbywała.
Liberye, meble, ludzie, stół wyglądały staroświecko, ale tém dostojniéj.
W salonie Anieli panowała przesadzona pruderya powierzchowna, choć po cichu wiele rzeczy i osób tolerowano; księżna mówiła otwarcie o sprawach draźliwych, nie potępiała nikogo, zostawiała ludziom swobodę sądów, i nie skandalizując się lada słowem lub postępkiem, sama nie dawała powodu do najmniejszego zarzutu przeciw sobie.
Jedno tylko po cichu jéj, ale z oburzeniem ogromném wymawiała Aniela, to jawną jéj przyjaźń dla hrabiego Lamberta, który tu w istocie bywał nadto często w czasie bytności i niebytności księcia, i zajmował stanowisko przyjaciela domu, bo go tak nawet Eliza głośno nazywała, dodając z uśmiechem:
Honni soit qui mal y pense!
Zaraz po przyjeździe swoim z Florencyi, hrabia pojechał do księżny; od tego czasu nie było tygodnia, ażeby u niéj raz przynajmniéj nie obiadował, a nie odwiedził jéj kilka razy.
Z księciem Adamem braterski prawie węzeł go połączył; był u niego jak w domu, a oni oboje odwiedzali go też często. Nie czyniono z tego najmniejszéj tajemnicy, mówiono głośno, a że się znalazło jakieś dalekie pokrewieństwo, zwano się nawzajem kuzynem i kuzynką.
Wszyscy wiedzieli o tém, że hr. Lambert kochał się w Elizie; ruszano więc ramionami i tę jawność przywiązania uważano za straszny skandal.
W podbudzaniu przeciw księżnie i hr. Lambertowi, naturalnie największą, najczynniejszą rolę grała pani Zdzisławowa.
Lambert obraził ją i tém, że nierychło poszedł odwiedzić, i raz czy dwa Zdzisławowi zapraszającemu go usilnie odmówił. Nie uchybił zresztą w niczém, w towarzystwie był bardzo uprzejmym i dla téj „kuzynki“ Zdzisława znosił, ale obojga unikał.
Z wielką ostrożnością, pół słowami, uśmiechami, milczeniem, minami znaczącemi walkę przeciw kuzynowi prowadziła Aniela. Kiedy nie kiedy tylko na uboczu, z miłymi sobie, pojedyńczo każdemu z powierników wynurzała swój ból, oburzenie, żal, że tak zacny, tak wielkiego imienia i znaczenia człowiek, daje się tak płochéj kobiecie uplatać w sidła.
— Jest to rodzaj lekceważenia opinii — szeptała pani Zdzisławowa; — nikomu nietajna ta miłość ich wzajemna, która, gdyby nie nieboszczka, byłaby się skończyła małżeństwem.... Tak zapomnieć świętą wolę matki, jéj przestrogi, tak się poddać téj kobiecie złośliwéj, despotycznéj — niepojęta słabość....
Dzień i noc tam przesiaduje! Wszyscy na to patrzą, mąż obojętny, ślepy — to oburzające!!...
Gdy w salonie Anieli znalazła się młodziuchna rozwódka, bo markiz zgodził się na rozłączenie z żoną zupełne — hrabia Lambert przestał w nim bywać. Nie mógł się z nią chcieć spotykać, choć przez dziwną fantazyę pani Marta, która uciekła od niego, teraz pragnęła koniecznie się zbliżyć.
Ona i Józia znajdowały go niezmiernie interesującym i dystyngowanym.
Takich różnych dziwnych zachcianek księżniczka miała wiele, i w salonie trzeba było nieustanną zwracać na nią uwagę, aby ją od popełnienia płochości osobliwych ochronić. Czuwała nad tém Aniela; ale miała niezmiernie wiele trudności.
Rozwódka zajmowała się łatwo młodymi mężczyznami, dopuszczała ich do zbytniéj poufałości i zrażała potém kaprysami nagłemi. Zdawało się jéj, że prawie wszystko w jéj położeniu było dozwolone. Dosyć ładna, teraz mimo skromnéj minki, zalotna bardzo, czasem aż nadto dumna, to znów poufała i gadatliwa, wybrykami swemi do rozpaczy przywodziła Anielę. Ojciec śmiał się z nich, niewinnemi je znajdował, i jedno miał na wszystko oznaczenie: — Adorable! Cokolwiek jedynaczka zrobiła, było — adorable! a broiła dużo, i pani Zdzisławowa musiała udawać ślepą i niewierzącą — aby jéj nie potępiać.
Gdy Lambert przestał bywać u Zdzisławowstwa, kazała go o to interpellować mężowi pani Aniela. Wyprawiony z tém poselstwem Zdziś, który nie lubił hrabiego, znajdując go imponującym, posłuszny musiał wolę żony spełnić.
— Co to tak hrabia o nas zapomniałeś, że go już nigdy nie widujemy? rzekł rozpierając się we wskazaném krześle....
Lambert popatrzał na niego długo.
— Potrzebujesz mnie o to pytać? rzekł, nie domyślasz się?
— Jak to? więc może z obawy spotkania się z tą biedną Martą, hrabia nas pozbawiasz....? spytał Zdziś.
— Nie znajdujeszże tego bardzo naturalném, że właśnie téj kobiecie i sobie nie chcę czynić przykrości?
— A ja za Martę ręczę, że jéjbyś zrobił przyjemność, dodał Zdziś. Najprzód to dzieciak jest jeszcze taki, że — doprawdy nic na seryo nie bierze. Sama powiada, że radaby, abyś jéj hrabia okazał, że się nie gniewasz....
— Wcale się nie gniewam — rzekł Lambert — możesz ją upewnić o tém; ale że spotykać się z nią nie chcę, to pewna. Nie mogę pozbyć się myśli, że była przyczyną śmierci matki mojéj.
Zdziś puścił dym z cygara.
— Mojéj żonie, dodał, która z dobrego serca zaopiekowała się nią, przykro niezmiernie, iż za ten dobry uczynek tak drogo płacić musi — osieroceniem domu naszego....
Vous êtes bien bon! szepnął hrabia zimno i zamilkł.
— Już choćby uprzedzając nas, kiedy będziesz, abyśmy nie przyjmowali pani Marty, odwiedź nas proszę — naglił Zdziś.
Hrabia grzecznie przyrzekł, i w kilka dni stawił się o godzinie rannéj, gdy (wiedział o tém) młodzieży i gości bywało najwięcéj. Chciał pokazać się tylko. Zdziś mający instrukcye manewrował tak, że go zatrzymał.
I stało się, że gdy w drugim pokoju oni z sobą rozmawiali, pani domu odprawiła swych gości, zakazała przyjmować, a sama przyszła do hr. Lamberta. Mąż — zapewne uprzedzony co miał czynić — wysunął się pod jakimś pozorem.
Pani Zdzisławowa zdawała się zapominać o przeszłości zupełnie, nie mieć żalu ani gniewu, grzeczną była i czułą.
— Nie uwierzysz hrabio — odezwała się — jak mnie boli to, że coraz, coraz większą i jawniejszą nam okazujesz obojętność. Wiem czemu to przypisać, mam jawną nieprzyjaciółkę w téj, która jest jego — przyjaciołką najlepszą.
Proszę mi nie przerywać — dodała widząc poruszenie Lamberta, chcącego zaprotestować — muszę raz się wyspowiadać....
Mam tyle obowiązków dla ich domu, tyle wdzięczności, tyle przywiązania, a ludzie gotowi sądzić, że mnie hrabia liczysz do swych nieprzyjaciół.
Mąż mi powiadał, mówiła żywo daléj, że przyczyną, dla któréj nie mamy nigdy szczęścia widywać go u nas — jest ta biedna Marta. Ale ja przez cześć dla pamięci hrabiny Laury nią się zaopiekowałam: to biedna, bardzo biedna, dziecinna, rozpieszczona, ale dobra istota....
Dotąd mówił przezemnie egoizm panie hrabio — dodała — teraz odezwie się cześć dla domu waszego. Wiem, że się pogniewasz na mnie, ale, na Boga — ta niezmierna przyjaźń dla księżny Elizy.... czyż hrabia nie widzisz, że ona wszystkich razi, i daje powody do posądzeń, do plotek?
Lambert słuchał dotąd obojętnie, teraz zarumienił się, poruszył, — zżymnął i nim Aniela zaczęła mówić daléj, przerwał jéj.
— Niewymownie wdzięczen wam jestem za ten nowy dowód życzliwości; ale, kochana hrabino, dla uczciwych ludzi uczciwa moja przyjaźń dla tego domu nic rażącego nie ma, a dla innych choćby dawała powody do posądzeń — nie dbam o to.
Aniela umilkła, rzuciła na niego wejrzenie smutne niby, złośliwe w istocie....
— Proszę więc o przebaczenie — odezwała się zimno. Z dobrego serca pochodziło to.... wystąpienie niezgrabne.
Lambert wstał, dając uczuć, że dłużéjby nie rad przeciągać rozmowy. Po odjeździe jego Zdziś znalazł żonę oburzoną i gniewną.
— To się skończy skandalem, zawołała — ale jednym mniéj lub więcéj — cóż nam tam!
Nie poprzestając na tym kroku, pani Zdzisławowa nikomu, nawet mężowi o tém nie mówiąc, napisała dwuarkuszowy list do — kasztelanicowéj. Nie miała ona tego zachowania i łaski u niéj, jakiemi ją nieboszczka darzyła, ale staruszka szanowała jéj — rozsądek, wierzyła w przywiązanie do domu. List był tak umiejętnie zredagowany, tyle w sobie mieścił faktów, iż musiał uczynić wrażenie. Kasztelanicowa odebrawszy go, namyślała się parę dni i wybrała do Warszawy, oznajmując Lambertowi, że przybywa. Zarazem odpisując Anieli oznajmiła jéj kasztelanicowa, którego dnia przyjedzie. Szło bardzo o to pani Zdzisławowéj, aby w niéj sobie sprzymierzeńca zyskać mogła; czatowała więc na przybycie, i w godzinę po tém już była w tym pałacu, który dla niéj miał w sobie tyle przeszłości pamiątek....
Hrabia Lambert nie zdziwił się widząc ją tutaj: wytłómaczyła mu wizytę przypadkiem, który jéj o przyjeździe pani z Zagórzan dał wiadomość; zasiedziała się potém do wieczoru, próbowała zaprosić nazajutrz do siebie; hrabia zmienił nieco ten projekt, ale oprzeć się całkowicie naleganiu nie było podobna.
Gdy się sam na sam z Lambertem znalazła ciotka, powoli zagaiła rozmowę z daleka.
— Kochany mój, rzekła — ja się uważam za spadkobierczynię myśli i uczuć twéj matki. Ona cię chciała ożenić, ja przybywam nalegać, abyś wybór zrobił i życie seryo rozpoczął.
— Bardzo chętnie, kochana ciociu — uśmiechając się zawołał Lambert, — trudność jest tylko kogo wybrać! Nie widzę dla siebie partyi stosownéj.
— No, przyznaj się szczerze, przerwała stara, postukując swym kijkiem: w sercu masz jeszcze tę nieszczęsną Elizę, do któréj i ja miałam słabość! Powiadają, żeś ty tam codziennym gościem, że nie tylkoś z nią nie zerwał....
— Dla czegoż miałem zrywać? żywo i gorąco począł hrabia. Kochałem ją, kocham, ale en tout bien tout honneur, na to daję cioci słowo. Żadnych innych nie mam stosunków nad te, których świadkiem może być świat cały.
— Wierzę ci, ale świat jest paskudny — mówiła stara, — świat jest posądzający, i gdy mu się kto przyznaje do przyjaźni, on się domyśla więcéj daleko. Jeżeli ty ją rzeczywiście kochasz i szanujesz, dla niéj saméj powinieneś....
— Niech mi ciotka wierzy, że tę ofiarę bym uczynił, gdyby nie ona.... rzekł Lambert. Jąby więcéj kosztowało opuszczenie, niż dziś obchodzi potwarz....
Westchnęła stara.
— Więc dobrze, rzekła: żeńże się, żeń, to ludziom zamknie usta! to im odejmie pozór. Uwierzą może w przyjaźń.
— Niechże mi ciocia da żonę!
— A! zapewne! ofuknęła stara: nikomu w świecie jéj nie stręczyłam nigdy, a tobie! — tobiebym nie radziła, chyba taką, którąbym sama wyhodowała. A, i tak! i tak!
Rękami myśl samą pośredniczenia odpychać zaczęła.
— Kochany mój, dodała — myśl o tém, że jesteś głową domu, że twoim obowiązkiem nie napawać się słodyczami przyjaźni pięknéj pani, ale słać gniazdo rodzinie przeszłości godnéj.
— Ciociu! powtarzana — odparł Lambert z pewną niecierpliwością — z twéj ręki wezmę kogo chcesz. Daj! każ! żenię się. Naturalnie miłości odemnie żona niech nie wymaga — poszanowania, wierności, przyjaźni, ale nie serca....
— Co tam prawisz o sercu! zawołała stara — nie o serce idzie, ale o namiętność, tę masz dla innéj, a dla żony — ona niepotrzebna.... Powtarzam ci: żenić się — koniecznie.
Zimnym, bolesnym śmiechem począł Lambert śmiać się — i oboje umilkli.
— Aniela, odezwał się po chwili — gotowaby mnie z rozwiedzioną księżniczką na nowo zbliżyć, bo ją w szczególną wzięła opiekę....
— A! a! z oburzeniem krzyknęła kasztelanicowa — znasz łacińskie przysłowie! Co za myśl! Ale — pfe!
Zatrzepotała się stara i zaśmiała razem z przypuszczenia, które jéj wydało się wprost niedorzeczném.
— Żadnéj, ani wdowy, ani rozwódki, ani żadnych resztek po nikim brać ci się nie godzi — odezwała się poważnie. Żona twoja urodzić się była powinna dla ciebie jednego, na matkę rodzinie.
To powiedziawszy, poczęła stara przechodzić z kolei wszystkie panny na wydaniu znaczniejszych domów, przeciw każdéj mając zarzut jakiś.
Lambert milczał.
Z wolna rozmowa potoczyła się na miejscowe towarzyskie zgody i niezgody, wstręty i sympatye. Lambert zaczął mówić o księżnie, o jéj mężu, o domu, i zakończył tém, iż błaga ciotki, aby u nich była.
Stara o kiju z krzesła skoczyła.
— A, to już, mój Lambercie, jest rachuba na moją starość, niedołężność i miłość dla ciebie. Nigdy w świecie! Chcesz, ażebym ja niejako sankcyonowała twój grzech — przestępstwo, bo takiém ono jest w oczach moich. Nigdy a nigdy!
— Daruje mi ciocia — rzekł całując ją po rękach Lambert, — byłoby to wcale co innego: nie sankcyonowanie grzechu, bo go nie ma, ale uznanie jawne mojéj niewinności.
— Sofizmat! daj mi pokój! Jesteś do tego stopnia zaślepiony, ujęty, że gotoweś mnie starą poświęcić dla niéj, uczynić mnie w oczach świata słabą i niedołężną. To się nie godzi.
— Ciociu — byłaś dla mnie okrutną!
— Jestem sprawiedliwą — odparła energicznie. Tak — tyś zaślepiony, nie chcesz widzieć, że nawet to, co nazywasz niewinną przyjaźnią, naigrawa się z moralności, wypowiada wojnę prawom społecznym. Człowiekowi jak ty płochym być nie wolno, to go poniża....
— Ciotko kochana litości! zawołał Lambert.
— Nie mogę jéj mieć dla ciebie — odparła kasztelanicowa, — bo ty jéj nie masz dla poczciwego imienia swojego....
Posłuchaj mnie, jedź, oddal się — niech się zerwą te stosunki, ja się ich lękam. Nie godzi się narażać na takie niebezpieczeństwo. Miłość najpoczciwsza jest zawsze namiętnością, a téj drogi i koniec obrachować się nie dają. Mów co chcesz, prawym nie jesteś — nikt za siebie i za kobietę kochającą ręczyć nie może....
Tak, Lambercie, dokończyła. Ja sama uległam urokowi téj nieszczęśliwéj Elizy, kto wie, możebym narażając się na niego znowu oślepła i stała pobłażającą. Mniejsza o mnie — tu idzie o ciebie.... o ciebie....
Potarł czoło hrabia i stanął milczący....
— Powinieneś wyjechać! dodała.
— Nie — kochana ciotko, rzekł cicho i powoli hrabia — nie czuję się na siłach potargania tego węzła. Kosztowałoby to mnie życie. Tak jest. Inny środek widzę jedynym; zrzec mi się należy mojego stanowiska w rodzinie, przelać dóbr część znaczną na brata stryjecznego, na Jerzego, na Krzysztofa, na jednego z nich, a samemu odzyskać swobodę.
— Swobodę czego? odparła ciotka — swobodę znikczemnienia? Lambercie! to szał!
— Tak — to szał — potwierdził zimno hrabia.
— To szał, który minie, ale wtenczas gdy niepowetowane szkody wyrządzi. Wierz mi, ta gorąca miłość wasza ostygnie.
— Nie, dla tego właśnie, iż jest czystą i poczciwą — przemówił Lambert. Gdyby była zmysłowym szałem tylko, mogącym się zużyć i przesycić — ostygłaby rychło.... My ją żywimy jak westalki ogień.... który nie wygasa nigdy.
Ruszyła ramionami staruszka.
— Mówić jeszcze dziś z tobą trudno — rzekła, — ale właśnie to twoje zaślepienie dowodzi największego niebezpieczeństwa.... Na Boga cię zaklinam, słuchaj mnie, jedź, uciekaj....
Lambert nie dał żadnéj odpowiedzi, nie chciał już rozprawiać o tém. Napróżno kasztelanicowa po kilkakroć jeszcze rozpoczynała na nowo rady, prośby, — siostrzan ją całował po rękach, wzdychał, przyjmował co mówiła w milczeniu, z rezygnacyą, i zabawiwszy do późna wyszedł przygnębiony, ale — nie przyrzekając nic.
Stara spędziła noc na wzdychaniu bezsenném i namysłach.
Nie pozostawało jéj nic nad ożenienie Lamberta — z kim?? nie wiedziała sama. Swatanie zresztą było dla niéj tak wstrętliwém, że nawet wybawienie rodziny nie mogło jéj do niego nakłonić.
Chorą wstała nazajutrz stara, a tak smutna, że Aniela, która przybiegła z rana, poznała z twarzy jéj, z mowy, iż to, na co liczyła tak wiele, zawiodło.
Kasztelanicowa jednak ani się zwierzać, ani żalić nie chciała; na kilka pytań rzuconych zręcznie, odpowiedziała ogólnikami. Milczenie było znaczącém; domyśliła się pani Zdzisławowa, co się w niém kryło.
— Pani tu u nas dłuższy czas zabawić powinna, rzekła. W Zagórzanach niekoniecznie jéj bytność potrzebna, a tu — bardzo, bardzo będzie pożyteczną...
Od razu się twierdzy nie zdobywa, wyłomu jednym zamachem zrobić nie można....
Pani u nas mieszkając, możesz samą przytomnością swą zaradzić wiele złemu.
Rada była w istocie tak przekonywająca, że kasztelanicowa westchnieniem tylko na nią odpowiedziała.
Lecz, pomimo bytności ciotki, Lambert znalazł chwilę, aby pokryjomu wybiedz do księztwa, i zabawić tam jak mógł najdłużéj.
Ostatni oręż, na którym polegała najwięcéj Aniela, kruszył się w jéj rękach; wpływ staréj ciotki, w pierwszéj chwili silny, z dniem każdym słabnął.
Lambert nie przyjmował z nią dyskussyi, słuchał, milczał, przyznawał się do błędu, lecz nie obiecywał poprawy.
Z całą energią swoją staruszka już płakać prawie chciała, czując niemoc swoją; a choć ta, która ją tu ściągnęła, nie nalegała więcéj, kasztelanicowa postanowiła pozostać w mieście, aby siostrzeńca z oka nie spuszczać.
Teraz już może to nie było tak bardzo na rękę Anieli, która przekonawszy się, że stara pustelnica z Zagórzan nie mogła odnieść zwycięztwa, innych dróg szukać postanowiła.
Rzadziéj pokazując się u staruszki, pani Zdzisławowa zajęła się więcéj własnym domem i otoczeniem. Mówiliśmy już, że księżniczka Marta ukazywała się tu często, a za nią goniła młodzież, któréj trzpiotowate usposobienie markizowéj wielce się podobało. W liczbie pretendentów stał dowcipny Jeremi. Temu nie tyle szło o żonę i jéj przymioty, co o znaczny majątek, który z sobą przynieść miała.
Z rodziny niegdyś majętnéj pochodzący, Jeremi miał niewiele a pragnął dużo i gusta miał arystokratyczne. Rozpocząwszy staranie o pozyskanie sobie serca młodéj rozwódki, postrzegł rychło, że zająć ją było łatwo, ale na stałe przywiązanie rachować niebezpiecznie. Markizowa była kapryśna i samowolna, lubiła coraz nowych ludzi i wrażenia. Nie przestraszało to Jeremiego, który gotów był przypadłości stanu małżeńskiego brać filozoficznie; szło o to tylko, aby poszła za niego. Pomódz skutecznie mogła tylko Aniela.
Do niéj zwrócił się dowcipny młodzieniec, karmiąc ją pochlebstwy, grzecznościami i oddając się w jéj opiekę.
Został przyjęty dosyć dobrze, ale dano mu do zrozumienia, że powinien się był czuć do wdzięczności pewnéj i do posług.
Jeremi ofiarował się i na to, biorąc na siebie liberyę najwierniejszego sługi pani hrabiny.
Bywał codzień, słuchał instrukcyi jéj i wskazówek, dowiadywał się o to co wiedzieć kazano, mówił tak jak mu polecono mówić. Troszeczkę też grał rolę pełnego poszanowania wielbiciela hrabiny, co wcale przykrém jéj nie było. Pół żartem prawił jéj komplementu, głosił się zakochanym, stał prawie domownikiem Zdzisława. Ten nietylko, zazdrosnym nie był, ale bardzo się do niego przywiązał, i znajdował wygodném mieć takiego usłużnego przyjaciela.
Codzień prawie Jeremi przychodził tu na obiad, zasiadał godzinami u pani i pana, towarzyszył im, wysługiwał się, a za to silnie być zaczął protegowanym u pani Marty, któréj Aniela wyłożyła piérwsza tę teoryę zasadniczą, że na męża potrzeba wybierać człowieka szczególnych przymiotów, które właśnie posiadał Jeremi.
Skutkiem wpływu pani Anieli, Jeremi też wyprzedzał w jéj łaskach innych. Nie przeszkadzało to młodéj pani bałamucić innych, zabawiać się w śmieszki i spojrzenia z coraz kim nowym, — Jeremi był za to powiernikiem jéj poufałym i w nim pokładała więcéj zaufania, na wiarę swéj przyjaciółki go przyjąwszy jako — pretendenta na seryo.
— Nie bardzo mi się on podoba, mówiła cicho do Józi, — są daleko przystojniejsi; ale Aniela mówi, że ma być na męża doskonały. No — to, zobaczymy; ja się śpieszyć nie mam czego.
Spiesznie było jednak Jeremiemu, który się lękał, aby go kto śmielszy po za plecami protektorki nie ubiegł.
W salonie bardzo często, niemal codziennie mowa była o księżnie Adamowéj i o jéj przyjacielu hr. Lambercie, o powolności i ślepocie męża, o osobliwym stosunku dwojga niegdyś kochanków, którzy nie dbając o nic i o nikogo, jawnie miłość swą całemu światu dawali na widowisko.
Ile razy to przychodziło na stół, hrabina wydziwić się nie mogła obojętności powszechnéj, z jaką wszyscy patrzali na to.
— Gdzieindziéj, mawiała, znalezionoby sposób jakiś okazania im, że taki skandal publiczny oburza i nie — uchodzi.
Jeremi widział dobrze, iż hrabinie potrzeba było czegoś, o czém wyraźnie mówić nie chciała. Pragnąc się zasłużyć, począł wypytywać.
Wieczorem raz, pozostawszy dłużéj z kapeluszem już w ręku, gdy wszyscy się rozeszli, mówiąc znowu o tém, zapytał wręcz swéj protektorki:
— Przecież coby można było zrobić? jakiego użyć środka, aby księciu i hrabiemu oczy otworzyć, dając czuć, że ludzie widzą i sądzą?
— Mój Boże! czy ja tam wiem? odparła Aniela niby obojętnie, we Francyi skomponowałoby piosenkę, we Włoszech wydrukowanoby powiastkę w gazetach. W Niemczech zrobionoby z tego pamflet. Pisemkoby biegało po rękach, doszło do winowajców i poskutkowało.
Jeremi uśmiechnął się: piosenki nie chciał i nie potrafiłby był napisać, ale dowcipny świstek, malujący przyjaciela domowego dosadnemi rysy, w którychby wszyscy poznać mogli prototyp, mógł bardzo zręcznie ułożyć. Nie odpowiedział nic, zagryzł usta tylko, a pani Zdzisławowa żegnając się z nim tego dnia bardzo czule, wiedziała, że pomysł jéj nieochybnie się urzeczywistni.
W kilka dni potém zaczęło po rękach chodzić pisemko niezmiernie złośliwe, malujące i dom hr. Julii, i młodość Elizy, i pokornego księcia Adama szukającego żony, i małżeństwo zawarte z wniesieniem do kontraktu przyjaciela domu.... Choć paszkwil nie wymieniał nazwisk, był tak przezroczysty, że nikt na chwilę się zawahać nie mógł z zastosowaniem. Dowcipny Jeremi wysadził się na szyderstwo, na złośliwość, na dwuznaczniki krwawe, na chłostę niemiłosierną przybraną w szatę zabawnego obrazka.... Autorstwo było jawne, nikt ani mógł wątpić, że tak ostrą, złą i zjadła rzecz musiał pisać Jeremi pod natchnieniem swéj przyjaciółki. Aniela dostawszy kopię, zaniosła ją kasztelanicowéj, która rozchorowała się przeczytawszy. Usłużny jakiś przyjaciel podsunął pisemko księżnie, która przeczytała płonąc gniewem, rzuciła w komin i rozśmiała się z nikczémnéj napaści.
Lambert uczuł mocno ten cios, i namyślając się co ma począć, zamknął się w domu. Paszkwil wyrywano sobie z rąk do rąk, kommentowano, robił wrażenie ogromne; sama pani Aniela kilkadziesiąt egzemplarzy rozesłała tajemnie po świecie. Jeremiemu tak uzyskana tanio popularność pochlebiała, że się niemal chwalił swém wystąpieniem i odgrażał, że po pierwszéj próbie mogą nastąpić dalsze....
Mówiono o tém wiele, a więcéj jeszcze o cynizmie, z jakim księżna umyślnie w tych dniach jeździła z mężem do Lamberta i więcéj niż zwykle pokazywała się w teatrze i na ulicach.
Wszyscy pytali: — cóż książę? co książę?
W istocie książę Adam wcale o pamflecie nie wiedział, żona mu o tém zamilczała — nikt inny nie śmiał wspomnieć, i — hr. Zdzisławowa domyślając się zapewne téj niewiadomości, postarała się, aby kopia doszła do niego przez pocztę.
Pomiędzy innymi czytelnikami arcydzieła p. Jeremiego była i pani Marta. Dała to pisemko jéj Aniela, szepcząc, że autorem był dowcipny pretendent do jéj ręki. Skutek jest niespodziewany. Pani Marta przestraszyła się tego zuchwalstwa i cynizmu, i wieczorem powiedziała Anieli:
— O! za takiego człowieka, co kobiety tak szkaluje, ja nigdy w świecie nie pójdę. A! za nic! za nic! Co to do niego należało? Ot to pięknie!!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.