Co złe, to w gruzy...
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Co złe, to w gruzy... |
Pochodzenie | zbiór Z powrotem |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ Jana Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Marne czasy nastały dziś w Warszawie na popularną muzykę. Gdzie dzisiaj można usłyszeć katarynkę? Chyba za rogatkami. — O arfie niema już co mówić... Mamy za to filharmonję i koncerta codziennie, my jednak, którzy chodzimy do filharmonji, słuchaliśmy zawsze katarynek z obrzydzeniem, a ci, co napawali się podwórzową muzyką, nic nie dostali w zamian. Poprostu pozbawiono ich muzyki. Uczyniła to kultura, która na wyższych swoich stopniach nie znosi kataryniarzy i brzdądolenia na arfie. Stawało się to bardzo powoli, przez łagodną ewolucję. Przyszła kanalizacja, telefony, kolejki podjazdowe, drewniane bruki, przyszły latarki niebieskie z numerami domów, nastał wreszcie monopol cesarski, a tymczasem muzykusi podwórzowi wynosili się z miasta, wynosili, aż się całkiem wynieśli. Nikt ich nie wysiedlał z Warszawy, poprostu zniósł ich nieubłagany duch czasu. ten sam, który zaszczepił na naszym gruncie secesyjne okładki oraz automobile, a usunął latarnie naftowe i wiersze Deotymy...
Pan Jakób Helbik, artysta-skrzypek, z cichemi, pełnemi rezygnacji klątwami, wspominał czasy, kiedy to za młodych lat chadzał z kwartetem po najpierwszych ulicach Warszawy i kiedy żadnemu stróżowi ani się marzyło zastępować muzyce drogi do bramy.
Chodzili we czterech. Drugie skrzypce grał pan Jan Gondaszewski, na klarnecie stary mikołajewski sołdat Podsiadek, a wiolonczelę prowadził ś. p. Rypalski, choć może i tamci dwaj są już też nieboszczykami, kto ich wiej tyle lat...
Po dwa złote wynosili z kamienicy, a jak im wyzrucono rubla, to też nie bardzo się dziwili, tylko grali „tusz“ bardziej z grzeczności, niż z przejęcia. Muzykę wtedy ludzie cenili.
Na weselach dobrze zarabiali, na majówkach, a jak przyszedł karnawał...
Co porabiali tamci dwaj od kwartetu, nie wiedział Helbik, tak jeno myślał,że Gondaszewski musiał się już zapić do szczętu, a Podsiadek napewno umarł i to dawno.
I dobrze zrobili. Nie doczekali się hańby, jaka spadła na wszystkich artystów. Teraz artysta uchodzi za dziada, teraz nie patrzą, czy dobrze grasz, czy źle, tylko patrzą, czyś nie ślepy, nie kulawy albo przetrącony, z łaski puszczają na podwórka, naturalnie gdzieś na bocznych ulicach, a broń Boże w porządniejszej kamienicy. I to kogo? Ze skrzypcami! Artystę! Z klarnetem to się nawet nie pokazuj, nie powiadając już o kataryniarzach, którzy w rachunek nie wchodzą, jako podrzędne procederniki. Byle stróżyna śmie pytać: „A co to, zdrowy chłop, a z muzyką — się włóczy. poszedł won z bramy, bo jeszcze co ukradniesz!“
Dawno zapodziały się gdzieś te czasy. kiedy pan Helbik był naprawdę zdrowym chłopem, kiedy dziewczyny za nim latały, bo i grał, że grał, pominąwszy, że urodę miał. Nie bronił sobie też użytku z tego powodzenia: brał a ciskał, a żył. Lekko było żyć, a przyszła chwila smutna, to sobie zagrał, sobie samemu, swoje własne kompozycje.
Teraz gorzko żałuje, że z domu uciekł ze skrzypcami jeno i z hardością w sercu. Byłby teraz porządnym rzemieślnikiem, kto wie, może miałby i własny warsztat, miałby żonę i dzieci, i wnuków, i szacunek u ludzi. Biada artyście, kiedy takie żale przychodzą mu do głowy...
Ano, życie minęło, jak sen: dziewki, muzyka. sznaps... Zostało się jeno śmierci doczekać. Tymczasem żył Helbik marnie ze swojej muzyki, rzępoląc po podwórzach, gdzie go jeszcze puszczali, legitymował się zaś jako ślepiec i w tym celu nosił zielony daszek nad oczami. choć właściwą chorobą jego był dokuczliwy reumatyzm w prawej ręce, którą wodził jak drewnianą. Ale się już wciągnął i nawet przestał się martwić. że porządnie grać nie może.
Żył i żył z dnia na dzień. Co rano wyłaził z Parysowa, gdzie mieszkał kątem u baby, która puszczała swoje trzy córki i z tego żyła, a również i z lokatorów, którzy wszyscy byli złodziejami i rzadko nocowali w domu. Oddawna przestał Helbik uważać na to, z kim się zadaje. Tak się złożyły okoliczności. Wychodził rano i jak miał za co wypijał zaraz na rogatce parę kieliszków i poczynał grać od Okopowej. Obchodził sobie z góry wybrane domy i tak planował, żeby nigdzie nie koncertować po dwa razy w jednym tygodniu. Prócz tego musiał dotrzymywać umowy, zawartej z dziadami, śpiewającymi psalmy i z muzykantami, operującymi w tych okolicach. Musiał zaś dotrzymywać, bo już był za słaby, żeby się nie dać. Przez to nakładać musiał drogi. Skręcał tedy w Nizką i grał przez całą Smoczą (z którego rewiru miał największy zysk), zbaczał w Gęsią, w Pawią i Dzielną, wystrzegając się jak ognia, żeby się nie zapędzić w Nowolipie, gdzie mu już dwa razy podbił oczy i połamał skrzypce stary łotr Goździarz, śpiewający psalmy w tej okolicy i suwający się po ziemi w dwóch skrzynkach od gwoździ, jako niby od spodu sparaliżowany. Hycel ten panował nad bandą dziadów i złodziei na całem Nowolipiu i na kawale Żelaznej, aż do Grzybowskiej, gdzie już zaczynało się królestwo ludzi nieznanych Helbikowi.
O południu wstępował na obiad do szynku na rogu „Wolność“ i, wypiwszy pewną ilość wódek, długo mamlał bezzębnemi dziąsłami bułkę z ćwierć funtem wędzonki, a jak była o tej porze jaka wesoła kompanja, to przygrywał i oberwał czasem parę kopiejek, czasem poczęstunek; jak nikogo nie było, to spał na ławce i wypoczywał. Po obiedzie dochodził jeszcze do Żytniej i tą samą drogą powracał do domu, wstępując już do innych kamienic.
Kolację wypijał znowu na rogatce Powązkowskiej i szedł już z pustą kieszenią do domu zupełnie pijany.
Za lokal płacił tylko rubla, a za to z tym warunkiem, że jak do córek gospodyni przyjdzie jaki gość znakomitszy, jaki giser, albo inny metalowiec, którzy na dziewki pieniędzy nie żałują, to świt nie północek ma tary wstawać i grać za darmo pode drzwiami — a czasem (że niby ślepy zupełnie), to i w tym samym pokoju, dla większej ochoty gościa. Żył tak u tej samej baby lat kilkanaście, już i wnuczek się dochowała, sporych bąków, które się przy nim porodziły i podrosły, już się stara zbierała puszczać je po ludziach, z czego były kłótnie z córkami, bo córkom marzyło się, żeby je zaraz puścić jakiemu hrabiemu, jak to zawsze matki chcą dziecku najlepiej. Jeno stara miała rację: nie tak to łatwo teraz i o hrabiego, któryby się nie targował.
Wszystko to działo się całkiem na stronie; pan Helbik żył sobie zupełnie samotny i z domowymi się nie wdawał. Wiedział, że jest ubogi i nędzarz, to jednak pamiętał, że z domu porządnego wyszedł i sam ludźmi poterał swojego czasu, kiedy go się trzymały pieniądze i siły młode. W domu na Parysowie działy się w jego oczach rzeczy wołające o pomstę, ale Helbik patrzał na to, jakby był rzeczywiście ślepy i niczego nie widział. To mu bardzo ułatwiało życie. Ze współlokatorami-złodziejami żył też w zgodzie, ale gadał z nimi tylko wtedy, jak go sami zaczepiali, pierwszy nie odzywał się nigdy.
A kiedy na parysowskie budy spadała obława policyjna, co zdarzało się co parę tygodni, a o czem wszyscy, komu to było potrzebne, wiedzieli conajmniej na dzień naprzód, kiedy tarmoszono babę, zajadle odszczekującą się policjantom, Helbik wyjmował swoją niezmierine wymiętoszoną książeczkę legitymacyjną i spokojnie przeczekiwał nawałnicę.
Raz tylko od niepamiętnych czasów uniósł się Helbik gniewem i wyszedł z pełnego konteplacji i spokoju trwania: oto przed paru laty, właśnie w czasie, kiedy wszystkie umysły na Parysowie, Burakowskiej i Zaokopowej zajęte były sensacyjną sprawą Krasińskiego i kiedy się zakładano o to, czy Krasiński będzie uciekał odrazu z kryminału, czy też poczeka, aż go wywiozą na Sybir, jakiś nowy lokator złodziejaszek, oczywiście z głupoty ukradł mu skrzypce.
Wszyscy domowi ze zdumieniem patrzyli na przeobrażenie cichego dziadowiny. Helbikowi jakby trzydzieści lat ubyło: grzmiał, cholerował, odgrażał się, wrzeszcie wziął czapkę i zapowiedział, że idzie do samego „Burmistrza“ na skargę, który w całym parysowskim okręgu rozsądzał spory między złodziejami i słynął za Salomona, bo mądry był i nie znał litości. Złodzieje potruchleli i postanowili nie dopuszczać tej sprawy na drogę urzędową, a załatwić ją polubownie, jako że zresztą cała słuszność była po stronie muzykanta. Wyprano więc po mordzie głupiego kolegę i kazano mu wynosić się i nie wracać bez skrzypiec. Na trzeci dzień wrócił dopiero złodziej, ale skrzypiec Helbikowych odszukać już nie mógł. Przyniósł za to inne. Rzucał się i pienił Helbik i domagał się koniecznie swoich, bo były bardzo ograne, ale kiedy wziął do ręki te nowe i spróbował, drgnął cały ze wzruszenia. Skrzypce były koncertowe, cudownie ograne i mogły kosztować niezmierne pieniądze. Ale długo jeszcze narzekał i wymyślał Helbik, dopóki dla świętego spokoju nie dodano mu jeszcze nowej pary spodni.
Z nowemi skrzypcami powróciło Helbikowi dawne zamiłowanie do muzyki. Przypominał sobie rozmaite stare melodje i stanęła mu przed oczyma żywa, burzliwa i piękna młodość.
Można powiedzieć, że grywał teraz z pewną satysfakcją nawet na podwórzach. Dziwnie rozbrzmiewały cudne skrzypki po śmierdzących podwórkach na Smoczej. Słuchano go też wszędzie uważniej, choć nie można powiedzieć. żeby to wpłynęło na podniesienie się jego zwyczajnego dochodu dziennego. Raz przyczepił się do niego podczas grania jakiś pan i koniecznie namawiał, żeby mu te skrzypce sprzedał. Dawał już 50 rubli, ale Helbik nie myślał się godzić, wiedział bowiem, że na taki instrument niema poprostu ceny. Kiedy się zaś ów amator przylepił się do niego na dobre i zaczął potrosze zanadto blisko podchodzić, a przepytywać, skąd się u niego wzięły takie drogie skrzypce, Helbik poprostu uciekł w wielkim strachu i nigdy nie wstępował już do tej kamienicy.
Odnowił też znacznie repertuar, słusznie przyszedłszy do przekonania, że mogło się nareszcie ludziom, już znudzić słuchać co tydzień jednego i tego samego grania przez trzydzieści lat. Wygrzebywał z pamięci stare melodje, uczył się nowych,których nigdy nie grywał, ale zapamiętał był kiedyś i sprawiało mu to niemałą przyjemność. Zwłaszcza czysty, przedziwny ton nowych skrzypek, cieszył stare ucho muzykanta, niezależnie od melodji.
Czternastoletnia Melka, najstarsza wnuczka, z którą jedyną z całego domu rozmawiał Helbik od czasu do czasu, nie odczepiała się teraz od niego i zamęczała go, żeby grał i grał. Ton nowych skrzypek działał na nią, jak oczarowanie, poprostu wściekała się dziewczynina.
Od małego bębna rwała się do muzyki i myślał sobie czasami Helbik, żeby ją kiedy zacząć uczyć, od tak poprostu dla zabawki, ale ponieważ nigdy na trzeźwo nie wracał do domu, więc tak jakoś zeszło. Zresztą poco jej właściwie muzyka? — myślał. — Tem będzie, co i matka, szkoda czasu i zachodu... tylko to pewne, że się ulęgła z muzykanta i to nie z byle jakiego... We krwi muzykę ma. Facety będą się za nią wściekać, może dziewka jeszcze karetami jeździć, byle rozum miała.
Ledwo tylko wrócił z roboty i zaczynał grzebać się w swoim kącie, napastowała go Melka.
— Zagraj-no pan co, panie Jakób, bo człowieka cholera bierze. Trzyma mię stara i nie puszcza jak we kreminale, wezmę chiba i ucieknę stąd. Zagraj-no pan co, tylko smutnego..
I grywał Helbik godzinami między zmierzchem a wieczorem, kiedy w domu nikogo nie było, tylko on i Melka, nie licząc młodszych bachorów, które bawiły się gdzieś na podwórzu.
— Ej, panie Jakób, żeby z pana Jakóba nie był taki dziadyga, to jaby za panem Jakóbem poleciała na koniec świata. Skąd to panu Jakóbowi takie granie przychodzi? Jak to idzie? Samo ze siebie, czy jak?
— Głupia jesteś, samo z siebie nic nie przychodzi. Naukę trzeba mieć, wyrobienie w palcach, nuty trzeba znać. Mnie uczył profesor i grube pieniądze brał, a kiedy mnie już wszystkiego nauczył. to rodziców molestował, żeby nie żałowali, tylko się zastawili i do Wiednia mnie wyprawili jeszcze na rok nauki. Obiecywał, że z koncertami mogę po całym świecie jeździć i wszędzie mi będą płacić szczerem złotem. I takby było. Teraz jest pan Wieniawski i jest sławny po całym świecie (Helbik wciąż myślał, że Wieniawski jeszcze żyje i grywa jak przed powstaniem). A mógł bardzo być na jego miejscu pan Helbik, bo dlaczegożby nie?
— Ola Boga!... I czemu-że pan Jakób do tego Wiednia nie wyjechał? Starzy nie dawali fajgli, co?
— Dlaczegom nie jechał? Ja wiem dlaczego. Starzy, nie możną powiedzieć, byli chętni bo im się i dobrze powodziło, trzymali wtedy piwiarnię i sklep na Grzybowskiej, tylko teraz tego domu już niema. bo tam postawili browar parowy.
Tu Melka przeczekała jakiś czas, żeby się stary nałgał, pamiętała bowiem z opowiadań starego muzykanta, że jego ojciec był jednocześnie urzędnikiem, młynarzem i że bodaj raz miał własną garbarnię, a to pamiętała przedewszystkiem. co już zupełnie zakrawało na prawdę, że Helbik, jak miał lat 17, to z domu uciekł i odtąd o rodzicach nic nie wiedział.
Przywykła już do tego, że stary za każdym razem łgał co innego. Wygadać się zaś musiał, bo inaczej nie chciał grać. Czekała więc cierpliwie.
— Przez głupie moje serce djabli mnie wzięli z moją karjerą. Mogłem mieć kamienicę w Warszawie, albo i parę kamienic. Mogłem...
Tu Helbik brał się do skrzypiec i długo próbował rozmaitych akordów, brzdąkał, zaczynał i po takiej uwerturze przystępował znowu do rzeczy.
Melka ziewała.
— Była ona od ciebie o trzy roki starsza i nie było za moich czasów takiego paskudztwa, żeby tyle bachory, co ty, za kobity uważać.. Nie! Tylko była szelma akurat taka właśnie czarna, jak ty jesteś biała. Oczy jak u djabła. Leciała na mnie szelma i z początku to aż się bałem.
— Hahaha! I czego też się pan Jakób bał? Kąsała czy co?
— Głupia. Myślisz, że ja od początku między złodziejami siedziałem. Z porządnej rodziny jestem. U nas była w domu skromność. Matka nabożna, ojciec srogi. Nie to, co tu u was na tym waszym Parysowie zatraconym...
— Owa! — drwiła Melka.
— Z nią się zaczęło właśnie. bo przedtem to ja nawet nie wiedział, do czego kobity są na świecie. Co chciała, to ze mną robiła, szelma jedna. Z ojcem się pokłóciłem na amen, z domu uciekłem. Kazałaby kraść, tobym kradł. Dlaczego nie? Zacząłem chodzić z muzykantami, zarabiałem nieźle i mieliśmy się już pobrać, kiedy mnie rzuciła i poszła.
— Oj, to mądra dziwka była. Bo i ja nigdy z jednym nie będę długo siedziała...
— Głupia jesteś. Takiego, jak ja dla niej byłem, to ona już nie znalazła przez całe swoje życie. Jeżeli żyje jeszcze, to sobie może to teraz przypomni, suka jedna... I żeby ona teraz nie wiem w jakim pałacu mieszkała...
— Ojoj, niech się pan Jakób o to nie boi, chodzi ona po śmietnikach, kości zbiera. To już napewno: jeżeli gdzie we szpitalu nie zegniła...
— A ty sobie Melka, też nie wyobrażaj, żebyś i ty koniecznie w karecie jeździła, chyba w tej, co z ratusza na Pawiak kursuje — odcinał się stary w irytacji. — Co ci z tego, że krew masz gorącą, że cię aż rozpiera? Głupia jesteś i rozumu nie masz na takie życie. Muzykę lubisz, to najgorsze, zawsze polecisz za oberwańcem i złodziejem, a statecznego człowieka nie uszanujesz i pieniędzy w ręku nie utrzymasz. Takie, jak ty, to lubią, żeby je chłop poniewierał. Pójdziesz i ty kości zbierać, nie bój się!
— Mam pójść, to i pójdę. Co użyję, to użyję i niech mnie potem djabli biorą. Co mnie to szkodzi, jak już stara będę i nikt mnie nie będzie chciał brać? Niech już o to pana Jakóba głowa nie boli!
— Miałoby mi się też o co rozchodzić...
— No to niech pan Jakób weźmie już i gra, bo starej maciory tylko co nie widać.
I stary grał pociemku w tej złodziejskiej izbie na Parysowie. Co zechciał, to mu się samo grało, bo już prawdziwie cudne były te kradzione skrzypki, a Melka słuchała, tamując oddech, to znów wzdychając głęboko i jakby z jękiem, a chwilami zapałały się jej oczy i świeciły w ciemności, jak u kota.
Stary nigdy nie myślał o swoim losie podupadłym i nie rozpamiętywał dawnego życia. Nigdy mu też do głowy nie przyszło zazdrościć komu losu szczęsnego. albo brzydzić się swem złodziejskim otoczeniem.
Łgał czasami przed Melką, ot tak, żeby się wygadać, bo dziewczynę prawie że lubił. ale nie myślał się zbytnio przejmować swoją historją. Stępiał zupełnie, a myśli w nim zastygły. Kto wie, może nawet nic myślał zupełnie, zważywszy jeszcze, że w ostatnich latach prawie że nie miał chwili, w której nie byłby pijany, albo co najmniej trącony.
Dopiero kiedy brał do ręki skrzypce w wieczornej godzinie, co zdarzało mu się od jakiegoś czasu coraz częściej, kiedy grał tak sobie, skrzypce opowiadały mu cuda o inszych światach i ludziach, gdzie wiele jest rzeczy zupełnie nieznanych i nawet nie pojętych, a nic niema podobnego do tego, co go otaczało naokoło. I wtedy żal chodził po napiętych strunach i dźwięczał i zawodził — ten żal, o którym żadne słowo ludzkie nie daje pojęcia.
I grałby tak stary bez żadnego końca. Ale zawsze wkońcu przychodził który z lokatorów, wracała ze swoich tajemniczych wycieczek stara z córkami i kończyła się muzyka, a dom napełniał się rejwachem, klątwami i zwykłem piekłem wieczornem.
Czasami sama Melka nie mogła już wytrzymać muzyki i wołała na starego, żeby przestał, „bo człowieka aż cholera trzęsie“, czasami wybuchała niepowstrzymanym płaczem, zanosiła się i trzęsła od tego grania.
Składał tedy stary instrument i mruczał:
— Widzisz Melka. nie będzie tobie dobrze na świecie, serce masz miętkie, gdzie tobie wyżyć z ludźmi? Po kawałeczku cię rozkradną, choćby i nie byli złodzieje z zajęcia. Puści cię stara, bo i co ma innego robić? Tak już jest w waszym rodzie. Jakby nie ona, to i ty sama potrafisz, bo przecie już nic innego nie wymyślisz lepszego. Tylko do tego rozum trzeba mieć i twardość. żeby się nikomu nie poddać, nad niczem się nie użalić. Najgorsza rzecz człowiekowi. jak go muzyka rozbierze; nie byłbym ja tu teraz między wami wszystkimi, gdyby mię muzyka nie rozflaczyła w życiu. Tobie Melka, to prawdziwie wszystko jedno, boś się tu od maleńkiego tego wszystkiego napatrzyła i nic innego nie znasz; złodziejstwo i każde świństwo tutaj szuka przytułku. kto tu już tylko siedzi, to już za samo to wart do kryminału, za samo to jedne, że takie draństwo i obrazę boską wytrzymuje i na to patrzy. Ale ja tobie Melka powiadam: jest inny świat. tylko jego stąd, z parysowskiej budy, nie widać. Kto do nas z miasta przyjdzie? Właśnie tylko taki, któremu nasze świństwo albo złodziejstwo jest na coś potrzebne. A i taki jeszcze trzy razy plunie i jeszcze się otrząśnie, jak od nas odchodzi. Ale są inni, oj, są... Tylko, żebyś ty nawet samego anioła z nieba zobaczyła, to teżby ci nic z tego nie przyszło. Już ty się nie odmienisz — i żadnej odmiany tu być nie może, bo i jakże?
Tak mamrotał stary, układając się do snu w swoim kącie. Grzebał się w gałganach pociemku, poprawiał się na tapczanie. stękał i szeptał. wreszcie zaczynał chrapać, a Melka długo jeszcze siedziała bez ruchu strapiona i przerażona, wpatrując się w okno, z którego rozlegał się po izbie mętny zmierzch. Patrzyła na koszlawą latarnię, żółto się palącą na uliczce, patrzyła na przeciwległy nawpół rozwalony dom, gdzie też mieszkali złodzieje i takie same kobiety jak jej babka i na czarną wysoko rozpostartą chmurę drzew cmentarnych i było jej ciężko. Przeklinała starego i jego muzykę, to odgrażała się wszystkim, że póty będzie się starać, aż zacznie jeździć „na gumach“, jak córka jednej baby z przeciwka, o której po całym Parysowie“ krążyły legendy i że wtedy ani starej. ani matki, ani nikogo ze swoich na próg nie puści, to znowu chwytał ją dziki i tajemniczy płomień i już wstawała. żeby lecieć na Burakowską do króla nożowców Czarnego Antka, żeby się już raz zaczęło to co ma być. A na to wszystko przychodził żal. dziwny i tajemniczy, nieznajomy gość i długo trząsł nad nią starą siwą głową i wpatrywał się w nią z ciemności dobremi i smutnemi oczyma, wyciskał jej łzę za łzą, dusił i męczył, wciąż jej żałując.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Późną już jesienią o pierwszych przymrozkach wyszedł sobie jak zawsze pan Helbik ze skrzypcami na robotę. Poranek był tak piękny, że zwrócił powszechną uwagę nawet na Parysowie, gdzie ludzie nie zwykli rozwodzić się nad pogodą. Stary z rozkoszą wdychał mroźne i czyste powietrze i z pod swojego zielonego daszka poglądał na wyjaśniony, lśniący od szronu świat, na pościnane kałuże i zaskrzepłe błoto uliczne, podziwiał kosmate od osiędzielizny drzewa, mieniące się na wesołem słońcu i pomrukiwał coś pod nosem, ciesząc się. A kiedy wyszedł z szynczku na rogatce po swoich trzech kieliszkach, zdawało mu się, że mu połowę lat zwalono z pleców i że tak zostanie już na zawsze. Grał też tego dnia wyjątkowo pięknie. Skrzypce dzwoniły jak srebrne w mroźnem powietrzu, a palce chodziły mu jak nigdy.
Spadały mu też gęsto miedziaki z okien, a on grał coraz ostrzej i nie męczył się. Rypał obertasy, ogniste marsze wojskowe, rozmarzone walce i starał się grać jak najrozmaitsze kawałki. jakgdyby sobie postanowił dzisiaj wynagrodzić swoich słuchaczów za całe lata rzępolenia i fuszerki dziadowskiej.
W jednej z kamienic na Dzielnej spotkała go nawet osobliwa owacja, która dziwnie go wzruszyła, bo już od niepamiętnych czasów nie zdarzało się, żeby mu kto bił oklaski. Za młodych lat często bywało, potem trafiało się przed powstaniem, kiedy to grywał po podwórzach same „polskie“ kawałki, a choć wtedy wszyscy muzykanci takie same rzeczy grali po wszystkich podwórzach warszawskich, to jednak zawsze ludzie byli na nie łapczywi i krzyczeli „bis“. Od tego czasu nie dostał pan Helbik ani razu brawa za swoją, nuzykę. To też kiedy po jednym z nowych kawałków rozległy się w kamienicy rozgłośne oklaski, drgnął stary artysta i z wielkim wysiłkiem dojechał do końca bez omyłki. Kawałek to był mało ograny, bo dopiero w ostatnich czasach wygrzebał go sobie z pamięci. Zaczął więc rżnąć swoje najlepsze rzeczy już z samej wdzięczności i tylko ucha nadstawiał, czy znowu nie usłyszy dźwięków, miłych sercu każdego artysty. Ale oklasków już nie było, tylko z suteryny, gdzie pod całą oficyną był warsztat stolarski, zaczęli się wysypywać na obiad stolarze i obstąpili go całą gromadą.
— Panie artysta, rypnij no pan jeszcze ten kawałek, co pan wiesz, tylko z ogniem, po naszemu...
— Ale głośno, uważasz pan, nie po dziadowsku, bo taką rzecz to albo głośno na cały świat, albo całkiem nie!...
— No jazda, jazda. zapłacimy!...
Domyślił się pan Helbik, o czem mówią i wrócił do kawałka, za który dostał przed chwilą takie brawo z tej suteryny. Grał z rozwagą i rzetelnie. a dociskał smykiem, aż skrzypce dobyły głosu, jak cała kapela. Wszedł w takt i zrozumiał melodję, a widział, że gra dobrze, bo słuchaczom tylko się oczy śmiały, a niejeden przyśpiewywał, co artyście trochę przeszkadzało.
— Brawo, brawo!
— Bis!
— Jeszcze go raz! A to ci frajda!...
Jechał więc pan Helbik jeszcze raz i powtórzywszy zwrotkę kilkakrotnie, zakończył potężnym akordem, bo się już bardzo zmęczył. Robociarze zaczęli się między sobą śmiać i zmawiać a sięgać do kieszeń i uzbierali miedziakami całych 20 kopiejek. Helbik bardzo dziękował i kłaniał się, tylko w żaden sposób nie mógł zrozumieć,skąd się tym ludziom wzięło takie czucie do muzyki, bo przecie chodził do tej kamienicy co tydzień przez lat piętnaście, a nigdy nie widział od nich złamanego szeląga.
— Widać, coś się we mnie odnowiło i muszę grać teraz tak, jak za młodości. Nie jest to na dobre, bo widać śmierć blisko, jak się tak człowiek odrazu odmłodzi.
Ale mimo złych przeczuć radowała się w nim stara,zdeptana dusza, a zdziecinniały mózg zaczął roić plany rozmaite.
— Wezmę i rzucę to złodziejskie gniazdo, a sprowadzę się do miasta do jakiej porządnej familji. Zarabiać będę teraz dużo, to wiadomo. Można będzie odkładać na czarną godzinę, bo i zdrowie mam już nie takie i popsute przez psie życie... Zawszem sobie tak myślał, bo i czas...
W następnej kamienicy zaczął odrazu od tego marsza, który tak ludziom przypadł do smaku, a i jemu samemu owszem dosyć się spodobał. Tu brawa nie bili, ale jeszcze nie skończył owego kawałka, kiedy zaczęli się roić koło niego słuchacze: wylazło gdzieś z jakiejś piwnicy kilku wynędzniałych szewców, popodnosili się wypoczywający na południe robotnicy z jakiejś fabryczki, która tu dymiła i pykała parą w głębi ogromnego podwórza. Sam stróż słuchał z rozdziawioną gębą i wielce uradowaną miną.
Znowu musiał grać to samo w kółko trzy razy i znowu uzbierał bodaj-że ze dwa złote i to od takich, którzy słuchać słuchają, ale nigdy nie płacą za granie i na których nigdy nie zważa żaden podwórzowy artysta.
— Graj pan tak wszędzie, wszędzie panu będą płacić, bo nas jest wszędzie pełno...
— Dobrze, dobrze, bardzo pięknie dziękuję panom — kłaniał się stary.
I zaczął się zastanawiać. Szedł właśnie na swój zwykły obiad do szynku. Usiadł w kącie i zamyślił się głęboko, ale dopiero po trzecim kieliszku zrobił odkrycie, że musiał mu powrócić dawny talent i że nareszcie ludzie się na nim poznali.
Odtąd dobrze mu się działo i nawet podniósł skalę życia i pijał już po kilkanaście kieliszków dziennie.
Zbierał się co dzień wynosić z Parysowa, ale siedział, nie bardzo tylko miał komu prawić o swojej sławie, bo ze starszych nikt go nie chciał słuchać, a Melka już była w ciągłem zajęciu i nie miała głowy do starego. Gadał więc sam ze sobą godzinami, dopóki po pijanemu nie zasnął. Każdy koncert zaczynał od owego kawałka, który mu przyniósł szczęście. Zapuszczał się teraz i w dalsze okolice na Chłodną i Wronią i powodzenie miał stałe. Raz nawet jakiś pan wyrzucił mu z okna całego półrubla!
Próbował rozpytywać ludzi, coby to była za melodja, którą tak w Warszawie polubili nawet ludzie prości i nie znający się na muzyce. Ale napróżno grywał to i złodziejom swoim i innym ludziom z Parysowa. Nikt w Parysowie tego kawałka nie znał. A słuchaczy swoich przecie o to pytać nie mógł, bo jako artysta prawdziwy czuł, że mógłby szwank ponieść na zdobytej sławie. Zresztą ciekawość przeszła mu zaraz i zadawalniał się samymi rezultatami, tylko do — owej muzyki podobierał szumne i piękne ozdoby, warjacje a trele, że aż się dusza radowała, słuchając.
I grywałby tak może do dzisiejszego dnia dziadowina z uciechą na schyłku życia i z powodzeniem. Ale sława go zgubiła. Któregoś dnia na podwórku przy ulicy Wroniej, właśnie w chwili, kiedy wygrywał swoją uwerturę, obstąpiony przez słuchaczy, wpadł do bramy sam rewirowy. Słuchacze się trochę stropili i poodstępowali starego; który został na środku podwórza sam na sam z groźnym naczelnikiem.
— A to ty, hyclu, grasz tę „mierzost“ po całym cyrkule? Skąd ty to umiesz? Kto cię nauczył? A gdzie mieszkasz? A paszport? Ej „dwornik“. prowadź go do części!
Dopiero w cyrkule na Chłodnej dowiedział się pan Helbik, jaką to straszną zbrodnię popełniał przez dłuższy czas. Ponieważ zaś pan komisarz uznał, że łotr to jest, choć stary, bardzo niebezpieczny, gdyż ogromnie sprytnie gra komedję, zatelefonowano do ratusza i koncerty skończyły się na zawsze.
Gruchnęło między ludźmi, że „starego z daszkiem“ zabrano do ciupy i żałowano go powszechnie.
— Tylko za co dziadowina będzie odpowiadał? Przecie on chyba na niczem się nie rozumiał?
— Rozumiał, nie rozumiał, zawsze sprawie dobrze się zasłużył. Serca ludzkie pokrzepiał...
— Z przejęciem grał wielkiem. Oj, stary to socjalista, ja wam powiadam, stary!
Tego tylko nie powiadano. że każda sprawa wielka i każda sprawa święta. i każda sprawa. do której świat należy. wszędzie znajduje sługi swoje. Myśliciele jej drogi wytykają. bohaterowie oddają za nią życie. tłumy ludzkie są jej ramieniem tęgiem i młotem. kującym...
A są i tacy. którzy bez myśli i woli są sprawy narzędziem. Podobni ptactwu niebieskiemu roznoszą oni nasiona drzewa żywota po wszej ziemi. bez zasługi zasłużeni i cierpiący bez winy.