<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Odruchy
Pochodzenie zbiór Z powrotem
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ODRUCHY

Tylekroć razy już się tak wydarzało, że przejmować się tem, co się stało, nie zdołałby żadną miarą.
Rzecz żywiołowa, konieczna, nieodzowna. Niepogoda nie w porę może przeszkadzać, może irytować, ale żeby znowu za każdym razem łamać ręce i zawodzić, to trzebaby się chyba po krótkim czasie wściec i co za tem idzie — obwiesić. Głupstwo jest, jakich wiele.
Patrząc przez zapotniałe okna wagonu na płaskie, przemokłe pola, uginające się pod brzemieniem ciężkiej jesiennej mgły, na kępy drzew, które w tajemniczej, mglistej osłonie przemykały się szybko, jak widma, Rylski z uśmiechem znudzenia myślał o pełnej nieprzebranego ukochania pannie Kamusi, która każdą wielką i małą „wsypę“ oblewała łzami, uświęcała całotygodniową migreną i po każdej zanudzała wszystkich refleksjami na temat: „my nie mamy prawa“. Radził jej już nieraz, żeby została szarytką: „bardzoby Wam było do twarzy w białym robronie“. Radził jej nieraz, żeby sobie raz nareszcie dała spokój z rewolucją i spokojnie wyszła za mąż. („Byle nie za którego z naszych!“). Kamusia w odpowiedzi podnosiła nań niebieskie cierpiące oczy, które co raz zachodziły łzami. Wstydziła się tego niezmiernie, ale inaczej nie mogła. Ona to jedna jedyna może z całego grona oblewała łzami żalu każdą ofiarę. Reszta klęła przygodę, kłóciła się między sobą o to, kto winien, wreszcie wysilała się na obmyślenie coraz to doskonalszych środków i sposobów dla ominięcia zasadzek żandarmskich, dla przemądrzenia szpiclów, dla odkrycia prowokatorów. I wszystko niebawem powracało do równowagi: jedni siedzieli sobie spokojnie a długo w X-ym pawilonie, na Pawiaku, po ciupach: radomskich, siedleckich, sieradzkich i innych, odbywali śledztwo, swarzyli się z dozorcami, psuli kazionne mury pukaniem, wierceniem dziur z celi do celi, od czasu do czasu się buntowali, urządzali strajki głodowe, urządzali obchody majowe. I wtedy świat walczący przypominał sobie o nich, i zjawiała się w „Robotniku“ notatka. Dziwili się towarzysze: a toć oni jeszcze siedzą... Potem przychodziły wyroki, czasem zjawiał się niespodzianie człek uwolniony i wzruszał ludzi swą bladą twarzą i wymęczonemi oczyma. Powracał do osieroconej rodziny i do roboty, a reszta jechała w świat daleki na mrozy sybirskie, do zatraconego kraju na długie lata pokuty, poniewierki, nędzy zesłańczej i tęsknoty. Nikt się na nich nie oglądał, nikt na nich nie czekał. Życie śpieszyło się, mknąc dzień za dniem, porywając za sobą wszystko, co żywe, co dzielne, biorąc dla siebie wszystkie siły i pragnienia. Do walki, do zwycięstwa.
Szybko zapomina się o ludziach! O tych, którzy ongiś byli najpierwsi, i o tych, którzy byli najbliżsi. Niema czasu na romanse.
Tu zaczęło mu się rozpowijać w bezładnych skrętach pasmo dalekich wspomnień. Przebłysnęło imię zapomniane, twarz ongiś ukochana, to znów przed wiekami przeżyte zdarzenie stawało przed nim, jak żywe, ze wszystkiemi swemi okolicznościami, pełne epizodów i scen.
— Było, było, to napewno było!
Narzucały się przeszłe dzieje pamięci, narzucały się sercu. I po dobrej godzinie rozpamiętywań spostrzegł w sobie Rylski śmieszne i zupełnie babskie wzruszenie.
Drwiąc ze siebie samego, rozmyślał dalej. Żal mu było potrosze to tego, to owego imienia, że zapodziało się gdzieś po szerokim świecie i zaszyło się kędyś po krótkich latach burzliwych między szarą ciżbą ludzką. Żal mu było tego lub owego zdarzenia, że już przeminęło, że nie podniesie już piersi żywszym oddechem, że nie owładnie całą siłą ducha, nie uzbroi już ręki do szybkiego czynu. Tylko bladym uśmiechem wspomnienia wita się je i żegna szybko, a na długo. Niema czasu, niema czasu!
A jednak ciekawa to rzecz, kędy obraca się (jeśli jeszcze żyje) taki Stasiek Ulatowski. Jeśliby się nagle zjawił, należałoby mu się miejsce tam, kędy stoją nad twardem kołem sternicy sprawy. Tam, skąd patrzą przez wicher w niedościgłą linję widnokręgu i czują drogę...
Pierwszym był, najpierwszym; nie spieraliby się o to i ci, którzy się o wszystko spierają. No — i wpadł pierwszym, i tu już się wszystko kończy. Cztery lata śledztwa! Mała rzecz wobec większych rzeczy, i przodkowie jego Ulatowscy z Latowa po dłużej siadywali na łańcuchu tatarskim. Ale zawsze cztery lata Pawiaka. Stamtąd choć czasami list przez skonspirowanego strażnika. Potem pojechał z drugimi, i jeszcze jeden list, jeszcze parę wiadomości. A potem już nic. Po paru latach spóźniona wiadomość gdzieś przez obcych ludzi do genewskiego pisemka, z przekręconem nazwiskiem. Ale poznali wszyscy, że to on. Uciekł. Nikt jeszcze stamtąd nie uciekł. Nie dlatego, że pilnowali zanadto. Nie — nikt nie pilnował, tylko właśnie dlatego, że uciec było niepodobieństwem. Przez tysiące wiorst tundry, przez lodowy i dziki ocean jedną jedyną drogą — do Ameryki. Nawet w pełnych szaleństwa i tęsknoty snach zesłańczych nie marzyło się o tem. Niepodobieństwo!...
I pisali w pisemku genewskim obcy ludzie, że na śmierć poszedł, że dzielny był towarzysz.I pisali, że szkoda..
A Rylski gdzieś w głębi serca wierzył niezbicie, że Stasiek żyje. Wiedział, że najprawdopodobniejszem ze wszystkiego jest to, że zginął. I tak samo twierdzili wszyscy. Może na dzikiem, poszarpanem wybrzeżu oceanu ściągnęła go w lodowe odmęty wściekła fala, może podkradła się ciemną nocą i nasunęła się nań wyspa lodów, wędrujących po bezmiernych wodach północy, i zgniotła go na miazgę wraz z łodzią jego i zapasami, które gromadził z nadzieją w sercu przez długie miesiące. Może gościnnie zabrała go na siebie i przez wieki obwozić będzie wmarzłego w kryształową bryłę po niewiadomych przestrzeniach, jak od wieków dźwiga w sobie zastygłe włochate cielska mamutów, szczątki polarnych żeglarzy i wszystko, co los zdarzył w ciągu stuleci. Może w chwili nierozważnej porwała mu zła woda łódź, a on pozostał osłupiały na brzegu, żegnając okiem zastygłem odchodzące życie. Oto głód w niewymierzonem bezludziu, oto niedźwiedź polarny w tępem zdziwieniu obwąchuje niesłychaną zdobycz, oto dziki Tuguz naciąga na łuk ościstą, ciężką strzałę...
Nie, nie zginął Stasiek. Temu nie dawał w głębi ducha wiary nikt z tych, którzy go kochali swojego czasu.
Wieleż to razy, kiedy przyszła chwila niewytłumaczona podniecenia, obudzonej nadziei, kiedy oko niespokojnie szuka czegoś wokoło, a bijące serce czegoś się spodziewa, łapał się Rylski na myśli — oto zaraz wejdzie Stasiek. Wejdzie żywy i cały. Cóż w tem nieprawdopodobnego? Wejdzie, usiądzie i zacznie opowiadać.
O tem, jak ze skalnego cypla wołał na statek wielorybników, albo półdzikich korsarskich poławiaczy fok, którzy żyją w stałej wojnie z kanonjerkami rosyjskiemi. O tem, jak jeździł z niemi i polował aż oparł się w Nagasaki, S. Francisko, Singapore... O nędzy i tułaczce po portach Ameryki, po wyspach niewiadomych, o spotkaniach i przygodach, aż oto przez wszystkie piekła przedostał się do kraju i jest...
Przed oknem wagonu przemykały się bez ustanku mokre, nagie pola, bezbrzeżne, brzydkie, ozdobione gdzieniegdzie pokręconą samotną sosną, lub nagiemi konarami olch, stojących kupami ponad moczarem. Chwilami niespodziany promień słońca przedzierał się przez chmury i odznaczał na szarem polu miedze, sznury ozimin, zatrzymywał się na czarnym krzyżu, który stał kędyś na rozstaju niewidzialnych dróg. I w jednej chwili znikał promień, i wszystko zlewało się w mokrej szarzyźnie, a płoty, drogi, drzewa i chałupy wydawały się wdeptane w bezdenne błoto i zdawały się tonąć, pogrążać coraz głębiej i głębiej, aż znikło wszystko w białym tumanie, a po szybach wagonu zaczynał sypać, jak paskiem drobny, przenikliwy deszczyk.,.
Rylski ziewał. Jeszcze ze dwie godziny drogi. Sennem okiem rozglądał się po wagonie, błądził po szarych, niewyraźnych i zatroskanych twarzach pasażerów trzeciej klasy, słuchał rozmów głupich i niemiłosiernie beztreściwych i nudził się. O tem, co go czekało, nie chciało mu się wcale myśleć. Litował się i pogardzał niemi aż do obrzydzenia, żeby choć jedna twarz wyrazista, żeby choć jedna para myślących oczu, żeby jedno słowo! Ten wagon trzeciej klasy, w którym z urzędu spędzał sporą część życia, nabawiał go niejednej troski, często napędzał mu jakiegoś przenikliwego strachu, który starał się odpędzać uśmiechem, lekceważenia, ale często bez skutku. W wagonie miał zawsze parę godzin swobodnych i tam tylko miał czas na rozmyślania. Po miastach i dziurach, gdzie koczował, zawsze miał masę roboty, a na ulicach patrzał tylko, kędy stoją i kędy snują się szpicle. Refleksje i rozpamiętywania czepiały się go zawsze w drodze. Usposabiał do tego spokój wypoczynku i wytchnienie od szpicli i wreszcie sam miarowy turkot wagonu. Tu zabawiał się we wspomnienia, tu snuł przenajgłupsze marzenia, których się wstydził przed samym sobą. Tutaj, zwłaszcza w momentach wielkiego wyczerpania, albo kiedy mu się coś nie udało, albo kiedy poprostu przychodziła nań marna godzina, wydrwiwał siebie i wszystkich, którzy robili to samo, co i on, natrząsał się nad wielkością zamiarów i nad marnością rezultatów i ze zjadliwą satysfakcją patrzył godzinami w ziemiste i bezbarwne twarze współtowarzyszy podróży. Oto są ci, których nic nie zachwieje, którzy wytrwają zawsze wierni swojej drodze, oto realni niepodrabiani obywatele, to są ci, którzy tworzą historję, to filary niespożyte ładu, porządku, oto społeczeństwo przeszłości, teraźniejszości i wieków przyszłych, ludzie mądrzy, ludzie zasad! Z ojca na syna, z dziada na wnuka — dziedzice wieczystej, nieprzemożonej mądrości!
— „A pan daleko jedzie?“ — „Do Brześcia, do syna, służy w „Depie“, a drugiego, starszego, mam też tam we fortecy, pisarzem jest pułkowym, obydwa żonaci“, — „Do wnuczków pan jedzie, zobaczyć?“ — „A jest, jest tego, a jakże, jest. Wiozę im gościńców — ja z za Warszawy jestem, z Rypina“. — „Oho, to daleko“. — „Daleko,.. ano, choć raz na trzy lata trza się ruszyć. Oni nie mogą, służba“. — „Tak, służba trzyma, karmi, ale trzyma“. — „Tak, tak...“
I Rylski wpatrywał się z satysfakcją w pogodną twarz obywatela z Rypina. Obliczał, ilu byłoby potrzeba sił agitatorskich, ilu pudów bibuły, ilu zabiegów, ilu wsyp, żeby pouczyć takiego rypińskiego łyka i skłonić go, żeby z dobrej woli przyłożył ręki do rewolucji, a bodaj, żeby z dobrej woli oddał jej choć jednego syna, choć tego młodszego, który służy w „Depie”...
W drugim końcu wagonu jakiś gruby jegomość opowiadał kawały, znane wszystkim od stu lat, i za każdym razem słuchacze wybuchali śmiechem. Śmieli się wszyscy. Nawet stara pani, ubrana w jedwabie, które pamiętały lepsze czasy, zakrywała się chusteczką, obramowaną podartemi koronkami; nawet pewien cierpiący na zęby młodzieniec wykrzywiał oblicze w kwaśnym uśmiechru. Śmieli się poważni żydkowie, spożywający jaja na twardo, rechotał się basem tłusty ksiądz. A opowiadacz, dla spotęgowania wrażenia, gdy ucichły już śmiechy i rozmarszczały się fizjognomje, powtarzał jeszcze raz najgłówniejszy ustęp kawału i wtedy zaczynał się śmiać sam, rzeżąc i sapiąc, a za nim znowu wszyscy jeszcze raz powtarzali salwę śmiechu, wykręcali sobie twarze, pokazywali zęby... I zaledwie przeminął huragan wesołości, kawalarz, popatrzywszy obojętnie w okno, zaczynał znowu. Odchodziły głównie anegdoty kolejowe, głupie i nudne, stworzone przez nudzących się w wagonie komiwojażerów. o różnych sprytnych konduktorach i jeszcze sprytniejszych kontrolerach, o owych pięciu żydkach, którzy legalnie jechali za jednym biletem i.t.d. i.t.d. Nie zapominano, rzecz prosta, o nieszczęsnym Kaftalu i o kawałkach tłuściejszych, ale te wesoły pan opowiadał już szeptem, który przenikał do wszystkich zakątków wagonu. Wtedy pani w jedwabiach zaczynała pilnie porządkować arkusze nieoprawionej powieści, naturalnie dodatku do „Bluszczu“ lub „Biesiady literackiej“, i na długo zapadała w czytanie. Ksiądz robił minę nieodgadnioną, żydkowie czynili się poważni i uśmiechali się tyle tylko, ile wypadało dla przyzwoitości. Jakaś niewyraźna panna, siedząca w samotnym kącie, demonstracyjnie okazywała swoje zadowolenie, a wtedy cierpiący na zęby młodzieniec wykręcał ku niej swoją okrągłą twarz na cienkiej szyi i w tej niewygodnej pozycji pozostawał bardzo długo.
Nuda — nuda...
Nuda jechała w wagonie, zajmowała wszystkie miejsca, wisiała w powietrzu i w tumanach dymu z papierosów, leżała ciężko na półkach w pakunkach pasażerskich, brzmiała w każdym tonie monotonnej melodji, która układała się na tle rytmicznego postukiwania kół na spojeniach szyn...
Płynęła we mgle, zaglądała do okien, stukała w szyby deszczem, wołała z dalekich pustych pól, z szarych wiosek podlaskich.
Rylski ziewnął szeroko i głośno i, rozparłszy się wygodniej, usiłował zaspać tę parę godzin, dzielących go od kresu podróży, i zaspać dławiącą go nudę. Ale w majaczeniach przerywanej co chwila drzemki wypełzały wciąż, kryjąc się za każdem ocknięciem, same rzeczy niemiłe. A co robić, jak w Gródkach też wsypa? Wtedy do Brzegów. To znaczy piechotą piętnaście wiorst po błocie. Naturalnie deszcz będzie padał przez całą drogę. A co, jeżeli i w Brzegach wsypa? Trzeba być idjotą, żeby myśleć, że to jest niepodobieństwem... A w Gródkach o tem mogą wiedzieć, mogą niewiedzieć. Jeżeli w Gródkach wzięty Laszek, to wzięty i Chowaniec i obydwaj Kapuściarze. Trzeba tedy do nauczyciela, to ostateczność... Jeżeli wszystko dobrze, to dadzą koni i prosto do miasta. Jeżeli zaś nie dobrze, to też do miasta gminnemi końmi ze strażnikami. Napewno zwiążą, teraz wszędzie wiążą. Nie uda się. Wobec tego, czy się dawać, czy nie? Lepiej byłoby wyrzucić browning w ostatniej chwili. Szkoda. To się zobaczy, zobaczy...
W mroku krótkiej drzemki zaczęły się układać szybkie, jak myśl, obrazy; pomiędzy jednem a drugiem odetchnięciem załatwiały się niesłychanie złożone sprawy, przewijało się mnóstwo ludzi. Obstąpili go chłopi z Gródków. Co ja im powiem, no, co ja im powiem? Obstąpiły go baby. Lamenty, płacze, wyrzekania. Słyszy najwyraźniej każde słowo, śpiewne, podlaskie. Wymyślania, złorzeczenia. Pięści chłopskie, twarde, sękate. Próbuje mówić, wyłazi na jakiś pniak.
— Słuchajcie, ludzie, słuchajcie!... — I ani słowa wydusić nie może. Wszyscy czekają. Co za straszne wysiłki! Porusza gębą, krzyczy, wrzeszczy — nic — cisza. A chłopi czekają.
Moment ocknienia.
— Nie — wysiądę wprost na stacji. W mieście się dowiem wszystkiego. Nie poznają przecie odrazu. Najgorzej wierzyć listom ludzi zastrachanych. Nie taki djabeł straszny. Jakoś się przemknę. Postanowienie to ucieszyło go niezmiernie. Zasnął znowu.
I w tej chwili znalazł się w długim, jak ulica, mrocznym korytarzu, po obu stronach drzwi, drzwi, drzwi; setki, tysiące zaryglowanych drzwi. Przed nim suną plecy żandarma, za nim idzie żołnierz, postukuje po podłodze karabinem. Idą tak niezmiernie długo. Idą, idą. Aż ze szczękiem otwierają się któreś drzwi: biała maleńka klatka, łóżko, stołek...
Opętało go przerażenie...
— Nie chcę, nie chcę! Znowu rok, dwa, trzy życia na przestrzeni dziesięciu łokci kwadratowych.
— Nie chcę! — W odpowiedzi zatrzaskują się drzwi. Siedzi na stołku i duma. Tak przemija mu długi rok, potem wlecze się drugi i trzeci. Wreszcie wybawił go z więzienia pan kontroler.
— Pański bilet?
Deszcz po dawnemu bije w szyby. Podróżni zaczynają się zbierać, oglądać za manatkami; rozmowy umilkły. Pociąg podchodzi do Siedlec.
Zastukały i zachwiały się wagony po zwrotnicach. Kiedy stanęli, Rylski ostrożnie wyjrzał za okno. W tłumie na peronie nic szczególnego nie spostrzegł, ale patrzył dalej. Ale kiedy fala wysiadających przerzedziła się, zauważył pana, przechadzającego się od niechcenia wzdłuż wagonów i spoglądającego w okna. O kilkanaście kroków za nim szedł drugi pan i też zaglądał w każde okno. Na trzeciego już Rylski nie czekał. Cofnął się od okna i położył się na ławce. jak długi. Twarz zasłonił sobie od niechcenia ręką, a wysławił na pokaz w całej okazałości swoje buty, które w niczem nie zdradzały, jakoby przyodziewały nogi inteligentne. Tak trwał, irytując się jeno. że będzie musiał do tego samego miasta, które oto jest już o dwa kroki, wędrować kilka godzin przez deszcz i błoto z zapadłej wioski podlaskiej, gdzie swoją drogą mogą się zacząć nowe hece. Kątem oka, z poza pięści, którą sobie podłożył pod głowę. obserwował, jak wszedł do wagonu ów podejrzany pan. Stanął — stoi. Po paru minutach od drugiego końca wozu wchodzi drugi. Postali, poszeptali, poszli. Za moment uderzył trzeci dzwonek. i pociąg ruszył.
Kiedy w pół godziny później wyszedł z wagonu na przystanku, zauważył ze zgrozą, że pogoda ustaliła się na dobre... Deszcz pryskał równomiernie a wytrwale drobnym maczkiem, nie śpiesząc się i nie folgując, i zapowiadał najwyraźniej, że starczy go na trzy dni i więcej. Tuż za stacyjką rozciągały się płaskie puste pola, i wiła się kędyś bagnista, pełna wybojów droga. Pociąg natychmiast ruszył dalej, i Rylski, chlapiąc się po wodzie, widział go jeszcze długo, jak snuł po niezmierzonej płaszczyźnie, dymiąc i ziejąc parą. Z nienawiścią ścigał go oczyma. Przeskakując nader sprawnie przez kałuże i wybierając starannie w błocie miejsca mniej rozrobione, spostrzegł jednak po kilkuset krokach. że lewy but zaczerpnął już sporo wody. Spodziewał się tego, ale zawsze zaklął głośno a brzydko. Buty to były partyjne, które miały swoją historję dość długą. Ci, którzy pierwsi używali ich do „agitacji wiejskiej“, siedzieli już dawno w ciupie. Były one zelowane przez różnych szewców po różnych miastach, ale goniły już resztkami zdrowia. Po chwili i w prawym bucie zaczęło świegotać i chlapać. Rylski odrazu zaprzestał ostrożności, i nie wybierając już drogi, brnął przez kałuże, byle prędzej.
Tak przez dobrą godzinę parł naprzód bez chwili wytchnienia. Z kaszkieta lała mu się woda. gruba kurta zaczęła przesiąkać na plecach. Wyglądał na tej samotnej bagnistej drożynie, na rzemieślnika wiejskiego, na śpieszącego się do wsi handlarza cielętami albo gęśmi. Nawet z oblicza, mówiąc nawiasem, nie wyglądał bynajmniej na inteligenta. Kartoflany nos i szczeciniaste żółte wąsy pasowały doskonale do kostjumu, i niktby się nie domyślił w nim autora trzech cienkich rozpraw filozoficznych, z których jedna dała mu tytuł doktora nauk społecznych, druga jakąś „mention honorable“ ze strony Ecole des sciences sociales, a trzecia wywołała całą burzę na łamach jakiegoś „Przeglądu filozoficznego“, czy też „Archiv für..... Doktor coraz ciężej opierał się na sękatej ladze, coraz częściej klął drogę i pogodę, a myśli jego stawały się coraz mniej złożone. Byle dojść, byle dojść. Nie myślał już zupełnie o tem, co go tam czeka. Wreszcie usiadł ciężko na stosie ściągniętych z pola kamieni i długo dychał, osowiałem okiem wodząc po okolicy.
Do Gródek miał niedaleko. Tuż zaraz zapadała się ziemia i szło pochyło, pochyło w głąb mglistej przestrzeni, a hen w dole po przez białawy tuman czerniały dachy chałup. Ledwo, ledwo widać je było. Chwilami deszcz przycichał i zdawał się ustawać. Wtedy wieś wyciągała się w nieskończoność, wpełzała paru skrętami po pod pochyłość gruntu, to zapadała się aż na dno parowu. Goło i przestronno było wokoło, jak na pustyni. Obrzydliwość okolicy harmonizowała z obrzydliwością pogody. Z niehamowaną nienawiścią patrzył Rylski na czarne strzechy. Na domiar przemoczony papieros nie chciał się palić.
Ileż to trudu, upokorzeń, ile gadania i ceregieli kosztowało pozyskanie tej nędznej okolicy. Byli tu nasamprzód oświatowcy i zasypywali lud elementarzami, czytankami, broszurkami „Promyka“, rozmaitemi historjami „O pijaku Urbanie“. o „Urwisie Dyrdusiu“. o „Bydlęciu odętem“. A że owo „państwo“ dawało to wszystko za darmo, więc brali gospodarze, kłaniający się dobremu państwu. Potem przyszedł czas na rozmaitości patrjotyczne, na anegdoty o królach polskich, na wierszyki liryczne o ojczyźnie, na płaczliwe historyjki o różnych biednych a zacnych „kmiotkach“. na które czułe były serca chłopskie. Słuchając tych historji, czytanych głośno po chałupach przy mdłym promyku lampki, przyćmionej jeszcze dla oszczędności, pociągali słuchacze nosami. Inni to już byli „panicze“, którzy ciągali w te strony owe książeczki. Gadało to ze strasznem przejęciem i prawie że nawpół z płaczem. „jakby byli wszyscy czegoś winowaci“, jak powiadał mener rewolucyjny na całą okolicę, towarzysz Jan Chowaniec z Gródków. Widział on dużo i przetrwał oświatowców i ludowców i narodowców demokratów. dopóki, zawsze ciekawy ostatnich prądów, nie zatrzymał się na „socjalnych panach“. Że zaś cenił swoją godność, nie poddawał się odrazu nowej prawdzie i nowym ludziom, ale gruntownie ugadywał się z każdym, oponował. upierał się przy swoim po chłopsku, jak narowisty koń. doprowadzał ludzi do rozpaczy i do wściekłości. Sam Rylski po paru konferencjach, po których Chowaniec jakoś zupełnie nie zdawał się być przekonanym i gadał w kółko jedno i to samo, zaklął srodze i zły za straconą fatygę i za zawód nawymyślał mu porządnie, już się zupełnie nie krępując, bo uważał wszystko za stracone. Aliści, kiedy już pozostawało mu tylko splunąć i pójść precz. Chowaniec mu podał czarną. twardą, jak kopyto, łapę i uroczyście zdjął magierę.
— No, kiedy tak szczerze gadacie, to ja wasz i cała ta het okolica wasza. Na dobry początek, niech się ta nam wiedzie. a niech się wiedzie!...
I jak go nie łupnie po dłoni swoją twardą i szeroką, jak łopata, dłonią. Zupełnie jak na jarmarku, kiedy ugoda stanie.
Potem gadali już, jak swoi, i umawiali się szczegółowo o rozmaite rzeczy, jak. co i kiedy, a Rylski cichaczem rozcierał sobie spuchniętą dłoń. Z niezmiernem zdumieniem słuchał teraz nowych, mądrych słów, jakiemi wyłuszczał swoje racje nowy towarzysz. Zupełnie inny człowiek.
— No i poco te wszystskie komedje? Komu one były potrzebne? Ja wam to, Janie, powiem po szczerości, żem ja sobie dzisiaj o was pomyślał: głupi jest człowiek ze szczętem i jeno udaje. że coś wie, a w gruncie głupi jest, jak ten but“. No i patrzajcie-ż ludzie...
— To już taki zwyczaj mój jest. Wziąć się a przyczaić przed nowym człowiekiem. On swoje niech gada. a ja nic — cicho. Póki wszystkiego już, co ino wie. nie wypowie. To wtedy i mnie jest wiadomo, z kim jest sprawa. Wy toście mnie się, żeby tak powiedzieć, już za drugiem widzeniem spodobali, i myślę sobie: „można“. Jeno, że tu o wielkie rzeczy się rozchodziło, wiąc się strzymałem i rzekłem sobie: „pomaluśku“. A kiedyśwa się dogadali, to wiedzcie i starszyźnie Waszej tam we Warszawie powiedzcie, że jak ja, Chowaniec Jan, co tu powiem, to tego słuchają hen — hen wokoło, jak jeno oczy zajrzą.
Tu wstał chłop i szerokim ruchem zatoczył koło ponad widnokręgiem uroczyście, godnie, jakby wódz a hetman.
Gadali wtedy oto tu na tem samem miejscu, na wzgóreczku po pod krzyżem. Tylko letnia była pora, i słoneczko zachodziło właśnie pogodnie poza las, a wokoło pachniały świeżo zżęte ściernie, i porykiwało powracające do domu bydo, i kurzyło hen po drogach...
Chłop stał pod figurą, wietrzyk wieczorny motał mu siwiejące długie włosy, czerwone promienie zachodu uczyniły wąsatą twarz wyrazistą a piękną. jak obraz. Oczu oderwać od niego nie mógł Rylski, a on stał i prawił, jakby w natchnieniu, jakby nie do jednego człowieka mówił, jeno do całych tysiąców, do wszystkich hen ludzi siedzących wkoło po ludnych wsiach.
— „Płona jest ziemia u nas. piach a kamienie, a łąka jak jest, to mokra, a lasy wkoło rządowe, moskiewskie. Biedny kraj i ladaco. Ni dla oka pociecha, ni dla brzucha sytość. Ale to ja wam, jako tutejszy z dziada pradziada, powiadam. niema takich ludzi wiele w całej Polsce, jako tutak som. Zobaczycie, będziecie wiedzieli! Som bogate chłopy gdzieindziejsi, na Powiślu, po Sandomierskiem i jeszcze gdzie, co na borowinach tłustych orzom; som i mądrzejsi od naszych... Ale słuchajcie, co wam powiem. Takich kwardych a wiernych, a na wszystko najgorsze wytrzymałych ludzi nigdzie nie znajdziecie! Tu od maleńkości dziecko we głodzie się chowa, po głodnej matce. Chleb to u nas święto, a mięso widzim, jak z dopustu Bożego padnie któremu krowina albo owieczka. Tem żyjemy, co z tego piachu wyorzem, pługiem po kamieniach śtyrkający. Hej!... Ino w ciężkim pocie a w niedostatku stwardnieje w człowieku moc, i nic na świecie go nie przemoże. i nikt na świecie mu nie da rady, choćby i sam djabeł. Tak się ono zdaje, że gudłaje są chłopy podlaskie, ciemne a pokorne, i jeno temi niebieskiemi smutnemi oczami po świecie wodzą, a cierpią, a znoszą, a przed każdym czapkę zdejmują. Niechta będzie!... Ano zbudź jeno człowieka w nich, tę ich siłę, a potrząśnij duszę, a rzeknij im słowo nowe...
„Świadek ja tu jestem i przy mnie się wszystko robiło, jak zaczęli tu i do nas ludzie dobrzy zaglądać a uczyć. Różni bywali i przeróżni, tacy i owacy, niech wszystkim Pan Bóg zapłaci za ich fatygę i dobre chęci. Po każdym cosik pozostało, bodaj ślad a wspomnienie. I przybrało w narodzie tej mocy niespożytej, murowanej, i niechno przyjdzie chwila, niech ino przyjdzie nasza godzina. Gotowi my, gotowi, ja wam to powiadam, człowieku obcy... A jak się poruszymy, świat się zadziwi wokoło! Niech ino przyjdzie godzina, niech się pośpieszy! Ugadywałem ja się z ludźmi niemało i tutaj i w mieście i w samej Warszawie byłem razy trzy, w pałacu raz byłem takim, że myślę sobie: król polski się tu do czasu utaił i mnie chłopu posłuchanie daje. Na zebraniach bywałem po lasach, gdzie po sześćset chłopa stawało, jak mur, głowa przy głowie, i słuchało, co mówili ludzie przyjeżdżający z daleka. Mówiłem i ja do ludu ze sosny i widziałem, jak we mnie z dołu tysiące oczu patrzy a czeka... Hej!...
„Ino to zrozumiałem na ostatku, że to jeszcze nie wszystko, że prawdy jeszcze szukać trzeba. Tośmy i szukali. Chodziły słuchy, a słowa o jednym tu mieszczaninie z pod Białej, który między unickim narodem był jakby za wodza a biskupa. O nim powiadali sobie pocichu, że po lasach, tam, gdzie przez bagna dostępu już niema, trzyma na składzie moc karabinów. a ładunków, że kasy ma wszędzie po wiadomych miejscach zakopane na wypadek powstania chłopskiego, a w kasach złota, jak piasku. Jedni powiadali: prorok, drudzy, że wódz, do którego we śnie sam Kościuszko przychodzi, a radzi, a partję ma strasznie silną i wszędzie po kraju swoich ludzi, jeno pod tajemnicą okropną się wszyscy kryją. Tom ja nie bardzo wierzył, ale wreszcie wybrałem się ja do niego i przez ludzi znajomych trafiłem. odkryłem się ja jemu, kto jestem, i pytam... A jakiem wracał, to ino przez całą drogę plułem, głupstwo bowiem było z tym całym prorokiem. To znowu o księdzu jednym z za Buga szeptali sobie ludzie. Powiadali, jako na spowiedzi świętej gromi ludzi za „grzechy przeciwko ojczyźnie“., a każdemu nakazuje przeciwić się niesprawiedliwości, i póki nie obieca taki poprawy anie przysięgnie na wszystkie świętości. że zwalczać będzie przemoc rządową, gdzie tylko może, to nie puści go do Stołu Pańskiego, bo, powiada, grzech to jest największy na świecie baranem być, którego każdy łajdak strzyże (przez co do krzywdy ludzkiej się ręki dobrowolnie przykłada). Poszedłem ja do tego kościółka. który hań, hań, w błotach, w zapadłej okolicy stoi. O jesieni poszedłem późnej. Zanocowałem u gospodarza tam jednego, a o świtaniu do kościoła. I poruszyło się we mnie serce, jakiem dojrzał w pomroce kościelnej tłum chłopów, stojących już wokoło konfesjonału. Nie tamtejsi to byli ludzie, wielu przybyło z daleka, z samego końca polskiej ziemi. Po przyodziewku poznawałem ludzi z za Wisły, z Kujawskiej ziemi, z pod Chełma, było i łowickich paru chłopów bogatych, których księżakami przezywają. Spowiadali się jeden po drugim, i w cichości kościoła tylko od czasu do czasu westchnie który głęboko, albo w piersi grzeszne rymnie się z żalem...
„Każdy w duszę swoją patrzy, patrzałem i ja, i samo już jedno to, com w tej cichej godzinie przed spowiedzią przemyślał, skrzepiło mnie na mur i kamień. Poglądałem po ludziach stojących wkoło i spotykałem ich oczy i wyraźnie wiedziałem. co zaś każdy w osobności swoich myśli czuje. Tedy rosła we mnie dusza i rosła, aż jej za ciasno było w kościach, i chciało się jeno ręce rozkrzyżować i rymnąć na podłogę kościelną i ryczeć w płaczu serdecznym. I niejeden to samo czuł z onych chłopów, bo chlipali gęsto wokoło, zwłaszcza, który był już wyspowiadany.
„Co komu prawił ów ksiądz, skąd mnie wiedzieć, spowiedź — tajemnica... Ale mnie przejrzał on na durch, jak w jasnowidzeniu, po paru moich pierwszych słowach, które ja jąkający się jemu w ucho włożyłem. Sam potem prawił już do samego końca, i nie była to zwyczajna spowiedź, jeno jakbym u samego Boga Wszechwiedzącego był na posłuchaniu. Tedym, odchodząc już, wiedział, czego nam braknie, i tom wiedział, że nigdy nie zaspokoją tęsknoty narodu chłopskiego ci, co ze mną tyle lat sprawę mieli, co książki do nas ciągali zabronione i o kosach chłopskich gęsto gadali (tylko akurat im było do kosy).
„Powróciłem ja do dom skruszony i radosny. a o pierwszym śniegu zjechali do mnie z Warszawy panowie, nakazali zwołać z okolicy takich, co są najlepsi, i siedliśmy tu w mojej chałupie na naradę. Słuchałem ja z pilnością wszystkiego, co powiadali panowie, bo nigdy jeszcze tylu znacznych person u mnie nie bywało. Słuchałem, słowa nie opuściłem, jeno tego, czegom najbardziej był wyglądał, tegom się nie doczekał. Szkoda — pomyślałem sobie, bo osoby były godne i od całych lat my do nich przywykli, jako do swoich starszych. Ano, myślę sobie, może Bóg da siły i mocy, że ja ich przerobię i oczy otworzę. Nie mnie, myślę, uczyć państwo uczone, którzy sami książki piszą. nie tylko czytają. ale spróbuję.
„I zacząłem po dobroci, a z uszanowaniem należytem. Kiedym zaś zaczął prawić o tem, co mi leżało na duszy, a gadałem ze śmiałością,bo każde święte słowo owego księdza pamiętałem, jak i teraz pamiętam, pomarszczyli się panowie i tu po raz pierwszy zaczęli my się kłócić. Od słowa do słowa. Aż jeden przerywa mnie z krzykiem wielkim: „socjalista“! Tego imienia ja nie słyszał nigdy, obraziłem się więc i powiadam: „jak mnie kto przezywa po pijanemu, to idę sobie dalej, ale jak po trzeźwemu, a jeszcze w moim własnym domu, to bardzo łatwo wziąć się u mnie do kłonicy“. Pod sam nos podsunęłem jemu kułak i powiadam: „prawdy chce naród i szczerego słowa, i żeby między nami było braterstwo, i żeby jeden drugiego nie gnębił, choćby Polak Polaka. A obrazków i wierszyków o Kościuszce to my mamy dosyć, choć i święty człek był Kościuszko. Ruchu naród chce i roboty, i żeby się już coś nareszcie zaczęło, bo mądrzy, powiadam, już jesteśmy na te rzeczy polityczne, a znosim wszystko tak samo, jak i głupi..... „Tedy drugi pyta, gdziem ja się zwąchał ze socjalistami, żem taki hardy. Więc już nie mogłem krwi swojej powstrzymać i bardzo brzydko po chłopsku odrzekłem na przyczepkę. Na to rzeknie jeden, taki ostry pan, co ino wciąż mrużył oczy przez okulary: „Będziesz ty Chowaniec trupy powstańcze obdzierał, jako i twój ojciec robił w roku 63-im. Do tego cię doprowadzą socjaliści, słuchaj ich tylko dalej, słuchaj!“ A trzeba wam wiedzieć. że mój ojciec, Szymon Chowaniec, nie tylko trupów powstańczych nie obdzierał, ale jeszcze dwuch panów, co po rozbiciu partji po lasach o głodzie i chłodzie się tułali, do dom przyjął i w brogu przez parę niedziel w tajemnicy przed całą wsią przechowywał, za co sto nahajów kozackich w nagrodę otrzymał. Jakże mi było obrazę i potwarz taką znieść, jeszcze w obecności ludzkiej? Tedy ja spojrzę po naszych ludziach, których pełna była izba i widzę — patrzą wszyscy we mnie, jak w obraz, czekają, co ja powiem. I rzeknę ja do swoich:
— Co dosyć nam tego dobrego, chłopcy?
— Dosyć — odpowiedzą, jak jeden.
— Poradzimy sobie sami i bez łaski tych panów?
— Poradzim.
Tedyśmy się rozstali z nimi na amen. Przyjeżdżali potem cichaczem to jeden, to drugi do dalszych wsi szczęścia próbować, przeciwko mnie ludzi buntować. Niepewny jest — powiadali — odsunąć go trza od wszystkiego. Tylko, żem ja tu ludzi wokoło wszystkich sam jeden, jak ojciec, wychował, to nie uda się intryga. No i ostaliśmy się sami, bez książek, bez gazet, bez wiadomości nijakiej, co się we świecie dzieje. Sami się rządzim, jak możem; aż myślę sobie, trza poszukać po świecie ludzi innych, którzyby tego samego chcieli, czego my chcemy.
„Zima zeszła, o wiośnie z pługami my wyszli w pole; orzę ja tu hań, gdzie ta gruszka nade drogą się trzęsie, orzę pod ziemniaki; koło południa siadłem w cieniu odetchnąć, fajkę sobie kurzę, aż patrzę idzie sobie ktosi drogą, po miejsku a biednie ubrany, kijaszkiem się podpiera a śpiewa na całe gardło. Zobaczył on mnie po pod gruszką w cieniu i pyta się:
— Wasze, gospodarzu, to jest pole?
— Moje, powiadam. Albo co?
— To i gruszka wasza?
— A no.
— To i cień pode gruszką też Wasz własny, pozwolicie się ochłodzić?
— Cień jest boski, powiadam, dla każdego.
— O, toście pięknie powiedzieli, gospodarzu, ale jeżeli cień boski, to i gruszka boska, a jak ona boska, to i pole boże, dla każdego wspólne. Tak wypada z rachunku, sami widzicie.
„Siadł se w cieniu, papierosa zapalił i siedzi.
— A skąd Pan Bóg prowadzi?
— A do dobrych ludzi idę — powiada — od drugich dobrych, których hań na końcu świata znam. Ino mi droga wypadła przez pustynię iść, gdzie rozumnego człowieka nie uświadczy, gęby do kogo niema otworzyć, to i śpiewam sobie. Śpiewam, jeno nikt mi nie odśpiewa. Taki już kraj podły podlaski....
„Ode słowa do słowa, niewiademko jak, dogadaliśmy się do wszystkiego. Chłopak był młody, tyle że mu się po pod nosem wysypało, a taką ufność we mnie zbudził, żem się mu całkiem odkrył, choć i ostrożny jestem, jak ten lis. No i pierwszy to był socjalista, jakiego oczy moje widziały. Popasał on u mnie przez trzy dni. gadali my dużo i co wieczór kłócili się tęgo, a w dzień siędzie sobie ot tam pod gruszką i patrzy, jak w polu robię, a co skiby doorzę i do drogi dojdę, to on co zapyta takiego, albo słowo rzuci. To ja idę z pługiem nazad, myślę, coby jemu odpowiedzieć. Zawrócę i znowu koło drogi odpowiem, pogadamy dwa, trzy słowa i znowu skiba. A czwartego dnia o świtaniu’ zabiera się mój wędrowiec ruszać w drogę. Za gościnność dziękuje. a na pamiątkę wyciągnął z węzełka paczkę w gazetę owiniętą i powiada: „tu cała prawda w tej paczce siedzi, czytajcie. a na rozum bierzcie. Czas, żeby i na wieś dobra nowina przyszła. Przez was się to stać może, a wierzę. że się stanie. Bywajcie zdrowi — powiada — będę cały, to jeszcze do was zajdę“.
„Czytałem ja te książeczki przez jakie dwa miesiące co wieczoru. Po dwa i po trzy razy jedno i to samo, czytam w kółko,dopóki wszystkiego nie wyrozumiem. Inszych rzeczy to i dotychczas w zupełności nie doszedłem. czegokolwiek, to i ani ugryźć nie pojmuję, jakby po niemiecku było napisane. Ano, jedno z drugim — radość dziwna i ciekawość okropna zdjęły mnie. W dzień i w nocy spokoju nie miałem, bo do tego w tajemnicy ja wszystko w sobie trzymałem, a tłamsiłem, żeby narodu, który jest ciemny, nie bałamucić przed czasem, dopóki ja sam wszystkiego pewny nie będę...
„Myślałem i szpekulowałem w sobie, aż na jesieni a po wczesnych siewach zbieram się ja w drogę, dziesięć rubli ze sobą wziąłem a kij okuty i idę. Koleją przejechałem już cały dzień i noc, aż oparłem się w Ostrowcu, gdzie fabryki; tam chłopa tutejszego brat kowalem był. I pewność tę miałem, że tam do socjalistów dostąpię i reszty się dowiem. Tak się też stało, a reszta wam wiadoma“.

Deszcz trochę zelżał, kiedy Rylski wchodził do wsi. Szedł ostrożnie, niby dla błota, skradał się po pod opłotkami, omijając wielkie jak jeziora bajury, a oczyma strzygł po bokach, wypatrując jakowychś znaków, po których poznać możnaby było, co zaś we wsi się dzieje.. Minął jedną chałupę, drugą, pod trzecią na podwórku zobaczył z dziesięć bab, stojących w kupie na deszczu i rozprawiających gorąco. Kiedy wchodził na podwórze, umilkły nagle. —
Niech będzie pochwalony... A nie sprzedacie kobietki gąski jednej, drugiej? Kupię choćby dziesięć.
— Na wieki wieków. Gąski som, czemu nie, a po ile dacie? — odezwała się jedna z brzegu.
— Dam, ile będzie wartało, niechno jeno na oczy towar zobaczę. A cóż wy ciotki tak na deszczu rajcujecie? Szmat wam nie szkoda? Cóż się tu takiego znowu stało? Pewnie kuna gąskę zadusiła, to i wszystkie kumy radzą. Nie bójcie się, ja i zaduszoną kupię.
— Et, dalibyście pokój z wykpiwaniem, kiedy we wsi nieszczęście...
— Nie zmarło się komu, czego Boże broń?
— A jużebych wolała, żeby on pomarł i leżał siny w chałupie — porwała się jedna moda i tęga baba i zaniosła się w tak strasznym płaczu, że Rylski drgnął.
— Nie grzeście, nie bluźnijcie, wróci jutro, pojutrze, do protokułu jeno go powieźli, nic się nie bójcie, wróci, wróci...
— Zamęczą go na zamku, zagłodzą, bić będą, poniewierać. I za co, i za co, Boże ty miłosierny!...
— Za grzechy nasze ciężkie... Za rozpustę, za obrazę boską, za krzywdę ludzką, za przekleństwo, za pijaństwo, za sądy... Nie rychliwy Pan Jezus, ale sprawiedliwy. Za długo czekał, strzymywał się w dobroci swojej, aż i On Najdobrotliwszy nie wydzierżył a pokaranie puścił z ręki swojej sprawiedliwej... Nie bójcie się ludzie, będzie kara, jeszcze cięższa na wieś przyjdzie. Przyjdzie śmierć czarna, przyjdzie po nocy ogień...
Stara i rozkudłana, jak wiedźma, baba aż się zachłysnęła w ponurych proroctwach. Czarny sękaty palec wzniosła jak w natchnieniu i przepowiadała, jak z nut. Baby chlipały..
— Nie wróci on, i już ty go nie zobaczysz, Nastka, jako nie powróci i Chowaniec i Guzela i Korzeń. Do kopalni ich spuszczą po pod ziemię na dwie wiorsty głęboko, rudę łamać na całe życie. W Sybir, w Sybir za grzechy nasze, za swary nasze, za ukrzywdzenia starych rodziców, za poniewierkę sieroty, wdowy, kaleki!...
— Kiedy zaś się to stało? Powiadajcie!...-trochę nieswoim głosem spytał Rylski.
— Bez cały tydzień wywożą... — Teraz na tamtym kraju u Grzybowskich siedzą. Jest naczelnik i strażniki i pięciu ziandarów, po pod przyśbami rozkopują, snopki ze stodoły drą...
— Przedwczoraj u Chowańca w studnię się ziandar spuszczał...
Rylski drgnął — tam właśnie w studzience przechowywały się u Chowańca całemi pudami broszury i pisma.
— No, i co? Znaleźli?! — spytał porywczo.
— Co zaś mieli znaleźć, kiedy nic nie było.
— No, to dobrze...
— U nas we wsi tego niema, nic zabronionego. U nas naród cichy, z Brzegów jeno cała bieda poszła.
— Z Brzegów, powiadacie...
— Pierwszego wzięli tam zeszłej soboty, Andrzeja Zwałę — bogacza i gdowca.
— Od Brzegów przyczyna i powód.
— Od Brzegów klęska na grodeckie ludzie poszła. Jak Pan Jezus łońskiego roku strzelił piorunem w samo południe w Walicową chałupę, to on sam najpierwszy, psubrat Zwała, z bosakiem się na święty ogień porwał, ludzi het pobuntował, ratowali. Święty ogień zaliwać... Oj, grzechy, grzechy nasze, nie rychliwy Pan Bóg, rok i dwa kwartały czekał!...
— Cichajcie no matko do trzystu djabłów! — huknął Rylski na Kassandrę.
Wiedźma zdumiona urwała i stała z otwartą gębą. Pomiarkował się i Rylski i wszedł w swoją rolę; grunt tutejszy pomimo deszczu parzył go w podeszwy.
— No, to daj wam Boże pocieszenie i odmianę, nie moje to sprawy. Gąski będą? Niema — to pójdę dalej.
Tu uczepiła go się jedna z bab i prowadziła przez opłotki do gęsi. Tyle się od niej po drodze dowiedział, że donos do naczelnika podał ktosi „żeby jego święta ziemia po śmierci wyrzuciła“, że najpierwsi gospodarze w „kreminale“ siedzą, oprócz tych, których dziś zabiorą „do powiatu“, bo już i furmanki trzy stalowali po wsi, każda po parę koni.
Gąski obejrzał i stargował, jak umiał, uważał jeno, że baba parę razy spojrzała nań, jak na głupiego. Kupił dwie, zapłacił dwa ruble. ułamał sobie pręciaka i popędził gąski po drodze, klnąc półgłosem.
Zgarbił się, podniósł kołnierz od kurty i, chlapiąc się po błocie, zapuścił się w głąb wsi. Coś go gnało naprzód.
Tajemnicza to była siła, popęd niczem nieumotywowany, nierozsądny. Poco i naco? Kiedy się już dowiedział o wszystkiem, należało odrazu zawracać i uciekać a śpieszyć się, byle prędzej, byle dalej.
— Co tu miał więcej do roboty?
Przekorna myśl uparta przewracała do góry nogami wszelkie argumenty. Pójdę i już. Co będziesz tam robił? Nie wiem. Pójdę odwiedzić tych, którzy ocaleli. Masz pewność, że cię w strachu gorącym nie wydadzą? Pewności nie mam żadnej. Miła ci wolność i robota? Miła. Uciekaj tedy, sekundy nie trać! Nie będę uciekał! Pomożesz co komu? Nie pomogę. Poco tedy leziesz? Nie wiem...
I szedł przez wieś, a gąski przodem.
— Przecież gąski to tarcza ochronna, to czapkaniewidka. Nikt mnie nie zaczepi. Nonsensem są wszelkie obawy. A godzi się raz w życiu obaczyć własnemi oczami, raz być świadkiem.
— Uciekać trzeba, kryć się, bać się, ale przecie choć raz jeden, jedyny raz w życiu... Uciekałem przez dziesięć lat. A teraz tylko spojrzę i znowu ucieknę...

Była chwila, że spadło nań niespodzianie stare, po sto razy odgrzewane marzenie. Oto czas — oto chwila... Któż to może wiedzieć, kiedy i jak? Jaką będzie miał pewność taki, który pierwszy rękę swą uzbroi i podniesie? Może zginąć przed czasem i paść bez pożytku i może być zwiastunem, budzicielem, który zagrzeje tłumy ludzkie i oporne koło dziejowe przetoczy tam, skąd się wszystko zacznie..
Wszak nie pustynia to a kraj rozbudzony, gdzie oddawna tęsknią po chatach, a czytania już mają dosyć i dosyć gadania — ślepi, nie widzący potęgi wroga — jasnowidzący, bo moc swoją czują...
I przeszyły mu duszę nawskroś pamiętne słowa Chowańcowe: „gotowiśmy, gotowi oddawna, to ja Wam powiadam, człowieku obcy...”
Gotowy stos niebosiężny, pożarem zapalą się dzieje. I tylko iskierki, głowienki jednej... Szczęśliwa ręka, która ją podłoży...
Jakżeby to było? A ot poprostu wstępować wszędzie do każdej chaty, a ludzi zbierać po drodze. Tu i ówdzie go znają. Słuchać będą. uwierzą. Już idą w kilkadziesiąt chłopa, kołki dębowe, kłonice, pomruk idzie przez tłum, oczy skrzą się. Siła, siła idzie wsia, a dziw leci przez pokorne pola podlaskie, nieświadomem drgnieniem odezwie się w każdej chacie hen naokoło, jak okiem zajrzy...
W jednym momencie uwolnią pojmanych, a sforę żandarmską zapędzą do chlewa i zamkną na kłódkę.
Co z niemi zrobić? Powiesić, wykarać co do nogi! Słyszy wyraźnie wolę chłopską. Dobrze, na gałąź psów carskich! Palić mosty za sobą! Brnąć jak najdalej!... Ważyć się na wszystko!...
Niechaj się stanie wola ludowa... Niechże raz będą wysłuchani ci, których polityka tylko w pięści spoczywa i w gotowości iść na śmierć pewną! Niech milczy trzeźwość, niech staną wiecznie obracające się żarna dzieł codziennych, pewnych, niezawodnych, maleńkich...
Niech jako grzmot rozejdzie się precz po ziemi polskiej wieść — hasło! A zanim rozegrzmi, zapali się jedna niezmierna łuna od końca do końca i świecić będzie zwycięzcom!...
Jak to będzie? A jakże to się stanie? A znowu zwyczajnie, po prostemu... W pół godziny przylecą chłopy z Brzegów. z Mętkowa. Popołudniu zdążą z Ostrężnicy, z Młoszowa, z Rajczy... Aż nad wieczorem nadciągnie główna siła; wylezie lud leśny z puszczy, gdzie Turowola, a Nowiny, dojdą na przełaj bagnami osadniki z Międzybrodzia... A broń, a małokalibrowe armaty, a barometr stosunków europejskich, a co powiedzą towarzysze z Bułgarji, z Argentyny, z Costa-Rica?... Obejdzie się...
Przecie jasnem jest, jak słońce, że tu na tej ziemi, wśród powodzi chłopskiego ruchu, urodzi się niebywała, nowa myśl, znajdzie się na poczekaniu „sposób“ na wroga łatwy, prosty, chłopski, niedostępny tylko dla tych, którzy są już zanadto mądrzy, już beznadziejnie zapchani bibułą... Ci zostaną sobie na boku na cały czas, choćby to byli ludzie najmędrsi w Europie.

Snuły się takie pajęczyny myśli z jakiegoś pośledniego ukrytego gruczołka w mózgu. plątały się i przędły automatycznie, cierpliwie. Nie odganiał ich, nie zrywał Rylski, bo co one komu szkodzą? Czy się kto o tem dowie? Każdy ma swoje głupstwo. które w sobie ukrywa, i niem się cieszy...
Właściwie przekonywał siebie, że czas już zawracać do stacji. Nie do tej naturalnie, na której wysiadł, a gdzie za jakie dwie godziny na popołudniowy pociąg znajdą się żandarmi z poaresztowanymi chłopami.
Między opłotkami, wdół ku dnu parowu szła właśnie ścieżyna. W pięć minut spuści się na dół, wylezie na wierzch i w pół godziny może być w Mętkach. Tam bezpiecznie, tam wszystkiego się dowie, stamtąd już blizko do przystanku, tam wreszcie dadzą mu co zjeść, może dostać koni do stacji.
Wszystkie racje przemawiały za ścieżką.
Rylski już ją minął.
Po chwili znalazł się w sporej przerwie między chałupami, która dzieliła Gródki jakby na dwa osiedla. Zdaleka we mgle deszczowej majaczyły drzewa i chałupy i z każdym krokiem stawały się wyraźniejsze. Niebezpieczeństwo zbliżało się, szło od chałup, groziło we mgle, i raz po raz nacierał natarczywy nakaz: wracaj się! wracaj się! ani kroku dalej!
Ale nogi szły i szły.
Wiedział, że nie dojdzie dalej, niż można, że od miejsca, gdzie się to wszystko odbywa, będzie się trzymał zdaleka, ale chciało mu się poprostu być jeszcze choć trochę bliżej.
Był to popęd, odrzucający wszelkie trzeźwe refleksje. Chce być bliżej ich. Ani on nie obaczy, ani jego nie obaczą, ale zawsze lżej będzie. A kiedyś. kiedyś, może się zdarzyć, że i oni dowiedzą się o tem, jak to w owej strasznej godzinie najazdu żandarmskiego chodził po chałupach „Szymon“, a pocieszał baby, a krzepił tych, co ocaleli. Lżej im będzie wspominać te czasy.
Tak samo w chwilach tęsknoty za tymi, których mu zabrakło w zwykłej kolei rzeczy, szedł włóczyć się pod Pawiakiem, zapuszczał się aż do Cytadeli i okrążał X-ty pawilon, patrząc w okna. Nie zwierzał się z tem nikomu, bo bał się słusznych kpin, ale takie pielgrzymki uspakajały go w niewymowny sposób. Zdawało mu się bowiem, że takie ocieranie się o mury więzienne odbija się nieświadomem, może astralnem, czy tam jakiem echem w sercach samotników, odciętych od świata, i że sprawia im ulgę.
Dziwactwo, ale cóż ono komu zaszkodziło?...
Trzeba być bezkrwistym automatem, trzeba być rozumnym aż do absurdu, żeby takiej rzeczy nie czuć, nie rozumieć! Wstręt go porwał, bo stanęła mu przed oczyma zimna i obojętna, dżentelmeńska twarz Komara. Taki Komar poprostu nie zrozumiałby ani jednego słowa, gdyby mu zechciał opowiedzieć swoje obecne uczucia. Taki Komar postawiłby go poprostu przed sądem partyjnym, gdyby się o tem wszystkiem dowiedział. Ale nigdy się nie dowie... Z towarzyszki Kamy, czyli raczej powszechnie znanej Kamusi, kpił sobie zawsze i nie brał jej na serjo. Nosiła sobie i woziła bibułę, i już tak jej sądzone było na wieki wieczne. Nie dla czego inszego, tylko przez jej głupie serce. Tkliwa, zapłakana dola. A jednak, jakże się ona na tych subtelnościach rozumie; po swojemu, po babsku, ze łzami i lamentem, ale w gruncie rzeczy to przecież jest właśnie to samo, o co w danej chwili chodzi.
Kamusia — to człowiek. Bo czyż to zawsze można wszystko umotywować? A czyż, do licha ciężkiego, trzeba żyć, jeść i spać na motywach, czy nie cnotą jest móc w jakiejś chwili cisnąć je precz i jeszcze plunąć w ślad za niemi?...
— Jazda, jazda gąski — chyla na drogę...
Ze mgły dolatywać zaczęły jakieś zmieszane od. głosy. Zawodził. jęczał i szlochał ktoś po babsku, przenikliwie, jak to bywa na pogrzebach wiejskich; jednocześnie ktoś krzyczał i rozbijał się, wymyślając głosem stanowczym, męzkim. Słów nie można było wyrozumieć. wydawało się, że dzieje się to jeszcze dość daleko.
Ale zaraz wydobyły się ze mgły dwa łby końskie. Jechano zwolna przez wypełnione wodą wyboje.
Dwie kobiety, jedna z prawej, druga z lewej strony, czepiały się bryczki i zawodziły ochrypłemi głosami, w których dźwięczała już beznadziejna rozpacz.
Rotmistrz żandarmski nie zwracał najmniejszej uwagi na swoją babę, która tonęła tuż po kolana w bagnie i trzymała się za fartuch od bryczki. Otulony gumowym płaszczem i zakapturzony, palił sobie papierosa i patrzył w przestrzeń. Zato pan naczelnik denerwował się i wciąż podtrzymywał dyskusję z czepiającą się go kobietą. Baba to była już podstarzała, i zniszczona, a do tego wyżej pasa uciarana w błocie. Oto bryczka ostrożnie wjeżdża w bajurę, baba brnie, nie patrząc gdzie, błoto sięga po piasty u kół, jej — za kolana. Nic to; machinalnie zbiera w garść kieckę, włazi wprost pod koła, a w naczelnikową twarz patrzy, nie odrywając oczu.
— Mołczi stierwa jedna! Bo do kryminału pójdziesz...
— Nic mój nie winowaty, jak na świętej spowiedzi... czytać, pisać nie umie, jakoż jemu z książkami, jeszcze z zakazenemi... Święty Boże!...
— A gdzie podział książki, gowori siju minutu?!! Powiesz, męża puszczę!... Nie powiesz...
— Powiem, jasny panie komisarzu, powiem, przecie, że powiem...
— No. gdzie schowane? Gadaj, nie łżyj!
— Powiem wszystko, jak na świętej spowiedzi, powiem, jaśnie panie...
— Gdzie schowane?
— Jak na świętej spowiedzi; nie było u nas książków nijakich, my nie uczone, żeby mnie tak Pan Jezus pokarał w tej godzinie...
— Ach, ty swołocz, ujdi odsiuda, sukina docz... Poszła mi precz z oczu, kanaljo!
— Powiem wszystko, jaśnie panie naczelniku, mój nie uczony...
Obraz ten przesunął się przed oczyma Rylskiego znagła, niespodziewanie. Po chwili podział się ze szczętem we mgle, i tylko głosy babskie dochodziły ostro, przenikliwie. Oto jedna właśnie zaniosła się od płaczu; podobne to było zdaleka do przytłumionego wycia.
A że właśnie jedna z gąsek wlazła mu prosto pod nogi, więc kropnął ją prętem, aż siadła w błocie i tak już została.
— Nic nadzwyczajnego, niechże mi kto powie, że to coś nadzwyczajnego? Tak bywa zawsze w podobnej okazji...
Ale ta mała swojska scenka rodzajowa, częsta i jedna z tysiąca, odbiła mu się w tej chwili tak głęboko w mózgu, jak gdyby wyżarta była piekielnym kwasem, który piecze. jak ogniem i pewne obrazy utrwala w pamięci na wieki wieczne, aż do godziny śmierci.
Dwie żebrzące baby, brnące za końmi po przez błoto. Dwóch psów umundurowanych, rozpartych w bryczce...
Co za straszny ból. Jak mogły oczy znieść, jak można było palrzcć! Co za palący, okropny wstyd...
— To trudno, moi drodzy — zaczął. jakby broniąc siebie przed kimś...

A w tym najtajemniejszym zakątku duszy po.. wstawała już na pociechę myśl — nonsens, zrodziło się bezpłodne marzenie. Poczciwy przyjaciel pajączek zdążył już omotać je i oprząść, wysnuł wszystkie wnioski i konsekwencje, wykończył wszystkie szczegóły... A by/oby to właśnie tak: wróciłby się zaraz oto z miejsca za bryczką, w minutę zrównałby się z nią, zaszedłby od przodu, jeszczeby raz spojrzał w bezecne oczy i nie śpiesząc się gruchnąłby raz — dwa w te dwa łby obmierzłe. O dwa kroki każdy trafi. A jakby nie-to przecie jest siedm naboi.
I browning zaczął mu dziwnie ciężyć, w kieszeni, dopominał się, prosił, prawie że się poruszał,jakby sam chciał wyleźć i przyrosnąć do dłoni.
— Bierz a wal — bierz a wal!...
— A cóż dalej? Potem?...
Odrzucił ze wstrętem natrętne pytanie. Dał się nieść wyobraźni, słuchał bajeczki, którą mu opowiadał ktoś szybkim jak myśl szeptem.
Porwała go niewymowna, dzika radość! Spojrzy im w oczy, nareszcie — otwarcie, śmiało, spojrzy w same ślepie wraże! Odsłoni się i powie: patrzajcie oto jestem! patrzajcie, oto się już nie kryję... poznajcie mnie nareszcie w tej ostatniej godzinie waszej!
Krótki, rozkoszny trzask wystrzału, jeden, drugi, rozkoszny dźwięk bojowy!...
Czuje, jak targnie się w zaciśniętej dłoni broń raz — dwa.
Widzi potruchlałe oczy bab, widzi, jak skonały na oniemiałych wargach ostatnie słowa upodlenia, ostatnie skomlenia żebracze. Widzi przerażoną twarz furmana.
I szarpną się od huku konie, i wylecą precz z bryczki dwa trupy w błoto, w błoto...
I któż i jakaż oczywistość wyjaśni tym ludziom—świadkom, kto był ten, który w tej godzinie strachu i przygnębienia mierzył prosto we łby tym wszechmocnym panom życia i śmierci? Kto był ten, który się odważył?
Bóg sprawiedliwy anioła przysłał w człowieczej postaci. przysłał Ojciec anioła swego, żeby pokarał... We mgle i deszczu spłynął z nieba posłaniec posłuszny i sprawiedliwość wymierzył. rozkazanie wypełnił boże... Taka legienda żyć zacznie między ludem... A on niewiadomy — zginie we mgle, niepoznany. Wtedy będzie już miał prawo odejść...

Co za błoto. W opłotkach stała rzeka żółtej, gęstej wody. Gąski poprostu popłynęły sobie przodem, rade kąpieli. Rozśmieszyło to Rylskiego. Czepiał się płotów, wyławiał pojedyńcze, sterczące z wody kamienie, przeskakiwał, i to trudne zajęcie pochłonęło narazie całą jego uwagę. Rozmaite pozaczynane kawałki myślenia, szczątki dopiero co przeżytych wrażeń zdawały się czekać gdzieś w pobliżu, aż załatwi się z trudną przeprawą.
Narazie starał się tylko jak najprędzej i z jak najmniejszym szwankiem dla przyodziewku przeprawić się przez bajurę, która wypełniała całą drogę i rozlewała się poza opłotki w ogrody i podwórka, tworzyła tam fantastyczne zatoki i unosiła na swej powierzchni słomę, wióry i wszelakie śmiecie.
— O, wsi polska... — westchnął, skoczywszy w olbrzymim susie na suchszy ląd.
Oto chałupa Chowańcowa. Szybko, odwracając się od niej bokiem, minął ją Rylski i pośpieszał, jakby chciał jak najprędzej uciec, jakby się bał, że mu każą tu zdać rachunek, odpowiadać za to, co się stało. I była to pierwsza chwila, kiedy pożałował tego, że się tu zapuścił niepotrzebnie, po raz pierwszy stanął mu do oczu cały nonsens tej wyprawy. Jakie to wszystko bezmiernie głupie: i te wszystkie rozmyślania i te żale i te gąski, toczące się przodem. Poco? naco?
Nagle uczuł, że go ktoś chwyta za ramię.
— Szymonie, to wy, Szymonie, jezdeście tu, Bogu miłosiernemu dzięki. Ja wiedziała, że przyjdziecie nas ratować, ja wiedziała, już bez pięć dni, bez pięć nocy czekam i wypatruję; spóźniliście się jeno, Szymonie, bo mój już siedzi...
— Czekajcież, Janowo, i idźcie do dom, zaraz ja za Wami pójdę, ino gąski zawrócę, bo to moje, kupiłem...
Mówił spokojnie, z odcieniem znudzenia. — Tego mi było właśnie potrzeba. Dyskusji z rozżaloną babą.
Dla tej przyjemności poniosło mnie aż tutaj. Słuchać zawodzenia i chlipania, a gadać trzy po trzy, a pocieszać... Dobrze, dobrze...
I z irytacji zaczął sobie poświstywać, ostro, fałszywie.
A gdy znalazł się w chałupie, w ciepłym zaduchu. kiedy sobie usiadł na ławce a pod nogami uczuł miłą butom suchość, skrzepił się na duchu i zaczął myśleć na trzeźwo, porządnie. Znacznie go też postawił na nogi papieros, którego sobie palił zwolna i z rozkoszą. Tego, co gadała Chowańcowa, słuchał pilnie. Wiele mu się z tego gadania całkiem nie spodobało. Babina najwyraźniej oczekiwała od niego poratowania i pomocy. Mniej więcej wyglądało na to, że teraz zaraz ma wstać i iść tam na kraj wsi, gdzie zbierają się do drogi poaresztowani, że ma pójść i coś takiego powiedzieć wachmistrzowi i strażnikom. i coś takiego rzec do chłopów, a potem ma się wszystko odmienić. Strażnicy pojadą sobie do miasta, a chłopy zostaną po chałupach. Co więcej, i ci, którzy już siedzą w kryminale w Siedlcach. będą wypuszczeni i powrócą. Dziś już na to zapóźno, ale koło jutra... Jak i co ma to być, tego — nie mógł żadną miarą wymiarkować. Ot poprostu wierzyła w jakąś nadprzyrodzoną potęgę jego, w tajemniczą władzę.
Głupia — rozczaruje się.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.