Cudowna melina/Honorowy dawca krwi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cudowna melina |
Wydawca | Państwowe Wydawnictwo „Iskry” |
Data wyd. | 1989 |
Druk | Zielonogórskie Zakłady Graficzne |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mógł przyjechać do nas wieczorem, ostatnim autobusem, kiedy już sklepy były pozamykane. Spóźnieni goście wychodzili z „Obywatelskiej”. Na rynku pijani chłopi śpiewali wsiadając do taksówek.
Postał koło autobusu chwilę — nie wiedział pewno, dokąd iść. Może nie miał pieniędzy? Mógł wejść do poczekalni i tam przesiedzieć do rana.
Poczekalnia mieści się w starym parterowym budynku (zaraz obok wąska uliczka skręca na plac targowy). Nad wejściem (skrzypiące wahadłowe drzwi) napis: „Dworzec PKS — poczekalnia”. Po dwóch stronach białe tablice z rozkładem jazdy. Wewnątrz, wzdłuż ścian — ławki. Okienka kas zamknięte. Ostatnie autobusy przyjeżdżają do nas przed dwudziestą czwartą. Później, do piątej, cisza.
Usiadł w kącie, na szerokiej ławie o listwach, z których poschodziła farba. Podłoga była zaśmiecona (podarte papierowe torby, niedopałki, kromka suchego chleba). Blaszane spluwaczki stały pod ścianami. Przy drzwiach biało-czarny kosz pingwin. Obok stłuczona butelka z zielonego szkła. W przyćmionym świetle widział rozdarty plakat z połową hasła „Niech żyje...” i zaciśniętą na drzewcu pięść. Stare kobiety drzemały na ławkach. Głowy trzymały na szarych tobołach. Blaszane bańki stały na podłodze. Słyszał spokojne oddechy. Przed „Obywatelską” śpiewali.
O północy mógł przyjść sierżant Olszewski z naszej komendy. Wysoki — schylił się przestępując próg. Kobiety spały oddychając spokojnie. Olszewski obszedł poczekalnię naokoło — potrząsał każdą za ramię.
— Nie spać, nie spać, nie spać!
Kobiety, jedna po drugiej, siadały przecierając oczy. Rozglądały się nieprzytomnie. Olszewski powiedział surowo:
— Nie wolno spać. Nóg na ławkach nie trzymać.
Milczały. Któraś ziewnęła, inna pociągnęła nosem. Sierżant rozejrzał się, pogroził palcem:
— Niech no jeszcze zobaczę. Będzie mandat!
Wyszedł. Wahadłowe drzwi kołysały się chwilę, skrzypiąc. Kobiety zaraz zaczęły układać się do snu. Toboły podkładały pod głowy, kuliły nogi. I znów słyszał: spokojne oddechy, skrzyp drzwi potrącanych wiatrem. Mógł w końcu sam zasnąć. Głowę położył na oparciu ławki — drzemał z otwartymi ustami.
W nocy daleko szczekały psy.
A może przyjechał w południe, zatłoczonym autobusem, którym te same kobiety jechały na targ? Mógł wysiąść na rynku i stać chwilę patrząc na szary gmach Prezydium Rady Narodowej. Widział pewno odbicie nieba w szybach.
To miasto nie było duże. Zjeżdżali serpentynami w dół i daleko, w dolinie, zaświeciła w słońcu blacha na wieży kościoła. Widział domy jak klocki, zakola rzeki, łuk mostu. Potem jechali wzdłuż łąk (stado bydła w chmurze pyłu szło do wodopoju). Pamiętał: baby w chustach jechały na targ, kurz z uchylonych okien, zaduch w autobusie, tłok, toboły, blaszane bańki z mlekiem i już był łuk drogi wysadzonej jesionami, ruiny zamku, domy, rynek, niskie akacje. Niebo w oknach prezydium.
Potem Lenka, sekretarka przewodniczącego, powiedziała „proszę”, kiedy zapukał do drzwi. Dwa razy musiała powtarzać, nim wszedł. Wyglądał zwyczajnie: czterdziestoletni mężczyzna w zielonym ortalionowym płaszczu, poplamionym na rękawach, w tyrolskim kapeluszu, z teczką aktówką z wytartego zamszu. Kołnierzyk koszuli miał brudny, widać było kawałek gumki od krawata.
Taki spod budki z piwem — mogła pomyśleć Lenka.
Stefcia gońcówna (kleiła koperty przy stoliku pod oknem) patrzyła na niego w milczeniu. Zdjął kapelusz i wtedy zobaczyły, że jest trochę łysy i ma spocone czoło.
— Czy jest przewodniczący Turoń?
— Nieobecny — powiedziała Lenka. Znów zaczęła segregować pisma przeznaczone do wysyłki. On stał w drzwiach, przestępując z nogi na nogę. Patrzył na paprotki i pelargonie na parapecie. Za plecami Lenki gęsty bluszcz wspinał się na drewnianą kratę. Może patrzył na włosy dziewczyny? Były szare jak futerko myszy. Na szyi Lenki połyskiwała srebrzyście szklana kolia.
— Pani pewno lubi kwiaty.
Lenka uśmiechnęła się. — Owszem. A towarzysz w jakiej sprawie?
Zakaszlał. — Chciałem zobaczyć się z Heńkiem Turoniem. To mój kolega. Jeszcze ze szkolnej ławy.
— Ach, tak. Proszę, niech pan usiądzie. Stefciu, daj krzesło, albo proszę wejść do gabinetu. — Wstała i otworzyła drzwi obite skórą. — Niedługo powinien wrócić. Może herbaty?
Mężczyzna w ortalionowym płaszczu podziękował. Usiadł w fotelu, przy małym stoliku, obok wielkiej agawy w donicy. Na podłodze leżał czerwony dywan. Ze ścian patrzyły kamienne twarze. Ich odbicia widział w szklanej płycie na biurku. Posiedział chwilę, potem wstał, powiesił płaszcz i kapelusz przy drzwiach. Podszedł do okna. Widać było dach budki z piwem między akacjami. Naokoło stali mężczyźni. Słyszał przytłumiony gwar, śmiechy. Umorusany traktorzysta podnosił butelkę do ust. Zostawił silnik na wolnych obrotach — mężczyzna patrzył chwilę na dygocący traktor (z blaszanej rury strzelały w górę obłoki spalin). Ulicą przejechała milicyjna nyska z megafonem na dachu. Głośnik zahuczał: „Piesi, pamiętajcie o białych pasach!” Ci spod budki nie zwrócili uwagi. Pili. Powiew wiatru przyniósł zapach piwa.
Ktoś otworzył drzwi obite skórą. Mężczyzna odwrócił się, ale była to tylko Stefcia gońcówna ze szklanką gorącej herbaty.
Lenka opowiadała potem maszynistce Stasi z komitetu (siedziały w ogródku za domem, na plecionych krzesłach ustawionych pod jabłonką):
— Był u nas jeden gość, wiesz, taki jakiś... — I zamyśliła się.
Jadły krem ubity przez Lenkę. Na małym stoliku, obok, stały szklane talerzyki; salaterka i rodzynki w kamionkowej miseczce. Stasia często odwiedzała przyjaciółkę. Była młodsza, weselsza, twarz miała okrągłą. Chodziła w kolorowych spódniczkach mini, choć nogi miała grube. Kiedy śmiała się, widać było dołki w policzkach.
— Madziu, Madziu, uważaj! — pogroziła koleżance palcem.
— Zasnął w fotelu, wiesz?
Przewodniczący cofnął się od drzwi. — Kto to? — spytał.
Mężczyzna spał z otwartymi ustami. Widać było zarośnięte policzki, rękę trzymał bezwładnie opuszczoną.
— Pana kolega — wyjaśniła Lenka. — Czeka już dwie godziny.
Turoń zamknął drzwi. Pochylił się nad śpiącym, mógł lekko potrząsnąć za ramię.
— Andrzej Muszyna — powiedział, kiedy gość otworzył oczy.
Tej rozmowy Lenka nie słyszała, choć dwa razy wchodziła do gabinetu. Zabrała pustą szklankę, potem kładła na biurku teczkę z korespondencją.
Może nie wiedział, co mówić? Przewodniczący — w jasnym garniturze z tropiku, opalony, przystojny — pewno go onieśmielał. Zapalili. Turoń usiadł za biurkiem. Na placu hałasował traktor.
— Heniu — mógł zacząć — Heniu...
— Wal śmiało, stary.
— Czasem tak jest w życiu...
— Nie wychodzi, co?
Zakaszlał, ręką potarł policzek. Słyszeli gwar spod budki z piwem.
— Pisali o tobie w gazecie. Nowy pan przewodniczący! Myślałem...
— Czytujesz prowincjonalną prasę?
— Gdzie ja nie byłem, stary. — Pokiwał głową.
Przewodniczący spytał ciszej: — Siedziałeś ostatnio?
— Krótko. Niecały rok.
— Co to było?
— Książeczki — westchnął.
— Kiedyś, podobno, miałeś niedobory w kasie. Lewandowski pisał. To prawda?
— Dawno, dawno.
— Co z żoną?
Wzruszył ramionami.
— Pijesz?
Nie odpowiedział. Turoń patrzył na jego znoszoną marynarkę, krawat na gumce, zakurzone buty.
— Masz może dowód, legitymację? — Wyciągnął rękę.
Muszyna, krzywiąc się (dym z papierosa gryzł go w oczy), szukał chwilę w starym portfelu. Wstał, żeby podać kartonik w plastykowej okładce. Przewodniczący rzucił okiem, oddał zaraz.
— Ładnie. Honorowy dawca krwi. I nic więcej?
— Nic... — Usiadł z powrotem w fotelu. Może milczeli chwilę? Za oknem hałasował traktor.
— Co z tobą, Madziu? — pytała Stasia. — Mówiłaś, że nieciekawy: łysy, brudny, w poplamionym płaszczu.
Lenka próbowała tłumaczyć: — Miał takie oczy, wiesz?
— Jakie oczy?
— Szare.
Ale Stasia tylko śmiała się.
Kiedy wychodził z gabinetu przewodniczącego, sekretarka uniosła głowę. Błysnęła szklana kolia.
— Już pan wyjeżdża?
Muszyna pocałował dziewczynę w rękę. — Do widzenia! Mam nadzieję, że nie.
Wyszedł. Została po nim brudna szklanka, kilka niedopałków w popielniczce i nie domknięte drzwi na korytarz. Lenka siedziała w kwiatach — pelargonie na parapecie, paprotki, gęsty bluszcz na drewnianej kracie. Odgarnęła z czoła mysie włosy, spojrzała w okno.
Muszyna wypił piwo przed budką i poszedł wzdłuż niskich akacji do parku. Siedział jakiś czas na ławce, niedaleko pomnika Kościuszki. Naczelnik trzymał uniesioną szablę (na klindze ślady ptasiego kału, twarz Kościuszki szara, jakby umęczona). Spał trochę nad rzeką, w wiklinowych zaroślach — zszedł w dół, z wysokiej skarpy za ruinami zamku, na łąkę, gdzie rosły arniki i gęsi z sykiem uciekały spod nóg. Spał z teczką pod głową, przykryty ortalionowym płaszczem, wiklinowe gałązki chwiały się poruszane wiatrem. Pachniało rzeką.
Potem wrócił do miasta i do szóstej przesiedział w restauracji „Obywatelska” przy rynku.
Inwalida Franek Słomkiewicz (lat dwadzieścia jeden, niedowład lewej nogi na skutek skomplikowanego złamania kości podudzia i zmiażdżenia rzepki kolanowej) siedział sam przy stoliku, z którego kelner Ludwiś nie zdążył jeszcze posprzątać. Franek był trochę pijany, dlatego wybierając stolik nie zwrócił uwagi na puste butelki po wódce i oranżadzie, na wpół opróżnione kieliszki, talerze z resztkami sałatki z zielonych pomidorów i pełną niedopałków popielniczkę (część niedopałków leżała na stole). Siedział podpierając głowę pięścią, laskę powiesił na oparciu krzesła i za każdym razem, kiedy Ludwiś przechodził obok, powtarzał:
— Panie Ludwiś, pozwól pan na chwilę!
Ale kelner Ludwiś nie zwracał na Franka uwagi. Franek przysypiał, potem jakieś głośniejsze słowo obok budziło go, rozglądał się po zadymionej sali, unosił nieco z krzesła i wołał:
— Panie Ludwiś, pozwól pan!
I znów Ludwiś (poplamiony biały kitel, brudne paznokcie, jęczmień na oku) mijał go w milczeniu, Franek osuwał się na krzesło, głowa opadała, zamykał oczy.
Muszynę zaczepił pierwszy: — Panie nieznajomy, uprzejmie proszę! (Muszyna rozglądał się za wolnym stolikiem.) Pan łaskawy spocznie.
Potem zaraz zaczął opowiadać o swoim wypadku.
Rok minął niedawno, jak sekretarz Miedza, wracając z rybaczówki służbową warszawą, potrącił niedaleko mostu pijanego Franka. Pijany szedł w dodatku nieprawidłową stroną. Franek twierdził, że było odwrotnie: to nie on był pijany, a sekretarz Miedza (mówił nawet, że widział w samochodzie dziewczynę), i nie on szedł nieprawidłowo, a sekretarz zjechał na pobocze, oślepił światłami i odrzucił ze złamaną nogą na bok. Potem uderzył w drzewo. Śledztwo, prowadzone przez porucznika Gontarskiego, pod nadzorem komendanta naszej MO, majora Popielaka, wykazało bezpodstawność tych oskarżeń. („Wymieniony Słomkiewicz Franciszek w stanie nietrzeźwym szedł prawą stroną drogi i w chwili, kiedy samochód marki warszawa, prowadzony przez obywatela Miedzę Eugeniusza, mijał go, zatoczył się pod koła wozu...” — odpowiedni fragment protokołu przesłuchań.)
Franek przeleżał w szpitalu niecałe trzy tygodnie — dziewiętnastego dnia został wypisany. Chyba za wcześnie, bo kość nie zrosła się dobrze. Przyjęto go wprawdzie po dwóch dniach z powrotem (leżał później dwa miesiące, ale od tego czasu noga nie chciała się goić. Franek cierpiał bardzo, w dodatku po trzech miesiącach przyszło wymówienie z pracy (był listonoszem i jasne się stało dla kierownictwa urzędu, że z chorą nogą nie będzie mógł pracować). Później były także kłopoty z rentą, której ostatecznie nie dostał. Franek wracał do domu wieczorem — dawno już rozwiózł pocztę. W mieście załatwiał sprawy prywatne. („Od godziny siedemnastej trzydzieści do dwudziestej piętnaście przebywał wraz z ob. ob. Okrasą Stanisławem i Lewandowskim Zenonem w restauracji »Myśliwska«” — zanotowano w protokole). Franek twierdził wprawdzie, że nie był w „Myśliwskiej” i nie pił w towarzystwie wyżej wymienionych, ale świadkowie podtrzymali sformułowania zawarte w protokole. Później na własną rękę dochodził sprawiedliwości: pisał skargi, zażalenia i odwołania, jeździł nawet do stolicy, do Fali 56. Wszystkie jednak interwencje w jego sprawie skutecznie odpierano kilkoma fragmentami protokołu.
— I co, panie łaskawy? Powiesz pan, że jest sprawiedliwość na świecie? — spytał Muszynę, kiedy opowiedział wszystko.
Muszyna milczał. Przed chwilą zamówił kotlet schabowy i piwo. Kelner Ludwiś zatrzymał się w końcu koło nich i w milczeniu, stawiając na tacy brudne talerze i puste butelki oraz strzepując na podłogę niedopałki, wysłuchał zamówień.
— Ludwiś, kochany — powiedział Franek — jedno piwko dla mnie, bardzo proszę.
— Kto to jest ten Miedza? — spytał Muszyna.
Słomkiewicz odsunął się z krzesłem od stołu. — Kochany panie, skąd pan jesteś?
Muszyna wzruszył ramionami. — Nietutejszy, jasne.
Przy sąsiednim stoliku siedziało dwóch milicjantów i cywil w ciemnych okularach (młody, szczupły mężczyzna w szarym garniturze). Milicjanci nie zdjęli czapek. Później usiadł przy nich drugi cywil — tęgi, czerwony na twarzy mężczyzna. On jeden był pijany — cywil w okularach i milicjanci pili oranżadę. Mówili do tęgiego „kierowniku”. Był to pracownik prezydium — Rybaczyński, zwany Jasiem Flachą.
— Kierowniku — powiedział jeden z milicjantów — trzeba pójść do domu i przespać się.
Franek, kiedy opowiadał o wypadku, często zwracał się w ich stronę, jakby chciał, żeby milicjanci słyszeli. Teraz przechylił się i chwycił tęgiego za rękaw.
— Panie Jasiu, pozwól pan do nas na chwilę.
Tęgi zamrugał powiekami. Był bardzo pijany — wstając wywrócił krzesło. — Ja bardzo przepraszam — powiedział do milicjantów.
Franek pomógł mu podnieść krzesło. — Siadaj pan, panie Jasiu, i opowiedz temu gościowi o mnie. Tylko tak szczerze, jak bratu.
Tęgi podał Muszynie rękę. Chwilę nie mówił nic, potem pochylił się nad Frankiem i zaczął szeptać:
— Franiu, ja ciebie bardzo lubię, ale ja przecież nie wszystko mogę. Ja bardzo przepraszam — zwrócił się do Muszyny — zamienię z kolegą dwa słowa.
— Proszę, proszę — kiwnął głową Muszyna.
— Franiu — szeptał tęgi — wiesz sam, jak jest. Ty mówisz tak, protokół co innego. Myśleć to ja mogę tak, jak ty mówisz, ale mówić to mogę tylko tak, jak jest napisane w protokole. Od tego są kompetentne czynniki, żeby napisały i pouczyły obywateli, co i jak! — Ostatnie zdanie powiedział głośno. — Dobrze mówię? — zwrócił się w stronę milicjantów.
Nie odpowiedzieli zajęci rozmową.
— A pan kolega kto? — Jasiu popatrzył na obcego.
— Przyjezdny — powiedział Muszyna.
— Ja bardzo przepraszam, może to nieładnie wobec pana przyjezdnego, ale w jakiej na przykład sprawie?
— Prywatnej, prywatnej... — Muszyna odsunął pusty talerz. Dopił piwo i rozejrzał się za Ludwisiem.
Franek wyjął z kieszeni rozerwaną kopertę — rzucił na stół.
— Proszę, czytajcie! Czytajcie, jaka jest sprawiedliwość. Będę mówił głośno, tak jak jest. Nie boję się nikogo. — Popatrzył na milicjantów.
Jasiu Flacha pochylił głowę nad poplamioną serwetą.
— Czytaj, panie łaskawy, czytaj — Franek podsuwał Muszynie papier. — „W odpowiedzi na skargę obywatela zawiadamiamy uprzejmie, że otrzymaliśmy wyjaśnienie z komitetu w...”
— Rozumiesz, panie łaskawy — mówił Franek — rozumiesz? Kto im posyła wyjaśnienie w mojej sprawie? No kto?
Muszyna nie odpowiedział. Zapłacił, podał Frankowi rękę.
Dwaj milicjanci także wstali i wyszli. Kelner Ludwiś zgarniał niedopałki do popielniczek, Jasiu Flacha spał z głową na brudnej serwecie. Pijacy bełkotali przy stolikach i dym wypełniał obie sale „Obywatelskiej”.
Muszyna stał jakiś czas przed restauracją. Wdychał czyste powietrze i patrzył na drobne liście akacji. Drżały lekko na wietrze.
Kilka minut po szóstej zapukał do drzwi Turoniów. Mieszkali w nowym bloku przy ulicy Projektowanej za miastem. Na klatce schodowej pachniało olejną farbą. Turoń był sam — w koszuli z podwiniętymi rękawami, przepasany fartuchem, w rannych pantoflach. Wydawał się trochę zmęczony — wyglądał inaczej niż rano (pewny siebie w tym jasnym garniturze). Prosił, żeby Muszyna czuł się swobodnie.
— Wybacz, stary, mam dyżur. Żona poszła do miasta.
Wprowadził gościa do dużego pokoju z balkonem. Obok, w małym, płakało dziecko. Henryk kończył pranie pieluszek w łazience. Czasem zaglądał do kuchni, żeby pomieszać kaszkę.
Siedzieli później przy okrągłym stole (pachniały narcyzy, z dworu wiało chłodem). Turoń kołysał wózkiem — starał się uśpić dziecko. Póki nie zasnęło, mówili szeptem. Słychać było skrzyp źle naoliwionych kółek. Na łąkach nad rzeką odzywały się gęsi.
O Turoniach mówiono u nas różnie: dobrze i źle. Przyjechali przed rokiem — Myszka, żona Turonia, była w trzecim miesiącu ciąży. W pół roku później urodziła dziecko. Starszą dziewczynkę oddali do przedszkola. Z początku wiodło im się nieźle: ludzi mało znali, wrogów nie mieli. Zaraz, jako pierwsi, wprowadzili się do nowego bloku przy Projektowanej. On przewodniczył w radzie, ona dostała etat kierowniczki w Domu Kultury. Dopiero po kilku miesiącach stało się jasne, że nowy przewodniczący nie umie z ludźmi żyć.
— Ona, ta Myszka, nie można powiedzieć: dobra kobieta. Tylko on jakiś dziwny. Nieudany człowiek. Nie na ten czas.
Taka była o Turoniach opinia.
Wszystko zaczęło się od imienin. Ludzie dowiedzieli się, że obchodzi w lipcu — poszła do niego delegacja. Normalnie: kupili kwiatki, album, butelkę koniaku. A on nie przyjął.
— To są niedopuszczalne praktyki — powiedział podobno. — Jestem zdecydowanym wrogiem libacji w zakładach pracy. Proszę w przyszłości nigdy... — I tak dalej. Przez dziesięć minut mówił. Oni wszyscy (Lenka między innymi i Jasiu Flacha) czerwoni ze wstydu przestępowali z nogi na nogę. Kwiaty odesłał do przedszkola, album do miejskiej biblioteki, a koniak po prostu zwrócił.
Odtąd w prezydium musieli uważać. Trzeba było drzwi pokojów zamykać na klucz podczas imienin. Warty na korytarzach ustawiali, do Lenki dzwonili, żeby dowiedzieć się, czy jest albo kiedy wraca.
— Po prostu nieludzki człowiek.
Później pokłócił się z Miedzą. Z początku sekretarz — nie można powiedzieć — życzliwie do przewodniczącego podchodził. Na rybki nad jezioro zapraszał (Turoń powiedział, że nie łowi), na kolację z żoną, wydzwaniał często z komitetu.
— Towarzyszu Henryku, to, towarzyszu Henryku, tamto...
Dopiero jak raz i drugi starli się na zebraniach w radzie i na posiedzeniu egzekutywy — zmienił zdanie o przewodniczącym. Ostatnio po prostu patrzeć na niego nie może.
— Józek — skarży się czasem Gniazdowskiemu (dyrektorowi naszego szpitala) — ten człowiek do grobu mnie wpędzi. Jak z nim gadać? Nie pije, nie pali. Jak święty!
Nazwał Turonia Chrystuskiem.
Zaczęło się od kanalizacji. Jak wiadomo, stare domy w rynku i tak zwanej drewnianej dzielnicy nie są skanalizowane. Zimą ludzie wystają z wiadrami przed oblodzoną studnią. Ścieki płyną wąskimi kanalikami z bram. Cuchnie. Latem roje much obsiadają śmietniki. Są kłopoty z wywozem szamba z klozetów — nie ma u nas odpowiedniego wozu. Wywożą szambo furmankami — wyziewy wiszą nad miastem. Turoń postarał się o dodatkowe pieniądze z województwa — chciał wstawić roboty kanalizacyjne do planu. Miedza nie zgodził się.
— Najpierw trzeba wybudować kilka niezbędnych obiektów. Sklepy, pawilon meblarski, restaurację kategorii pierwszej. Po co kanalizacja? Damy im nowe mieszkania.
Tych z drewnianej dzielnicy miano przesiedlać do bloków.
Turoń podniósł głos: — Ludzie żyją w niedopuszczalnych warunkach. Nie można tak! To wstyd. Co o nas turyści myślą, kiedy widzą te wozy z szambem? A restauracje mamy aż trzy. Po co nam jeszcze jedna? Żeby ludzi rozpijać?
Tak podobno na zebraniu egzekutywy powiedział.
— Głupi! — Ludzie pukali się palcem w czoło.
Kto to widział mówić, co ślina na język przyniesie. Zraził sobie sekretarza na amen!
Rzeczywiście — od tego czasu wiadomo było, że jeśli Turoń powie „tak”, to Miedza „nie”. I na odwrót. Każdą decyzję przewodniczącego łatwo było zmienić. Wystarczyło pójść do komitetu.
— Papierowy przewodniczący — śmieli się chłopi.
Potem spierali się o wykorzystanie pieniędzy przeznaczonych na rozwój bazy turystyczno-sportowej. Turoń chciał boisko dla młodzieży budować i skocznię narciarską za miastem. Miedza uparł się przy restauracji z motelem. Zwłaszcza słowo „motel” upodobał sobie i stale je powtarzał.
— Motel pierwszej kategorii postawimy!
Na to Turoń: — I znów wszyscy pijacy będą mieli Mekkę.
— Kogo? — spytał Miedza, ale przewodniczący nie wyjaśnił.
Sekretarz pomilczał chwilę (wszystko na ostatnim zebraniu). — W każdym razie na skocznię nie zgadzam się — oświadczył stanowczo.
O sporach i kłótniach dowiedziano się w województwie.
— Nie myślcie, towarzysze — tłumaczył sekretarz — że nie chcieliśmy nowemu przewodniczącemu podać ręki. Wielokrotnie podejmowaliśmy inicjatywy w kierunku przełamania kryzysu. To bardzo trudny człowiek.
Fakt, że z początku chciał jak najlepiej.
— Towarzyszu Turoń, co wy tak na piechotkę? — pytał. — Służbowego samochodu nie macie?
Turoń co rano odprowadzał córkę Małgosię do przedszkola. Myszka niosła niemowlę do żłobka.
— To kłuło w oczy — powiedział do Muszyny teraz.
Flacha kiedyś przyszedł do nowego przewodniczącego: — Towarzyszu Turoń, przysłano mnie, żebym was spytał, czy czasem pieniążków nie potrzebujecie. Powiedzcie tylko słówko, a pieniążki się znajdą.
— Proszę wyjść — powiedział wtedy i przybladł.
Czy o tym opowiadał Muszynie? Przez otwarte drzwi balkonowe wiało chłodem. Pachniały narcyzy.
— Coś ty, Heniu, taki romantyk? — śmiał się gość. — Jak dają, bierz, kiedy możesz przymknąć oko, przymykaj. Z ludźmi trzeba umiejętnie, inaczej oni ciebie tak! — I pokazał kciukiem podłogę.
Turoń kołysząc wózkiem: — Pić trzeba, pić. Wtedy uznają cię za swego. A ja, widzisz, niepijący.
To prawda — nie lubił wódki. O sekretarzu ludzie mówili:
— Swój chłop. Potrafi wypić i krzyknie, kiedy potrzeba. A ten — jakiś taki... Za uprzejmy.
— Kierownik Rybaczyński na przykład! Nazwali go Flachą, bo mówi do interesantów: „Postaw flaszkę, to pogadamy!” Inaczej nic nie załatwi.
Muszyna śmiał się: — Spróbuj, Heniu. Wódka reguluje żołądek.
Turoń nie odpowiedział. Może wtedy swój plan mu przedstawił? Wyszło na to, że nie Muszyna prosi o pomoc przewodniczącego, ale odwrotnie.
— Pomóż mi, Andrzej — mógł powiedzieć. — To moja ostatnia szansa.
Czy Muszyna zgodził się łatwo, czy kazał się prosić? Nikogo przy rozmowie nie było, tylko to śpiące dziecko. Przez uchylone drzwi na balkon widzieli, coraz ciemniejsze, wzgórza za rzeką. Jeszcze gęsi odzywały się na łąkach, wiało wieczornym chłodem. Zegar na kościelnej wieży wybił ósmą, skrzypiały źle naoliwione kółka. I tak, pochyleni nad wózkiem, mogli ten plan uzgodnić.
Muszyna zgodził się na wszystko, bo co miał robić? Jasne. Wyglądał jak ten najgorszy spod budki z piwem. Ani pieniędzy, ani dokąd wracać. Dał się wciągnąć przewodniczącemu w jego nieczystą grę.
Wróciła Myszka — żona Henryka. Do ósmej miała dyżur w Domu Kultury. Drobna, szczupła — uśmiechnęła się do Muszyny serdecznie.
— Poznajcie się — powiedział Turoń. — Mój kolega.
Starsza córeczka Turoniów, Małgosia, usiadła ojcu na kolanach.
— Tatusiu, panu Wesołowskiemu zginął Cezar. Cały dzień go szukał.
— I co, znalazł?
— Nie, ale za to kotka mu zaniosłyśmy. Takiego małego, rudego.
Mężczyźni śmieli się. Myszka podała kolację na zielonych talerzach: kiełbasę w plasterkach, ser, sałatkę z rzodkiewek i groszku. Pili herbatę w wysokich szklankach. Pachniały narcyzy, chleb był świeży. Turoń poweselał — śmiał się głośno. Wspominali szkołę, Muszyna opowiadał o Bolku Kopenhadze.
— Pamiętam, jak zrobił nas w konia. To z Kopenhagą poszliśmy na popijawę do „Rycerskiej”. Miał płacić, ale w pewnej chwili wyszedł do klozetu i stamtąd, pewno przez okienko, na ulicę. Czekaliśmy z jednym gościem do późna. Awantura była, nie mieliśmy grosza przy duszy.
— Cały Bolek, cały Bolek — śmiał się Henryk.
Kiedy za oknami pociemniało, Myszka zapaliła lampę. Abażur był słomiany — na ścianach zakołysały się plamy światła.
Późno było, kiedy poszli do Lenki. Mieszkała z matką, staruszką, na drugim końcu miasta. Szli krótszą drogą, przez pola.
— Na razie tam zamieszkasz, a potem zobaczymy — powiedział Turoń.
Muszyna milczał.
Rano przyszedł do prezydium na zebranie rady, które miało zacząć się o dziewiątej. Henryk czekał na niego w gabinecie. Muszyna zmienił się nie do poznania — Stefcia gońcówna spojrzała zdziwiona. Był w sportowej marynarce (pożyczonej od Turonia), miał czystą koszulę i nowy krawat. Pachniał kremem „Nivea”. Na jego ramieniu wisiał aparat fotograficzny — lustrzanka (także własność Turonia).
— Witaj! — powiedział przewodniczący stając w drzwiach. Wprowadził Muszynę do gabinetu.
O dziewiątej wyszli na zebranie. Lenka wzięła plik kartek podaniowego papieru i poszła za nimi. Miała protokołować.
Zebrania rady odbywają się u nas raz w miesiącu. Towarzysze radni omawiają najważniejsze sprawy naszego miasta. W sali konferencyjnej na parterze zebrało się całe prezydium. Był dyrektor szpitala Gniazdowski, inżynier Szafranek — kierownik Miejskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego, nauczyciel Szeląg i dyrektor gimnazjum Kwasiborski. Przyszła żona sekretarza Miedzy — Helenka — przewodnicząca miejscowego Koła Ligi Kobiet. Major Popielak, komendant naszej MO, rozmawiał z dyrektorem Fabryki Przetworów Owocowych — Kuleszą. Wszyscy palili. Architekt powiatowy Targowski papierosa z ustnikiem „Carmen”, inżynier Szafranek fajkę. Chmura dymu wisiała nad stołem.
Muszyna z Turoniem usiedli. Turoń miał przewodniczyć. Wyjął z płaskiej teczki notatnik, zaczął przeglądać. Lenka przysunęła mały stolik bliżej okna (i tu na parapecie stały paprotki). Muszyna uśmiechnął się do niej. Odgarnęła z czoła kosmyk włosów. Położyła na stoliku plik kartek, zaczęła temperować ołówek.
Zebrani czekali kilka minut na sekretarza Miedzę. Wszedł w końcu zostawiając szeroko otwarte drzwi na korytarz (ktoś zerwał się i zamknął). Rozmowy przy stole zasłanym zielonym suknem przycichły. Sekretarz obszedł stół raźnym krokiem, sapiąc i wypinając brzuch. Był dużym, tęgim mężczyzną. Kołnierzyk niebieskiej koszuli miał wyłożony na klapy marynarki. Widać było szelki przytrzymujące spodnie. Niósł dużą skórzaną teczkę.
— Dzień dobry, towarzysze, dzień dobry! Dlaczego nie zaczynacie?
Usiadł na wolnym krześle, koło dyrektora Gniazdowskiego, po drugiej stronie stołu — wyjął z teczki papiery. Potem zaczął nakładać okulary. Duży metalowy futerał położył na zielonym suknie. Chwilę było cicho — zebrani słyszeli tylko sapanie sekretarza i gwar spod budki z piwem za otwartymi oknami. Przez plac, jak wczoraj, przejechała milicyjna nyska.
„Piesi, korzystajcie z białych pasów na jezdniach!” — zahuczał głośnik. Turoń wstał.
— Pozwólcie, towarzysze, że zacznę od prezentacji mojego serdecznego przyjaciela, Andrzeja Muszyny. Kolega jest dziennikarzem, pracuje w centralnej prasie. Przyjechał do nas na kilka miesięcy, aby zapoznać się z terenem i naszymi problemami. Zamierza po powrocie napisać cykl reportaży czy nawet książkę — tu przewodniczący pochylił się nad gościem — prawda, Andrzeju?
Wszyscy na nich patrzyli. Muszyna, trochę speszony, wstał i ukłonił się zebranym. Wydawało się, że zawadza mu aparat lustrzanka przewieszony przez ramię.
— Tak jest — powiedział cicho. — Reportaże.
— Otóż — mówił Turoń uśmiechając się do radnych — kolega ma do nas prośbę. Chciałby uczestniczyć w dzisiejszym zebraniu, a także, ewentualnie, w następnych. Żywi nadzieję, że we wszystkich sprawach będziemy mu udzielać niezbędnych wyjaśnień. Czy tak, Andrzeju? — I znów pochylił się nad stołem.
— Owszem — powiedział cicho Muszyna. Spojrzał między głowami Miedzy i dyrektora Gniazdowskiego na Lenkę.
— Aby formalności stało się zadość — ciągnął Turoń — pozwól no, redaktorze, legitymację!
Muszyna podał Henrykowi kartonik w plastykowej okładce. Przewodniczący rzucił okiem, podniósł na chwilę do góry i powiedział:
— W porządku! — Zapytał jeszcze: — Czy towarzysze wyrażają zgodę?
Wszyscy w milczeniu patrzyli przed siebie. Tylko Miedza zakaszlał. — Zgoda, zgoda!
— Dziękuję! — powiedział przewodniczący, a zaraz po nim, unosząc się z krzesła, powtórzył jak echo Muszyna: — Dziękuję.
Dalszy przebieg zebrania zilustruje najlepiej brudnopis protokołu Lenki. Zwykle po zebraniach przez kilka dni przepisywała protokoły na czysto. W kilku kopiach, które następnie wysyłała do zainteresowanych osób. Na kartkach brudnopisów notowała drobnym pismem wszystko, co zebrani mówili. Później mniej ważne szczegóły wykreślała. Na marginesach rysowała czasem kotki i zajączki, kobiece główki, a także (w nawiasach) pisała uwagi o wyglądzie zebranych i ich zachowaniu. Protokół dzisiejszego zebrania brzmiał, jak następuje:
Po prezentacji redaktora Muszyny przewodniczący Turoń proponuje, aby najpierw rozpatrzono sprawy bieżące, a później węzłowe zagadnienia dotyczące podziału kredytów uzyskanych na rozwój bazy turystyczno-sportowej.
Zebrani w milczeniu wyrażają zgodę.
Jako pierwszy zabrał głos towarzysz Miedza Eugeniusz. Chciałby wiedzieć, dlaczego jeszcze nie jest gotowa trybuna przed budynkiem prezydium. Za trzy dni pochód, a tu same deski leżą i nie dokończony szkielet. Deski nie są należycie zabezpieczone — co to za bałaganiarska robota? (Jak zwykle: głośno i niegrzecznie! — uwaga Lenki.)
Wyjaśnienie składa kierownik Wydziału Gospodarki Komunalnej — towarzysz Rybaczyński. Sprawa trybuny wygląda tak: stolarz, właściciel prywatnego zakładu, obywatel Groszek Jan („jak wiecie, towarzysze, nie ma w naszym mieście państwowego zakładu stolarskiego”), odmawia wykonania trybuny, ponieważ twierdzi, że nie otrzymał właściwego materiału. Domaga się kantówki i desek trzeciej klasy. Poprzednio zaczął robić, a teraz robotę przerwał.
Przewodniczący Turoń: — Trzeba, towarzyszu Rybaczyński, zająć się tą sprawą osobiście i to natychmiast!
Towarzysz Miedza: — Groszek musi skończyć trybunę bez gadania! Co to za porządki, żeby stolarz dyktował nam warunki? Deski ma, niech robi!
Kierownik Rybaczyński obiecuje, że zajmie się energicznie sprawą. Zebrani przyjmują jego oświadczenie do wiadomości. Przewodniczący Turoń: — Panno Lenko, proszę zapisać!
Tyle sprawy bieżące. („Z dużej chmury mały deszcz” — na marginesie koślawymi literami.)
Przewodniczący Turoń prosi zebranych o ponowne zastanowienie się nad wykorzystaniem funduszy uzyskanych na rozwój bazy turystyczno-sportowej. Proponuje, żeby wybudować boisko dla młodzieży oraz skocznię narciarską, natomiast radzi zrezygnować z budowy jeszcze jednej restauracji.
Towarzysz Miedza przypomina, że już na poprzednich zebraniach zarysowały się różne opinie na ten temat. On ma wyrobione zdanie: uważa, że propozycja budowy restauracji z motelem jest najlepsza. Do restauracji będzie można zaangażować cygańską orkiestrę.
Stanowisko sekretarza popiera dyrektor Szafranek.
Przewodniczący Turoń: — Proponuję zastanowić się jeszcze nad tą sprawą, towarzysze. Są w naszym mieście dwie państwowe restauracje i jedna prywatna. Brak nam za to wielu innych, potrzebniejszych, obiektów. Nasza młodzież nie ma w ogóle boiska sportowego. Na górkach za miastem możemy wybudować wyciąg narciarski lub skocznię. Chodzi o rozwijanie w młodzieży zamiłowania do sportu, o odciągnięcie jej spod budek z piwem i włóczenia się po ulicach.
Tu wtrąca pytanie redaktor Muszyna: — Przepraszam, towarzyszu przewodniczący, czy rzeczywiście nie ma u was boiska?
Turoń: — Nie ma naprawdę, towarzyszu redaktorze!
(Co tam Miedziunio tak pilnie notuje? — uwaga Lenki.)
Sekretarz mówi, że sprawę można by przemyśleć. — Rzeczywiście, możemy jeszcze podyskutować. Czy do mnie tylko należy ostatnie słowo?
Proponuje odłożyć decyzję do następnego zebrania rady. Zebrani w milczeniu przyjmują wniosek.
Major Popielak występuje z projektem radiofonizacji miasta. Megafony będą założone na co trzecim słupie trakcji oświetleniowej. Studio w budynku komendy. Chodzi o możliwość pouczania i instruowania obywateli, jak mają zachowywać się w miejscach publicznych, na jezdniach, chodnikach i drogach. Poza tym, zdaniem majora, ludzie chętnie będą słuchać muzyki z płyt.
Przewodniczący Turoń protestuje. Mówi, że sam wprawdzie mieszka za miastem, ale sądzi, że ci, co mieszkają w centrum, nie byliby zadowoleni. Dość mamy hałasów. Chcemy w domach wypocząć w ciszy i spokoju!
— Muzyka to hałas dla kolegi przewodniczącego? — pyta Popielak.
— Z głośnika zawsze! — odpowiada Turoń.
Redaktorowi Muszynie wystarczy głośnik na dachu nyski. Jest u nas dopiero dwa dni i zna już wszystkie hasła na pamięć. (Dlaczego nikt się nie śmieje z dowcipu pana redaktora? — uwaga Lenki.)
Przewodniczący Turoń: — Domyślam się, jaka ta wasza muzyka będzie, towarzyszu majorze. Marsze, marsze!
Proponuje, żeby szczegółowe rozpatrzenie projektu komendanta odłożyć na później. Trzeba wysłuchać opinii mieszkańców okolicznych domów.
Zebrani w milczeniu przyjmują propozycję.
Ostatnia część zebrania — wolne wnioski. Prosi o głos nauczyciel Szeląg Mieczysław. Ma wątpliwości, co do udziału w uroczystościach pierwszomajowych obywatela Wesołowskiego Franciszka — byłego hallerczyka. Obywatel Wesołowski, jego zdaniem, jest weteranem obcym klasowo i nie powinien stać na trybunie obok takich towarzyszy, jak sekretarz Miedza, dyrektor Gniazdowski czy towarzysz Kotula z województwa.
Zebrani nie wypowiadają się w tej sprawie. Towarzysz Miedza pyta, kto to jest Wesołowski. Wyjaśnia kierownik Rybaczyński:
— Ob. Wesołowski Franciszek jest staruszkiem emerytem. Ma siedemdziesiąt dziewięć lat, mieszka przy ulicy Projektowanej. Co roku wysyłane jest do niego zaproszenie na trybunę honorową. Był żołnierzem armii generała Hallera. Przed wojną stał na trybunie podczas święta Trzeciego Maja. Dlatego przyzwyczaił się.
Miedza (kaszląc): — Aha!
Przewodniczący Turoń: — Sprawa staruszka Wesołowskiego jest rozpatrywana co roku od nowa. Może towarzysze raz na zawsze postanowią: „tak” albo „nie”. Po co tracić niepotrzebnie czas?
Przewodniczący głosuje za „tak”. Wesołowski ma siedemdziesiąt dziewięć lat. Komu przeszkadza jego niebieski mundur?
— Nie dzielmy weteranów na swoich i obcych klasowo, towarzysze.
Zebrani milczą nadal. Przewodniczący mówi: — Proszę zanotować: „Wyrażono zgodę na udział staruszka Wesołowskiego w obchodach”.
Niżej Lenka napisała dużymi literami: „Na tym zebranie zakończono”. I postawiła wykrzyknik.
Radni zaczęli podnosić się z krzeseł. Do Muszyny podszedł sekretarz Miedza (po drodze zapinał żółtą teczkę).
— Serdecznie witam towarzysza redaktora! Kiedy wpadniecie do komitetu? Zawsze dla was będę miał czas, pamiętajcie! — Wyciągnął dużą rękę.
— Jeszcze go drzwiami będziecie wyrzucać, a on wejdzie oknem! — zażartował Turoń.
Miedza śmiał się: — Porywam wam redaktora, a wy nic? — I do Muszyny: — Może jutro wpadniecie?
Umówili się na dziesiątą. Redaktor zapisał godzinę w notesie. Rozmawiali jeszcze chwilę stojąc nad zielonym suknem. Zebrani powoli opuszczali salę.
— Józek! — zawołał sekretarz do dyrektora Gniazdowskiego. — Zaczekaj! — Pożegnał się i wyszedł. Słychać było na korytarzu tubalny głos i śmiech.
Turoń uderzył Muszynę po ramieniu. — No co? Rekin połknął haczyk!
Roześmieli się głośno, aż Lenka (ona jedna została w pustej sali) zdziwiona uniosła głowę. „Piesi, przechodźcie jezdnię po białych pasach!” — zahuczał na placu radiowóz.