Człowiek zwierzę/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

O godzinie kwadrans na dwunastą, punktualnie trąbka na moście Europejskim dwukrotnym sygnałem zwiastowała przybycie pociągu pospiesznego z Hawru.
Pociąg wyjeżdżał właśnie z tunelu Batignolles; wkrótce zwrotnice zostały nastawione i pociąg wjechał na stację, gwizdnąwszy krótko, chrzęszcząc i skrzypiąc osiami, dymiąc, ociekając wodą, od Rouen bowiem deszcz nie przestawał smagać ani na chwilę.
Konduktorzy jeszcze nie poodkręcali klamek u wagonów, kiedy drzwiczki jednego z przedziałów otworzyły się prędko i Seweryna wyskoczyła żywo na podjazd, przed zatrzymaniem się pociągu.
Wagon jej znajdował się na końcu, musiała się więc spieszyć, ażeby dostać się czemprędzej do lokomotywy, wśród popychającego się tłumu podróżnych, którzy powysiadali z wagonów, wśród dzieci i pakunków.
Jakób w stał na platformie, czekając na wjechanie do remizy, a Pecqueux tymczasem wycierał miedź ścierką.
— Więc zgoda — rzekła, wspinając się na palce. — Będę o godzinie trzeciej przy ulicy Cardinet, a pan będzie łaskaw przedstawić mnie naczelnikowi, ażebym mogła mu podziękować.
To Roubaud wymyślił ten pretekst do podziękowania naczelnikowi magazynów za jakąś drobną kiedyś przysługę. W ten sposób powierzona zostanie opiece mechanika, będzie mogła bardziej zacieśnić węzły przyjaźni i bardziej na niego oddziałać.
Ale Jakób, poczerniały od węgla, przemokły od deszczu, zmęczony wiatrem i ulewą, patrzył na nią ostro, nic nie odpowiadając.
Mężowi nie odmówił, wyjeżdżając z Hawru, na myśl jednak, że się z nią znajdzie sam na sam, wszystko się w nim burzyło, bo czuł dobrze, że pragnie ją teraz.
— Nieprawdaż? — podchwyciła uśmiechnięta, ze słodkiem spojrzeniem pieszczącem, pomimo zdziwienia i pewnego wstrętu, jakiego doznawała, widząc go tak brudnego, zaledwie podobnego do człowieka — dobrze? liczę na pana.
Kiedy się jeszcze wspięła, opierając się ręką w rękawiczce o klamrę żelazną, Pacqueux ostrzegł ją grzecznie:
— Niech pani uważa, bo się pani powala.
Jakób musiał wreszcie odpowiedzieć.
Odezwał się z przymusem:
— Tak, na ulicy Cardinet... Byleby ten wściekły deszcz nie roztopił mnie do reszty... Co za psi czas!
Wzruszył ją ten stan opłakany, w jakim się znajdował, i dodała, jakby to dla niej tak się nacierpiał;
— O! jakżeś pan był biedny! kiedy mnie było tak dobrze! Doprawdy, wie pan, myślałam o panu, i martwił mnie niezmiernie ten potopi... A gdyśmy wyjeżdżali tak się cieszyłam, myśląc, że pan mnie odwozi zrana i z powrotem przywiezie pociągiem wieczornym!
Lecz ta serdeczna poufałość, tak miła, zdawała się go tylko jeszcze bardziej niepokoić.
Widocznie się też ucieszył, gdy jakiś głos zawołał:
„Wtył!“.
Sięgnął prędko po gwizdawkę, a palacz odsunął młodą kobietę.
— O trzeciej!
— Tak, o trzeciej!
Lokomotywa ruszyła z miejsca, a Seweryna została i wyszła z podjazdu.
Po wyjściu z dworca, na ulicy Amsterdamskiej, kiedy otwierała parasolkę, ucieszyła się, zobaczywszy, że deszcz już nie pada.
Udała się na plac Hawru, zastanowiwszy się, że najlepiej będzie zaraz zjeść śniadanie.
Było wpół do dwunastej, weszła do restauracji, na rogu ulicy św. Łazarza, i kazała sobie podać jajek na miękko i kotlet. Potem, jedząc powoli, pogrążyła się w myśli, które ją trapiły już od tygodnia, a twarz jej blada, zmęczona, nie miała teraz właściwego sobie uśmiechu łagodnego i powabnego.
Roubaud poprzedniego dnia, w dwa dni po badaniu ich w Rouen, uważając dłuższe wyczekiwanie za niebezpieczne, postanowił ją wysłać, dla zobaczenia się z panem Camy-Lamotte nie w ministerjum, lecz w jego własnem mieszkaniu przy ulicy Rocher, gdzie miał pałac, sąsiadujący właśnie z pałacem Grandmorrina.
Wiedziała, że go tam zastanie o pierwszej i nie spieszyła się, namyślała się, co ma mu powiedzieć, starała się przewidzieć, co on jej odpowie, ażeby się niczem nie zmieszać.
W przeddzień nowy powód do niepokoju przyspieszył jej podróż. Dowiedzieli się z plotek na stacji, że pani Lebleu i Filomena opowiadały wszystkim, iż zarząd da niezawodnie dymisję Roubaudowi, jako skompromitowanemu, a co najgorsza, p. Dabadie, wprost zapytany, nie zaprzeczył wcale, co nadawało znaczenia tej wiadomości.
Pilnem więc było niesłychanie, ażeby jechała czemprędzej do Paryża, dla obrony swej sprawy, a szczególniej dla pozyskania protekcji osoby tak wpływowej, jak przedtem był prezes.
Po za tą jednak potrzebą, tłomaczącą przynajmniej wyjazd, było jeszcze niepowściągnione pragnienie, pragnienie palące, które zbrodniarza popycha do oddania się w ręce sądu, byleby tylko w niepewności nie pozostawał.
Niepewność ich zabijała, odkąd czuli, że są odkryci, odkąd Jakób powiedział, że sąd podejrzewa o zbrodnie dwie osoby. Gubili się w domysłach, czy to list znaleziony wykrył wszystko, czy jakie fakty inne, na które dopiero teraz zwrócono uwagę; co chwila spodziewali się nowych badań i aresztowania, a przerażenie ich tak się wzmogło, że najdrobniejsze fakty dokoła nich wydawały im się tak groźnemi, iż w końcu woleliby nawet katastrofę, niż te ciągłe alarmy.
Mieć już pewność f dłużej nie cierpieć.
Seweryna zjadła kotlet tak zamyślona, że ocknęła się potem nagle jakby ze snu, ze zdziwieniem, że się znajduje w miejscu publicznem.
Wszystko jej się wydawało gorzkiem, jedzenie nie chciało przejść przez gardło, wstręt nawet czuła do kawy.
Daremnie jednak jadła powoli, zaledwie kwadrans był po dwunastej, kiedy wyszła z restauracji.
Trzeba jeszcze było zabić trzy kwadranse czasu!
Ona, co ubóstwiała Paryż, która tak lubiła chodzić po ulicach swobodnie, ile razy tylko przyjechała, teraz czuła się niepewną siebie, zalęknioną, niecierpliwiła się, ażeby raz już się upewnić i ze wszystkiem skończyć.
Chodniki wysychały, wiatr ciepły kończył rozpędzać chmury.
Poszła przez ulicę Tunehet, znalazła się na targu kwiatów marcowych, pierwiosnków i azalij, jakie dają blade dnie schyłku zimy.
Przez pół godziny krążyła wśród tych zwiastunów spieszącej wiosny, ogarnięta znów zadumą, myśląc o Jakóbie, jako o nieprzyjacielu, którego powinna była rozbroić.
Zdawało jej się, że była już po wizycie przy ulicy Rocher, że wszystko tam dobrze poszło, że pozostawało jej tylko zapewnić sobie milczenie tego chłopca; zadanie było trudne i pracowała myślą nad układaniem planów romantycznych. Ale czyniła to bez znużenia, bez zgrozy, z udaną łagodnością.
Poczem nagle spostrzegła godzinę na zegarze w kiosku; dziesięć minut po pierwszej.
Złożenie wizyty znaglało już ją teraz, rzeczywistość przypomniała się jej dotkliwie, pospieszyła czemprędzej na ulicę Rocher.
Pałac pana Camy-Lamotte znajdował się przy zbiegu tej ulicy z Neapolitańską i Seweryna musiała przejść obok pałacu Grandmorrina, pustego, niemego z zapuszczonemi roletami.
Oczy podniosła i przyspieszyła kroku.
Przypomniała się jej pierwsza tu wizyta, dom ten wielki wydał się jej strasznym.
A gdy nieco dalej obróciła się ruchem instynktownym, patrząc wtył, jakby była ścigana przez kogo, ujrzała na chodniku sędziego śledczego z Rouen, pana Denizet, który również podążał tą ulicą.
Zdrętwiała.
Czy zauważył ją, jak spoglądała na ten dom?
Ale on szedł spokojnie i dała mu się wy przedzie; sama teraz postępowała za nim z wielkim strachem.
I znowu serce jej zabiło mocno, gdy zobaczyła, że na rogu ulicy Neapolitańskiej zadzwonił do Dana Camy-Lamotte.
Jeszcze większy ją strach owładnął.
Teraz już nie ośmieli się tam wejść.
Zawróciła minęła ulicę Edymburską i udała się aż na most Europejski.
Tu dopiero czuła się bezpieczną.
I, nie wiedząc już, dokąd iść i co czynić, stanęła nieruchomo przy balustradzie, patrząc miedzy żelaznemi belkami na rozległa przestrzeń stacji gdzie pociągi manewrowały bezustannie.
Ścigała je przerażonemi oczyma, a jednocześnie myślała, że sędzia niezawodnie poszedł tam dla ich sprawy i że ich los rozstrzygał się właśnie w tej chwili.
Wtedy taka ją zdjęła rozpacz, że dręczyła ją chęć, zamiast powrócić na ulicę Rocher, rzucić się natychmiast pod pociąg.
Właśnie wychodził jeden z wielkiej szachownicy pokrzyżowanych szyn, patrzyła nań jak zbliżał się i przejechał tuż przed nią, wyrzucając z siebie aż do jej twarzy ciepły kłąb pary białej...
Potem znowu bezużyteczność jej podróży, cierpienie straszne, jakieby z sobą przywiozła z powrotem, gdyby nie miała dość siły, ażeby pójść dla nabrania pewności, tak żywo przedstawiły się w jej umyśle, że pozostawiła sobie jeszcze piąć minut, dla zdobycia się na odwagą.
Lokomotywy gwizdały; oczyma goniła jedną z nich, niewielką, prowadzącą pociąg za rogatką miejską, a gdy wzrok jej zwrócił się nalewo, rozróżniła po za gmachem ekspedycji, wgórze okno matki Wiktorji, to okno, gdzie widziała się jeszcze opartą i wyglądającą wraz z mężem, przed okropną sceną, która sprowadziła ich nieszczęście.
To w niej obudziło poczucie niebezpieczeństwa i taki ostry ból ją przejął, że uczuła się gotową zwierzyć się już ze wszystkiem, byleby raz już skończyć.
Dźwięki trąbki, turkot przeciągły, ogłuszały ją, gdy gęste dymy zasłaniały widnokrąg, wzlatując ku wielkiemu pogodnemu niebu Paryża.
Znów skierowała się na ulicę Rocher, idąc tam jakby dla samobójstwa, przyspieszonym krokiem, w nagłej obawie, że nikogo już tam nie zastanie.
Kiedy Seweryna pociągnęła za gałkę od dzwonka, zmroził jej mózg przestrach.
Ale już lokaj wprowadził ją do przedpokoju i posadził, zapytawszy o nazwisko. A przez drzwi, zlekka uchylone, słyszała bardzo wyraźnie żywą rozmowę dwóch głosów. Naraz cisza nastąpiła, głęboka, zupełna.
Rozróżniała już tylko bicie głuche krwi w swych skroniach, mówiła sobie jednak, że sędzia naradza się jeszcze i że będzie musiała zapewne czekać długo; to czekanie wydawało jej się nieznośnem, trudnem do wytrzymania.
Jakiej wiec doznała niespodzianki, gdy lokaj wezwał ją i wprowadził.
Sądzia niewątpliwie wcale nie wyszedł. Odgadywała, że czai się za drzwiami.
Był to wielki gabinet z czarnymi meblami, zasłany grubym dywanem, obwieszony cieżkiemi portjerami, tak zaopatrzony troskliwie, że nie przemknął tu żaden odgłos zzewnątrz. Jednakże przy całej powadze surowej, znajdowały się tu kwiaty, blade róże w koszyku bronzowym. Znamionowało to jakby wdzięk ukryty, upodobanie do przyjemnego życia, poza pozorami surowości.
Pan domu stał w starannie zapiętym surducie, z miną także surową na twarzy szczupłej, którą rozszerzały trochę siwiejące faworyty; znać było w nim jeszcze elegancje dawnego światowca i pięknego mężczyzny, pozostała mu jeszcze zręczność w ruchach, a w wymuszonej sztywności urzędowej przebijała żywa dystynkcja.
W półświetle pokoju wyglądał bardzo po pańsku.
Seweryna, wchodząc, odurzoną została owem ciepłem powietrzem, zaduszonem wśród obić; widziała przed sobą tylko pana Camy-Lamotte, który patrzył, jak się zbliżała.
Wcale nie prosił jej siedzieć i jakby umyślnie nie otwierał ust pierwszy, ażeby mu sama wytłomaczyła powód wizyty.
Przedłużyło to ciszę, aż pod działaniem gwałtownej reakcji nagle zapanowała zupełnie nad sobą, stała się bardzo spokojną i bardzo przezorną.
— Wybaczy pan — rzekła — ośmielam się przypomnieć życzliwości pańskiej. Wiadomo panu, jaką poniosłam niepowetowaną stratę, i w opuszczeniu, w jakiem się znajduję teraz, ośmieliłam się pomyśleć o panu, ażeby nas pan bronić zechciał i użyczył choć trochę takiej protekcji, jak pański przyjaciel, a mój nieodżałowany protektor.
Wtedy pan Camy-Lamotte nie mógł już nie prosić, aby usiadła, bo powiedziane to zostało tonem tak doskonałym, bez zbytniej uniżoności ani przesadzonego zmartwienia, dzięki subtelnej sztuce obłudy kobiecej.
Nic jednak nie rzekł jeszcze, tylko usiadł, czekając co powie.
Mówiła więc dalej, widząc, ze ma rzecz całą przedstawić.
— Pozwalam sobie odświeżyć wspomnienia pańskie, przypominając panu, że miałam zaszczyt widywać pana w Doinville! A! szczęśliwe to były dla mnie czasy! Dziś złe czasy nastały, pan tylko nam pozostałeś i przychodzą błagać pana w imieniu tego, którego straciliśmy, pana, który go tak kochał, dokończ dobrego uczynku jego, zastąp go pan przy mnie.
Wahał sią, przypatrywał się jej i wszystkie podejrzenia rozchwiały się w nim, tak mu się wydawała naturalną i ujmującą w żalu swym i prośbach.
Liścik, znaleziony przez niego w papierach Grandmorrina, te dwa wiersze niepodpisane, mogły, jak myślał, pochodzić tylko od niej, której względy, dla prezesa znal dobrze, i przed chwilą jeszcze samo oznajmienie jej wizyty bardziej go jeszcze upewniło. Przerwał rozmowę z sędzią po to tylko, ażeby utrwalić ostatecznie swe przeświadczenie.
A tu jakże ją uważać za winowajczynią, gdy taka spokojna i łagodna.
Lecz postanowił się przekonać. I, zachowując nadal minę surową, rzekł:
— Niech pani mówi jaśniej... Pamiętam doskonale i jaknajchętniej pragnę być pani użytecznym, jeżeli nic nie stanie na przeszkodzie.
Seweryna wtedy opowiedziała mu wręcz, jak mąż jej zagrożony jest dymisją. Zazdroszczono mu bardzo prawdziwych jego zasług i wysokiej protekcji, która go dotąd osłaniała.
Teraz, kiedy go uważano za pozbawionego obrony, miano nadzieję zatryumfowania i podwojono zabiegi. Nikogo zresztą nie wymieniała, mówiła ogólnie, pomimo groźnego niebezpieczeństwa.
Już to samo, że przyjechała do Paryża, świadczyło, jak musiała być przekonana o potrzebie szybkiego przeciwdziałania. Może jutro byłoby tuż zapóżno.
Wszystko to wypowiedziała z taką obfitością logicznych szczegółów, z tak rozsądnem rozumowaniem, tak przekonywująco, iż doprawdy wydawało się niepodobnem, ażeby się trudziła w innym celu.
P. Camy-Lamotte przyglądał się jej bacznie, nie pomijając nawet lekkich drgnień jej warg, wreszcie zadał pierwszy cios:
— Ale dlaczegóż zarząd miałby dać dymisję mężowi pani? Przecież niema mu nic poważnego do zarzucenia.
Ona także nie spuszczała z niego oczu, śledząc najdrobniejsze zmarszczki na twarzy, pytając się w myśli, czy znalazł list, i pomimo niewinnego napozór pytania jego, nagle nabrała pewności, że list był tu, w gabinecie, w którejś szufladzie, i on dobrze wiedział, skoro zastawiał na nią zasadzkę, pragnąc zobaczyć, czy ośmieli się mówić o prawdziwych przyczynach dymisji. Zresztą zanadto ton głosu zaakcentował, a uczuła zarazem, jak sięgają głąb jej duszy blade oczy znużonego człowieka.
Odważnie stawiła czoło niebezpieczeństwu.
— Mój Boże, to prawdziwa potworność, proszą pana, posądzają nas, żeśmy zabili naszego dobroczyńcą dla tego nieszczęśliwego testamentu. Nie mieliśmy kłopotu z wykazaniem naszej niewinności. Ale zawsze coś pozostaje z tych oskarżeń ohydnych, a zarząd lęka się zapewne skandalu.
Znów zdziwiony został i zbity z tropu tą otwartością, mającą nawet akcent szczerości.
Zresztą pierwszem spojrzeniem osądziwszy ja lekceważąco, jako pospolitą kobietę, teraz zaczynał zmieniać to zdanie.
Wydawała mu się już niezmiernie powabną, przy uległej łagodności oczu niebieskich, pod ciemnemi włosami, nadającemi jej równocześnie wyraz pewnej energji.
I myślał o swym przyjacielu Grandmorrinie, zdjęty zazdrością podziwu: ten człowiek o dwadzieścia lat od niego starszy, miał aż do śmierci takie istoty, kiedy on musiał się już wyrzec takich klejnocików, ażeby nie stracić resztek zdrowia.
Wyglądała rzeczywiście bardzo ładnie, bardzo ujmująco; na ustach jego zjawił się też uśmiech amatora teraz bezinteresownego, wraz z zimną miną urzędnika, mającego fatalną sprawę na karku.
Lecz Seweryna przez zuchwalstwo, właściwe kobiecie, czującej swą przewagę, jaknajniefortunniej dodała:
— Ludzie tacy, jak my, nie zabijają dla pieniędzy. Innej pobudki byłoby potrzeba, a pobudki takiej nie było...
Spojrzał na nią i widział, jak usta jej zadrgały w kącikach.
To ona. Odtąd przekonanie miał jaknajzupełniejsze.
I ona także zrozumiała niezwłocznie, iż sama się zgubiła, poznała to po zniknięciu uśmiechu i nerwowem zaciśnięciu jego warg.
Uczuła się tak słabą, jakby ją życie opuszczało.
Jednak siedziała prosto na krześle, słyszała swój głos, jak wymawiał niezmienionym tonem wyrazy, jakie powiedzieć było trzeba.
Rozmowa trwała dalej, ale już nie mieli sobie nic do powiedzenia, chociaż w słowach ich błahych o przedmiotach obojętnych, przebijały te myśli, których nie chcieli wygłosić.
On miał list, a ona list ten napisała.
To dawało się zrozumieć nawet z chwilowego milczenia.
— Tak, pani — odezwał się wreszcie — nie odmawiam wstawienia się do zarządu, jeżeli rzeczywiście pani na to zasługujesz. Spodziewam się właśnie dziś wieczorem naczelnika eksploatacji w innym interesie. Ale! będę potrzebował kilku notatek. O! proszę! napisz pani nazwisko, wiek, stan służby swego męża, wreszcie wszystko, co może się przydać.
I przysunął do niej mały stoliczek, przestając na nią patrzeć, ażeby jej zanadto nie przestraszyć.
Wstrząsnęła się cała, chciał mieć kartkę z jej pismem, ażeby je porównać z listem.
Przez chwilę z rozpaczą starała się wymyślić jaki powód, który uchroniłby ją od pisania. Potem się zastanowiła.
Poco? skoro wiedział?
Nie w ten, to w inny sposób, zawsze może mieć kilka wierszy jej pisma.
Więc już bez widocznego zmieszania, z miną, jaknajspokojniejszą w świecie, pisała, czego żądał, a on, stojąc za nią, poznawał wybornie pismo, śmielsze, choć mniej drżące, niż w owym liście.
I uznał ostatecznie za bardzo odważną tę kobietę delikatną i znowu się uśmiechał, teraz, kiedy nie mogła tego widzieć, uśmiechał sią, jak człowiek, którego mogą jeszcze wdzięki wzruszyć, przy gruntownem doświadczeniu we wszystkich rzeczach.
Wistocie, jak sądził, nie warto było się trudzić dla sprawiedliwości.
Dbał tylko o przyzwoitość względem systemu rządowego, któremu służył.
— Pani mi to da, a ja się dowiem, postaram się, ażeby było jaknajlepiej.
— Bardzo wdzięczna jestem panu. Teraz przy pańskiem poparciu spokojna być mogę o męża... i mogę uważać całą sprawę jako już załatwioną, nieprawdaż?
— O! nie! ja się do niczego nie obowiązuję... Muszę najpierw zobaczyć i namyślić się.
Rzeczywiście wahał się, nie wiedząc, jak ma postąpić z Roubaudami.
I ona jedno tylko miała na myśli, jedną troskę, odkąd się zdała na jego łaskę: to jego wahanie mogło ją ocalić lub zgubić, choćby nawet nie odgadła pobudek jakiemiby się kierował.
— O! niech pan pomyśli o naszym niepokoju. Pan mi nie pozwolisz odejść bez tego, że mnie upewnisz.
— Niestety, moja pani, nie mogę nic twierdzić teraz. Niech pani czeka.
Popychał ją ku drzwiom.
Odchodziła strapiona, strwożona, zmieszana, prawie gotowa przyznać się do wszystkiego głośno, byleby go tylko zmusić do powiedzenia, co zamierza z nimi uczynić.
Chciała jeszcze chwilę poczekać, spodziewając się, że wymyśli jaki fortel i zawołała:
— A zapomniałam, chciałam pana jeszcze prosić o radę względem tego nieszczęsnego testamentu... Jak pan sądzi, czy się mamy zrzec zapisu?
— Prawo jest po stronie państwa — odparł poważnie. — Rzecz to więc własnej chęci i okoliczności.
Na progu już była, ale jeszcze raz starała się spróbować.
— Błagam pana, niech mi pan nie da tak odejść, niech mi pan powie, że mogę mieć nadzieję.
I jakby przez zapomnienie ujęła go za rękę.
Usunął dłoń swą. Ale tak na niego spojrzała pięknemi oczyma, tak namiętnemi w tej prośbie, że go wzruszyła.
— No, to niech pani przyjdzie o piątej, będę mógł co pani powiedzieć.
Odeszła, opuściła pałac bardziej jeszcze zakłopotana, niż przed przyjściem.
Położenie się wyjaśniło, a los jej pozostał w zawieszeniu, pod groźbą niezwłocznego aresztowania.
Jak tu wytrzymać do godziny piątej?
Nagle przypomniała sobie Jakóba, o którym już zapomniała poniekąd; i on także mógłby ją zgubić, gdyby ją aresztowano!
Chociaż było dopiero kwadrans na trzecią, pospieszyła przez ulicę Roche na ulicę Cordinet.
Pan Camy-Lamotte, pozostawszy sam, zatrzymał się przed biurkiem.
Bywalec zaufany w Tuilleries, dokąd go powoływały prawie codziennie obowiązki głównego sekretarza ministerjum sprawiedliwości, również wpływowego jak sam minister, wtajemniczony w sprawy nawet najdrażliwsze, wiedział dobrze, jak proces Grandmorrina drażnił i niepokoił najwyższe sfery.
Dzienniki opozycyjne w dalszym ciągu prowadziły hałaśliwą kampanję, jedne oskarżały policje, że tak się zajęła dozorem politycznym, iż nie miała czasu na schwytanie morderców, inne szperały w życiu prezesa, dając do zrozumienia, że należał także do dworu, znanego z najnikczemniejszego zepsucia, a ta ciągła walka gazeciarska stawała się coraz szkodliwszą, w miarę zbliżania się wyborów.
Dlatego sekretarzowi głównemu wyrażono pragnienie, ażeby z tem wszystkiem jaknajprądzej skończyć w jakikolwiek bądź sposób.
Ponieważ minister zdał na niego całą tą delikatną sprawę, czuł się jej zupełnym panem, i wszystko, co chciał, przedsiębrał, pod własną naturalnie odpowiedzialnością.
Wymagało to oczywiście zbadania rzeczy, bo wcale sobie nie życzył zapłacić za wszystkich swoją osoba, gdyby się pokazał niezręcznym.
Zamyślony wciąż, p. Camy-Lamotte otworzył drzwi od sąsiedniego pokoju, gdzie p. Denizet czekał.
Ten, który słyszał wszystko, zaraz wykrzyknął wchodząc:
— A co? czy nie mówiłem panu! teraz widać już, jak niesłusznie podejrzewano tych ludzi... ta kobieta myśli tylko o ocaleniu męża od spodziewanej dymysji. Ani jednego słowa nie powiedziała podejrzanego.
Sekretarz główny nie odpowiedział natychmiast.
Zatopiony w sobie, ze wzrokiem na sędzi, którego twarz ociężała, przy ciężkich wargach, uderzała go, myślał teraz, że ci urzędnicy, których miał przed sobą przedstawiciela, są jeszcze tak pełni godności przy swem ubóstwie i odrętwieniu rutynicznem.
Ale sędzia, mający się za bardzo przebiegłego, roznamiętniał się wielce, gdyż sądził, że doszedł prawdy.
— Zatem — podchwycił pan Canny-Lamotte — pan stanowczo widzisz winowajcę w tym Cabuchu?
Pan Denizet spojrzał ze zdziwieniem.
— O! stanowczo. Wszystko przeciw niemu. Wyliczyłem panu dowody, powiedziałbym, że są klasyczne, bo ani jednego nie brak... Śledziłem bacznie, czy miał za spólnika kobietę w przedziale, jak mi pan dał do zrozumienia. Zdawało się to zgadzać z zeznaniem mechanika, który w przelocie widział scenę morderstwa; ale zręcznie przezemnie badany, człowiek ten nie zapierał się, przy pierwszem zeznaniu, a nawet przyznał, że tą czarną masą, o której mówił, musiała być kołdra podróżna... O! tak, Cabuche jest z pewnością winowajcą, bo jeżeli go nie mamy, to nie mamy nikogo.
Dotychczas sekretarz główny czekał z zapoznaniem sędziego z dowodem piśmiennym, który posiadał, lecz kiedy przekonanie jego było ustalone, bardziej się jeszcze ociągał z wyjaśnieniem prawdy.
Poco miał niszczyć fałszywy trop śledztwa, skoro prawdziwy ślad mógł doprowadzić do większych kłopotów.
Nad tem wszystkiem potrzeba było wprzód się zastanowić.
— Mój Boże! — odezwał się z uśmiechem zmęczonego człowieka — chętnie chcę przypuszczać, że po pańskiej stronie jest prawda... Wezwałem pana tylko po to, ażeby razem rozejrzeć się w kilku ważnych punktach. Ta sprawa jest wyjątkową, z stała się teraz polityczną, czujesz pan to, nieprawdaż? Być może więc, iż zmuszeni będziemy postępować tu, jako członkowie rządu... No, powiedz pan otwarcie, czy pańskie badania wykazały naprawdę, że ta dziewczyna, kochanka Cabucha, była uwiedzioną?
Sądzia przybrał minę człowieka przebiegłego, a jednocześnie oczy znikły mu nawpół za powiekami.
— Tak, zdaje mi się, że prezes obszedł się z nią bardzo źle... a to z pewnością okaże się z przebiegu procesu... Dodaj pan, że jeżeli obrona powierzona zostanie adwokatowi z opozycji, spodziewać się można rozmazania przykrych historji, a tych nie brak wcale w naszych stronach.
Pan Denizet nie zawsze był głupi, gdy przestawał słuchać rutyny, panującej bezwzględnie w zakresie jego przenikliwości.
Zrozumiał, dlaczego go wezwano nie do ministerjum sprawiedliwości, lecz do prywatnego mieszkania sekretarza głównego.
— Tak — dokończył, widząc, iż sekretarz wcale się nie zmarszczył — będziemy mieli paskudną sprawą.
Pan Canny-Lamotte poprzestał na kiwnięciu głową.
W tej chwili rozważał następstwa innego procesu, procesu Roubaudów.
Tak, nie ulegało wątpliwości, że gdyby mąż stanął przed sądem przysięgłych, powiedziałby wszystko, powiedziałby o stosunku prezesa do jego żony i o szalonej zazdrości, która popchnęła go do morderstwa, a w tym razie nie chodziło już o służącą i o dawniej już znanego przestępcę, ale o urzędnika ożenionego z ładną kobietą, i skandal ten wzburzyłby całe mieszczaństwo i cały świat kolejowy.
A czy podobna było wiedzieć, co jeszcze może wyjść najaw, gdy rozmazywać się będzie takiego człowieka, jakim był prezes?
Może rozdeptane będą jeszcze obrzydliwsze rzeczy.
Nie, sprawa Roubaudów, prawdziwych winowajców, była jeszcze trudniejszą.
Już powziął postanowienie usunąć ją niezawodnie.
Jeżeli chodziło o wybór, wolał mieć do czynienia ze sprawą niewinnego Cabucha.
— Podzielam pańskie zapatrywania — rzekł wreszcie do p. Denizeta. — Rzeczywiście, silne są poszlaki przeciw temu kamieniarzowi, skoro chciał się słusznie zemścić... Ale, jakie to wszystko jest smutne, mój Boże!... Jakie to błoto trzeba poruszyć. Wiem dobrze, ze sprawiedliwość musi być obojętną, że nie może się krępować ustępstwami, że musi być ponad prywatnymi interesami...
Przerwał, dokończył tylko gestem, a sędzia, teraz milczący, czekał posępnie na rozkaz, który przeczuwał.
Z chwilą, gdy przyjmowano podawane przezeń dowody, gotów był dla wymagań rządowych poświęcić ideę sprawiedliwości.
Lecz sekretarz, pomimo właściwej mu zręczności przy takich działaniach, pospieszył się trochę zanadto, powiedział trochę zaprędko, jakby oczekując bezwzględnego posłuszeństwa:
— Urządź pan rzeczy tak, ażeby, sprawa była zupełnie przyciszona.
— Przepraszam pana — oświadczył pan Denizet — nie jestem już panem sprawy, zależy ona od mego sumienia.
Pan Canny-Lamotte uśmiechnął się, odzyskując natychmiast zimną krew i przybierając ton grozy, który zarazem wydawał się drwiącym i lekceważącym wszystkich.
— Zapewne. Ja też odwołują się do pańskiego sumienia. Niechże pan poweźmie sobie postanowienie, jakie ono panu podyktuje, bo jestem pewny, że pan równoważy za i przeciw, mając na względzie tryumf zasad i moralność publiczna... Lepiej pan wiesz, niż ja, że nieraz większem bohaterstwem bywa przyjąć, niżli wpaść w gorsze... Zresztą na pana patrzą tylko, jako na dobrego obywatela i poczciwego człowieka. Nikt nie myśli krępować pańskiej niezależności, i dlatego też powtarzam, że jesteś panem bezwzględnym sprawy, jak zresztą chce tego prawo.
Sędzia, zazdrosny o tę władzą nieograniczoną, zwłaszcza, że blizki był użycia jej na złe, przyjmował każde ze słów, zadowolonem kiwaniem głowy.
— Zresztą — mówi1 dalej drugi ze zwiększoną uprzejmością, której przesada zakrawała na ironję — wiemy, z kim mamy do czynienia. Oddawna już przyglądamy się pańskiej pracy i pozwalam sobie powiedzieć panu, że powołamy go natychmiast dc Paryża, skoro się tylko otworzy wakans.
Pan Denizet aż się poruszył.
Jakto? Gdyby wyświadczył żądaną przysługę, miano zaspokoić jego ambicję, marzenie jego o posadzie w Paryżu.
A pan Canny-Lamotte, zrozumiawszy dobrze, jeszcze dodał:
— Nominacja pańska już czeka i to tylko kwestja czasu... A ponieważ się już wygadałem czuję się szczęśliwym zwiastować panu, że przedstawiony pan jesteś do orderu Krzyża na 15 października.
Sędzia na chwilę zamyślił się. Wolałby był awans, obliczał bowiem, że byłby on połączony z podwyższeniem pensji o jakie sto sześćdziesiąt franków miesięcznie, a przy takiej nędzy, w jakiej żył, byłby to większy dobrobyt, ubranie mógłby mieć lepsze, Helena jego byłaby lepiej żywiona, a tem samem mniej przykra.
Ale dobrze byłoby mieć i krzyż. Zresztą już mu obiecano.
I on, wychowany w tradycjach świata urzędniczego ubogiego i uczciwego, on, któryby się nigdy nie był sprzedał, ustępował natychmiast dla tej tylko nadziei, dla bardzo niepewnej obietnicy, że wyższa administracja będzie go protegowała.
— Bardzo mnie to wzruszyło — szepnął — niech pan to raczy powiedzieć panu ministrowi.
Wstał, czując, że teraz wszystko, co mogliby sobie powiedzieć, tylkoby ich kłopotało.
— A zatem — dodał, z oczyma zagasłemi i twarzą nieruchomą — skończę śledztwo, mając na uwadze pańskie względy. Naturalnie, jeżeli nie będziemy mieli faktów dowiedzionych przeciw Cabuchowi, lepiej będzie nie narażać się na niepotrzebny skandal procesu... Wypuści się go na wolność i ustanowi się nad nim dozór.
Sekretarz główny jeszcze na progu nie omieszkał być wielce uprzejmym.
— Panie Denizet, zdajemy się najzupełniej na pański takt i wysoką uczciwość.
Pan Canny-Lamotte, gdy znalazł się sam, przez ciekawość, jakkolwiek teraz zbyteczną, zabrał się do porównania pisma Seweryny z niepodpisanym liścikiem, który znalazł w papierach prezes# Grandmorrina.
Podobieństwo było zupełne.
Złożył go troskliwie i schował, bo chociaż nie pisnął o nim ani słowa sędziemu, myślał jednak, że taką broń należy skrzętnie zachować.
Że zaś jednocześnie nasunęła mu się przed oczy twarzyczka tej kobiety, wzruszył ramionami pobłażliwie i drwiąco.
— Oj! te kobietki, ile one mogą, kiedy zechcą!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.