Człowiek zwierzę/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Dnia tego, a było to drugiego tygodnia W marcu, pan Denizet sędzia śledczy, wezwał do swej kancelarji w gmachu sądowym w Rouen, kilku ważnych świadków w sprawie Grandmorrina.
Od trzech tygodni sprawa ta sprawiała wiele hałasu.
Wstrząsnęła całem Rouen, roznamiętniła Paryż, a dzienniki opozycji w gwałtownej wojnie, jaką prowadziły z cesarstwem, pochwyciły ją, jako broń dla nich dogodną, pożądaną.
Zbliżanie się wyborów powszechnych, których widoki panowały nad całą polityką, dodawały walce jeszcze większego rozgorączkowania.
W Izbie odbywały się posiedzenia burzliwe, a sprawa Grandmorrina nastąpiła jeszcze jakby dla obudzenia większej agitacji, opowiadania obiegały o niej najdziwaczniejsze, dzienniki podawały codzień nowe przypuszczenia, uwłaczające rządowi.
Z jednej strony dawano do zrozumienia, że ofiara, bywalec pałacu Tuilleries, dawny sądownik, kawaler legji honorowej, miljoner, oddawał się jaknajohydniejszej rozpuście, z drugiej strony, ponieważ śledztwo nie wyprowadzało tego najaw, zaczęto oskarżać policję i rząd o pobłażliwość, żartowano z tego legendowego zbrodniarza, co to nigdy go nie można odnaleźć.
Jeżeli było dość prawdy w tych napaściach, tem przykrzejsze stawały się do zniesienia.
Pan Denizet czuł też całą odpowiedzialność, na nim ciążącą.
Pan Denizet także się roznamiętniał, tembabdziej, że był neutralnym i że czekał z niecierpliwością na tego rodzaju sprawę, któraby wyprowadziła najaw wysokie przymioty sprytu i energji, jakie sobie przypisywał.
Syn zamożnego handlarza bydła, skończył kursa prawne w Caen i wstąpił do sądownictwa dosyć późno, gdzie pochodzenie jego wieśniacze, oraz bankructwo ojca, utrudniały mu awans.
Sekretarzem został w Bernay, potem w Dieppe w Hawrze, a teraz od ośmnastu miesięcy dopiero, mając już lat pięćdziesiąt, pełnił obowiązki sędziego śledczego w Rouen.
Bez majątku, nękany potrzebami, których nie mógł zaspokoić ze skromnej pensji, żył w tej zależności urzędowania źle płatnego, jakiej ulegają tylko miernoty, a w jakiej zdolniejsi trawią się sami przez się, aż się sprzedadzą.
On się odznaczał inteligencją bardzo żywą, uczciwością nawet, zamiłowaniem do zawodu, który go upajał władzą, bo czynił go w kancelarji sędziowskiej panem bezwzględnym wolności innych.
Tylko poczucie własnego dobra, powściągało jego zapał, bo miał wielką chęć dostać order i być przeniesionym do Paryża; dlatego też gdy w początkach zawodu sędziowskiego dawał się unieść miłości dla prawdy, teraz postępował z najwyższą przezornością, ażeby w czemkolwiek nie zaszkodzić sobie dla lepszej przyszłości.
Trzeba powiedzieć, że pan Denizet był z góry uprzedzony, bo zaraz na wstępie śledztwa jeden z przyjaciół poradził mu udać się do Paryża do ministerjum sprawiedliwości.
Tu długo rozmawiał z sekretarzem jeneralnym, panem Canny-Lamotte, osobistością bardzo wpływową, zwłaszcza przy rozdawaniu nominacji i będącą w ciągłych stosunkach z Tuilleries.
Był to bardzo przystojny człowiek, który jak on, także rozpoczął karjerę od skromnej sekretarki w trybunale, ale którego protekcja i ożenienie się wyniosły na deputowanego i kawalera legji honorowej.
Sprawa naturalnie dostała mu się już do rąk. Prokurator cesarski w Rouen, zaniepokojony tym procesem dramatu, którego ofiarą padł dawny sądownik, przesłał czemprędzej raport do ministra, który znów zdał wszystko na swego głównego sekretarza... A tu zaszedł dziwny zbieg okoliczności: pan Canny-Lamotte właśnie urzędował kiedyś pod prezesem Grandmorrinem, młodszy od niego o lat kilka, i zaprzyjaźnił się z nim dość blizko, tak, że znał go nawskroś, aż do jego grzechów.
Mówił też o śmierci tragicznej swego przyjaciela z głębokim smutkiem, a z panem Denizet rozprawiał tylko o gorącem pragnieniu wykrycia winowajcy.
Nie ukrywał jednak, że w Tuilleries niezadowoleni byli z tego przesadzonego hałasu, jaki sprawiła sprawa i dlatego zalecał mu postępowanie w tym razie z jaknajwiększą oględnością i taktem.
Słowem, sędzia zrozumiał, że nie powinien się nadto spieszyć, oraz nic nie przedsiębrać, bez uprzedniego porozumienia.
Powrócił do Rouen nawet przekonany, że sekretarz jeneralny wysłał od siebie agentów, chcąc także prowadzić śledztwo na własną rękę.
Chciano się dowiedzieć prawdy, ażeby ją lepiej jeszcze ukryć, w razie potrzeby.
Dnie tymczasem upływały, i pana Denizet, pomimo uzbrojenia się w cierpliwość, coraz bardziej złościły docinki gazet.
Zresztą budził się w nim policjant, węszący jak dobry pies. Ciągnęła go potrzeba odnalezienia prawdziwego śladu, nęciła go sława zwęszenia go wpierw, niż inni, choćby nawet później wszystko miał porzucić, według rozkazu.
I w oczekiwaniu od ministerjum listu, rady, prostej wskazówki, opóźniającej się jednak, zabrał się czynnie do śledztwa.
Dwa czy trzy aresztowania dokonane okazały się nieuzasadnione.
Nagle otwarcie testamentu prezesa Grandmorrina, obudziło w nim podejrzenie, które nawet go się imało już w początkach; podejrzenie względem Roubaudów.
Testament ten, pełen dziwnych legatów, zapisywał Sewerynie na własność dom w Croix-de-Maufras.
Odtąd cel morderstwa, daremnie poszukiwany, został znaleziony. Roubaudowie, usłyszawszy o zapisie, mogli zamordować swego dobroczyńcę, aby niezwłocznie wejść w posiadanie domu.
I to go jeszcze bardziej upewniło, że pan Canny-Lamotte jakoś dziwnie wyrażał się o pani Roubaud, mówiąc, że ją dawniej poznał u prezesa, gdy była młodą dziewczyną.
Ale ileż nieprawdopodobieństw, ileż niemożliwości materjalnych i moralnych!
Odkąd skierował poszukiwania w tę stronę, napotykał co krok fakty, które zawracały z tej drogi śledztwo, prowadzone z klasyczną rozwagą.
Nic się nie rozświetlało, w braku światła centralnego, w braku rozjaśniającej wszystko pierwszej przyczyny.
Wprawdzie istniał jeszcze także inny trop, którego pan Denizet nie stracił z oka, trop, wskazany przez samego Roubauda, że wśród tłoku mógł ktoś wsiąść do wagonu.
Z tego to właśnie mordercy, tradycyjnie niepochwytnego, legendowego, wyśmiewały się dzienniki opozycyjne.
Śledztwo najprzód starało się otrzymać wiadomość o tym człowieku w Rouen, skąd pojechał do Barentin, gdzie musiał wysiąść; ale nic dokładnego nie można się było dowiedzieć; jedni świadkowie nawet uważali za niemożebne takie zdobycie szturmem przedziału zastrzeżonego, inni dawali wiadomości jaknajsprzeczniejsze.
I trop zdawał się nie prowadzić do niczego, gdy sędzia, badając dróżnika Misarda, wpadł niechcący na dramatyczną historję Cabucha i Ludwiki, tego dziecka, które, uwiedzione przez prezesa, poszło konać pod dachem swego poczciwego przyjaciela.
Było to dla niego uderzenie piorunu, odrazu cały akt oskarżenia powstał w jego głowie, znajdował już w nim pogróżki zabójstwa, z jakiemi Cabuche dał się słyszeć względem swej ofiary, poprzednie okoliczności jaknajfatalniejsze, wprawdzie jeszcze niemożliwe do udowodnienia.
Pocichu, w chwili takiego natchnienia, kazał Cabucha porwać z domku, w którym mieszkał wgłębi lasu z lichej lepianki, w której znaleziono spodnie poplamione krwią.
I, broniąc się jeszcze przeciw przeświadczeniu, które go opanowywało, obiecując sobie nie zarzucać przypuszczenia co do Roubaudów, ręce zacierał na myśl, że on tylko miał spryt w wykryciu prawdziwego mordercy.
Właśnie dla nabrania zupełnej pewności, wezwał tego dnia do swej kancelarji kilku świadków, przesłuchanych już raz na drugi dzień po zbrodni.
O godzinie wpół do drugiej, jakkolwiek wezwanie było dopiero na drugą, Roubaudowie już się stawili.
Przyjechali z Hawru i zaledwie zjedli śniadanie w restauracyjce przy ulicy Wielkiej.
Oboje ubrani czarno, on w surducie, ona w sukni jedwabnej, jak poważna dama, mieli miny poważne i zmartwione, jak u małżeństwa, po stracie krewnego.
Seweryna usiadła na ławce, nieruchoma, nie mówiąc ani słowa, gdy Roubaud, stojąc, z założonemi wtył rękoma przechadzał się powoli przed nią.
Ale ilekroć zawracał, spojrzenia ich spotykały się i wtedy jakiś ukryty niepokój ukazywał się jak cień, na milczących ustach.
Zapis Croix-de-Maufras, jakkolwiek przejął ich radością, jednakże znów obudził, obawy; rodzina bowiem prezesa, a zwłaszcza córka, urażona dziwnemi legatami, tak licznemi, że wynosiły prawie połowę całego majątku, mówiła o zwaleniu testamentu, a pani de Lachesnaye, podburzona przez męża, szczególnie uwzięła się na dawną swą przyjaciółkę Sewerynę, którą obrzucała bardzo ciężkiemi podejrzeniami.
Z drugiej strony ciągły strach wzniecała na Roubaudzie obawa dowodu, o którym wprzód nie pomyślał: ów list który kazał żonie napisać, ażeby namówić Grandmorrina do podróży, list, który z łatwością mógł być znaleziony, jeżeli tylko nie zniszczył go ten, który go otrzymał, a odrazu przecie poznanoby charakter pisma.
Na szczęście, dnie mijały, a nic nie zaszło, list widocznie był podarty.
Jednakże każde nowe wezwanie do kancelarji sędziego śledczego, zawsze zimnym potem okrywało małżeństwo, przy ich poważnej postawie spadkobierców i świadków.
Druga godzina wybiła, wszedł Jakób. Przyjechał z Paryża.
Roubaud przystąpił doń zaraz z wyciągniętą ręką bardzo czule.
— A, i pan także... i pana oderwano od zajęć! U! doprawdy, już mi się przykrzy ta smutno sprawa, nigdy się nie kończąca!
Jakób, spostrzegłszy Sewerynę, wciąż siedzącą nieruchomo, odrazu się zatrzymał na miejscu.
Od trzech tygodni, co drugi dzień, przy każdym przyjeździe do Hąwru, pomocnik zawiadowcy stacji obsypywał go grzecznościami. Nawet pewnego razu musiał być u niego na obiedzie.
A przy młodej kobiecie czuł dreszcze na całem ciele, czuł dziwne jakieś pomieszanie.
Czyżby i ona budziła w nim żądzę?
Serce mu biło, ręce paliły, skoro tylko zobaczył białość jej szyi, ponad wycięciem stanika.
Postanowił też stanowczo stronić od niej jaknajdalej.
— I cóż tam w Paryżu mówią o sprawie? — podchwycił Roubaud — nic nowego, nieprawdaż? Tak, nic nie dojdą i nigdy się nie dowiedzą... Przywitaj się pan z moją żoną...
Pociągnął go i Jakób musiał się ukłonić Sewerynie, zakłopotanej, uśmiechającej się z minką zalęknionego dziecka.
Silił się na rozmawianie o rzeczach obojętnych, a mąż i żona nie spuszczali z niego oczu, jakgdyby starali się przeniknąć dalej nawet po za jego myśli, aż do jego marzeń błędnych, nad któremi sam nawet nie chciał się zastanawiać.
Dlaczego był tak sztywny? dlaczego ich unikał?
Czyżby wspomnienia wracały mu wyraźniej, a może wezwano ich po to, ażeby miedzy nim a nimi urządzić konfrontacje, ażeby stawić ich sobie do oczu?
Był to jedyny świadek, którego się lękali i świadka tego chcieli też sobie zjednać, związać się z nim ścisłem braterstwem, tak ścisłem, ażeby nie miał już odwagi przeciw nim świadczyć.
Pomocnik zawiadowcy, wciąż niespokojny, sam znów powrócił do sprawy.
— Wiec się pan nie domyślasz, w jakiej sprawie nas wzywają? Co, a może zaszło coś nowego?
Jakób skinął obojętnie.
— Pogłoski krążyły przed chwilą na stacji, kiedym przyjechał. Mówiono o jakiemś aresztowaniu.
Roubaudowie zdziwili się, niezmiernie wzruszeni.
Jakto, aresztowanie? nikt im o tem nie wspominał! Czy to już aresztowano kogo? czy dopiero mają aresztować?
Zarzucili go pytaniami, ale nic już więcej nie wiedział.
Wtem odgłos kroków na korytarzu zwrócił uwagę Seweryny.
— Berta z mężem — szepnęła.
Rzeczywiście, byli to Lachesnayowie.
Przeszli przed Roubaudami bardzo sztywnie, młoda kobieta nie raczyła nawet spojrzeć na dawną Koleżankę. I woźny natychmiast wprowadził ich do gabinetu sędziego śledczego.
— A tak! musimy się uzbroić w cierpliwość — rzekł Roubaud — będziemy tego mieli na dobre dwie godziny. Siadaj pan...
Sam usiadł po lewej stronie Seweryny, a ręką zapraszał Jakóba, wskazując mu miejsce po drugiej stronie przy niej.
Jakób przez chwilę stał jeszcze. Potem, gdy nań patrzyła spojrzeniem łagodnem i bojażliwem, usiadł machinalnie na ławce.
Między nimi wydawała się bardzo wątłą, odgadywał w niej czułość uległą i ciepło, jakie się rozchodziło w powietrzu od tej kobiety, podczas długiego oczekiwania, odrętwiało go powoli całego.
W gabinecie pana Denizet badanie miało się zacząć. Już śledztwo dostarczyło materjału na grube akta, z kilku zeszytów papierowych, przybranych w oprawę niebieską. Usiłowano zebrać wszystkie szczegóły o ofierze, od wyjazdu jej z Paryża.
Pan Vandorpe, zawiadowca stacji, zeznał, że pociąg wyruszył o wpół do siódmej wieczorem, że wagon nr. 293 dodany został w ostatniej chwili, że on sam zamienił kilka słów z Roubaudem, który wsiadł do swego przedziału, na krótko przed przyjściem prezesa Gradmorrina, że wreszcie tenże usadowił się w wagonie, niezawodnie sam.
Następnie konduktor pociągu, Henryk Dauvergne, badany, co się działo w Rouen podczas przystanku na dziesięć minut, nie mógł nic stanowczego powiedzieć.
Widział, jak Roubaudowie rozmawiali przed wagonem i pewny był, że powrócili do swego przedziału, którego drzwi zamknął jeden z dyżurnych; ale wszystko to widział niewyraźnie, wśród popychania się tłumu i przy zmroku na stacji. Co zaś do przypuszczenia, czy jaki człowiek, ów przysłowiowy morderca niepochwytny, mógł wskoczyć do przedziału, w chwili ruszenia pociągu, wydawało mu się to mało prawdopodobnem, co nie wykluczało jednak możebności, bo już za jego pamięci zdarzyło się to dwukrotnie.
Inni urzędnicy ze stacji w Rouen, pytani również w tych okolicznościach, zamiast rzucić choć trochę światła, tylko bardziej jeszcze zaciemniali rzecz sprzecznemi zeznaniami.
Jednakże stało się stwierdzonym faktem, iż Roubaud zwewnątrz wagonu uścisnął za rękę zawiadowcę stacji w Barentin, który stanął na stopniu; zawiadowca tej stacji, p. Bessier, zeznał to, jako rzecz pewną, i dodał, że kolega jego był sam z żoną, która, na wpół leżąc, wyglądała na śpiącą spokojnie.
Dalej odszukano nawet podróżnych, którzy jechali z Paryża w tym samym przedziale co i Roubaudowie.
Otyła jejmość i opasły jegomość, którzy, spóźniwszy się, wsiedli w ostatniej chwili, mieszczanie, oświadczyli, że zdrzemnęli się zaraz i nie umieją nic powiedzieć; co zaś do kobiety zawoalowanej, milczącej w swym zakątku, znikła jak cień, i żadną miarą niepodobna było jej odszukać.
Wreszcie skontrolowano wszystkich podróżnych, którzy wsiedli tego wieczora w Barentin, policzono bilety i poznano wszystkich pasażerów, z wyjątkiem jednego jakiegoś barczystego draba, z niebieską chustką na głowie, ubranego, według jednych, w paltot, według innych w bluzę.
O tym samym człowieku, przepadłym, znikłym, jak marzenie, było w aktach trzysta dziesięć opowiadań, tak pomieszanych, że jedno drugiemu przeczyło jaknajwyraźniej.
Akta pęczniały jeszcze od dokumentów urzędowych, był w nich bowiem protokół sekretarza, którego prokurator cesarski i sędzia śledczy sprowadzili na miejsce zbrodni, cały tom opisu miejscowości toru kolejowego, gdzie leżała ofiara, położenie ciała, opis ubrania, przedmiotów znalezionych w kieszeniach, które pozwalały stwierdzić tożsamość osoby; raport lekarza stanowił również dokument, w którym z terminami naukowymi opisana była rana w gardle, jedyna rana, okropne przecięcie od narzędzia ostrego, zapewne od noża; inne jeszcze protokóły, nowe jeszcze dokumenty, dotyczyły przeniesienia trupa do szpitala w Rouen i czasu, przez jaki tam pozostawał. Oznaki bardzo prędko następującego rozkładu ciała zmusiły władze oddać zwłoki rodzinie!
Z nowej tej kupy papierów, dwa czy trzy punkty pozostawały ważne.
Najprzód w kieszeniach nie odnaleziono ani zegarka, ani pugilaresu, gdzie miało być dziesięć tysięcy franków, suma, należąca się od prezesa Grandmorrina siostrze jego, pani Bonnehon, która też na nią czekała.
Zdawałoby się więc, że zbrodnia miała na celu kradzież, gdyby znów nie pozostał na palcu pierścionek z dużym brylantem.
Stąd cały szereg przypuszczeń.
Na nieszczęście, wcale nie znano numerów banknotów, ale zegarek był znany, zegarek spory, doskonale zbudowany, z dwiema na kopertach literami nazwiska prezesa a wewnątrz z cyfrą fabryk i numerem 2516.
Wreszcie broń, nóż, którego morderca użył, wywołał poszukiwania wzdłuż całego toru, we wszystkich zaroślach, wszędzie, dokąd mógł być wyrzucony; ale nie znaleziono nic, zabójca musiał schować nóż w tę samą dziurę, co i banknoty oraz zegarek.
Tylko, o paręset łokci od stacji Barentin natrafiono na kołdrę podróżną ofiary, porzuconą tam, jako rzecz kompromitującą, i ona też znajdowała się w liczbie dowodów rzeczowych.
Kiedy Lachesnayowie weszli, p. Danizet, stojąc przed biurkiem, odczytywał pierwsze badanie, które sekretarz wyszukał w aktach.
Był to mały człowieczek, dość silny, starannie wygolony, siwiejący.
Grube policzki, podbródek kwadratowy, nos szeroki, odznaczały się dziwną nieruchomością, którą powiększały jeszcze powieki ociężałe, nawpół przysłaniające duże jasne oczy.
Cała zaś mądrość, cały spryt, jaki sobie przypisywał, wskazywały usta, podobne do ust aktora, mającego popularność w mieście, wargi nadzwyczaj ruchome, które zwężały się, gdy stawał się dowcipnym.
Przebiegłość najczęściej prowadziła go na manowce, zbyt był przezorny, zbyt przemądrzały wobec prawdy najprostszej, najwyraźniejszej; z zawodu sędziego śledczego, podług ideałów swoich, czynił coś w rodzaju anatomji moralnej, obdarzonej podwójnym wzrokiem i niezmiernie sprytnej. Zresztą głupim wcale nie był.
W jednej chwili przybrał minę uprzejmą dla pani Lachesnaye, bo był z niego także urzędnik światowy, bywający w towarzystwach w Rouen i w okolicy.
— Miech pani raczy usiąść.
I przysunął krzesło młodej kobiecie, mizernej blondynce, niesympatycznej i brzydkiej w ubiorze żałobnym.
Dla pana de Lachesnaye był tylko grzeczny, a nawet trochę cierpki, bo człowieczek ten, blondyn, także chuderlawy, radca dworu przy latach trzydziestu sześciu, uorderowany, dzięki wpływowi teścia i zasługom, które ojciec jego położył, jako urzędnik do szczególnych poruczeń, przedstawiał w jego oczach urzędników z łaski, tych urzędników bogatych, którzy, przy całej miernocie umysłowej, szli wyżej dzięki swym stosunkom i majątkowi, gdy on, biedny, bez protekcji, skazany był na przyrośnięcie do jednego i tego samego urzędu.
Rad też był, że w tym ciasnym gabinecie mógł mu dać uczuć swoją władzę, władzę zupełną, jaką posiadał nad wolnością wszystkich, tak, że miał prawo jednem słowem zamienić świadka na oskarżonego i kazać go aresztować natychmiast, jak mu się spodoba.
— Pani mi wybaczy — podchwycił — że będę panią jeszcze udręczał tą bolesną historją. Wiem, że pani tak samo, jak my, pragnie wyświetlenia wszystkiego i ukarania winowajcy.
Znakiem uprzedził sekretarza, wysokiego chłopca, wyżółkłego i wyschłego, i zaczęło się badanie.
Ale od pierwszych, pytań zadanych jego żonie, p. de Lachesnaye, który sam usiadł, gdyż go nikt nie prosił, starał się w odpowiedziach zastępować żonę.
Całą żółć wylał na testament teścia. To trudne było do wiary! zapisy tak liczne, tak poważne, że stanowiły prawie połowę majątku, majątku, wynoszącego trzy miljony sześćkroć sto tysięcy: I to dla osób, których prawie nie znano, dla kobiet ze wszystkich warstw społecznych! Wymieniona była nawet mała kwiaciarką, wysiadująca w bramie przy ulicy Rocher. Na to niepodobna się było zgodzić i czekał tylko ukończenia śledztwa, ażeby spróbować, czy nie można będzie zwalić tego tak niemoralnego testamentu.
Kiedy rozwodził swe żale, z zaciśniętemi zębami, odsłaniając tem całą głupotę i chciwość, p. Denizet przypatrywał mu się oczyma jasnemi, nawpół przymkniętemi, a wielkie jego usta wyrażały pogardę zazdrosną, dla tego niedołęgi, którego nie zadawalały jeszcze dwa miljony, a który zdawał się w przyszłości zapowiadać wysokiego dygnitarza, dzięki wielkim pieniędzom.
— Mnie się zdaje, że nie miałby pan racji — wyrzekł wreszcie. — Testament mógłby być zakwestjonowany, gdyby zapisy przewyższały połowę spadku, a tak pewno nie jest.
Poczem, zwracając się do sekretarza, dodał:
— Wawrzyńcze, wszak tego nie zapisujesz do protokółu, nieprawdaż?
Sekretarz odpowiedział uśmiechem, z miną człowieka wiedzącego, co ma robić.
— No, to przynajmniej — odparł Lachesnaye tonem jeszcze bardziej cierpkim — niech sobie nikt nie myśli, że zgodzą się oddać Croix-de-Maufras tym Roubaudom — taki zapis dla córki służącego. A to z jakiego tytułu? Zresztą skoro dowiedzionem jest, że ręce maczali w zbrodni...
P. Denizet wracał do sprawy.
— Doprawdy? tak pan sądzi.
— A naturalnie, jeżeli wiedzieli o testamencie, mieli interes w śmierci naszego biednego ojca, to nie ulega najmniejszej wątpliwości... Zwróć pan uwagę przytem, że oni to ostatni z nim rozmawiali. Wszystko to wygląda bardzo podejrzanie.
Zniecierpliwiony tem zbijaniem jego nowego domysłu, sędzia zwrócił się do Berty:
— A pani, jak sądzi, czy dawna przyjaciółka pani zdolna jest do takiej zbrodni?
Zanim odpowiedziała, spojrzała na męża.
W ciągu kilkomiesięcznego pożycia, oboje nabrali wspólnej cierpkości i oschłości. Wzajemnie się psuli. On to właśnie podburzył ją przeciw Sewerynie, tak, że dla zatrzymania domu w swojem ręku, chętnie kazałaby ją aresztować natychmiast.
— Mój Boże! — odezwała się wreszcie — osoba, o którą mnie pan pyta, gdy była dzieckiem, miała bardzo złe popędy.
— Jakto? Czy, zdaniem pani, źle się prowadziła w Doinville?
— O! nie, panie, bo mój ojciec byłby jej nie trzymał!
W okrzyku tym odezwała się drażliwość mściwej mieszczanki, nie mającej sobie nic do wyrzucenia i poczytującej sobie za sławą, że mogła się uważać za najcnotliwszą kobietę w Rouen, godną bywać wszędzie i wszędzie być traktowaną z szacunkiem.
— Ale — mówiła dalej — kiedy kto przywyknie do lekkomyślności i marnotrawstwa! zresztą wiele rzeczy, które wówczas nie uważałabym za możliwe, wyda mi się dzisiaj pewnemi.
Pan Denizet znowu okazał niecierpliwość. Nie chciał iść wcale tym tropem, a ktokolwiek wpychał go tu, stawał się jego przeciwnikiem, zdawał się podawać w wątpliwość jego bystrość umysłu.
— Tak — zawołał — ale wszystko trzeba wyrozumować. Ludzie tacy, jak Roubaudowie, nie zabiją takiego człowieka, jak ojciec pani, po to, ażeby prędzej dostać spadek; a przynajmniej byłyby wskazówki takiego pośpiechu, wykryłbym wreszcie radość z posiadania spadku. Nie, pobudka ta całkiem nie wystarcza trzeba byłoby odkryć inną, a tymczasem niema nic, państwo sami o niczem więcej nie wiecie... Zresztą przyjrzyjmy się faktom, czyż nie rzucają się w oczy niemożebności fizyczne? Nikt nie widział, ażeby Roubaudowie wsiadali do tego przedziału, a nawet jeden z urzędników prawie zapewnia, że wsiedli do swego wagonu. A ponieważ pozostali w nim aż do Barentin, trzeba byłoby przypuścić chyba, że przeszli tam i napowrót ze swego wagonu do wagonu prezesa, od którego oddzielały ich jeszcze trzy inne, i to podczas kilku minut przejazdu, kiedy pociąg pędził z całą szybkością. Czyż to prawdopodobne? pytałem o to maszynistów i konduktorów. Wszyscy mi odpowiedzieli, że tylko wielka wprawa może dać tyle zimnej krwi i energji... W każdym razie żona nie odważyłaby się na to, mąż byłby ryzykował bez niej, ale właściwie po co? żeby zabić swego protektora, który go świeżo wybawił z wielkiego kłopotu?... Nie, nie, to niemożebne, przypuszczenie takie nie wytrzymuje żadnej krytyki, trzeba czego innego szukać... A! raczej to ten człowiek, który wsiadł w Rouen, a wysiadł na pierwszej stacji, i niedawno jeszcze groził śmiercią ofierze.
W roznamiętnieniu swem zmierzał do swego nowego tropu, byłby może zanadto wiele się wygadał, gdy drzwi się otworzyły, a w nich ukazała się głowa woźnego.
Zanim jednak tenże zdołał co powiedzieć, ręka w rękawiczce otworzyła te same drzwi narozcież i weszła jakaś pani, blondynka, ubrana w żałobie, bardzo elegancko, jeszcze ładna, pomimo lat przeszło pięćdziesięciu, pięknością podstarzałej bogini.
— To ja, kochany sędzio. Spóźniłam się, ale mi wybaczysz, nieprawdaż? Drogi są fatalne, trzy mile z Doinville do Rouen tyle znaczy dziś co sześć.
Pan Denizet powstał bardzo uprzejmie.
— Jakże się pani miewa od zeszłej niedzieli?
— Bardzo dobrze. A pan, kochany sędzio, czyś już ochłonął z przestrachu, jakiego cię nabawił mój stangret? Opowiedział mi on, że o mało pana nie wywrócił i to tuż pod zamkiem.
— O! małe tylko wstrząśnienie... nawet nie pamiętam... Niechże pani raczy usiąść i jak przed chwilą powiedziałem to samo pani de Lachesnaye, niech mi pani wybaczy, że obudzę boleść pani tą okropną sprawą...
— Ha! mój Boże!... kiedy nie może być inaczej!... Dzień dobry, Berto! dzień dobry Lachesnaye!
Była to pani Bonnehon, siostra ofiary.
Wdowa, od roku trzydziestego życia, po przemysłowcu, który jej zostawił duży majątek. Już sama i siebie bardzo bogata, mając do podziału ze swym bratem dobra Doirwille, pędziła dni bardzo mile podobno wsród częstych wzruszeń sercowych, ale umiała tak utrzymać pozory, tak zachować nieskalaną reputację, że była wyrocznią w towarzystwie rueńskiem.
Ze sposobności i z upodobania lubiła szczególnie świat urzędniczy i w zamku swym od lat trzydziestu pięciu przyjmowała cały świat sądowniczy który powozy jej przywoziły z Rouen i odwoziły jakby na bal nieustający.
Dziś jeszcze nie uspokoiła się całkiem, przypisywano jej uczucie macierzyńskie dla młodego urzędnika, syna radcy dworu, pana Chainmella pracowała nad awansowaniem syna, a ojca obsypywała zaproszeniami i grzecznościami. Zachowała też dobrego przyjaciela z dawnych czasów, radcę również, kawalera, pana Desbareilles, sławę literacka trybunału w Rouen, którego zręczne sonety były w modzie. Przez wiele lat miał on swój pokj w Doinville.
Teraz, chociaż minęła mu już sześćdziesiątka zawsze bywał na obiedzie, jako stary przyjaciel, któremu reumatyzm pozwala tylko poprzestawać na wspomnieniach.
Tak potrafiła utrzymać swoje panowanie przy pomocy wrodzonego jej wdzięku, pomimo grożącej starości, i nikt nie śmiał z nią współzawodniczyć nie czuła rywalki, dopiero ostatniej zimy znalazła ją w osobie pani Lebon, żony, także radcy.
Była to wysoka brunetka trzydziestoczteroletnia, a świat urzędniczy bardzo już sobie upodobał jej towarzystwo. To nadało twarzy pani Bonnehon nieco melancholji.
— Więc, jeżeli pani pozwoli — podchwycił pan Denizet — zadam pani kilka pytań.
Lachesnayów już nie miał o co pytać, ale ich jeszcze nie pożegnał; gabinet jego tak ponury, tak chłodny, przemienił się w salon towarzyski.
Sekretarz flegmatyk przygotował się znów do pisania.
Jeden ze świadków wspomniał o depeszy, którą brat pani otrzymał, a która go wzywała natychmiast do Doinville... Nie znaleźliśmy śladu tej depeszy... Czyby pani do niego pisała?
Pani Bonnehon z całą pewnością siebie, uśmiechnięta, zaczęła odpowiadać tonem przyjacielskiej pogawędki.
— Nie pisałam do brata, spodziewałam się go, wiedziałam, że ma przyjechać, ale dzień nie był oznaczony. Zwykle przybywał niespodziewanie a najczęściej pociągiem nocnym. Ponieważ mieszkał w domku samotnym w parku, a drzwi wychodzą na uliczkę pustą, nie słyszeliśmy nawet, jak przyjeżdżał. W Barentin wynajmował powóz, pokazywał się u nas dopiero nazajutrz, czasem bardzo późno... Tym razem czekałam jednak na niego, gdyż miał mi przywieźć dziesięć tysięcy franków, jakie mi przypadały z rachunku między nami. Te dziesięć tysięcy franków miał niezawodnie przy sobie. Dlatego też ja myślę, że go zabito poprostu dla okradzenia.
Sędzia pozwolił zapanować krótkiemu milczeniu, poczem, bystro spojrzawszy w oczy:
— Co pani myśli — rzekł — o pani Roubaud i o jej mężu?
Poruszyła się, jakby chciała zaprzeczyć.
— O! nie, kochany panie Denizet, nie myl się co do tych poczciwych ludzi... Seweryna była dobrą dziewuszką, bardzo łagodną, bardzo uległą, nawet i ładniutką, co wcale nie zawadzi. Ja myślę, ponieważ chcesz pan, ażebym wyjawiła swe zdanie, że, jak ona tak i jej mąż, niezdolni są do zbrodni.
Sędzia głową przytakiwał. Tryumfował teraz, rzucając spojrzenia ku pani de Lachesnaye.
Ta, urażona, nie wytrzymała, ażeby się nie wtrącić.
— Ciocia bardzo jest pobłażliwa.
Na to pani Bonnehon dała folgę swej otwartości.
— Daj spokój, Berto, my się nigdy co do tego nie zgodzimy... Ona zawsze była wesoła, lubiła się pośmiać, i bardzo słusznie. Wiem doskonale, co ty i twój mąż myślicie. Ależ doprawdy interes musiał wam zanadto głowę zawrócić, że się dziwicie tak bardzo, iż twój ojciec zapisał Croix-de-Maufras poczciwej Sewerynie. On ją przecie wychował, wyposażył, więc rzecz naturalna, że pamiętał o niej w testamencie. Czyż jej trochę nie uważał za swą córkę, nieprawdaż! A! moja droga, pieniądze tak mało znaczą przy szczęściu!
Ona rzeczywiście, będąc zawsze bogatą, okazywała się najzupełniej bezinteresowną. Nawet, jako kobieta piękna i uwielbiana zdawała się widzieć jedyny cel życia w piękności i w miłości.
— To Roubaud mówił o depeszy — wtrącił oschle pan de Lachesnaye. — Jeżeli nie było depeszy, to prezes nie mógł powiedzieć, że ją dostał. Dlaczegóż więc Roubaud skłamał?
— Ależ — zauważył pan de Denizet, roznamiętniając się — prezes być bardzo może zmyślił sam tą depeszę, ażeby wytłomaczyć swój nagły wyjazd Roubaudom. Według ich własnego zeznania, miał dopiero jechać nazajutrz, a ponieważ znalazł się w tym samym, co i oni pociągu, potrzeba było coś im powiedzieć, jeżeli nie chciał im wyjawić prawdziwej przyczyny, której zresztą nikt dotąd nie zna. Ta okoliczność niema żadnej wagi, to nie znaczy nic.
Nastąpiło nowe milczenie.
Kiedy się sędzia odezwał, był już bardzo spokojny i okazał się nader poważnym
— Teraz, proszą pani, przystępują do przedmiotu bardzo drażliwej natury i zgóry proszą mi wybaczyć to pytanie. Nikt bardziej odemnie nie szanuje pamięci brata pani... Ale krążyły wieści... mówiono, że miał kochanki...
Pani Bonnehon znów się uśmiechnęła, z niewinną pobłażliwością.
— O! drogi panie! w jego wieku! Mój brat właśnie owdowiał, a ja nigdy nie czułam się mieć prawa, do uważania tego za złe, czego on za złe nie uważał. Żył więc jak mu się podobało, a ja się w to nie mieszałam. Wiem tylko, że umiał być godnym swego stanowiska i pozostał do końca życia, jaknajprzyjemniejszym w towarzystwie.
Berta, dotknięta głęboko opowiadaniem przy niej o kochankach ojca, spuściła oczy, a mąż jej, również zakłopotany, stanął tyłem przy oknie.
— Niech mi pani wybaczy, że się nad tem rozwodzę — rzekł p. Denizet. — Podobno była jakaś historja z pokojówką u pani?
— A! tak, z Ludwiką... Ależ, mój panie, ta mała łotrzyca już w czternastym roku była zepsuta i to jak zepsuta! Chciano wyzyskać śmierć jej przeciw memu bratu. Krzycząca niegodziwość! zaraz to panu opowiem.
Niewątpliwie mówiła to wszystko w dobrej wierze.
Jakkolwiek wiedziała dobrze, co ma myśleć o obyczajach prezesa, zgon jego tragiczny nie zadziwiał jej wcale, jednakże czuła potrzebę bronić wysokiego stanowiska swej rodziny. Zresztą w tej nieszczęśliwej awanturze z Ludwiką, jeżeli brata uważała za zdolnego do takiej namiętności, przekonana była również o wielkiem zepsuciu dziewczęcia.
— Wyobraź pan sobie gapiątko! o! tak miłą, delikatną, blondyneczkę i różową jak aniołek a tak łagodną i skromną jak Nitouche... Acha! czternastu lat jeszcze nie miała, a już przyjaźniła się z pewnym hultajem, kamieniarzem, Cabuchem, który odsiedział pięć lat w więzieniu za zabicie człowieka w karczmie. Chłopak ten żył w stanie dzikim, w głębi lasu Becourt, gdzie ojciec jego, zmarłszy z zmartwienia zostawił mu chałupę, skleconą z chrustu i z ziemi! Tu wziął się do opuszczonych kamieniołomów, które niegdyś dostarczyły połowy kamieni, z których Rouen jest zbudowane. Otóż ona odnalazła tam w tych pieczarach swego wilkołaka, którego tak się w okolicy lękano, że sam zupełnie żył jak zadżumiony. Często odtąd spotykano ich razem, wałęsających się po lesie, trzymających się za ręce, ją drobną i miluchną jak dziecko, jego ogromnego, podobnego do zwierza. No, trudno wyobrazić sobie gorszą rozpustę!... Naturalnie o tem wszystkiem dowiedziałam się dopiero później. Ludwikę wzięłam do siebie prawie z litości, dla dobrego uczynku. Rodzice jej Misardowie, o których nędzy wiele słyszałam, nie pisnęli do mnie ani słowa, że już dobrze natłukli dziecko, a nie mogli go oduczyć od biegania do Cabucha, jak tylko zobaczyło drzwi otwarte... I wtedy stał się ten wypadek. Brat mój w Doinville nie miał własnej służby. Ludwika i jeszcze jedna kobieta robiły porządek w ustronnym pawilonie, gdzie mieszkał. Pewnego rana Ludwika znikła, gdy udałe się tam sama. Mnie się zdawało, że oddawna już nosiła się z myślą ucieczki, może kochanek na nią czekał i uprowadził!... Ale, co najgorsza, że pięć dni później, krążyć zaczęły wieści o śmierci Ludwiki ze szczegółami gwałtu, którego jakoby usiłował się dopuścić mój brat, wśród okoliczności tak potwornych, że dziecko ledwie żywe schroniło się do Cabucha i tam umarło na zapalenie mózgu. Co się rzeczywiście stało? Tyle opowiadano rozmaitych plotek, że trudno doprawdy wiedzieć. Co do mnie, sądzą, że Ludwika istotnie umarła na jakąś gorączką, co stwierdził też lekarz, a nabyła ją wałęsając się nocami po lesie i po błotach... Nieprawdaż, kochany sędzio, że niepodobna, ażeby mój brat pragnął takiej łobuzki, to ohydne, to niemożliwe.
Pan Denizet słuchał tego opowiadania, ani nie przytakując, ani też nie zaprzeczając.
Pani Bonnehon kończyła też z pewnem zakłopotaniem, wreszcie odważyła się powiedzieć:
— Mój Boże! nie mówią wcale, ażeby mój brat nie chciał czasem z nią pożartować. Lubił młodość, a przy pozornej powadze był bardzo wesoły. Dajmy nawet, że ją kiedy pocałował.
Na te słowa wzdrygnęła się wstydliwość Lachesnayów.
— O! moja ciotko! moja ciotko!
Ale pani Bonnehon wzruszyła ramionami. Poco kłamać przed sądem.
— Pocałował ją, a może połachotał. W tem niema jeszcze zbrodni... I tembardziej to przypuszczam, że plotki pochodzą od kamieniarza. Ludwika kłamczuch, musiała wszystko przesadzać, wszystkim nagadać niestworzone rzeczy, może dlatego, żeby ją kochanek zatrzymał, tak, że ten gamoń wreszcie uwierzył, iż mu zabito kochankę... W istocie, o mało co nie oszalał z wściekłości i wygrażał się po karczmach, że gdyby prezes wpadł mu w ręce rozprułby go jak wieprza.
— Powiedział tak i świadkowie mogliby to potwierdzić?
— O! kochany sędzio, znajdziesz ich, ilu chcesz... Tak, w każdym razie, była to bardzo niemiła sprawa, tyle z nią mieliśmy kłopotu. Na szczęście, stanowisko mojego brata stawiało go ponad wszelkie podejrzenia.
Pani Bonnehon zrozumiała, po jakim nowym tropie szedł teraz pan Denizet, i bardzo to ją zaniepokoiło, wołała nie zapędzać się zanadto przez wypytywania go ze swej strony.
Wstał i oświadczył, że nie chce nadużywać dłużej bolesnej cierpliwości rodziny.
Z polecenia jego, sekretarz odczytał protokół badań przed podpisaniem go przez świadków.
Zeznania te były tak przyzwoicie napisane, tak oczyszczone z wszelkich słów niepotrzebnych, drastycznych i kompromitujących, że pani Bonnehon, z piórem w ręce, spojrzała z wdzięcznem zdziwieniem na tego Wawrzyńca, bladego, kościstego, na którego dotąd nawet nie rzuciła okiem.
Potem, kiedy sędzia odprowadził ją do drzwi, zarówno jak synowicę i jej męża, uścisnęła go za ręce.
— Prędko się zobaczymy, nieprawdaż? Pan wie, że zawsze jesteś oczekiwany w Doinville. Bo przecie liczysz się jeszcze do wiernych mi przyjaciół.
Uśmiech jej przysłoniła melancholja, a tymczasem synowicą jej wyszła pierwsza, zlekka tylko się ukłoniwszy.
Pan Denizet, zostawszy sam, odetchnął swobodniej, stał przez chwilę zamyślony.
Dla niego sprawa stawała się jasną. Grandmorrin, który dał się już z tego poznać, niezawodnie dopuścił się gwałtu.
Śledztwo wprawdzie stawało się przez to o wiele drażliwszem, postanowił też podwójnie być ostrożnym, dopóki nie otrzyma spodziewanych wskazówek z ministerjum. Ale niemniej przedto tryumfował. Nareszcie, miał winowajcę.
Usiadł znów przed biurkiem i zadzwonił na woźnego.
— Poproś pan Jakóba Lantier.
Na ławce w korytarzu Roubaudowie czekali ciągle, z twarzami, jakby obojętnemi i sennemi ze zmęczenia, chwilami przecie drgającemi nerwowo.
Głos woźnego, wzywający Jakóba, jakby ich obudził, bo się wstrząsnęli.
Patrzyli za nim rozszerzonemi źrenicami, dopóki nie znikł w pokoju sędziego.
Potem znów wpadli w ten stan oczekujący, jeszcze bledsi, jeszcze bardziej milczący.
Cała ta sprawa od trzech tygodni przejmowała Jakóba żywym niepokojem, jakgdyby miała się przeciw niemu obrócić.
Było to niedorzecznością, gdyż nic nie miał sobie do wyrzucenia, przecie nic nawet nie zataił, a jednak wszedł do sędziego, drżąc, jakby winowajca, obawiający się, ażeby nie wykryto jego zbrodni, i bronił się przeciw pytaniom, pilnował się, bojąc się, ażeby nie powiedzieć zawiele.
On także mógłby był zabić!
Czyż tego niepodobna było wyczytać mu z oczu?
Nic przykrzejszego dlań nie było nad to stawanie u sędziego, doznawał jakby wściekłości, chcąc się czemprędzej uwolnić, od męczenia temi historjami, które go nic nie obchodziły.
Zresztą tego dnia panu Denizetowi chodziło tylko o rysopis mordercy.
Ponieważ tylko Jakób widział go na chwilę, od niego więc tylko spodziewać się można było w tym względzie wiadomości.
Ale on nie powiedział nic więcej ponadto, co przy pierwszem zeznaniu; powtarzał, że scena morderstwa była dlań tylko widzeniem, sekundę trwającem, widokiem tak przelotnym, że pozostał we wspomnieniach jego niepochwytnym, bezkształtnym.
Ot widział tylko człowieka, mordującego, drugiego człowieka, i nic więcej.
Przez pół godziny sędzia, z uporczywą wytrwałością dręczył go powoli, zadawał mu jedno i to samo pytanie, w wszelkiej możliwej formie: czy ten człowiek wielki był, czy mały? czy miał brodę, włosy długie czy krótkie? jak był ubrany? z jakiej sfery zdawał się pochodzić?
I Jakób zmieszany dawał odpowiedzi tylko niewyraźne.
— No, a gdyby go panu pokazano? — spytał nagle pan Denizet, patrząc mu bystro w oczy — czybyś go pan poznał?
Jakóbowi zadrgały zlekka powieki pod tem spojrzeniem, świdrującem mu czaszkę.
Sumienie odezwało się w nim głośno.
— Czybym go poznał... może.
Ale już zaraz dziwna obawa zaplątania samego siebie, narzuciła mu system wymijający.
— Nie nie sądzę, nigdy nie śmiałbym twierdzić.
— Niech pan tylko pomyśli, pociąg pędził z szybkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.
Ruchem, pełnym zniechęcenia, sędzia miał mu polecić, ażeby poszedł do sąsiedniego pokoju, gdy raptem się rozmyślił.
— Zostań pan, usiądź.
I zadzwoniwszy znów na woźnego, rzekł:
— Wprowadź państwa Roubaud.
Odedrzwi, gdy spostrzegli Jakóba, wzrok ich się zamglił pod wrażeniem niepokoju.
Czy co powiedział? czy go zatrzymano po to, ażeby go z nimi skonfrontować?
Całą pewność siebie stracili, zobaczywszy go tutaj, odpowiadali też zrazu głosem zdławionym.
Ale sędzia ponowił tylko poprzednie ich badanie, potrzebowali więc tylko powtarzać te same zdania, prawie jednakowo brzmiące, a on ich słuchał, z głową spuszczoną, nawet nie patrząc na nich.
Wtem zwrócił się nagle ku Sewerynie:
— Pani powiedziała naczelnikowi straży, którego tu mam protokół, że, podług pani, jakiś człowiek wsiadł w Rouen do przedziału, kiedy już pociąg ruszał z miejsca.
Struchlała.
Dlaczego to przypominał? Czy to nie była zasadzka?
Czyżby chciał zestawić jej zeznania, ażeby dowieść kłamstwa?
Spojrzeniem poradziła się męża, który wtrącił zaraz przezornie.
— Nie sądzę, proszę pana, ażeby żona twierdziła to tak stanowczo.
— Przepraszam, kiedy pan uważałeś to za możliwe, pani się odezwała: „Ale z pewnością tak było“. Chciałbym otóż się dowiedzieć, na czem pani to opierała?
Do reszty się zmieszała, przekonana, że jeśli nie będzie się miała na baczności, to z odpowiedzi do odpowiedzi sędzia doprowadzi ją do wyznań.
A jednak nie mogła milczeć.
— O! nie, panie sędzio, powiedziałam tak, bez żadnego powodu... Musiałam to mówić, poprostu tylko rozumując, bo rzeczywiście trudno to sobie inaczej wytłómaczyć.
— Aleś pani nie widziała tego człowieka, nie możesz pani nic o nim powiedzieć?
— Nie, nie, panie, nic!
Pan Denizet zdawał się być skłonnym zaniechać badania w tym kierunku. Ale do tego samego przedmiotu powrócił zaraz z Roubaudem.
— A jakże to mogło być, żeś pan nie widział tego człowieka, jeżeli rzeczywiście wsiadł, bo z pańskiego zeznania wynika, żeś pan rozmawiał jeszcze z ofiarą, kiedy już zagwizdano na odjazd pociągu!
To natarczywe pytanie zastraszyło jeszcze pomocnika zawiadowcy i nie wiedział już czego się teraz trzymać? czy porzucić bajeczką o tym człowieku, czy też się przy niej upierać.
Jeżeli niema przeciw niemu poszlak, przypuszczenia o nieznajomym mordercy niepodobna było popierać, bo ono nawet pogarszało sprawą.
Chciał więc przedewszystkiem wyrozumieć, jak rzeczy stoją, i odpowiadał dlatego wymijającemi i niejasnemi objaśnieniami.
— Doprawdy, wielka to szkoda — podchwycił pan Denizet — że pańskie wspomnienia są tak niewyraźne, bo panbyś nam ostatecznie dopomógł do rozpoznania podejrzeń, które padają na różne osoby.
To już wydawało się Roubaudowi skierowanem tak wprost przeciw niemu, iż uczuł nieodzowną potrzebą usprawiedliwienia.
W mniemaniu, że został wykryty, powziął natychmiast plan.
To już rzecz sumienia! Człowiek się waha, pojmuje pan, że to naturalne. Gdybym się panu przyznał, że, jak mi się zdaje, naprawdę widziałem tego człowieka...
Sędzia uśmiechnął się tryumfująco, myśląc, że ten początek szczerości zawdzięcza zręczności swojej.
Wmawiał w siebie, że wie z doświadczenia, z jaką trudnością nieraz świadkowie spowiadają się z tego, co mają do powiedzenia, i to mu pochlebiało, że ich pomimo to zniewolił do wyznań.
— Mówże pan... Jakże wyglądał? Mały był, duży, może pańskiego wzrostu?
— O! nie, nie, daleko większy. Przynajmniej takie sprawił na mnie wrażenie, bo jestem prawie pewny, że się o niego otarłem, biegnąc z powrotem do naszego wagonu.
— Poczekaj pan — rzekł pan Denizet.
I, zwracając się do Jakóba, zapytał go:
— Czy człowiek, którego pan widział z nożem w ręku, większy był od pana Roubaud?
Mechanik, który się niecierpliwił, bo poczynał się obawiać, że nie będzie mógł odjechać pociągiem o godz. piątej, spojrzał na Roubauda.
I wydało mu się, że nigdy przedtem nań nie patrzył, zdziwił się, że Roubaud wygląda tak krępo, barczysto, ze szczególnym profilem twarzy, który gdzieś już widział, czy też który mu się śnił.
— Nie — szepnął — był nie większy, prawie tego samego wzrostu.
Na to pomocnik zawiadowcy żywo zaprotestował:
— O! daleko wyższy, przynajmniej o głowę.
Jakób tymczasem wpatrywał się w niego szeroko rozwartemi oczyma, a on pod tem spojrzeniem, w którem czytał rosnące zdumienie, poruszał się niespokojnie, jakby chciał się otrząsnąć ze swej powierzchowności; jednocześnie żona jego także zlodowaciała, śledziła niemą pracę pamięci, pracę, którą znać było na twarzy młodzieńca.
Widocznie zdziwiło go z początku niejakie podobieństwo między Roubaudem i mordercą; później nabrał nagle pewności, że Roubaud jest mordercą, jak o tem krążyły pogłoski; obecnie, wydawał się cały wzruszony tem odkryciem, roztworzył usta i niewiadomo było, co chce uczynić, a on sam także nie wiedział.
Jeżeli powie, oboje małżonkowie będą zgubieni.
Oczy Roubauda napotkały jego wzrok i obaj spojrzeli sobie aż do głębi duszy.
Zapanowała cisza.
— Więc nie zgadzacie się panowie na jedno? — odezwał się pan Denizet. — Jeżeli panu wydał się niższym, to zapewne dlatego, że się niezawodnie schylił w walce z ofiarą.
Sędzia patrzył także na tych dwóch ludzi.
Wprzód nie pomyślał wcale o zużytkowaniu tej konfrontacji, ale instynktem, nabranym w zawodzie, czuł, w tej chwili, że prawda wisiała w powietrzu.
Nawet jego pewność co do tropu Cabucha została zachwiana.
Czyżby Lachesnayowie mieli słuszność? czyżby winowajcami, pomimo wszelkiego prawdopodobieństwa, byli rzeczywiście, ten urzędnik uczciwy i jego młoda żona, tak łagodna?
— A czy człowiek ten nosił brodę tak, jak pan? — zapytał Roubauda.
Ten miał siłę odpowiedzieć, głos wcale mu nie drżał:
— Czy brodą nosił? nie! nie! Zdaje mi sią, że wcale nie miał brody.
Jakób zrozumiał, że to samo pytanie będzie i jemu zadane.
Co powie? bo onby przysiągł, że człowiek ów miał brodę i to długą.
Zresztą ludzie ci nie obchodzili go wcale, dlaczegóżby więc nie powiedzieć prawdy?
Ale, odwracając oczy od męża, napotkał spojrzenie żony, a w spojrzeniu tem wyczytał tak gorące błaganie, taką gotowość oddania całej siebie, że całkiem go to wzruszyło.
Po ciele przebiegł mu znów dawniej doświadczany dreszcz: czyżby on ją kochał, i to kochał prawdziwą miłością, bez potwornej żądzy morderstwa?
I w tejże chwili pod szczególnem działaniem tego niepokoju, pamięć mu się zamroczyła, już nie odnajdywał mordercy w Roubaudzie.
Widzenie zamgliło się znowu, ogarnęła go wątpliwość, tak dalece, że przez życie całe byłby żałował, gdyby już był co powiedział.
Pan Denizet właśnie zadał mu pytanie:
— Czy ten człowiek nosił brodę, jak pan Roubaud?
Wtedy odpowiedział w dobrej wierze:
— Doprawdy, proszę pana, nie umiem powiedzieć. Powtarzam, że mi się tylko mignęło w oczach. Nie wiem nic, nie chcę nic wiedzieć.
Ale pan Denizet się uparł, bo pragnął skończyć już raz z podejrzeniami względem pomocnika zawiadowcy.
Nalegał nań, nalegał usilnie, bo już otrzymać zdołał od pierwszego rysopis zupełny mordercy, wiedział, że wysoki był, barczysty, bez brody, słowem zgoła inaczej wyglądał niż Roubaud; tymczasem z Jakóba zdołał teraz wydobyć tylko wymijające półwyrazy, które wprawdzie potwierdziły poniekąd, co utrzymywał tamten.
I wobec tego sędzia powracał do pierwszego przekonania; na dobrym tropie był; portret, który opisywał świadek, był tak dokładny, że każdy nowy rys, czynił go wyraźniejszym.
Teraz widział, że to małżeństwo, niesłusznie posądzone, przyczyni się zeznaniem swojem do spadnięcia głowy winowajcy.
— Wejdźcie tam państwo — rzekł do Roubaudów i do Jakóba, przeprowadzając ich do sąsiedniego pokoju, gdy już podpisali protokół zeznań — zaczekajcie, państwo, aż was wezwę.
Natychmiast też polecił, ażeby przyprowadzono aresztowanego; był tak uszczęśliwiony, że dobry humor posunął, aż do powiedzenia swemu sekretarzowi:
— Mamy go, Wawrzyńcze.
Drzwi się otworzyły i ukazało się dwóch żandarmów, prowadzących wysokiego chłopa lat dwudziestu pięciu do trzydziestu.
Na znak sędziego, oddalili się i Cabuche pozostał sam na środku gabinetu, oszołomiony, z błędnem spojrzeniem dzikiego zwierzęcia, pochwyconego.
Był to drab o szyi potężnej, pięściach ogromnych, blondyn, z bardzo białą cerą, brodą rzadką, jedwabistą, złotawo połyskującą.
Twarz duża, czoło nizkie, znamionowały gwałtowność istoty pierwotnej, poddającej się niezwłocznie każdemu uniesieniu; ale zarazem znać było chęć serdecznej uległości w tych szerokich ustach i nosie kwadratowym, jak u poczciwego psa.
Pochwycony znienacka i gwałtem w głębi swej kryjówki, bardzo wczesnym rankiem, zrozpaczony oskarżeniami, których nie rozumiał, miał już przy osłupieniu i podartej bluzie złowrogą minę obwinionego, ten wstrętny wygląd łotrowski, jaki więzienie nadaje najporządniejszym ludziom.
Noc zapadała w pokoju, a on zacisnął się w kąt, w cień najgłębszy. Woźny przyniósł dużą lampę bez klosza, rażący jej blask oświetlił mu twarz.
Wtedy, widoczny już, pozostał nieruchomy.
Pan Denizet natychmiast utkwił w nim jasne duże oczy o powiekach ociężałych.
Nie widział jednak nic; był to początek zapasów, pierwsza próba siły, przed rozpoczęciem dzikiej wojny, pełnej przebiegów, zasadzek i tortur moralnych.
Człowiek ten był winowajcą, wszystko przeciw niemu świadczyło, miał tylko prawo przyznać się do zbrodni.
Badanie zaczęło się bardzo powoli.
— Czy wiecie, o jaką zbrodnię jesteście obwinieni?
Cabuche, głosem zdławionym przez gniew bezsilny, wybąkał:
— Nic mi jeszcze nie mówiono, ale już się domyślam. Tyle o tem gadają.
— Znaliście pana Grandmorrina?
— O! o! znałem go zanadto! — Pewna dziewczyna, Ludwika, kochanka wasza, służyła za pokojówkę u pani Bonnehon?
Wybuch gniewu porwał kamieniarza. Od złości w oczach mu się zaczerwieniło.
— O! na Boga! ci, co to powiadają, podli są, kłamią najbezczelniej! Ludwika nie była moją kochanką.
Sędzia z ciekawością przyglądał się jego gniewowi i odezwał się podchwytliwie:
— Bardzo gwałtowni jesteście! wszak skazani byliście na piąć lat więzienia, za zamordowanie człowieka w kłótni.
Cabuche spuścił głowę. Wyrok ten był dla niego upokorzeniem. Wyjąkał tylko:
— On pierwszy uderzył... Siedziałem tylko cztery lata, darowano mi rok.
— Zatem — podchwycił pan Denizet — utrzymujecie, że Ludwika nie była waszą kochanką?
Cabuche znowu zacisnął ręce.
Potem głosem cichym, urywanym, wymówił:
— Niechże pan zrozumie, że to było dopiero dziecko, czternastu lat nie miała, kiedy powróciłem stamtąd... Odemnie wszyscy uciekali, kamieniami rzucano na mnie. A ona, w lesie, gdzie ją zawsze spotykałem, zbliżyła się do mnie, chodziła ze mną, rozmawiała, była tak grzeczna dla mnie, o! tak, grzeczna... I zostaliśmy przyjaciółmi, za ręce trzymaliśmy się, gdy chodziliśmy razem... Jakże to dobre były te czasy... Ona rosła, to prawda, a ja myślałem już o niej, tego się nie zapieram. Ale tak ją kochałem, że gotów byłem oszaleć. Ona mnie także bardzo kochała, i byłoby się pewnikiem skończyło tem, o czem pan mówił, kiedy ją odemnie rozłączono, oddając do służby u tej pani w Doinville... Potem, pewnego wieczora, wracając z kamieniołomów, znalazłem ją pod memi drzwiami nawpół oszalałą, a gorączka aż paliła jej ciało. Nie śmiała powrócić do rodziców... marzyła o mnie! O! na Boga! ten łotr! a powinienem był zaraz mu krwi upuścić!
Sędzia przygryzał delikatne wargi, zdziwiony szczeremi słowy tego człowieka.
Widocznie trzeba było rzecz prowadzić bardzo przebiegle.
— Tak, znam tę okropną historję, którą wymyśliliście sobie z ową dziewczyną, zwróćcie tylko uwagę, że cała przeszłość pana Grandmorrin stawiała go nad oskarżenia wasze.
Oszołomiony, z wytrzeszczonemi oczyma i drżącemi rękoma, kamieniarz wyjąkał.
— Jakto! myśmy wymyślili? To już sami kłamią, nas oskarżają o kłamstwa!
— E, nie udawajcie niewiniątka... Badałem już Misarda, który jest mężem matki waszej kochanki. Skonfrontuję was razem, w razie potrzeby. Zobaczycie, co on myśli o waszej historji... A myślcie też wy, co mówicie, prawdę powiedzcie, mamy tu swiadków, wiemy wszystko, lepiej będzie gdy się przyznacie.
Była to jego taktyka straszenia, chociażby nic nie wiedział i nie miał świadków.
— Cóż? będziecie zaprzeczali, że krzyczeliście wszędzie publicznie, że chcecie krwi upuścić panu Grandmorrinowi?
— O! co to, to mówiłem. I mówiłem ze szczerego serca, tak, bo ręka świerzbiała mnie okropnie!
Zdziwienie opanowało pana Denizet, który spodziewał się ciągłych zaprzeczeń.
Jakto! obwiniony przyznawał się do pogróżek!
Jakiż się krył w tem fortel?
W obawie, czy się zanadto nie zapędził w badaniu, sędzia namyślił się trochę, poczem spytał go obcesowo:
— Cóżeście robili w nocy z 14 na 15 lutego?
— Położyłem się o zmierzchu o godzinie szóstej, wieczorem... Byłem trochę słaby, i mój krewniak Ludwik zrobił mi nawet grzeczność, zawożąc wóz z kamieniami do Doinville.
— Tak, widziano waszego krewniaka z wozem, przejeżdżającego przez tor kolejowy. Ale krewniak wasz na badaniu mógł tylko powiedzieć jedno: żeście się z nim rozstali w południe i że odtąd już się z wami nie widział... Dowiedźcie mi wiec, żeście się położyli spać o godzinie szóstej.
— No, to trochę głupie, bo jakże ja mogę dowieść. Mieszkam w domu sam jeden, wśród lasu... Byłem tam.
Wtedy pan Denizet postanowił zadać stanowczy cios.
Twarz jego pod działaniem woli stawała się zupełnie martwą, ale usta natomiast się ożywiały.
— To ja wam powiem, coście porabiali w nocy 14 lutego... O godzinie trzeciej wsiedliście w Barentin na pociąg do Rouen, w celu, jakiego śledztwo nie mogło jeszcze ustanowić. Powrócić mieliście pociągiem z Paryża, który zatrzymuje się o godzinie dziewiątej minut trzy i byliście na peronie, pośród tłumu, kiedy zobaczyliście naraz pana Grandmorrina, siedzącego w przedziale. Zwróćcie na to uwagę, że przypuszczam jaknajzupełniej, iż wcale nie było zasadzki, że myśl zbrodni zjawiła się wam dopiero wtedy. Wdarliście się do przedziału, dzięki zamieszaniu. czekaliście, aż się znajdziecie w tunelu Malaunay, ale źleście się obrachowali z czasem, bo pociąg już wyjechał z tunelu, kiedy wyście to robili... I wyrzuciliście trupa, poczem wysiedliście w Barentin, pozbywszy się również kołdry podróżnej... Oto coście porabiali!
Śledził najlżejsze poruszenia na rumianej twarzy Cabucha i porządnie się zirytował, kiedy ten, i początku, słuchając uważnie, w końcu parsknął szczerym śmiechem.
— Co pan opowiada? a to co?... Gdybym zrobił, tobym powiedział.
Potem dodał spokojnie:
— Nie zrobiłem, ale powinienem był zrobić. Dalibóg, żałują tego bardzo.
Więcej pan Denizet nie mógł z niego wydobyć.
Daremnie ponowił zapytania, daremnie wracał dziesięć razy do jednego i tego samego przedmiotu, na różne sposoby. Nic! zawsze nic! To nie on.
Cabuche wzruszał tylko ramionami i nazywał to głupiem.
Przy aresztowaniu go, zrewidowano całą jego norę, ale nie znaleziono ani broni, ani biletów bankowych, ani zegarka; zabrano tylko spodnie, poplamione kilkoma kropelkami krwi, dowód potępiający.
Znowu zaczął się śmiać: a to zabawne! to przecie królik, zduszony pod łeb, pokrwawił mu nogi! Nie on więc, ale sędzia, zanadto upierając się przy myśli o zbrodni, tracił grunt pod nogami, przeholowawszy swą przebiegłość zawodową, gmatwając najprostszą prawdę.
Ten ograniczony człowiek, niezdolny walczyć sprytem, ale niezłomnej siły, kiedy mówił, niepomału go zniecierpliwił; on go miał tylko za winowajcę i każde nowe zaprzeczenie oburzało go, jako upór w dzikości i kłamstwie.
Koniecznie chciał go na czem pochwycić.
— Więc zaprzeczacie?
— A tak, bo to nie ja...
Pan Denizet gwałtownie zerwał się z miejsca; sam poszedł otworzyć drzwi od małego pokoiku sąsiedniego.
I, przywoławszy Jakóba:
— Czy poznajesz pan tego człowieka? — zapytał.
— Znam go — odpowiedział mechanik zdziwiony. Widywałem go dawniej u Misarda.
— Nie, nie... Czy poznajesz go pan. jako tego człowieka w wagonie, mordercę?
Jakób już się miał na baczności.
Zresztą nie poznawał go wcale, tamten wydawał mu się czarniejszym i krótszym.
Miał to już oświadczyć, gdy się namyślił, iż możeby tem zagalopował się zanadto. Postanowił więc mówić wymijająco.
— Nie wiem... nie mogą powiedzieć... Zaręczam panu, że nie umiem powiedzieć.
Pan Denizet, nie czekając dłużej, przywołał obojga Roubaudów.
I zadał im pytanie.
— Czy poznajecie państwo tego człowieka?
Cabuche wciąż się jeszcze uśmiechał.
Nie dziwił się wcale, kiwnął przyjaźnie głową Sewerynie, którą znał jeszcze, kiedy, będąc małą dziewczynką, mieszkała w Croix-de-Maufras.
A ona i mąż jej drgnęli na jego widok.
Zrozumieli: więc to był człowiek, o którego aresztowaniu mówił im Jakób, ten obwiniony, który usprawiedliwił nowe ich badanie.
I Roubaud zdumiony był i przestraszony podobieństwem tego chłopca z urojonym mordercą, którego wymyślił rysopis: wprost sprzeczny ze swoim.
Był to szczególny traf, jednak tak go przeraził, że wahał się z odpowiedzią.
— No, poznajesz go pan?
— Mój Boże! panie siędzio, powtarzam panu, to było poprostu przemijające uczucie... ktoś mnie potrącił... Tak, rzeczywiście, jest tak wielki, jak tamten i także blondyn i także bez brody.
— No, więc go pan poznajesz?
Pomocnik zawiadowcy, przyparty tem pytaniem stanowczem, drżał cały od walki wewnętrznej Instynkt samozachowawczy wziął w nim górą.
— Nie chcą nic twierdzić... Ale jest coś podobnego w nim, coś bardzo podobnego.
Tym razem Cabuche kląć począł.
Już go niecierpliwiły te wszystkie historje! Ponieważ nie on to był, chciał odejść. I pod wpływem fali krwi, która mu napłynęła do mózgu, zacisnął pięści; wyglądał tak strasznie, że aż wezwani żandarmi musieli go uprowadzić.
Ale to uniesienie, to zerwanie się dzikiego zwierzęcia, miotającego się wściekle, było dla pana Denizeta tryumfem.
Teraz przekonanie miał już wyrobione i dał to po sobie poznać.
— Czyście zauważyli jego oczy? Ja ich poznaję po oczach... O! z nim już rzecz skończona! mamy go!
Roubaudowie nieruchomi spoglądali po sobie.
Jakto? już się skończyło? ocaleni byli, ponieważ sąd miał już w swem ręku winowajcę!
To ich oszołomiło nieco, świadomość bolesna roli, jaką okoliczności zmusiły ich odegrać.
Ale zarazem radość ich ogarniała, brała górą nad ich skrupułami, i uśmiechali się do Jakóba, czekali, spragnieni świeżego powietrza, aby sędzia pożegnał ich wszystkich troje, gdy wtem woźny przyniósł list panu Denizet.
Sędzia żywo wrócił do biórka, ażeby przeczytać list uważnie. Zapomniał o świadkach.
Był to list z ministerjum ze wskazówkami, na jakie miał czekać przed posunięciem dalej śledztwa. A to, co czytał, musiało ostudzić jego tryumf, bo twarz pomału mu bladła i przybierała zwykłą nieruchomość ponurą.
Nagle podniósł głową, spojrzał ukośnie na Roubaudów, jakby mu ich przypomniało coś z tego listu.
Ci także, straciwszy krótkotrwałą radość, byli znów niespokojni.
Dlaczego na nich tak spojrzał? Czyżby w Paryżu odnaleziono te trzy wiersze, ten list nieszczęsny, o którym myśl trapiła ich strachem?
Seweryna znała dobrze pana Canny-Lamotte, widziała go bowiem nieraz u prezesa i wiedziała, że on miał porządkować papiery nieboszczyka.
Roubaud żałował teraz niezmiernie, że nie posłał żony do Paryża, ażeby tam poczyniła potrzebne wizyty, a przynajmniej, ażeby sobie zapewniła protekcje sekretarza rady zarządzającej, w razie gdyby zarząd, sprzykrzywszy sobie rzucone nań podejrzenia, zechciał mu dać dymisję. I oboje już nie spuszczali oczu z sędziego, czując, jak ich niepokój rośnie, w miarę jak się zachmurzał pan Denizet, któremu ten list widocznie popsuł wszelkie szyki, obracając wniwecz wszystko, co mu się udało tego dnia pozyskać.
Wreszcie sędzia położył list i przez chwilę siedział zamyślony z oczyma, wpatrzonemi w Roubaudów i Jakóba.
Potem, jakby coś postanowiwszy, odezwał się do siebie głośno:
— No, tak, zobaczymy, zobaczymy... możecie państwo odejść.
Ale kiedy wszyscy troje wychodzili, zdjęła go chęć wyjaśnienia tego punktu ciężkości, który obalał poprzedni jego system.
Nie mógł się chęci tej oprzeć, jakkolwiek w liście polecono mu nic nadal nie przedsiębrać, bez uprzedniego porozumienia.
— Nie, nie, zostań pan jeszcze, mam się pana jeszcze o coś zapytać — rzekł do Jakóba.
Roubaudowie zatrzymali się na korytarzu. Drzwi były otwarte, ale nie mogli odejść, coś ich tu zatrzymywało, trwoga o to, co się działo w gabinecie sędziego.
Nie mogli odejść, nie dowiedziawszy się, o co chciał sędzia zapytać Jakóba.
Zawrócili napowrót, przestępując z nogi na nogę, dreptali w miejscu. I znaleźli się znów przy ławce, gdzie czekali tyle godzin; usiedli ociężale, nic do siebie nie mówiąc.
Kiedy mechanik się pokazał, Roubaud podniósł się z trudnością.
— Czekaliśmy na pana, powrócimy na stację razem. Dobrze?
Ale Jakób odwrócił głowę, zakłopotany, jakby chciał uniknąć wzroku Seweryny, który W niego utkwiła.
— Sędzia nic już nie wie, kręci się w kółko — odezwał się nareszcie — albo się błąka w domysłach. Teraz, naprzykład, pytał mnie, czy czasem przy morderstwie nie były dwie osoby. A ponieważ mówiłem w Hawrze o jakiejś masie czarnej, która przykrywała nogi starego, i o to mnie wypytywał... Jemu się zdawało, że to musiała być kołdra... Posłał szukać kołdry... i nic nie znaleziono... Więc mnie znów wypytywał... Mój Boże! może to była kołdra.
Roubaudowie drżeli.
Wpadnięto na ślad, jedno słowo tego chłopca mogło ich zgubić.
On musiał o wszystkiem wiedzieć i w końcu się wygada.
I wszyscy troje, kobieta i dwóch mężczyzn, w milczeniu opuścili gmach sądowy.
Wtem pomocnik zawiadowcy odezwał się:
— Ale, mój kolego, żona moja będzie musiała pojechać do Paryża na dzień jeden, za interesami. Może będziesz łaskaw jej pomódz tam, jeżeli będzie czego potrzebowała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.