Człowiek zwierzę/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Nazajutrz, w niedzielę zrana, piąta godzina wybiła na wszystkich wieżach w Hawrze, kiedy Roubaud wszedł pod daszek stacyjny, udając się na służbę.
Ciemno było jeszcze zupełnie, a wiatr, który dął od morza, wzmógł się i pędził mgły, zatapiając niemi wzgórza, ciągnące się od Saintes Adresse do fortu Toumeville; ku wschodowi, ponad morzem; ukazywała się światłość na rąbku nieba, gdzie błyszczały jeszcze ostatnie gwiazdy.
Na peronie latarnie gazowe paliły się światłem, pobladłem od wilgotnego zimna wczesnej godziny.
Stał pierwszy pociąg do Moutvilliers, pociąg służbowy.
Drzwi od poczekalni nie były pootwierane, platforma ciągnęła się pusta, w tem zdrętwiałem jeszcze przebudzeniu się stacji.
Kiedy wychodził od siebie, na górze, ponad salami poczekalnemi, Roubaud zastał żonę kasjera, panią Lebleu nieruchomo stojącą pośrodku głównego korytarza na który wychodziły mieszkania urzędników.
Od wielu już tygodni pani ta wstawała w nocy, ażeby szpiegować pannę Guichon, buchalterkę, którą podejrzewała o romans z zawiadowcą stacji, panem Dabadie. Zresztą nie zauważyła nigdy najmniejszej drobnostki, ani cienia, ani oddechu.
I tego rana jeszcze prędzej weszła do siebie nie bez pewnego jednak zdziwienia, bo u Roubaudów, przez trzy sekundy, w ciągu których otwarte były i zamknięte drzwi przez męża, spostrzegła stojącą w pokoju jadalnym, piękną Sewerynę, już ubraną, uczesaną, obutą, chociaż zwykle wylegiwała się w łóżku do godziny dziewiątej.
To też pani Lebleu nie omieszkała obudzić małżonka swego, ażeby mu powiedzieć o tym niezwykłym fakcie.
W przeddzień nie kładli się spać przed przyjazdem pociągu z Paryża, to jest przed jedenastą minut pięć, paleni ciekawością dowiedzenia się, co się stało z awanturą o podprefekta.
Nic jednak nie mogli wyczytać z miny Roubaudów, którzy wyglądali, jak zwykle; I daremnie do północy nadstawiali uszu; żaden głos nie odezwał się u ich sąsiadów, widocznie zaraz usnęli snem twardym.
Niewątpliwie podróż ich nie dała im dobrego rezultatu, w przeciwnym razie bowiem Seweryna nie byłaby tak wcześnie wstała.
A gdy kasjer zapytał, jaką miała minę, żona usiłowała ją odmalować: bardzo sztywna, bardzo blada, z rozszerzonemi oczyma niebieskiemi, tak jasnemi przy czarnych włosach; i bez żadnego ruchu, jakby lunatyczka.
Zresztą dowiedzą się w ciągu dnia, co o tem trzeba myśleć.
Na dole Roubaud spotkał kolegę swego, Moulina, który skończył właśnie dyżur nocny.
I objął po nim służbę, a tymczasem Moulin rozmawiał, przechadzał się jeszcze przez kilka minut, opowiadając mu najdrobniejsze fakty z dnia poprzedniego: jacyś złodzieje złapani zostali, gdy się zakradali do magazynu; trzech ludzi ze służby ruchu otrzymało naganę za nieposłuszeństwo; łańcuch pękł przy ustawianiu pociągu do Montvilliers.
Roubaud słuchał w milczeniu, z twarzą spokojną; był tylko trochę blady, zapewne w następstwie zmęczenia na co wskazywały także jego podsiniałe oczy.
A jednak, gdy kolega przestał mówić, zdawał się pytać go jeszcze, jakgdyby spodziewał się usłyszeć jeszcze o innych wypadkach.
Ale tamten nic więcej już nie opowiadał, to już wszystko. Opuścił głowę i przez chwilę patrzył na ziemię.
Tak chodząc pod przykrytą dachem platformą, obaj doszli do miejsca, już otwartego, gdzie po prawej stronie wznosiła sie remiza, w której stały wagony kursujące, te mianowicie, jakie, przybywszy w przeddzień z podróży, miały nazajutrz znów składać pociąg, wyprawiany w drogę.
Podniósł głowę, spojrzenie jego utkwiło w jednym z wagonów klasy pierwszej, zaopatrzonym tylko w jeden przedział, numer 293, który latarnia gazowa oświetlała właśnie blaskiem niepewnym. Wtem Moulin zawołał:
— A! zapomniałem!...
Blada twarz Roubauda zaczerwieniła się i nie mógł powściągnąć lekkiego drgnięcia.
— Zapomniałem — powtórzył Moulin — że wagon ten nie może jechać, nie każ go kolega zakładać zrana do pociągu pospiesznego o godzinie szóstej minut czterdzieści.
Zapanowało krótkie milczenie, zanim Roubaud spytał głosem bardzo naturalnym:
— Tak! a to dlaczego?
— Bo zamówiony jest oddzielny wagon pierwszej klasy na pociąg pospieszny wieczorny. Niewiadomo, czy w ciągu dnia nadejdzie taki wagon, lepiej więc ten zatrzymać.
Spojrzał na niego znów badawczo, poczem odpowiedział:
— Zapewne.
Lecz inna myśl go zajmowała i nagle wybuchnął:
— Pfe! jakie to obrzydliwe! Jak te gałgany czyszczą! Ten wagon musiał być nieczyszczony już od tygodnia.
— O! — podchwycił Moulin — kiedy pociąg przyjdzie po jedenastej, niema obawy, ażeby posługacze wzięli się do ścierek... Dobrze jeszcze, jeżeli zechce się im zajrzeć do środka. Niedawno zapomnieli w wagonie jakiegoś pasażera, który spał i chudził się dopiero nad ranem.
Potem, powstrzymując ziewanie dodał, że idzie spać.
Już miał odchodzić, kiedy wróciła go ciekawość:
— Ale, ale, a jak wasza sprawa z podprefektem, załatwiona już, nieprawdaż?
— Tak, bardzo dobrze mi się powiodła cała podróż, jestem zadowolony.
— No, to dobrze... A pamiętaj kolego, numer 293 nie jedzie.
Kiedy Roubaud został sam na platformie, wrócił powoli ku stojącemu na szynach pociągowi do Montvilliers.
Drzwi od sal zostały otwarte, zjawili się podróżni, kilku strzelców z psami, dwie czy trzy rodziny drobnych kupców, korzystające z niedzieli, wogóle mało osób.
Ale gdy pociąg odjechał i zaledwie miał czas zniknąć, Roubaud musiał już myśleć o przygotowaniu pociągu osobowo-towarowego, wyruszającego o trzy kwadranse na szóstą zrana do Rouen i do Paryża.
Zrana i tak wcześnie, personel był zwykle bardzo nieliczny i pomocnik zawiadowcy miał sporo różnej roboty.
To musiał pilnować każdego wagonu, który robotnicy wtaczali z remizy na szyny pod platformę, to biegł do sali towarowej, ażeby być obecnym przy ekspedjowaniu ładunków.
Między żołnierzami, a jednym z urzędników powstała kłótnia, w którą musiał się wdać.
Przez pół godziny na przeciągach mroźnego powietrza, wśród tłumu, dygoczącego z zimna, z oczami, klejącemi się od snu, przy ciągłem popychaniu się, musiał się podwajać, myślą nawet nie należał do siebie.
Potem, gdy pociąg osobowo-towarowy odszedł, platforma znów opustoszała.
Wtedy udał się do dróżnika, dla upewnienia się, czy wszystko w porządku znajduje się w tej stronie, gdyż inny pociąg przybywał prosto z Paryża, a nawet już się opóźniał.
Wrócił, ażeby obecnym być przy wysiadaniu, czekał, aż tłum podróżnych odda bilety i rozproszy się w omnibusach hotelowych, które naówczas czekały przy platformie, oddzielone od plantu tylko sztachetami.
I wtedy dopiero mógł odpocząć przez chwilę, na stacji, która stała się pustą i milczącą.
Szósta godzina biła.
Roubaud wyszedł z przykrytej dachem platformy i na otwarłem powietrzu, mając przed sobą wolną przestrzeń, podniósł głowę, odetchnął, widząc, że się rozwidnia nareszcie.
Wiatr od strony morza ostatnie rozwiał mgły, zajaśniał pogodny poranek pięknego dnia.
Spojrzał najpierw w stronę Ingouville, aż do drzew cmentarza, odbijających ciemną masą na blednącem niebie; potem, zwróciwszy się ku południowi i zachodowi, zauważył ponad morzem ulatniające się resztki pierzastych obłoczków mgły, rozpływające się na horyzoncie, gdy cały wschód począł rumienić się blaskami wstającego słońca.
Ruchem machinalnym zdjął z głowy czapkę, wyszytą szychem srebrnym, jakby chciał orzeźwić czoło świeżem i czystem powietrzem.
Ten widnokrąg, do którego tak przywykł, rozległa płaszczyzna obszarów stacji, całe miasto nawet zdawało się go uspakajać, przywracać go spokojowi codziennej pracy, powszedniej, wiecznie tej samej.
Ponad murami ulicy Karola Lafitte dymiły kominy fabryczne, widniały ogromne stosy węgli magazynowych, wzdłuż Vauban.
A już wszczynał się gwar.
Gwizdania pociągów, szum przebudzenia się, zapach fal, przynoszony wiatrem, przypomniały jego myślom uroczystość na dziś zapowiedzianą, ten okręt, który miano spuścić na wodę, a przy którym tłum będzie się tłoczył i gniótł.
Kiedy Roubaud powrócił pod platformę przykrytą, zastał służbę, szykującą pociąg pospieszny na godzinę 6 minut 40, i zdawało mu się, że robotnicy wytaczają wagon numer 293.
Wtedy znikł w nim odrazu wszystek spokój, pozyskany dzięki orzeźwiającemu powietrzu.
— Kroćset tysięcy! tylko nie ten wagon! dajcie mu spokój! On pojedzie dopiero wieczorem.
Nadkonduktor tłómaczył mu, że posuwano tylko wagon, ażeby zabrać stojący po za nim.
Ale on nie słyszał nic, ogłuszony uniesieniem niezmiernem.
— Gałgany! idjoci! mówiłem wam, ażebyście nie ruszali!
Kiedy nareszcie zrozumiał, gniew jego spadł na niedogodności stacji, gdzie nie można było obrócić wagonu.
Rzeczywiście stacja, zbudowana, jedna z najpierwszych na całej linji, była zbyt mała, niegodna Hawru, ze starą remizą drewnianą, dachem drewnianym, przykrytym blachą, wązkiemi szybkami, budynkami nagiemi i smutnemi, wszędzie wymagającemi odnowienia.
— To wstyd, nie wiem doprawdy, dlaczego Towarzystwo jeszcze tego nie zwaliło!
Ludzie przy pociągu patrzyli na niego, dziwiąc się, że mówi tak śmiało, on, który się odznaczał zwykle tak ścisłą uległością.
Sam się też spostrzegł i zaraz zamilkł.
Odtąd, milczący, sztywny, pilnował ustawiania wagonów. Zmarszczka niezadowolenia przerzynała mu czoło niskie, gdy twarz okrągła i rumiana, najeżona brodą rudawą, nabierała cechy głębokiej woli.
Odtąd Roubaud już miał wszystką zimną krew.
Czynnie zajął się pociągiem pospiesznym, kontrolował każdy szczegół. Zaprzęganie wydało mu się złem, żądał, ażeby wagony połączono w jego oczach.
Matka z dwiema córkami, które bywały u jego żony, chciały, ażeby je usadowił w oddzielnym przedziale dla kobiet.
Potem, przed zagwizdaniem na znak odjazdu, upewnił się jeszcze co do dobrego porządku w pociągu, i patrzył na niego długo, jak się oddalał, tem jasnem spojrzeniem ludzi, których chwilowe roztargnienie może pozbawić życia tylu ludzi.
Zresztą natychmiast musiał przejść przez szyny, dla przyjęcia pociągu z Rouen, wjeżdżającego na stację.
Właśnie znajdował się w nim urzędnik pocztowy, z którym codzień, opowiadali sobie nowości.
Podczas poranku, tak pracowitego, był to krótki wypoczynek, prawie kwadrans, w ciągu którego mógł swobodnie oddychać, bo nie wzywało go żadne pilne zajęcie.
I tego poranku, jak zwykle, zapalił papierosa, rozmawiał bardzo wesoło.
Dzień już się zrobił duży, pogaszono latarnie gazowe pod werendą.
Była ona tak ubogo oświetlona, że zmrok szary jeszcze na niej panował; ale po za nią, na zewnątrz, rozległa przestrzeń nieba, na którą wychodziła, już pałała pożarem promieni słonecznych, gdy horyzont cały różowił si ęw czystem powietrzu pięknego poranku zimowego.
O godzinie ósmej pan Dabadie, zawiadowca stacji, przychodził zwykle, a pomocnik zawiadowcy zdawał raport.
Był to piękny mężczyzna, mocny brunet, tęgiej postawy, wyglądający na wielkiego przemysłowca, zajętego wciąż interesami.
Zresztą, niewiele się interesował dozorem podróżnych, zajmował go najbardziej olbrzymi przewóz towarów transito, ciągłe stosunki z wyższem kupiectwem w Hawrze z całym światem.
Tego dnia spóźnił się; Roubaud dwa razy już uchylał drzwi od kancelarji i wcale go nie zastał.
Na stole nawet listy nie były otwarte. Oczy pomocnika zawiadowcy padły wśród nich na depesze.
Potem, jakgdyby go wpływ jakiś magnetyczny przytrzymywał na miejscu, nie odszedł już odedrzwi, obawiając sie mimowoli i rzucając na stół spojrzenia dorywcze.
Wreszcie o godzinie ósmej zjawił się pan Dabadie.
Roubaud, siedząc, milczał, ażeby mu nie przeszkadzać w otwarciu depeszy.
Ale naczelnik nie spieszył się, chciał okazać się uprzejmym dla swego podwładnego, którego cenił.
— No i cóż, naturalnie wszystko poszło dobrze w Paryżu?
— Tak, panie, dziękują panu.
Otworzył wreszcie telegram, ale go nie czytał, uśmiechał się wciąż do swego pomocnika, którego głos stał się jakoś zdławionym, przy gwałtownym wysiłku, jaki czynił, dla zapanowania nad nerwowym kurczem, jaki mu wykrzywił podbródek.
— Bardzo jesteśmy szczęśliwi, żeś pan tu pozostał.
— I ja, panie naczelniku, cieszę się bardzo, że zostałem przy panu.
Teraz dopiero pan Dabadie zabrał się do przejrzenia depeszy.
Roubaud, któremu lekki pot wystąpił na twarz, przyglądał mu się uważnie.
Ale wzruszenie, którego się spodziewał, nie dało się wcale widzieć, zawiadowca spokojnie kończył czytanie telegramu, który rzucił potem na biurko, zapewne prosta wiadomość służbowa.
I zaraz pan Dabadie jął otwierać korespondencje, gdy jednocześnie, według zwyczaju, pomocnik jego jak co rano, zdawał mu raport o tem, co zaszło podczas nocy i zrana.
Tym razem Jednak Roubaud musiał się namyślać, zanim sobie przypomniał, co mu kolega mówił, o owych włóczęgach, schwytanych, gdy się zakradli do magazynu.
Kilka słów jeszcze zamienili z sobą, zawiadowca pożegnał go kiwnięciem głowy, gdy przyszli dwaj inni pomocnicy zawiadowcy, przy przewozie towarów, również dla zdania raportu.
Przynieśli nową depeszą, którą urzędnik oddał im tylko co pod werendą.
— Możesz pan odejść — rzekł głośno pan Dabadie, widząc, że Roubaud zatrzymał się przy drzwiach.
Ale ten czekał, z oczyma, wpatrzonemi w depeszę, i odszedł dopiero, gdy ćwiartka papieru upadła na biurko, również tak samo obojętnie.
Przez chwilę chodził pod werendą, roztargniony, oszołomiony.
Zegar wskazywał godzinę ósmą minut trzydzieści pięć, żaden już pociąg nie odchodził, przed osobowo-towarowym o godz. 10 minut 40.
Zwykle czas ten spędzał na obchodzeniu stacji dokoła.
Przez kilka minut szedł, nie wiedząc, dokąd go kroki prowadzą.
Potem, gdy podniósł głowę i zobaczył, że się znajdował przed wagonem nr. 293, zatrzymał się nagle i podążył ku remizie lokomotyw, chociaż nie miał nic do zobaczenia w tamtej stronie.
Słonce wschodziło coraz wyżej na sklepienie niebios, pył złoty padał na blade powietrze.
A on nie napawał się już pięknym porankiem, przyspieszał kroku, z miną bardzo zajętą, starając się zabić chwile oczekiwania.
Nagle zatrzymał go jakiś głos.
— Panie Roubaud, dzień dobry... Czy pan widział moją żonę?
Był to Pecquenx palacz, wysoki, wieku lat czterdziestu trzech, chudy, kościsty, z twarzą spaloną od ognia i dymu.
Oczy pod szare czołem nizkiem, usta szerokie z wystającemi szczękami, śmiały się ciągle rubasznie.
— Jakto, to pan? — odezwał się Roubaud, zatrzymując się zdziwiony. — A! jaką, z lokomotywą wydarzył się wypadek, zapomniałem... I pojedziesz pan dopiero wieczorem? Urlop na dwadzieścia cztery godzin, dobra gratka, co?
— Dobra gratka — powtórzył tamten, nie całkiem jeszcze wytrzeźwiony po wczorajszej pijatyce.
Ze wsi, w pobliżu Rouen, wstąpił zamłodu na kolej, jako robotnik ślusarski.
Potem, w trzydziestym roku życia, sprzykrzywszy sobie warsztaty, chciał zostać palaczem, ażeby później awansować na mechanika; wtedy to ożenił się z Wiktorją z tej samej wsi, co i on.
Lata jednak biegły, a on wciąż był palaczem, i teraz nigdy nie zostanie mechanikiem, bo się źle prowadzi, pije, za kobietami lata.
Dwadzieścia razy wydalonoby go ze służby, gdyby nie miał protekcji prezesa Grandmorrina, i gdyby się nie przyzwyczajono do jego wad, które wynagradzał dobrym zawsze humorem i doświadczeniem wytrawnego robotnika.
Rzeczywiście obawiać się go należało tylko wtedy, gdy się upił, bo wówczas zamieniał się w prawdziwego brutala, gotowego do wszelkich awantur.
— Cóż, widziałeś się pan z moją żoną? — zapytał znowu, szczerząc zęby w głupkowatym śmiechu.
— Tak, widzieliśmy się z nią — odpowiedział pomocnik zawiadowcy. — Nawet jedliśmy śniadanie w jej pokoju... A! dzielną masz kobietę za żonę, mój Pecqueux! Wstydź się, powinieneś być jej wiernym.
Palacz zaśmiał się jeszcze rubaszniej.
— O! tak każdy potrafi gadać! Ale kiedy ona chce, ażebym się bawił.
To prawda, Wiktorją, starsza od niego o dwa lata, okropnie się roztyła i ociężała, i wcale nie miała do niego żalu o bałamucenie się po za domem, nawet kładła mu nieznacznie po parę franków do kieszeni, aby się rozerwał.
On też wreszcie tak sobie życie urządził, że miał dwie żony, po jednej na każdym końcu linji żelaznej, jedną w Paryżu, gdzie sypiał, drugą w Hawrze, na te godziny, które musiał przeczekać między dwoma pociągami.
Wiktorją, bardzo oszczędna, sama sobie odmawiająca niejednego, wiedząc o wszystkiem, obchodziła się z nim po macierzyńsku, nie chciała, ażeby się potrzebował wstydzić przed tamtą. Przy każdym też odjeździe dbała o jego bieliznę, bo bardzoby ją bolało, gdyby tamta jej mogła zarzucić brak porządku.
— Tak podchwycił Roubaud — zawsze to niegrzecznie z twej strony. Zona moja która bardzo jest przywiązana do swej mamki, chce natrzeć ci uszu.
Ale zamilkł, widząc wychodzącą z szopy, przy której stali, wysoką kobietę chudą, Filomenę Sauvagrot, siostrę magazyniera, małżonkę dodatkową, którą Pecqueux miał w Hawrze od roku.
Musieli oboje rozmawiać w szopie, kiedy Pecqueux wyszedł, ażeby zawołać na pomocnika zawiadowcy.
Ona jeszcze młoda, pomimo trzydziestu dwóch lat, wysoka, spiczasta, z piersiami płaskiemi, ciałem, spalonem od ciągłych żądz, głowę miała podłużną, z oczyma pałającemi.
Mówiono o niej, że pije.
Wszyscy mężczyźni ze stacji znali się z nią w małym domku, który brat jej zajmował przy składzie lokomotyw, a który ona utrzymywała bardzo brudno.
Brat ten, zabity owernijczyk, bardzo surowy pod względem karności, bardzo ceniony przez swych zwierzchników, miał bardzo wiele przykrości z jej powodu, tak, że groziła mu nawet utrata miejsca.
A jeżeli inni ją tolerowali przez wzgląd na niego, on ją trzymał przy sobie, jedynie przez wzgląd na związki rodzinne, co nie przeszkadzało mu, gdy ją schwytał z jakim mężczyzną, bić jej tak zapamiętale, że ją zostawiał leżącą, prawie nieżywą.
Palaczowi Pecqueux przypadła do gustu ta chuda kobieta po żonie zbyt otyłej.
Ale Seweryna, myśląc, że powinna bronić Wiktorji, poróżniła się z Filomeną, której unikała, jak mogła, przy dumie swego charakteru i przestała się jej kłaniać.
— No, dobrze — odezwała się Filomena bezczelnie — do widzenia, Pacqueux. Ja odchodzę, ponieważ pan Roubaud chce ci prawić morały w imieniu swej żony.
Palacz, zawsze jowialny, śmiał się ciągle.
— Zostań, przecie żartuje.
— Nie, nie! Muszę zanieść dwa jajka od mych kokoszek, przyrzekłam je pani Lebleu.
Rzuciła umyślnie to nazwisko, wiedząc o głuchem współzawodnictwie między kasjerową a żoną pomocnika zawiadowcy; dla tego udawała czułości dla pierwszej, ażeby rozwścieczyć drugą.
Poprzestała na tem jednak, widocznie zaciekawiona, gdy usłyszała, jak palacz pytał o sprawę z podprefektem. chcąc się dowiedzieć o jej rezultacie.
— Więc wszystko załatwione, nieprawdaż? Toś pan zadowolony, panie Roubaud?
— Bardzo zadowolony.
Pecqueux mrugnął okiem złośliwie.
— O! pan nie potrzebujesz się bać, jak kto ma za sobą takie tęgie plecy... Co? rozumie pan, co chcę powiedzieć. Moja żona także jest wdzięczną.
Pomocnik zawiadowcy stacji przerwał to napomknienie widoczne o prezesie Grandmorrinie, odzywając się dość szorstko:
— Więc jedziecie dopiero wieczorem?
— Tak, machina będzie naprawiona, dają nową oś, czeka na mechanika, który sobie używa świeżego powietrza. Znasz go pan, Jakób Lantier, z tych samych stron co i pan?
Przez chwilę Roubaud stał, nic nie odpowiadając, nieobecny myślą.
Potem, jak gdyby się nagle ocknął.
— Co? Jakób Lantier, mechanik? A tak, znam go. Nieraz mówiliśmy sobie, dzień dobry, dobry wieczór. Tuśmy się właśnie spotykali, bo był odemnie młodszym, a tam, w Plassans, nigdy go nie widziałem... Zeszłej jesieni wyświadczył grzeczność mej żonie, załatwiając jej zlecenie do kuzynek w Dieppe... Zdolny chłopiec, jak mówią.
Mówił na wiatr dużo. Nagle oddalił się.
— Do widzenia, Pecqueux... Musze tam zobaczyć.
Wtedy też odeszła Filomena wydłużonym, posuwistym krokiem, a Pecqueux, nie ruszając się z miejsca, z rękami włożonemi w kieszeń, śmiał się z zadowolenia, że ma taki próżniaczy poranek.
Dziwił się tylko, dlaczego zawiadowca stacji, obszedłszy dokoła magazyn, znowu tam podążył. Przecie długiego czasu nie potrzeba było, ażeby tam zajrzeć.
Co on tam tak szpiegował?
Kiedy Roubaud wracał pod werendę, godzina dziewiąta biła. Zaszedł on aż do sali pakunków i patrzył tak, jak gdyby nie znajdował tego, czego szukał; potem wrócił się tym samym krokiem niecierpliwym.
Po kolei przyglądał się różnym ciurom.
O tej porze na dworcu było cicho i pusto; on tylko wyglądał niespokojnie, jakgdyby go właśnie rozdrażniał ten spokój; znajdował się w udręczeniu człowieka, zagrożonego katastrofą, który pragnął, ażeby już ona wybuchła.
Zimnej krwi już mu poczynało braknąć, nie mógł ustać na miejscu.
Oczu nie spuszczał z zegara. Godzina dziewiąta, pięć minut po dziewiątej.
Zwykle wracał do siebie dopiero o godzinie dziesiątej, po odejściu pociągu o godzinie 9 minut 50; wracał na śniadanie.
A teraz w jednej chwili poszedł do domu, na myśl, że Seweryna tam, na górze, także musi czekać.
Na korytarzu w tejże samej chwili pani Lebleu otwierała drzwi Filomenie, która przyszła po sąsiedzku, roztargana, przynosząc dwa jajka.
Stały w miejscu, i Roubaud musiał wejść do mieszkania, mając ich oczy skierowane na siebie.
Klucz miał przy sobie, więc się pospieszył.
Jednakże, pomimo to, przy prędkiem otwieraniu drzwi, spostrzegł Sewerynę, siedzącą na krześle w pokoju jadalnym, z opuszczonemi rękami, bladą twarzą, nieruchomą.
Wtedy pani Lebleu, pociągnąwszy do siebie Filomenę i także się z nią zamknąwszy, opowiedziała jej, że widziała już coś podobnego od samego rana: niezawodnie historja z podprefektem musiała się źle skończyć.
Ale nie, Filomena powiedziała jej zaraz, że dlatego przyszła, iż miała nowiny, i powtórzyła, co słyszała z ust samego pomocnika zawiadowcy.
Wówczas obie kobiety gubiły się w domysłach. Tak przy każdem spotkaniu zawsze opowiadały sobie plotki.
— Musiano im dobrze zmyć głowę, moja pani, rękę włożyłabym w ogień... Musi być z nimi krucho.
— Ah! kochana pani, gdyby już raz można się było ich pozbyć.
Zawiść, tak jadowita między Lebleu’ami a Roubaudami zrodziła się po prostu, z powodu mieszkania.
Całe pierwsze piętro, po nad salami poczekalnemi, służyło za mieszkania dla urzędników, a korytarz główny, prawdziwy korytarz hotelowy, pomalowany na żółto, oświetlony od góry, przedzielał piętro na dwoje, mając po prawej i lewej stronie drzwi ciemne.
Ale mieszkania po prawej stronie posiadały okna, wychodzące na dziedziniec odjazdowy, wysadzony staremi wiązami, po za któremi rozciągał się wspaniały krajobraz w stronę Ingouville, mieszkania zaś po lewej stronie miały małe okienka, otwierające się pod samą werendą, której wysoki dach pochyły i brudne szyby zasłaniały cały horyzont.
Z jednych patrzyło się na ciągły ruch na podwórzu, na zieloność drzew, na rozległą okolicę; przy drugich można się było zanudzić na śmierć, bo zaledwie widziało się w półświetle mury, jak w więzieniu odgradzające niebo.
Od frontu mieszkał zawiadowca stacji, pomocnik zawiadowcy Moulin i Lebleu’owie; od tyłu Roubaudowie i buchalterka, panna Guichon, nie licząc w to trzech pokoi, które były zachowane dla inspektorów objazdowych.
W zwyczaju było, że dwaj pomocnicy zawiadowcy zawsze mieszkali obok siebie. Jeżeli Lebieuowie ulokowali się obok, zawdzięczali to grzeczności dawnego pomocnika zawiadowcy, który przed Roubaudem służyć, jako wdowiec i bezdzietny, chciał Się przypodobać pani Lebleu ustępując jej swego mieszkania.
Ale czyż to mieszkanie nie powinno było wrócić do Roubaudów? Czyż było słusznie pchać ich na tył, gdy mieli prawo do frontu?
Dopóki, obie rodziny żyły z sobą w zgodzie, Seweryna czyniła ustępstwo swej sąsiadce, starszej od niej o lat dwadzieścia, schorowanej i tak otyłej, że co chwila nie mogła tchu złapać.
A wojna wszczęła się naprawdę dopiero wtedy, gdy Filomena poróżniła kobiety między sobą przez obrzydliwe plotki.
— A wie, pani — podchwyciła — że oni może skorzystali z podróży do Paryża, ażeby prosić o usunięcie państwa... Zapewniano mnie, że napisali do dyrektora długi list, upominając się o swe prawa.
Pani Lebleu dusiła się.
— A to nędznicy! O! jestem pewna, że zmawiają się z tą buchalterką, bo już od dwóch tygodni ledwie mi się kłania!... Także mi dama!... O! niech ja ją złapię!... a złapię! Zniżyła głos, ręcząc, że panna Guichon ma bliskie konszachty z zawiadowcą stacji. Drzwi od ich mieszkań wychodzą naprzeciw siebie.
To pan Dabadie, wdowiec, ojciec sporej panienki, wciąż jeszcze pozostającej na pensji, sprowadził tu tę blondynkę, lat około trzydziestu, już zwiędłą, milczącą i chudą, a giętką jak padalec. Musiała być kiedyś guwernantką.
Niepodobna jej było zajść znienacka, przesuwała się bez najmniejszego szmeru przez najwęższe szczeliny. Sama przez się nic nie znaczyła. Jeżeli jednak miała bliższe stosunki z zawiadowcą stacji, nabierała przez to niezaprzeczonej wyższości, a więc ponętnem było pochwycić jej tajemnicę, ażeby buchalterką uczynić w ten sposób zależną.
— O! ja się dowiem! — mówiła dalej pani Lebleu. — Nie pozwolę się zjeść. Jesteśmy tu i zostaniemy. Poczciwi ludzie trzymają naszą stronę, nieprawdaż, moja pani?
Rzeczywiście wszyscy mieszkańcy stacji zawzięty brali udział w tej wojnie dwóch mieszkań. Cały korytarz wrzał.
Tylko drugi pomocnik zawiadowcy, Moulin, wcale się tem nie interesował, zadowolony, że mieszka od frontu, z żoną, kobiecinką cichą i wątłą, która nie pokazywała się prawie nigdy, a dawała mu dzieci co dwadzieścia miesięcy.
— No — dodała Filomena — niech się oni nie dmą, jeszcze niewiadomo, czyje będzie na wierzchu... Ale niech się pani ma też na baczności, bo ten ich znajomy ma długą rękę.
Trzymała ciągle parę jajek; wreszcie je ofiarowała; jajka świeżutkie, znalazła je zrana pod kurkami.
Stara dama dziękowała tysiąckrotnie.
— Jakaż pani grzeczna!... Pani mnie psujesz!... Niechże pani przychodzi częściej na pogawędkę. Mąż mój, jak pani wie, ciągle przy kasie, a ja nudzę się okropnie, zmuszona tu siedzieć ciągle... przez te moje nogi... Cóżby dopiero było, gdyby ci nędznicy pozbawili mnie mego widoku?
Potem, gdy ją odprowadzała i otwierała już drzwi, przyłożyła palec do ust.
— Sza! słuchajmy!
I obie stały w korytarzu dobre pięć minut, nie poruszając się wcale, z powstrzymanym oddechem.
Nachylały głowy, nadstawiały uszy ku pokojowi jadalnemu Roubaudów.
Ale najmniejszy szmer stamtąd nie dolatywał panowała tam śmiertelna cisza.
Wtedy z obawy, ażeby ich kto nie zszedł, rozstały się nareszcie, ukłoniwszy się sobie po raz ostatni głową, nie wymówiwszy już ani słowa.
Jedna oddalała się na palcach, druga zamknęła drzwi od swego mieszkania tak ostrożnie, że nie zaskrzypiały ani trochę.
O godzinie dwadzieścia minut na dziewiątą Roubaud był znów na dole, pod werendą.
Pilnował ustawiania pociągu osobowego, mającego odejść o godzinie 9 minut 50; i pomimo wysiłku woli, ruchy miał bardziej gorączkowe i kręcił się nieustannie.
Wciąż zwracał głowę ku wybrzeżu, przyglądając się uważnie.
Nic jednak nie zaszło nowego, ręce mu drżały.
Wtem, nagle, gdy jeszcze rozglądał się po stacji, usłyszał przy sobie głos urzędnika telegrafu, jak mówił doń zadyszany:
— Panie Roubaud, nie wiesz pan, gdzie jest pan zawiadowca i pan naczelnik strażników... Mam dla nich depesze, szukam ich już od dziesięciu minut...
Obrócił się w takiem zesztywnieniu, że ani jeden muskuł na twarzy jego nie poruszył się.
Oczy jego wlepiły się w te dwie depesze, które trzymał urzędnik. Tym razem ze wzruszenia kolegi powziął pewność, że była to nareszcie katastrofa!
— Pan Dabadie tylko co tędy przechodził — odrzekł spokojnie.
I nigdy nie czuł się tak zimnym, tak przytomnym, tak gotowym do śmiałej obrony.
Teraz pewnym był siebie.
— O! właśnie nadchodzi — podchwycił.
Rzeczywiście, zbliżał się zawiadowca stacji.
Skoro tylko przebiegł oczyma depeszą, zawołał:
— Morderstwo popełniono na linji... Telegrafuje do mnie inspektor z Rouen.
— Jakto? — zapytał Roubaud — zamordowano kogoś z urzędników...
— Nie, nie, jakiegoś pasażera w wagonie... Ciało zostało wyrzucone, tuż po za tunelem Malaunay, na wiorście 153... I ofiarą jest jeden z członków naszej rady zarządzającej, prezes Grandmorrin.
Teraz znów pomocnik zawiadowcy wydał okrzyk.
— Prezesi o, biedna moja żona! to się dopiero zmartwi!
Okrzyk był tak naturalny, tak żałosny, że pan Dabadie zwrócił nań uwagą.
— A, prawda! kolega go znasz. Zacny człowiek, nieprawdaż?
Potem, wracając do drugiego telegramu, adresowanego do naczelnika strażników.
— To musi być od sędziego śledczego — dodał — zapewne polecenie jakieś... A teraz dopiero 25 minut na dziesiątą, więc jeszcze pana Cauche niema. Trzeba posłać czemprędzej do kawiarni kupieckiej. Tam go niezawodnie zastaną.
W pięć minut nadszedł pan Cauche, sprowadzony przez jednego z oficjalistów.
Był to dawny oficer, który uważając urząd swój jako emeryturę, nie przychodził na stację nigdy przed godziną dziesiątą, pochodził trochę i zaraz wracał do kawiarni.
Dramat ten, który spadł na niego między dwiema partyjkami pikiety, zdziwił go najprzód, gdyż interesa, które przechodziły przez jego ręce, były zwykle bardzo błahe.
Ale depesza pochodziła od sędziego śledczego z Rouen, a jeżeli przybyła w dwanaście godzin po znalezieniu trupa, to jedynie dlatego, że sędzia najprzód zatelegrafował do Paryża, do zawiadowcy stacji, ażeby się dowiedzieć, w jakich warunkach ofiara wyjechała; potem, otrzymawszy wiadomość o numerze pociągu i wagonu, wtedy dopiero posłał naczelnikowi straży rozporządzenie, ażeby zrewidował przedział, który się mieścił w wagonie nr. 293, jeżeli ten wagon znajdował się jeszcze w Hawrze.
Natychmiast zły humor, który pan Cauche okazywał, że go niepotrzebnie oderwano od pikiety, znikł zupełnie i ustąpił miejsca minie niezmiernie poważnej stosownie do wielkiej doniosłości, jaką przybierała cała sprawa.
— Ale! — wykrzyknął nagle, zaniepokojony, bo lękał się, ażeby go śledztwo nie ominęło — wagonu zapewne tu niema, musiał dziś zrana odjechać.
Wtedy Roubaud uspokoił go z miną zupełnie obojętną.
— Nie, nie, przepraszam pana... Przedział jeden zatrzymaliśmy na wieczór, wagon stoi tam w remizie.
I poszedł pierwszy, a za nim podążyli zawiadowca i naczelnik.
Widocznie wiadomość już się rozeszła, bo obsługa pociągowa ukradkiem porzucała robotę i także tam spieszyła, a we drzwiach ukazywali się urzędnicy z różnych biur i podchodzili do siebie nawzajem.
Kiedy zbliżano się do wagonu, pan Dabadie głośno uczynił uwagą.
— A jednak wczoraj przecie musiano oglądać wagony. Gdyby zostały ślady, zarazby o nich dano znać w raporcie.
— Zobaczymy! zobaczymy! — wtrącił pan Cauche.
Otworzył drzwiczki i wszedł do przedziału.
I w tejże chwili wykrzyknął, klnąc przez zapomnienie:
— A! kroćset sto tysięcy! a to jakby krew puszczono wieprzowi.
Szmer przerażenia przebiegł po obecnych, głowy się wyciągnęły naprzód, a pan Dabadie, jeden z pierwszych chciał zobaczyć i zawiesił się na stopniu, a za nim Roubaud, jak i inni, także wydłużał szyję.
Wewnątrz, w przedziale nie znać było nieładu.
Szyby były zapuszczone, wszystko zdawało się na właściwem miejscu.
Tylko przez otwarte drzwiczki rozchodził się okropny odór, a w środku, na jednej z poduszek stała kałuża czarnej krwi, kałuża tak głęboka, tak szeroka, że z niej jak ze źródła wypłynął strumyk, cieknąc po dywanie. Na suknie tu i owdzie ścięła się w gruzełki. I nic więcej prócz tej krwi cuchnącej.
Pan Dabadie uniósł się.
— Gdzie są ludzie, którzy wagon oglądali wczoraj wieczorem? Niech mi tu ich przyprowadzą!
Stali właśnie blisko, zbliżyli się, wyjąkali jakąś wymówkę, że w nocy niepodobna było widzieć, a przecie wszędzie szperali. Wczoraj, zaklinali się, nic nie poznali.
Tymczasem pan Cauche, stojąc w wagonie, notował ołówkiem szczegóły do raportu.
Wezwał Roubauda, u którego bywał chętnie i często obydwaj, zapaliwszy papierosy, przechadzali się wieczorem w wolnej godzinie wzdłuż stacji.
— Panie Roubaud, proszę, wejdź, pomożesz mi.
A kiedy pomocnik zawiadowcy stacji przeskoczył przez krew na dywanie, ażeby na nią nie nastąpić:
— Zobacz pan — rzekł — pod tamtą poduszką, czy tam co czasem nie wpadło?
Podniósł poduszki i szukał rękami ostrożnie, ale ze spojrzeniem zwykłej ciekawości.
— Nic niema.
Wtem zwróciła jego uwagę plama na suknie kanapki; pokazał ją naczelnikowi.
Czyż to nie było odciśnięcie skrwawionego palca?
Nie, zgodzono się wkońcu, że to tylko błoto.
Tłum ludzi cisnął się, ażeby przyjrzeć się tej rewizji, węsząc zbrodnię, tłocząc się ztyłu zawiadowcy, który z odrazy, właściwej takiemu delikatnemu człowiekowi, zatrzymał się na stopniu i nie posunął się dalej.
Nagle pan Dabadie zauważył głośno:
— Ale, panie Roubaud, pan jechałeś tym pociągiem, nieprawdaż?... Wszak wróciłeś wczoraj kurjerem... Możebyś pan nam mógł dostarczyć jakich wskazówek?
— A tak! prawda! — zawołał naczelnik straży — czyś pan czego nie zauważył?
Przez trzy, czy cztery sekundy, Roubaud pozostał niemy.
Właśnie nachylony przyglądał się dywanowi. Ale natychmiast prawie się podniósł odpowiadając głosem naturalnym, trochę szorstkim:
— Powiem panom, co wiem... Ze mną była żona. Jeżeli więc podane ma być w raporcie to, co mi wiadomo, wolałbym, ażeby ona tu przyszła i uzupełniła moje wspomnienia swojemi.
Bardzo rozsądnem wydało to się panu Cauche, a Pecqueux, który nadszedł, ofiarował się pójść po panią Roubaud. Pobiegł w podskokach; przez chwilę czekano.
Filomena, która towarzyszyła tu palaczowi, po dążyła za nim oczyma, zła, że się podjął takiego zlecenia.
Jednocześnie jednak ujrzawszy panią Lebleu, spieszącą o ile jej na to pozwalały spuchnięte nogi, poskoczyła ku niej, ażeby jej dopomódz i obie kobiety ręce podniosły ku niebu, wydawały okrzyki, roznamiętnione odkryciem tak ohydnej zbrodni.
Jakkolwiek nic jeszcze pewnego nie wiedziano, już koło nich krążyły różne pogłoski, a na twarzach i w ruchach przebijała zgroza. Filomena, panując swym głosem ponad zgiełkiem, chociaż od nikogo nic jeszcze nie słyszała, dawała słowo honoru, że pani Roubaud widziała mordercę.
Cisza też zapanowała zupełna, gdy Pecqueux powrócił, a z nim ukazała się żona pomocnika zawiadowcy.
— Patrzcie no jął! — mruknęła pani Lebleu. — Czyby kto powiedział, że to żona pomocnika zawiadowcy przy takiej minie, jak u jakiej księżny! Już zrana przed świtem była tak ubrana, uczesana i wykrygowana, jakby się wybierała na wizytę.
Seweryna zbliżała się drobnym, miarowym krokiem. Musiała przejść wzdłuż całej stacji, mając na siebie zwrócone spojrzenia wszystkich ludzi, ją wyglądających, ale nie słabła bynajmniej i tylko chusteczką przykładała do oczu z wielkiego zmartwienia, jakiego doznała, usłyszawszy nazwisko ofiary.
Ubrana w czarną suknię, bardzo elegancką, zdawała się nosić żałobą po swym opiekunie, ciemne włosy ciężkie lśniły na słońcu, bo nie myślała nawet o nakryciu głowy, pomimo zimna.
Oczy niebieskie tak łagodne, pełne boleści i tonące we łzach, czyniły widok jej wzruszającym.
— Nie bez racji tak płacze — odezwała się Filomena półgłosem. — Teraz, kiedy zabito ich protektora, wylecą stąd jak z procy.
Gdy Seweryna znalazła się pośród wszystkich, przed otwartemi drzwiczkami przedziału, p. Cauche i Roubaud wysiedli stamtąd i ten ostatni zaczął mówić, co wiedział.
— Nieprawdaż, moja droga, wczoraj zrana, zaraz po przyjeździe do Paryża, poszliśmy odwiedzić pana Grandmorrina... mogło być kilka minut po jedenastej, nieprawdaż?
Wpatrywał się w nią ostro, a ona powtarzała ulegle:
— Tak, kilka minut po jedenastej...
Ale oczy jej zatrzymały się na poduszce, poczerniałej od krwi i płacz spazmatyczny wydarł się jej z gardła.
Zawiadowca stacji wzruszony odezwał się do niej skwapliwie:
— Jeżeli pani nie może znieść tego widoku... Pojmujemy bardzo dobrze pani boleść.
— O, tylko dwa słowa — przerwał naczelnik straży. — Potem odprowadzimy panią do mieszkania.
Roubaud pytał prędko:
— Wtedy, gdyśmy już mówili o rozmaitych rzeczach, pan Grandmorrin oznajmił nam, że ma jechać nazajutrz do Doinville, do swej siostry. Widzę go jeszcze siedzącego przy biurku. Ja byłem też przy nim, a żona ot tam... Nieprawdaż, moja droga, powiedział nam, że pojedzie nazajutrz?
— Tak, nazajutrz.
Pan Cauche, który wszystko zapisywał pospiesznie ołówkiem, podniósł głowę:
— Jakto nazajutrz! kiedy pojechał wieczorem.
— Ależ czekaj pan! — odparł pomocnik zawiadowcy. — Dopiero kiedy się dowiedział, że wyjeżdżamy wieczorem, przyszedł mu projekt by jechać kurjerem z nami, gdyby żona moja zechciała mu towarzyszyć do Doinville i zabawić tam kilka dni u jego siostry, jak to już nieraz bywało. Ale żona, mając dużo w domu do roboty, odmówiła... Nieprawdaż, że odmówiłaś?
— Tak, odmówiłam.
— Bardzo był uprzejmy. Odprowadził nas aż do drzwi swego gabinetu! Nieprawdaż, moja droga?
— Tak, do samych drzwi.
— Wieczorem wyjechaliśmy... Przed wsiadaniem do wagonu, rozmawiałem z panem Vandorpe, zawiadowcą stacji. I nic nie wiedziałem. Zły byłem, bo myślałem, że w przedziale jedziemy sami, a w kącie siedziała już jakaś dama, której nie zauważyłem zrazu, w ostatniej zaś chwili wsiadły jeszcze dwie osoby, jakieś małżeństwo... Aż do Rouen nie zauważyłem nic szczególnego... To też w Rouen, kiedyśmy wysiedli dla wyprostowania nóg, jakież było nasze zdziwienie, gdyśmy zobaczyli o trzy czy cztery wagony od naszego, pana Grandmorrina, stojącego przed drzwiczkami przedziału... Jakto! pan prezes także jedzie? O, ani przypuszczałem, że podróżujemy z panem tym samym pociągiem. Powiedział nam, że otrzymał jakąś depeszą... Zagwizdano, prędko wsiedliśmy znów do swego przedziału, gdzie tym razem, przeciwnie, nie zastaliśmy nikogo, bo wszyscy nasi towarzysze podróży pozostali w Rouen, co nas bynajmniej nie zmartwiło... I oto wszystko, wszystko, nieprawdaż, moja droga?
— Tak, to wszystko.
Opowiadanie to, jakkolwiek tak zwyczajne, sprawiło silne wrażenie na słuchaczach.
Wszyscy mieli usta otwarte.
Pan Cauche, przestawszy pisać, wywoła! ogólne zdziwienie, zapytując:
— I jesteś pan pewnym, że w przedziale z panem Grandmorrinem nie było nikogo?
— O, co do tego jestem pewien zupełnie.
Dreszcz przebiegł po zebraniu.
Tajemnica, która się tworzyła, przejmowała strachem, każdy czuł ziębnięcie skóry.
Jeżeli podróżny był sam, któż go więc zamordował i wyrzucił z przedziału, o trzy mile dalej, przed samem zatrzymaniem się pociągu?
W ciszy, jaka zapanowała, usłyszano złośliwy głos Filomeny:
— No, to zabawne.
Roubaud, czując, że mu w twarz patrzy, spojrzał na nią, kiwnął głową, jakby chciał także potwierdzić jej zdanie.
Przy niej spostrzegł Pecqueux’a i panią Lebleu, którzy także kiwali głową.
Oczy wszystkich zwrócone były w jego stronę, spodziewano się jeszcze czego innego, chciano wydostać z niego nowe jeszcze szczegóły, szczegóły zapomniane, które rozjaśniłyby tajemnicę.
W tych spojrzeniach gorąco ciekawych nie było jednak żadnego oskarżenia; a jednak jemu się zdawało, że w nich kiełkuje już niewyraźne podejrzenie, wątpliwość, którą najdrobniejszy fakt przemieni w pewność.
— A to nadzwyczajne! — mruknął pan Cauche.
— Doprawdy nadzwyczajne — powtórzył pan Dabadie.
Wtedy Roubaud postanowił jeszcze dodać;
— A jestem jeszcze zupełnie pewny, że pociąg jechał z prawidłową szybkością, tak, że nie zauważyłem nic nienaturalnego... Mogę to powiedzieć, bo skoro znaleźliśmy się sami, opuściłem szybę dla palenia papierosa, wyglądałem na zewnątrz, zdawałem sobie sprawę ze wszystkich odgłosów w pociągu... Nawet w Barentin, poznawszy na stacji pana Bessier, zawiadowcę, mego następcę, zawołałem go, i zamieniliśmy z sobą trzy słowa, a wszedłszy na stopień uścisnął mi rękę. Nieprawdaż, moja droga, można go zapytać, pan Bessier poświadczy?
Seweryna, wciąż nieruchoma i blada, z twarzą tchnącą zmartwieniem, potwierdziła raz jeszcze słowa męża:
— Tak, poświadczy.
Odtąd wszelkie oskarżenie stało się niemożebnem, skoro Roubaud, wsiadłszy w Rouen do swego wagonu, był powitany w Barentin przez przyjaciela.
Cień podejrzenia, jaki pomocnik zawiadowcy zdawał się dojrzeć w oczach, zupełnie znikł, a zdziwienie wszystkich wzmagało się.
Sprawa nabierała coraz więcej tajemniczości.
— Ale — odezwał się pan Cauche — czyście państwo pewni, że w Rouen nikt nie mógł wsiąść do przedziału po tem, jakeście się rozstali z panem Grandmorrinem?
Oczywiście Roubaud nie przewidział tego pytania, bo po raz pierwszy zmieszał się, widocznie nie mając odpowiedzi przygotowanej zgóry. Spojrzał na żoną z pewnem wahaniem.
— O nie! nie sądzą. Zamykano drzwiczki, gwizdano, ledwie zdążyliśmy do wagonu... A zresztą przedział był specjalnie zastrzeżony i nikt obcy nie mógł wsiąść, zdaje mi sią...
Ale oczy jego żony rozszerzały się i stawały się tak wielkiemi, że lękał się przyświadczać.
— Ha! zresztą kto to może wiedzieć... Może też kto wsiadł. Tłok, zamieszanie było wielkie...
A w miarę jak mówił, głos jego stawał się wyraźniejszym, spokojniejszym, a do głowy przychodziły mu nowe pomysły do opowiadania.
— Wiecie, państwo, na uroczystość do Hawru wybrało się bardzo wiele osób... Musieliśmy bronić swego przedziału przed podróżnymi drugiej, a nawet trzeciej klasy... A przytem stacja była bardzo licho oświetlona, nie widać było prawie nic... popychane się, krzyczano, w gorączkowym pośpiechu, przed ruszeniem pociągu... Tak, bardzo być może, że ktoś nie wiedząc, gdzie ma się podziać, a nawet korzystając z zamieszania, gwałtem dostał się do przedziału w ostatniej sekundzie.
A przerywając sobie, wtrącił:
— Nieprawdaż, moja droga? tak się musiało stać.
Seweryna zupełnie zgnębiona, z chustką przy zaczerwienionych oczach, powtórzyła:
— Tak, tak się stać musiało z pewnością.
Odtąd trop został już wskazany.
Pan Cauche i zawiadowca stacji, nic nie mówiąc, spojrzeli po sobie ze znaczącą miną.
Tłum poruszył się cały, czując, że śledztwo się skończyło i każdy rad był popisać się przed innymi swojemi domysły.
Zaraz też różne przypuszczenia zaczęły krążyć, każdy opowiadał na swój sposób.
Od chwili niejakiej cała obsługa stacji jakby została zmieszana, cały personel został też przygnębiony wrażeniem dramatu.
Prawdziwą też niespodzianką było ukazanie się na stacji nadjeżdżającego pociągu o godz. 9 m. 38.
Zaraz też rzucono się do drzwiczek wagonów i fala podróżnych wypłynęła.
Zresztą prawie wszyscy ciekawi pozostali przy panu Cauche, który, powodowany skrupulatnością człowieka systematycznego, oglądał raz jeszcze zakrwawiony przedział.
Pecqueux, rozprawiając z panią Lebleu i Filomeną, spostrzegł w tej chwili swego mechanika Jakóba Lantier, który wysiadł z pociągu i nieruchomy zdaleka przyglądał się zbiegowisku.
Kiwnął na niego ręką wyraźnie. Jakób nie poruszył się wcale. Wreszcie poszedł krokiem powolnym.
— Cóż to? — zapytał swego palacza.
Ale sam wiedział dobrze, słuchał więc roztargnionem uchem wiadomości o morderstwie i tych przypuszczeń, jakie czyniono.
To go najbardziej dziwiło i wstrząsało dziwnie, że znalazł się wśród śledztwa, że widział znów ten wagon, dojrzany zeledwie w ciemności, przy błyskawicznym pędzie.
Wyciągnął szyję, spojrzał na kałużę krwi, zakrzepłej na poduszce, i znowu stanęła mu przed oczyma scena morderstwa, widniał trup złowrogi, leżący wpoprzek toru z rozciętem gardłem.
Potem, gdy odwrócił oczy, zauważył Roubaudów, gdy tymczasem Pecqueux opowiadał mu dalej, w jaki sposób ci ostatni zamieszani zostali do sprawy, opowiadał o ich wyjeździe z Paryża tym samym pociągiem, co i ofiara i ostatnie słowa, jakie z sobą zamienili w Rouen.
Roubauda znał, gdyż witał się z nim i ściskał za rękę, Roubaudową widywał tylko zdaleka i stronił od niej, jak i od innych z obawy chorobliwej.
Ale w tej chwili uderzył go jej widok, bo taka była zapłakana i blada, tyle słodyczy miała w oczach niebieskich, patrzących z pod gęstych czarnych włosów.
Nie spuszczał z niej wzroku i zapytywał się sam siebie w roztargnieniu, dlaczego Roubaudowie i on są tutaj, jakie okoliczności mogły ich sprowadzić razem przed wagon zbrodni, ich, po powrocie z Paryża w przeddzień i jego, tylko co przybyłego z Barentin.
— O! wiem, wiem — rzekł głośno, przerywając palaczowi. Właśnie znajdowałem się tam przy wyjściu z tunelu i zdaje mi się, że coś widziałem wtedy, gdy pociąg przejeżdżał.
Uczyniło to niezmierne wrażenie. Wszyscy go otoczyli.
A on sam zadrżał, zdziwiony, przerażony tem co powiedział.
Poco mówił, kiedy sobie tak solennie przyrzekł, że nic nie powie, że będzie milczał?
Tyle miał słusznych powodów do milczenia.
Słowa nieświadomie wymknęły mu się z ust gdy patrzył na tę kobietę.
Raptownie odjęła chustkę, ażeby w nim utkwić oczy załzawione, które się coraz bardziej rozszerzały.
Ale już pan Cauche prędko się do niego zbliżył z zawiadowcą stacji.
— Co? Cóżeś pan widział?
I Jakób pod spojrzeniem nieruchomem Seweryny, powiedział, co widział: przedział oświetlony, przebiegający wśród nocy pełną parą i niknące sylwetki dwóch ludzi, jednego przewróconego, drugiego z nożem w ręce.
Roubaud, stojąc przy żonie, słuchał, również wlepiwszy w niego duże oczy żywe.
— Więc — zapytał pan Cauche — będziesz pan mógł poznać mordercę?
— O! nie, nie sądzę.
— Czy miał na sobie paltot czy bluzę?
— Nie umiem powiedzieć. Pomyślcie panowie, pociąg biegł z szybkością osiemnaście kilometrów!
Seweryna, wbrew woli swej, zamieniła z Roubaudem spojrzenie, a on miał jeszcze siłę odezwać się:
— Rzeczywiście, na to potrzeba dobrych oczu!
— Mniejsza o to — oświadczył pan Cauche — ale to bardzo ważne zeznanie, sędziemu śledczemu pomoże do lepszego rozejrzenia się w tem wszystkiem...
— Panowie Lantier i Roubaud, podajcie mi swoje imiona, ażebym dokładnie was mógł zapisać.
Skończyło się. Gromadka ciekawych rozproszyła się powoli, służba kolejowa zabrała się znów czynnie do swych zajęć.
Roubaud zwłaszcza musiał podążyć dla doglądania pociągu towarowo-osobowego, do którego już wsiadali podróżni.
Uścisnął Jakóbowi rękę silniej niż zwykle, a ten, pozostawszy sam z Seweryną, po za panią Lebleu, Pecqueux’em i Filomeną, którzy się oddalili, szepcząc do siebie, uczuł się zniewolonym odprowadzić młodą kobietę pod werendę, aż do schodów mieszkań urzędniczych, nie wiedząc, o czem z nią ma mówić, a jednak nie odchodząc od niej, jakby już ich jaki węzeł skrępował.
Teraz wesołe światło dzienne wzmogło się już bardziej, słońce świeciło pokonawszy resztkę zasłony mgieł, a wiatr morski zaczerpnąwszy sił od przybierającego przypływu, przynosił orzeźwiający zapach soli.
A kiedy wreszcie rozstał się z Roubaudową, wymówiwszy jakieś czcze słówko, napotkał znowu jej rozszerzone oczy, których łagodność i błagalna prośba tak go wzruszyły głęboko.
Wtem odezwało się ciche gwizdnięcie.
To Roubaud dawał znak do odjazdu.
Lokomotywa odpowiedziała przeciągłym świstem i pociąg ruszył z miejsca, potoczył się szybciej, znikł wreszcie w dali, w złocistym pyle słońca.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.