<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W Croix de Maufres, w ogrodzie, który przecina kolej żelazna, stoi dom z cegły, tak blisko od toru kolejowego, że chwieje się od każdego przejścia pociągu. I dość tędy raz przejeżdżać, ażeby go zachować w pamięci.
Wszyscy, których pociąg unosi szybko w dal, wiedzą dobrze, że się znajduje na tem miejscu, lecz wcale go nie znają, bo zawsze jest zamknięty, jakby opuszczony, z szaremi okiennicami, które zzieleniały od deszczu.
Pustka, ciągnąca się wokół, zwiększa jeszcze bardziej samotność zapadłego kąta, bo na milę dokoła niema żywej duszy.
Przechodnie są tu bardzo rzadcy.
Domek to nizki, ściany jego się poosuwały, dachówki strawił mech. Nędznie wygląda pośród otaczającego go ogrodu, zasadzonego warzywami, a zamkniętego żywopłotem i obejmującego w sobie wielką studnię, tak wysoką jak domostwo.
Tego wieczora, o schyłku dnia, o bardzo miłym szarym zmroku, jakiś podróżny, który w Barentin wysiadł z pociągu do Hawru, podążał szybkim krokiem przez ścieżkę do la Croix des Maufres.
Okolica usiana była pagórkami, wydrążona kolinami, — ciągłe falowanie ziemi, po której przebiegają pociągi kolejowe.
Kolej jedynie ożywia te strony, zazwyczaj puste i posępne.
Cisza zalega tu najczęściej zupełna, chyba, że wiatr hula, świszcząc przeraźliwie ponad wzgórzami i dolinami, lub nawałnica leje strumienie wody, które spływają później z pagórków, wymulając jakby łożyska, prędko wysychające.
Cisza zazwyczaj, aż oto szyny zaczynają jeczyć, zdaleka dolatuje tętent coraz bardziej się wzmagający i po chwili z właściwą sobie wrzawą i łoskotem przebiega pociąg z dymiącą lokomotywą, szybko w dal unoszący podróżnych.
I znowu cisza w tem pustkowiu.
Podróżny, młody, silny, przyspieszał kroku, jakby dla wydobycia się czemprędzej z pod wrażenia smutku, jaki roztaczała ta odludna okolica samotna.
W ogrodzie drużnika kolejowego wyciągała wodę ze studni duża dziewczyna lat osiemnastu, blondynka, tęga, z grubemi usty, wielkiemi oczyma piwnemi, z czołem niskiem pod ciężkiemi włosami.
Ładną nie była wcale, ręce miała grube, a ramiona barczyste, jak u mężczyzny.
Gdy zobaczyła podróżnego, idącego ścieżką, zostawiła dzbanek i pobiegła do furtki w żywopłocie.
— O! Jakób! — zawołała.
On podniósł głowę. Miał lat około dwudziestu sześciu, również rosły, ciemny brunet, ładny chłopiec o twarzy okrągłej regularnej, której wdzięk psuły jednak zbyt wydatne szczęki.
Twarde jego włosy wiły się w kędziorach, jakoteż zakręcone były wąsy, tak gęste i tak czarne, że wzmagały bardziej jeszcze bladość jego cery.
Z delikatnej skóry, ogolonej troskliwie na twarzy, możnaby go wziąć za panicza, gdyby się nie dawała widzieć nieodzowna cecha jego rzemiosła, tłuszcz, od którego zżółkły już ręce mechanika, ręce, które pozostały jednak drobne i giętkie.
— Dobry wieczór, Floro — rzekł poprostu.
Ale oczy jego, które miał szerokie i czarne, usiane punkcikami złotemi, jakby zaszły mgłą, od której zbladły.
Powieki zadrgały, oczy się odwróciły, w zakłopotaniu nagłem, pod wpływem przykrości, dochodzącej aż do cierpienia. I całe nawet jego ciało cofnęło się jakby instynktownie.
Ona nieruchoma, z oczami w niego wlepionemi, spostrzegła to mimowolne drgnięcie, które starał się powściągnąć, ilekroć przystępował do jakiej kobiety.
Zdawało się, że spoważniała i posmutniała.
Potem, chcąc ukryć swe zakłopotanie, kiedy ją zapytał, czy matka w domu, chociaż wiedział dobrze, że chora i wychodzić nie może, usunęła się, ażeby mógł wejść, nie otarłszy się o nią, wróciła do studni, nie rzekłszy ani słowa, wyprostowana i dumna.
Jakób prędkim krokiem przebiegł wązki ogród i wszedł do domu.
Tu, pośrodku pierwszej izby, obszernej kuchni, gdzie jedli i mieszkali, ciotka Phasia, jak ją nazywał od dzieciństwa, była sama i siedziała przy stole na krześle, wyplecionem słomą, owinąwszy nogi starym szalem.
Była to kuzynka jego ojca przez Lantierów, która go podawała do chrztu, a później, gdy miał lat sześć, wzięła do siebie, kiedy rodzice jego znikli pojechawszy do Paryża, a on został w Plassans, gdzie później uczęszczał na nauki do szkoły sztuk i rękodzieł. Czuł dla niej za to wdzięczność żywą mówił, że to jej zawdzięczał, iż na coś wyszedł.
Kiedy został mechanikiem pierwszej klasy w towarzystwie kolei zachodnich, po dwóch latach przesłużonych na kolei orleańskiej, zastał matkę chrzestną, wyszłą za mąż za drużnika kolejowego nazwiskiem Misarda, zapędzoną losem wraz z dwiema córkami, z pierwszego małżeństwa, do tej zaapdłej dziury Croix-de-Maufres.
Dziś, chociaż dopiero czterdzieści pięć lat liczyła, przystojna ciotka Phasia, niegdyś taka duża i silna, wyglądała na lat sześćdziesiąt — wychudła, pożółkła i ciągle trzęsąca się od dreszczy.
Na jego widok wykrzyknęła radośnie:
— Jaktol to ty, Jakóbie! A! chrześniak! co za niespodzianka!
Ucałował ją w policzki, opowiedział jej, że miał dwa dni przymusowego urlopu. U lokomotywy jego, zrana przy wjeździe do Hawru, oś się ułamała a ponieważ naprawa nie mogła być ukończona przed upływem dwudziestu czterech godzin, wrócić potrzebował na służbę dopiero nazajutrz zrana na pociąg pospieszny o czterdzieści minut na siódmą wieczorem.
Chciał się więc z nią zobaczyć i uściskać.
Przenocuje tu, a z Barentin pojedzie dopiero zrana pociągiem o godz. 7 minut 26.
I trzymał w dłoniach jej biedne wynędzniałe ręce i mówił, jak go zaniepokoił jej list ostatni.
— A, tak, mój chłopcze, źle jest, źle. jakiś dobry, żeś odgadł, iż ja cię tak pragnęłam zobaczyć! Ale wiem, jak ty jesteś zajęty i nie śmiałam cię prosić, ażebyś mnie odwiedził. No! jesteś nareszcie, to też serce mi skacze z radości.
Przerwała sobie, rzucając przez okno trwożliwe spojrzenie.
W zapadającym zmierzchu po drugiej stronie toru kolejowego, widać było jej męża Misarda, na placówce, w jednej z tych budek drewnianych, które stoją o pięć lub sześć kilometrów od siebie i połączone są aparatami telegraficznymi, dla zapewnienia prawidłowego biegu pociągów.
Żona jego, a później Flora, miała nadzór nad barjerą przejazdową, Misard zaś był dróżnikiem.
Jak gdyby mógł ją usłyszeć, zniżyła głos, drżąc cała.
— Zdaje mi się, iż mnie truje!
Jakób na to zwierzenie wstrząsnął się, a oczy jego zwróciły się także ku oknu i znów zamgliły się tym szczególnym niepokojem, który przyćmiewał ich blask złotawo-czarny.
— O! ciociu Phasio! co za myśl — wyszeptał. — On wygląda tak łagodnie i wydaje się tak słabym.
Przeleciał pociąg z Hawru i Misard wyszedł z budki, ażeby zamknąć drogę za nim.
Kiedy z pomocą lewara podnosił wgórę sygnał czerwony, Jakób się przypatrywał.
Człeczyna chudy, z przerzedzonemi włosy na głowie i na brodzie, z twarzą wymizerowaną, zapadłą.
Przytem milczący, jakby znużony, bez gniewu, z wielką pokorą dla zwierzchników.
Ale wszedł już do swej budki, ażeby zapisać w rozkładzie jazdy godzinę przejścia pociągu i ażeby nacisnąć dwa guziki elektryczne, dla oznajmienia dróżnikowi, że droga jest wolna, następnemu, że pociąg nadchodzi.
— O ty go nie znasz — podchwyciła ciotka Fhasia. — Powiadam ci, że musi mi zadawać coś paskudnego... Ja, co byłam, tak silna, że mogłam go zjeść, teraz on, ten cherlak, ten niedołęga mnie zjada.
Gorączkowała się nienawiścią głuchą i trwożliwą, wywnętrzała serce, rada że ma kogo, który ją słuchał.
Gdzie głowę miała, ażeby wyjść znów zamaż za takiego nicponia i to bez grosza, skąpca ona starsza od niego o pięć lat, mając dwie córki, jedną sześcioletnią, a drugą już ośmioletnią?
Niedługo już dziesięć lat będzie, jak zrobiła to głupstwo, i ani godzina nie upłynęła, ażeby jej nie przyszło tego żałować; życie w nędzy, wysłanie w ten kąt lodowaty na północy, gdzie trzęsła się z zimna, nudy śmiertelne, bo nie widywała nikogo z obcych, a nie miała nawet sąsiadki do pogawędzenia.
On był dumnym, milczącym, a teraz zarabiał tysiąc dwieście franków, jako dróżnik, ona od początku pięćdziesiąt franków za pilnowanie barjery przejazdu, co teraz Flora miała sobie powierzone; i taka była teraźniejszość i taka przyszłość, żadnej nadziei, pewności, że będzie się żyło i zawsze więc w tej dziurze, o tysiąc mil od ludzi.
Nie opowiedziała mu jednak, jakie miewała pociechy; zanim zachorowała, kiedy mąż jej pracował na stacji, a ona sama zostawała z córkami dla pilnowania przejazdu, a wtedy od Rouce do Hawru, na całej linji tak słynęła z urody, że inspektorowie kolejowi wstępowali do niej w przejeździe nawet rywalizowali z sobą jeden przed drugim.
Mąż wcale nie zawadzał, grzeczny dla wszystkich, wymykał się drzwiami, wracał, odchodził, nie mówiąc nic.
Rozrywki te jednak ustały. I teraz po całych tygodniach, miesiącach, wysiadywała na tem krześle, w samotności, czując, jak zdrowie ucieka od niej coraz bardziej z każdą chwilą.
— Powiadam ci — dodała na zakończenie — że to on do mnie się wziął i chociaż taki, zamorduje mnie.
Nagłe dzwonienie skierowało jej również lękliwe spojrzenie nazewnątrz.
Drużnik poprzedni zawiadomił Misarda, o pociągu jadącym do Paryża i ramią sygnału, stojącego przed budką, podniosło się w tym kierunku.
Zatrzymał przyrząd dzwoniący i wyszedł, ażeby dwa razy zatrąbić na sygnał.
W tejże chwili Flora zamknęła barjerę, potem stanęła przed nią wyprostowana, trzymając chorągiewkę, w pochwie skórzanej.
Słychać było pociąg pospieszny, zasłonięty zakrętem drogi, jak zbliżał się ze wzmagającem sapaniem.
Przebiegł jak błyskawica, wstrząsając, grożąc zawaleniem domkowi, wśród wichru gwałtownego.
Już Flora powróciła do warzyw, gdy Misard znów podniósł sygnał czerwony, bo nowe dzwonienie, któremu towarzyszyło poruszenie się wgórę drugiego ramienia sygnałowego, dało znać, że pociąg, który przeszedł pięć minut wcześniej, minął już następnego drużnika.
Wrócił do budki, uprzedził dwóch drużników, zapisał przejście pociągu, potem czekał.
Robota zawsze ta sama, którą odbywał w ciągu dwunastu godzin, mieszkając tam, jedząc tam, nie czytając nawet trzech wierszy dziennika, nie zdając się nawet mieć jakiejkolwiekbądź myśli w swej spłaszczonej nieco czaszce.
Jakób który żartował dawniej z ciotki, ze szerzy takie spustoszenia w sercach inspektorów objazdowych, nie mógł się powstrzymać od śmiechu, mówiąc:
— A może jest zazdrosny?
Ale Phasis wzruszyła ramionami z politowaniem, gdy śmiech niepowściągniony nabiegł do jej biednych, wybladłych oczu.
— O! mój chłopcze, co tez ty mówisz?... On zazdrosny! On nigdy sobie z tego nic nie robił, bo orzecie nic to nie kosztowało jego kieszeni.
Potem znowu zdjęta dreszczem:
— Nie, nie, on o to nie dbał, on dba tylko o pieniądze... O nie się pogniewaliśmy. Widzisz, nie chciałam mu dać tysiąca franków, które dostałam w roku zeszłym w spadku po ojcu. Wtedy mi groził i to mi nieszczęście przyniosło, zachorowałam. I ta słabość nie opuściła mnie od tego czasu, taki właśnie od tego czasu.
Młodzieniec zrozumiał, a ponieważ nie wierzył w czarne myśli cierpiącej kobiety, próbował jej wyperswadować.
Ale ona upierała się, jakby przekonana najzupełniej.
To też powiedział jej wreszcie:
— No to nic prostszego, jak z tem skończyć... Niech mu ciotka da ten tysiąc franków.
Aż się zerwała z krzesła. I podniecona, gniewna.
— Moje tysiąc franków, nigdy! wolę zdechnąć... O! dobrze są one schowane, dobrze! Cały dom można przewrócić, a nikt ich me znajdzie... O! przewracał, i nici Słyszałam, jak w nocy opukiwał ściany. Szukaj, szukaj! Dość ml patrzyć na jego spuszczony nos, to mi dodaje cierpliwości... Jeszcze niewiadomo, kto pierwszy się wyniesie, on czy ja. Ja się mam na baczności, nie jem już, czego się tknie. A jeżeli nogi wyciągnę, no, to i tak nie będzie miał tysiąca franków, wolę zostawić je w ziemi.
Opadła na krzesło, wyczerpana, wstrząśnięta, nowym odgłosem trąbki.
To Misard na progu budki zapowiadał przybycie pociągu, jadącego do Hawru.
Pomimo uporu, z jakim nie chciała mu dać spadku, przejmował on ją strachem potajemnym, wzrastającym, strachem olbrzyma wobec robaka, który go toczy.
Zapowiedziany pociąg pasażerski, wyszły z Paryża o g. 12 m. 45, zbliżał się zdaleka, z głuchym tententem; słychać było, jak wychodził z tunelu, jak dyszał głośniej na otwartem polu. Potem przeszedł z hukiem kół i masą wagonów, z niesłychaną siłą huraganu.
Jakób z oczyma, podniesionemi ku oknu, przyglądał się szybkom kwadratowym, za któremi ukazywały się twarze podróżnych.
Pragnął odwrócić czarne myśli Phasji i odezwał się żartobliwie:
— Skarżysz się, moja matko chrzestna, że kota nawet nie widzisz w tej dziurze. A tu tyle ludzi!
Zpoczątku nie zrozumiała zdziwiona.
— Gdzież tu tylu ludzi? A! ci ludzie przejeżdżający. Wielka mi przyjemność, Ani się ich zna, ani można z nimi porozmawiać.
On mówił dalej:
— Mnie przecie znasz, ciotko, i często widzisz, przejeżdżającego tędy.
— Ciebie, to prawda, znam i znam godzinę twego pociągu i wyglądam twej lokomotywy. Ale przelatujesz i przelatujesz tylko. Wczoraj ot tak machnąłeś ręką. Nawet ci odpowiedzieć nie mogę... Nie, cóż z takiego widywania ludzi.
Jednakże na tę myśl o fali tłumu który pociągi, kursujące tam i napowrót przewoziły codziennie przed nią, wśród wielkiej ciszy pustkowia, zadumała się, patrząc na linję kolejową, gdzie zapadała noc.
Kiedy była silną, chodziła i stawała przed barierą z chorągiewką w ręce, nie myślała nigdy o tych rzeczach.
Ale zmącone myśli, ledwie wyraźne, zaprzątały jej głowę, odkąd po całych dniach wysiadywała na tem krześle, mając do rozmyślania tylko głuchą walkę z mężem. Dziwnem się jej wydawało zyć tak samotnie w tym kącie zapadłym, nie mając nikogo nikogo, przed kim mogłaby się zwierzyć, gdy od dnia do nocy, ciągle, tylu mężczyzn, kobiet przesuwało się, unoszonych wirem pociągów, które wstrząsały domem i uciekały na skrzydłach pary.
Pewna była najzupełniej, ze cały świat tędy przejeżdżał, nietylko Francuzi, ale i cudzoziemcy, ludzie z najodleglejszych stron, nikt bowiem teraz nie mógł pozostawać u siebie i wszystkie ludy, jak mówiono, zlać się miały wkrótce w jeden.
Tak, to był postęp, skoro wszyscy, jak bracia jechali razem. Usiłowała ich policzyć, po tylu na wagon; za dużo było, nie potrafiła!
Często zdawało się, ze poznaje twarze, ot jakiegoś pana z płową brodą, zapewne Anglika, który odbywał co tydzień podroż do Paryża, albo twarzyczkę maleńką jakiejś brunetki, jeżdżącej regularnie co środa i sobota.
Ale znikali błyskawicznie i nie była pewną, czy ich widziała, wszystkie bowiem twarze łączyły się z sobą, stawały się do siebie podobne, ziewały się z sobą i wreszcie ginęły jedne po drugich.
Potok biegł, nie zostawiając nic z siebie.
A co ją czyniło smutną, to myśl, że wśród tego ciągłego tententu, że wśród dobrobytu swego i rzucania pieniędzmi, tłum ten ruchliwy zawsze, nie wiedział wcale, że ona tu jest w niebezpieczeństwie, tak, że gdyby ją mąż przyprawił o śmierć, pociągi także mijałyby się przy jej trupie, a niktby w nich się nie domyślił zbrodni, popełnionej w samotnym domu.
Phasia zatrzymała wzrok na oknie i wypowiedziała to, co czuła zbyt nieokreślenie, ażeby mogła odrazu wyrazić.
— O! to piękny wynalazek! niema co mówić. Jedzie się prędko, ludzie się zmądrzyli... Ale dzikie zwierzęta zawsze pozostaną dzikiemi zwierzętami i choćby jeszcze lepsze wynaleziono machiny, zawsze pod spodem znajdą się dzikie zwierzęta.
Jakób znów pokiwał głową, chcąc pokazać, że myśli tak, jak ona.
Teraz przypatrywał się Florze, która otwierała barjerę, dla przepuszczenia wozu, naładowanego ogromnemi bryłami kamieni.
Droga ta obsługiwała tylko kamieniołomy w Béconot, tak, że w nocy barjera bywała zawsze zamkniętą i dziewczyna bardzo rzadko potrzebowała do niej wstawać.
Widząc, że rozmawia poufale z woźnicą, nizkim brunetem, zawołał:
— Ot więc Cabuche chory, kiedy jego krewniak Ludwik przy koniach. Często też, widujesz ciotko, tego biednego Cabucha?
Ręce podniosła, nic nie odpowiedziawszy, ale z giębokiem westchnieniem.
Cały ten dramat odbywał się zeszłej jesieni, co nie mogło dobrze wpłynąć na jej zdrowie.
Młodsza jej córka, służąca za pokojówkę u pani Brulon w Doinville, uciekła pewnego wieczora rozgorączkowana, pokaleczona i ażeby umrzeć, schowała się do poczciwego Cabucha w domku, w którym mieszkał wśród lasu!
Krążyły wieści, które pomawiały o gwałt prezesa Grandmorrina, ale nie śmiano powtarzać ich głośno.
Nawet matka, która wiedziała, co ma o tem myśleć, nie lubiła mówić o tem nieszczęściu.
Wkońcu jednak powiedziała:
— Nie, on już nie wychodzi, zdziczał zupełnie... Biedna Ludwisia, taka była pieszczoszka, taka biała, taka miła! Ona mnie tak kochała i umiałaby mnie pielęgnować, a Flora, mój Boże, nie żalę się na nią, ale ona jest jakby niespełna rozumu, po całych godzinach gdzieś przepada, a dumna jest, a gwałtowna... A wszystko to smutne, bardzo smutne.
Jakób, słuchając co mówiła, patrzył wciąż na furmana, który teraz przejeżdżał przez tor kolejowy. Koła uwięzły w szynach, woźnica musiał trzaskać z bicza, a Flora ustami zachęcała konie.
— U — odezwał się młodzieniec — gdyby tak pociąg nadjechał... Toby dopiero była marmolada!
— O! niema obawy — podchwyciła ciotka Phasia — Flora głupkowata, ale zna się dobrze z koleją i uważna... Dzięki Bogu, już od pięciu lat nie mieliśmy tu żadnego wypadku, kiedy człowieka przejechano. U nas tylko krowa o mało co nie wykoleiła pociągu! O! biedne bydlę! znaleziono tułów tu, a łeb tam, przy tunelu, ale przy Florze można spać spokojnie.
Wóz przejechał i słychać było oddalający się turkot kół po kamieniach.
Phasia wróciła też do zwykłych myśli, o zdrowiu, zarówno swojem, jak i innych.
— A ty? dobrze się teraz masz? Pamiętasz, jakto u nas chorowałeś, a doktór nie mógł się na tem poznać.
Oczy jego znów przybrały wyraz niespokojny.
— Ja jestem zdrów zupełnie, moja matko chrzestna.
— Doprawdy! wszystko ustało, ten ból, który ci świdrował czaszkę, za uszami, te napady gorączki i ten smutek, co, jak cię złapał, chowałeś się po kątach, jak zwierzę?
W miarę, jak mówiła, on stawał się coraz niespokojniejszym, jakby doznawał coraz większego osłabienia, tak, że jej wreszcie przerwały:
— Zapewniam cię, że jestem bardzo zdrów. Nic mi już nie jest zupełnie.
— Tem lepiej, mój chłopcze. Twoja choroba nie wróciłaby mi zdrowia. Zresztą, kiedyż, jeżeli nie w twoim wieku, być zdrowym? O zdrowie! nic niema lepszego. Bardzo to grzecznie z twej strony, żeś przyszedł mnie odwiedzić, kiedy mógłbyś był zabawić się gdzieindziej. Wszak zjesz z nami obiad i przenocujesz na górze, obok pokoju Flory.
Znowu odgłos trąbki przerwał jej słowa.
Noc zapadła i oboje, zwracając się ku oknu, zaledwie rozpoznawali Misarda, rozmawiającego z jakimś człowiekiem.
Już skończył, oddawał służbę swemu zastępcy, dyżurnemu nocnemu.
Nareszcie wolnym miał być, po dwunastu godzinach spędzonych w tej chacie której umeblowanie składało się tylko ze stolika, półki z aparatem, krzesełka i pieca, od którego było tak gorąco, że musiał prawie ciągle trzymać drzwi otwarte.
— A! zaraz przyjdzie — szepnęła ciotka Phasia, naraz przejęta strachem.
Pociąg, zapowiedziany przybywał, bardzo ciężki, bardzo długi, z coraz głośniejszym tętentem. Aż młodzieniec musiał nachylić się do uszu, ażeby go słyszała chora, którą pragnął pocieszyć, wzruszony tym stenem opłakanym, w jakim się znajdowała.
— Posłuchaj, ciociu, jeżeli doprawdy źle myśli mąż, może się powstrzyma, gdy się dowie, że ja się w to wdałem... Dobrze byłoby, ażebyś mi powierzyła ten tysiąc franków.
Ostatni uczyniła wysiłek.
— Moje tysiąc franków! ani tobie, ani jemu. Powiadam ci, wolę zdechnąć.
W tej chwili pociąg przechodził w szalonym biegu jakgdyby wszystko uprzątał przed sobą. Domek zatrząsł się od gwałtownego pędu wiatru.
Pociąg ten, zmierzający do Hawru, był bardzo napakowany, gdyż nazajutrz miała się tam odbyć uroczystość spuszczenia okrętu na morze.
Pomimo szybkości dawały się widzieć przez oświetlone szyby drzwiczek przedziały pełne, rzędy ołów, ściśniętych obok siebie. Jedne następowały po drugich i znikały.
Ile osób! Zawsze tłum, tłum bez końca, wśród turkotu wagonów, gwizdania lokomotyw, brzęczenia telegrafu, dzwonienia dzwonków.
Było to jakby wielkie ciało, istota olbrzymia, na ziemi leżąca, z głową w Paryżu, plecami wzdłuż linji, nogami i rękami w Hawrze i innych stacjach kresowych.
Pierwsza powróciła Flora.
Zapaliła lampę naftową bez klosza i postawiła na stole.
Ani słowa nie wyrzekła, zaledwie spojrzała przelotnie na Jakóba, który się odwrócił, stojąc przy oknie. Na piecyku przygrzewaj się kapuśniak. Podała go, gdy ukazał się Misard. Żadnego zdziwienia nie okazał, że zastaje tu młodzieńca. Może go widział, jak przyszedł, ale go nie wypytywał ciekawie.
Uścisk ręki, trzy słowa krótkie i nic więcej!
Jakób sam z własnej chęci musiał opowiedzieć historję uszkodzenia lokomotywy i projekt swój odwiedzenia matki chrzestnej.
Misard kiwał zlekka głową, jakgdyby potakiwał, pochwalał i usiedli do stołuj jedli, nie spiesząc się, najprzód w milczeniu.
Phasia, która od rana nie spuszczała z oczu kociołka, gdzie gotował się kapuśniak, wzięła sobie talerz zupy. Ale gdy mąż powstał, ażeby jej podać wodę żelazną, zapomnianą przez Florę, z karafki, w której moczyły się gwoździe, nie tknęła jej wcale.
On, uniżony, cichy, kaszlący niedobrze wróżącym kaszlem, zdawał się wcale nie widzieć tych lękliwych spojrzeń, jakiemi śledziła najmniejsze jego poruszenie.
Kiedy prosiła o sól, której nie było na stole, powiedział jej, iż będzie żałowała, że tyle jej używa, że od tego jest właśnie chora; i wstał, przyniósł na łyżeczce szczyptę soli, czyszczącej wszystko, jak mówiła.
Opowiadano sobie o pogodzie bardzo ciepłej od kilku dni, o wypadku na kolei, jaki się przed kilkoma dniami zdarzył w Maronsue.
Jakób wkońcu pomyślał, że matka chrzestna miała tylko przywidzenia na jawie, bo jego nic nie uderzyło w tym człowieku, tak pobłażliwym, z oczyma zamglonemi.
Przeszło godzinę; siedziano przy stole. Dwa razy na odgłos trąby, Flora znikała na chwilę. Pociągi przechodziły, wstrząsając szklankami; ale żaden z jedzących nawet uwagi na to nie zwracał.
Nowy oddźwięk trąbki dał się słyszeć i tym razem Flora, która zdjęła nakrycie, nie powróciła. Zostawiła matkę i dwóch mężczyzn przy butelce jabłeczniku. Wszystko troje siedziało tak jeszcze pół godziny. Poczem Misard, który od chwili zatrzymał oczy swe przepatrujące jeden z kątów pokoju, wziął czapkę i wyszedł, powiedziawszy tylko „do widzenia“. Ryby łapał w pobliskich strugach, gdzie były węgorze i nigdy nie poszedł spać, dopóki nie odwiedził zastawionych sieci.
Skoro tylko wyszedł, Phasia spojrzała badawczo na chrześniaka.
— A co? co powiesz? widziałeś, jak on zaglądał do tego kąta? Musiała mu myśl przyjść, że mogłam schować pieniądze za faskę z masłem. O! znam go dobrze i jestem pewną, że tej nocy będzie odstawiał faski i szukał.
Poty na nią wystąpiły, znowu się trzęsła.
— Widzisz, znowu się powtarza! Musiał mi coś zadać, w ustach mam gorzko, jakbym połknęła stare miedziaki. Bogu przecie wiadomo, że nic nie wzięłam z Jego ręki!... Sił mi już brak. Muszę się położyć. Żegnam cię więc, mój chłopcze, bo jeżeli odjeżdżasz o godzinie 7 minut 26, będzie to dla mnie zawcześnie. A zajrzysz znowu, niewrawdaż? i miejmy nadzieję, że mnie jeszcze zastaniesz.
Musiał jej pomódz, ażeby przeszła do swego pokoju, gdzie położyła się i zasnęła znużona.
Zostawszy sam, zawahał się przez chwilę myśląc, czy nie dobrze byłoby i jemu pójść się położyć na sianie, które go oczekiwało na strychu. Ale dopiero było trzy kwadranse na ósmą i miał czas jeszcze wyspać się.
Wyszedł więc sobie, pozostawiając palącą się lampkę naftową w pustym domu, uśpionym, wstrząsanym od czasu do czasu gwałtownym hukiem pociągu.
Na dworze Jakób zdziwiony został łagodnem powietrzem. Zapewne deszcz jeszcze będzie padał. Na niebie mgła mleczna, bezkształtna, rozproszyła się, a księżyc w pełni, którego nie widać było po za nią, oświetlał całe sklepienie czerwonawym blaskiem.
Wyraźnie też dawały się widzieć pola, na których pagórki i drzewa odbijały się czarną masą w tem oświetleniu jednostajnem i martwem.
Obszedł niewielki sad. Potem zamierzył iść w stronę Doinville, gdyż droga była tam mniej przykra. Ale widok domu samotnego, stojącego na drugim brzegu linji kolejowej, przyciągnął go i poszedł przez plant.
Dom ten znał dobrze podczas każdej podróży, przyglądał mu się wśród turkotu lokomotywy i zawsze na nim sprawiał wrażenie, choć sam nie wiedział dlaczego. Czuł, jakgdyby wywrzeć on miał wpływ na jego życie.
Za każdym razem doznawał najprzód obawy, czy go zastanie na miejscu, a później znów doświadczał jakiegoś niemiłego uczucia, że znów go zobaczył.
Nigdy nie widział, ażeby w tym domu były drzwi otwarte lub okna, a dowiedział się tylko tyle, ze należał on do prezesa Grandmorrina.
Tego wieczora zdjęła go chęć pójść tam, ażeby się więcej dowiedzieć.
Długo stał Jakób na drodze, naprzeciw sztachet.
Cofał się wspinał, starając się przyjrzeć bliżej.
Kolej żelazna, przecinając ogród, pozostawiła zresztą przed domem tylko mały placyk, otoczony parkanem, gdy ztyłu rozciągał się grunt, dość obszerny, otoczony żywopłotem.
Smutnie, ponuro, wyglądał ten dom w swem opuszczeniu, przy czerwonawych blaskach tej nocy mglistej.
Już miał się oddalić, z pewnym dreszczem na ciele gdy spostrzegł w płocie dziurę. Myśl, że byłoby tchórzostwem z tego nie skorzystać, skłoniła go do Wwjścia przez otwór.
Serce biło mu gwałtownie. Wtem, gdy przechodził obok zrujnowanej altanki, zatrzymał się na widok cienia, przykucniętego przy drzwiach.
— Jakto, to ty? — zawołał zdziwiony, poznając Florę. — Cóż ty tu robisz?
Ona również okazała zdziwienie. Potem zaś spokojniej wyrzekła.:
— Widzisz dobrze, że zabieram sznury... Ktoś tu zostawił duży pęk sznurów które gniją i nikt z nich nic niema. A ponieważ mnie są potrzebne, przyszłam po nie.
Wistocie, siedząc na ziemi, dużemi nożycami rozcinała węzły, gdyż trudno było sznur rozwiązać.
— To właściciel już nie przychodzi? — spytał młodzieniec.
Rozśmiała się.
— O! od tej historji z Ludwisią, niema obawy, ażeby prezes odważył się w Croix de Maufres pokazać koniec swego nosa. Mogę mu śmiało zabrać sznury.
Na chwilę zamilkł, zmieszany wspomnieniem wypadku tragicznego, które wywołała.
— A ty, czy wierzysz w opowiadanie Ludwiki, wierzysz, że on chciał ją uwieść, a ona zraniła się broniąc?
Przestała się śmiać i nagle zawołała gwałtownie:
— Ludwisia nigdy nie kłamała, ani Cabuche... Cabuche jest moim przyjacielem.
— Może twoim kochankiem teraz?
— Ii!... to trzeba byłoby być gęsią!... Nie, on tylko Jest moim przyjacielem, ja nie mam kochanka, nie chcę żadnego.
Podniosła dużą głowę, której gęste włosy jasne, kręcąc s:ę, zasłaniały czoło. Cała jej postać silna i giętka tchnęła dziką energją woli.
W okolicy stawała się istotą legendową.
Różne historje opowiadano o niej, ile to razy już zapobiegła nieszczęściu na kolei, to jednem pchnięciem odsunęła wóz zapomniany na szynach, gdy pociąg już nadjeżdżał; to znów wagon samotny, staczający się po pochyłości Barentin zatrzymała, jak dzikie zwierzę, galopujące na spotkanie pociągu.
A te dowody siły budziły podziw, czyniły ją przedmiotem pożądań, tembardziej, że ją zawsze uważano za lekką, bo zawsze włóczyła się po polach, szukała ustroni, wylegiwała się w rozpadlinach, z ochami, wpatrzonemi w powietrze, niema, nieruchoma.
Pierwsi jednak, którzy się odważyli, nie mieli ochoty drugi raz próbować.
Opowiadano sobie powszechnie, że niejaki Ozil, zwrotniczy po drugiej stronie tunelu, na drodze do Dieppe, chłopiec trzydziestoletni uwierzył, złudzony pozorami, że może ją pozyskać, a ona tak go zbiła kijem, iż o mało ducha nie wyzioną!.
Pozostała czystą i butną, pełną wzgardy dla wszystkich mężczyzn, co wreszcie naprowadziło znów na domysł, że brak jej piątej klepki w głowie.
Jakób, słysząc, jak wypierała się chęci posiadania kochanka, żartował dalej:
Więc nic z tego małżeństwa z Ozilem. Powiadano mi, że codzień chodzisz do niego tunelem.
Wzruszyła ramionami.
— Acha! małżeństwo... Tunel mnie bawił... Połtrzeciej wiorsty lecieć w ciemności i myśleć, że można być przejechaną przez pociąg, jezeli się tylko nie będzie uważało. Trzeba tylko posłuchać, jak pociągi tam sapią... Ale mnie ten Ozil zupełnie się znudził. Nie taki dla mnie.
— A innego to chcesz?
— E! nie wiem... Nie! nie!
Śmiech ją zdjął, gdy jednocześnie musiała się bardziej nachylić nad sznurem, nie mogąc sobie dać rady z węzłem.
Potem, nie podnosząc głowy, jakby bardzo zajęta swą robotą:
— A ty — spytała — nie masz kochanki?
Jakób znów bardzo spoważniał.
Oczy jego odwróciły się, powieki zadrgały, a wzrok zapuścił się w dal, pokrytą ciemnościami nocy.
Odpowiedział krótko:
— Nie.
— Tak tak — mówiła dalej. — Opowiadano mi, że masz wstręt do kobiet. A zresztą, nie od dziś cię znam, nigdy mi nie gadałeś grzeczności?... Ale powiedz, dlaczego?...
Milczał, ona rzuciła wreszcie sznur i patrzyła na młodzieńca.
— Czy ty kochasz tylko swoją maszynę? Wiesz, że już z ciebie żartują. Powiadają, że ty ciągle ją tylko wycierasz, czyścisz, ażeby się błyszczała, jakbyś mógł się pieścić tylko z nią?... Ja ci to mówię, bo jestem twoją przyjaciółką.
On także patrzył na nią teraz, przy bladem świetle zamglonego nieba.
I przypomniał sobie, że kiedy była maleńką, ale już żywą i upartą, zawsze skakała mu na szyję, gdy przychodził; miała do niego szczególne upodobanie.
Potem, gdy często tracił ją z oczu, za każdym razem zastawał ją bardziej podrosłą, zawsze rzucającą się na niego z całusami i coraz bardziej niepokojącą go płomieniami dużych, jasnych oczu.
Teraz była już kobietą, wspaniałą, ponętną, a kochała go zapewne głęboko, z całego serca i to oddawna, od samego dzieciństwa.
Serce mu bić zaczęło, doznał nagłego uczucia, że jest tym, na którego czeka.
W oczach mu się zaćmiło, krew uderzyła do głowy, pierwszym jego popędem było uciec, pod wrażeniem, jakie go przejęło.
Żądza znowu go czyniła szalonym, widział wszystko w kolorach czerwonych.
— Co ty tam tak stoisz? — podchwyciła. — Usiądźże!
Znowu się zawahał.
Potem nogi raptownie się pod nim ugięły, usiadł, a raczej upadł przy niej, na stos sznurów.
Nie widział już nic, w gardle mu zaschło.
Ona wprzód dumna, milcząca, teraz gadała co tchu, wesoła, sama się trzpiocząc.
— Widzisz, mama nie dobrze zrobiła, że wyszła za mąż za Misarda. To się dla niej źle skończy. Ja się tam w to nie wtrącam, bo każdy ma dość swych kłopotów, nieprawdaż? A przytem matka każe mi zaraz iść spać, kiedy się w co wdam... Niechże sobie sama radzi, jak umie. Ja żyję na dworze. Myślę o tem, co będzie później. O! wiesz, widziałam, jakeś przejeżdżał dziś ze swą maszyną... Ot, patrz, w tamtych krzakach siedziałam, Ale ty nigdy nie patrzysz... A ja ci powiem, o czem myślę, ale nie teraz, później, kiedy będziemy zupełnie dobrymi przyjaciółmi....
Upuściła nożyce, a on wciąż niemy, wziął ją za ręce. Ucieszona pozwoliła mu na to. Jednakże kiedy je poniósł do warg palących, wzdrygnęła się w poczuciu dziewiczości. Postawę przybrała obronną na tę zaczepkę mężczyzny.
— Nie! daj mi spokój, nie chcę!... Siedź spokojnie... porozmawiajmy... Mężczyźni zaraz mają takie myśli... O! gdybym ci powtórzyła, co mi Ludwika opowiedziała tego dnia, kiedy umarła u Cabucha... Zresztą, wiedziałam już ja o procesie, bo widziałam jego świństwa, kiedy tu przychodził z młodemi dziewczętami... Jest między niemi jedna, której nikt nie podejrzewa, a którą wydał zamąż.
On nie słyszał jej i nie słuchał.
Pochwycił ją gwałtownie i brutalnie usta jej rozgniatał swemi.
Krzyknęła zlekka, skarga się jej ozwała tak głęboka, a tak łagodna, że w niej brzmiało wyznanie długo tajonego uczucia.
Ale walczyła z nim instynktownie, choćby przez chęć, ażeby nie być pokonaną.
Przez chwilę mocowali się z sobą, kto kogo przewróci. Nareszcie gorset jej rozdarł się i upadła.
Wtedy on zadyszany nagle się zatrzymał.
Zdawało się, że szał go jakiś ogarnia, jakaś wściekłość dzika, że rozjuszony szuka kamienia, broni jakiejś, ażeby ją zabić.
Oczy jego napotkały nożyce, połyskujące wśród zwojów sznuru, i miał ochotę zatopić je w białe jej łono.
Aie uczucie zgrozy go wytrzeźwiło, odrzucił je, uciekł, pomieszany, z przymkniętemi powiekami, jakby sam jej teraz nie chciał, dlatego, że mu się opierała.
Jakób uciekł wśród posępnej nocy.
Pędził ścieżką z pagórka i wbiegł na niewielką dolinę; kamyki, toczące mu się pod nogami, przestraszyły go, rzucił się na lewo w zarośla, a zawróciwszy na prawo znalazł się na pustej płaszczyźnie.
Nagle napotkał przed sobą ogrodzenie kolejowe: pociąg nadchodził, ryczący, pałający ogniem; z początku nie pojął tego nawet, znieczulony z przestrachu.
A! taki tłum ludzi przejeżdżał, ta bezustanna fala, a on tu bliski był obłędu.
Odwrócił się od tego miejsca, poszedł dalej.
Wszędzie teraz napotykał tor kolejowy, w głębi nasypu, okrążonego po obu stronach przepaściami.
Okolica ta pusta, przerznięta szynami, była jakby labiryntem bez wyjścia, gdzie odbywała się jego ucieczka, w ponurem pustkowiu pól, leżących odłogiem.
Długo tak biegł, aż ujrzał przed sobą czarny otwór, paszczę otwartą tunelu.
Pociąg nadjeżdżający zapuszczał się tam, dymiąc i gwiżdżąc i zostawiając po sobie takie wstrząśnienie, że ziemia aż drżała.
Jakób z nogami zmęczonemi upadł przy linji kolejowej i wybuchnął konwulsyjnym płaczem. Leżał na trawie, z twarzą w niej zanurzoną.
Mój Boże! więc mu się wróciła ta okropna choroba, z której myślał, że jest wyleczony?
Zabić przecie chciał to dziewczę!
Zabić kobietę! zabić kobietę! to brzmiało mu w uszach, z głębi jego młodości, i ze wzmagającą [się gorączką, z nurtującą go żądzą.
Jak inni, pod wpływem dojrzałości, pożądają kobiety, tak jego żądzą było kobietę zabić.
Bo nie mógł przed sobą kłamać, po to wziął nożyce, ażeby zatopić w jej ciele, skoro tylko zobaczył to ciało, tę szyję ciepłą i białą!
I to bynajmniej nie z gniewu, nie! ale dla przyjemności, bo wzrastało w nim pragnienie, takie pragnienie, że gdyby się nie uczepił trawy, byłby wrócił tam pędem, ażeby ją zamordować.
Ją, mój Boże! tę Florę, która w oczach jego wyrosła, to dziecko, przez które czuł się kochanym tak głęboko!
Palce jego zakrzywione wgłębiały się w ziemię, szlochanie wydarło mu się z gardła z jękiem okropnym rozpaczy.
Jednak starał się uspokoić, starał się sam siebie zrozumieć.
Czem się różnił w porównaniu z innymi?
Tam, w Plassans, w latach młodości, często się o to sam siebie zapytywał.
Matka jego, Gerweza wprawdzie powiła go bardzo młodo, w połowie szesnastego roku życia; ale był już drugim, bo pierwszego miała Klaudjusza, w roku zaledwie czternastym.
I żaden z obu braci, ani Klaudjusz, ani Stefan, urodzony później, nie zdawał się wcale cierpieć przez to, że pochodził z matki, takiego jeszcze dziecka, i ojca, takiego młokosa, jak piękny Lantier, którego złe serce miało tyle łez kosztować Gerwezę.
Może i jego bracia dotknięci też byli taką chorobą, do której się jednak nie przyznawali, zwłaszcza starszy, który gwałtownie chciał zostać słynnym malarzem, tak, że jak twierdzono powszechnie, już zwarjował z tego zamiłowania i pragnień.
W rodzinie wielu nato cierpiało.
On też w pewnych godzinach czuł dobrze tę chorobę dziedziczną, co nie idzie zatem, ażeby zdrowie miał liche, tylko w istocie jego następowała często utrata równowagi, robiły się w nim jakby dziury, przez które uciekało jego jestestwo.
Nie należał do siebie, słuchał swych popędów, jak zwierzę rozwścieczone.
A przecież nie pił wcale, odmawiał sobie nawet małego kieliszka wódki, zauważywszy, że kilka kropli alkoholu wprawiało go w szaleństwo.
I myślał nieraz, że pokutował za ojców i praojców, którzy byli dużem pokoleniem pijaków, po których dostał krew popsutą, powolne zatrucie, dzikość, która go równała z wilkami, pożerającemi kobiety w głębi lasów.
Jakób podniósł się na łokciu, rozmyślając i przyglądając się czarnemu wejściu do tunelu. I naraz szlochanie z piersi podniosło się do gardła, upadł, wił się po ziemi, krzycząc z bólu.
Ta dziewczyna, ta dziewczyna, którą chciał zabić!
Na myśl tą, ból go przejmował taki, jakgdyby owe nożyce zatapiał we własne ciało.
Żadne rozumowanie nie uspakajało go; chciał ją zabić, zabiłby ją, gdyby tu była jeszcze, rozpięta, z szyją naga.
Przypomniał sobie dobrze, miał wtedy zaledwie lat szesnaście, gdy go nawiedziła ta choroba, po raz pierwszy, pewnego wieczora, gdy bawił się z małą dziewczynką, córeczką swojej krewnej; zbił ją o mało co nie na śmierć.
Następnego roku pamiętał, jak wyostrzył nóż, ażeby go zatopić w szyi innej małej blondynki, która codzień przechodziła przed bramą jego domu. Miała ona tłuściutką szyje różowiutką gdzie już wybierał miejsce dla pchnięcia, pod uchem.
Potem przyszły inne jeszcze widziadła, cały ich szereg, stawały mu przed oczyma te wszystkie, na które patrzył z chęcią zamordowania kobiety spotkane na ulicy, to znów sąsiadki, zwłaszcza jedna z nich, młoda mążateczka, która siedziała przy nim w teatrze śmiała się głośno, bardzo głośno i od której musiał uciec podczas antraktu, z obawy, ażeby jej nie zabic.
Ponieważ ich nie znał, skąd nabierał takiego względem nich rozwścieczenia? bo za każdym razem był to jakby atak nagłej ślepej wściekłości, pragnienia wciąż się odradzającego, pomszczenia zniewag dawnych, których nawet nie mógł sobie dobrze przyminać.
Pochodziło to z tak dawnych czasów, od tego zła jakie kobiety wyrządziły kiedykolwiek mężczyznom z chęci odwetu, przeszłego z mężczyzny na mężczyznę, odwetu za pierwsze wiarołomstwo w jaskiniach pierwotnych.
I czuł także podczas ataku potrzebą walki, dla pokonania kobiety i poskromienia jej, uczuł żądzę zabicia jej i zarzucenia sobie na plecy, jak łupu, wyrwanego innym, na zawsze.
Czaszka mu pękała pod tym wysiłkiem, odpowiedzi nie mógł dać sobie, zbyt nieświadomy, a z mózgiem bezwładnym, w tej rozpaczy człowieka, pchanego do czynów gdzie wola jego jest niczem, gdzie nawet pobudki znikają.
Znów pociąg przebiegł z błyskawicznemi ogniami, z hukiem piorunu, zapalającego się i gasnącego, zagłębił się w tunel; a Jakób, jakgdyby ten tłum bezimienny, obojętny, spieszący się, mógł go słyszeć, powstał, tłumiąc płacz, przybierając postawę naiwnego.
Ileż razy po doznanym ataku, czuł się jak gdyby umierającym.
Tylko na lokomotywie żył spokojnie, szczęśliwie, zdala od ludzi.
Kiedy go unosiła prędkimi obrotami kół z wielką szybkością kiedy cały zajęty był przyglądaniem się drodze, przypatrywaniu się sygnałom, nie myślał już o niczem, oddychał pełną piersią powietrzem, zawsze w całym pędzie.
Dlatego tak kochał swą maszynę, jak kochankę uspakajającą, od której spodziewać się można tylko szczęścia.
Po wyjściu ze szkoły sztuk i rzemiosł, pomimo żywej inteligencji, wybrał sobie zawód mechanika kolejowego, dla samotności i odosobnienia.
Bez zarozumiałości o sobie, po latach czterech, dochrapał się miejsca mechanika pierwszej klasy, z pensją już dwóch tysięcy osiemset franków, które razem z oddzielnym dochodem procentowym za opał i smarowidła, wynosiła około czterech tysięcy. O żadnym jednak wyższym awansie nie mógł marzyć.
Widział, jak jego koledzy ze szkoły, ci, którzy powychodzili z drugiej lub trzeciej klasy, zostali tyko robotnikami, smarownikami i żenili się z kobietami prostemi, które pokazywały się tylko niekiedy, w porze odjazdu pociągu, przynosząc im koszyk, z zapasami na drogą.
Koledzy zaś ambitniejsi, zwłaszcza ci, którzy pokończyli szkoły, zwlekali z ożenieniem się aż do czasu gdy mogli zostać magazynierami, spodziewając się wtedy za żonę wziąć mieszczankę, damę kapeluszową.
On uciekał od kobiet, nic go to nie obchodziło. On nigdy się nie ożeni, on całe życie miał jeździć sam, ciągle i ciągle bez odpoczynku.
Wszyscy też zwierzchnicy stawiali go za przykład, bo nie pił, nie latał; tylko koledzy żonaci żartowali sobie z takiej wstrzemięźliwości, inni zaś niepokoili się, gdy oddawał się swemu smutkowi, milczący, z oczyma wybladlemi, cerą ceglastą.
W małym pokoiku, przy ulicy Cardivet, skąd widać było remizę kolejową w Batignolle, ileż godzin tam spędził, wszystkie godziny wolne, zamknięty jak mnich w głębi celi, zwalczając żądze swe silą snu.
Jakób usiłował podnieść się.
Bo cóż robił tu w trawie, podczas wilgotnej i mglistej nocy ciemnej.
Okolica tonęła w ciemnościach, światło było tylko na niebie, gęsta mgła tworzyła olbrzymią kopułę ze szkła matowego, którą księżyc, schowany z tyłu oświetlał bladym odbłyskiem żółtawym; a horyzont czarny spał w nieruchomości śmierci.
No! musiało być około dziewiątej, najlepiej było powrócić do domu i położyć się spać.
Lecz w odrętwieniu swem widział już, jak idzie naodwrót do Misarda, wchodzi na schody, wyciąga się na sianie, obok izdebki Flory, a od niej oddziela go tylko proste przeforsztowanie z tarcic.
Ona byłaby tam, słyszałby jej oddech; wiedział że drzwi nigdy nie zamyka, że mógłby do niej wejść.
I znowu go przejął dreszcz gwałtowny, gdy sobie wyobraził tą dziewczyną rozebraną, z ciałem ciepłem jeszcze od snu; płacz konwulsyjny rzucił go znów na ziemią.
On ją chciał zabić, chciał ją zabić, mój Boże!
Dusił sią, obumierał na myśl, że poszedłby ją zabić w łóżku, zaraz, gdyby powrócił.
Nicby to nie pomogło, że nie miałby żadnej broni, że głową gniótłby oburącz, dla przemożenia sią; czuł, że choroba, naprzekór jego woli popchnęłaby go ku tym drzwiom, że udusiłby tą dziewczyną.
Nie, nie! raczej noc przepędzić na włóczeniu się po polu, aniżeli tam powrócić.
Jednym skokiem się podniósł i zaczął uciekać.
I znowu pół godziny biegł przez ciemne pole, jakby goniła go cała psiarnia, spuszczona ze sfory.
Skakał na pagórki, zeskakiwał na dół. Raz po raz drogą mu zamknęły dwa strumyki: przeskoczył je, zamaczawszy się po łokcie. Do rozpaczy doprowadzał go krzak, który mu stanął na drodze.
Jedyną jego myślą było iść prosto, coraz dalej, coraz dalej, ażeby uciec przed sobą, ażeby uciec przed tem zwierzęciem wściekłem, które czuł w sobie.
Ono unosiło go jednak, galopowało z nim.
Od siedmiu miesięcy, sądząc, że już je wypędził od siebie, zajmował się bardziej innymi, niż sobą teraz znowu się zaczynało, teraz znów potrzeba się było z niem bić, ażeby się nie rzuciło na pierwszą, przypadkiem potrąconą kobietę.
Jednakże wielka cisza i rozległa samotność uspakajały go, pozwalały mu marzyć o życiu niemem i samotnem, jak to pustkowie, którędy wciąż szedł, nie napotykając żywej duszy.
Musiał jednak zawrócić w drugą stronę, bo natknął się znów na tor kolejowy, okrążywszy dość duże półkole zarośli, wystających ponad tunelem.
Cofnął się, z żywą obawą i gniewem, ażeby nie natrafić na ludzi. Potem, chcąc drogę przeciąć, poza wyjściem, zabłądził; znalazł się znów przed płotem kolejowym, tuż przy wyjściu z podziemia, naprzeciw łąki, gdzie szlochał przed chwilą.
Zwyciężony szedł teraz wolno, gdy huk pociągu, dolatujący z głębin ziemi, lekki z początku, lecz coraz bardziej się wzmagający, zatrzymał go na miejscu.
Był to pociąg pospieszny do Hawru, który wyszedł z Paryża o godzinie wpół do siódmej, a przejeżdżał tędy o godzinie 9 minut 25, pociąg, którym, co dwa dni jeździł.
Jakób widział, jak najprzód czarna paszcza tunelu, oświetlała się, niby otwór pieca, gdy w nim drzewo zapłonie.
Potem z łoskotem, przez siebie sprawionym, wysunęła się lokomotywa, olśniewając swem dużem okiem okrągłem, latarnią przednią, której ogień przedarł ciemności i rzucał na szyny podwójną linje płomieni.
Było to jednak zjawisko błyskawiczne.
Natychmiast nastąpiły wagony, małe, kwadratowo szybki w drzwiczkach, z których padały gwałtowne błyski, a przedziały pełne pasażerów, przelatywały z taką szybkością, że oko ledwie dowierzało potem owemu przemijającemu widokowi.
A w tej krótkiej chwili, krótszej niźli sekunda. Jakób bardzo wyraźnie ujrzał przez oświetlone drzwiczki jednego z przedziałów, jak człowiek jakiś trzymał drugiego, przewróconego na ławce i wsadzał mu nóż w gardło, gdy tymczasem jakaś masa czarna, może trzecia osoba całym ciężarem swoim przygniatała nogi mordercy.
Już pociąg uciekał, niknąć w stronie ku Croix de Maufres, pokazując tylko z siebie, trzy ognie przy ostatnim przedziale, trójkąt czerwony.
Przykuty do miejsca, młodzieniec ścigał oczyma pociąg, którego ryczenie cichło wśród wielkiego spokoju martwej okolicy.
Czyż dobrze widział?
I teraz wahał się, nie śmiał twierdzić, że rzeczywistością było to widzenie, przyniesione i porwane błyskawicą.
Ani jeden rys żywy nie pozostał mu z obu aktorów dramatu. Masa ciemna zapewne była burką podróżną, spadłą na ciało ofiary.
Jednakowoż z początku zdawało mu się, że rozróżnia gęste włosy i delikatną twarz bladą. Ale wszystko się z sobą zacierało, ulatniało się, jak marzenie.
Zapewne było to tylko działanie wyobraźni.
A wszystko to jednak mroziło go, zdawało mu się tak nadzwyczajnem, że w końcu przypuszczał, iż miał tylko halucynacje, powstałą skutkiem strasznego ataku, jaki przechodził.
Godzinę jeszcze prawie Jakób szedł, z głową ociężałą od kołujących się myśli.
Złamany był, a dotkliwe zimno wewnętrzne por chłonęło w nim gorączkę.
Nie namyśliwszy się nawet wcale, powrócił w końcu znów do Croix-de-Maufres.
Potem, gdy się znalazł przed domem dróżnika, powiedział sobie, iż nie wejdzie tam, że położy się pod małą szopą, w pobliżu gołębnika.
Ale snop światła padał przez drzwi domu, Jakób popchnął je machinalnie.
Widok niespodziewany zatrzymał go na progu.
Misard w kącie przestawiał faski z masłem i na czworakach, przy świetle latarni, obok niego stojącej, opukiwał mur pięścią i przysłuchiwał się.
Na skrzyp drzwi obrócił się, zresztą wcale się nie zmieszał i rzekł poprostu, tonem naturalnym:
— Zapałki mi upadły.
I kiedy ustawił faski na miejscu, dodał.
— Przyszedłem po latarnię, gdyż przed chwilą, wracając, spostrzegłem jakiegoś człowieka, leżącego na plancie... Zdaje mi się, że nieżywy.
Jakób, z początku przejęty myślą, że zszedł Misarda na szukaniu skarbów ciotki Phasji, co przemieniało w raptowną pewność jego wątpliwości co do jej oskarżeń, został następnie tak gwałtownie wstrząśnięty wiadomością o znalezieniu trupa, że zapomniał o dramacie, odgrywającym się tu w tym ustronnym domku.
Scena w przedziale, widzenie tak przelotne człowieka, mordującego drugiego, ożyło przed nim przy blasku jakby znów błyskawicy.
— Człowiek na plancie, gdzie? — zapytał, blednąc.
Misard miał mu już odpowiedzieć, jak niósł dwa węgorze, wyjęte z sieci i biegł do domu pędem, ażeby je schować.
Ale po co się było zwierzać temu chłopcu?
Machnął tylko ręką i odrzekł:
— A tak... o jakie pięćset metrów... Trzeba się lepiej przyjrzeć, ażeby zobaczyć.
W tejże chwili Jakób usłyszał ponad głowa uderzenia przygłuszone.
Tak był przelękniony, że skoczył z miejsca.
— To nic — podchwycił ojciec — to Flora tam chodzi.
I młodzieniec rzeczywiście poznał stąpanie nóg bosych po podłodze. Musiała nań czekać, musiała go słyszeć przez drzwi, nawpół uchylone.
— Idę z panem — podjął. — A czyś pan pewien, że umarł?
— O! tak mi się zdaje. Przy latarni lepiej się zobaczy.
— I cóż pan o tem myślisz? Wypadek, nieprawdaż?
— Być może. Zapewne jaki zuch rzucił się pod pociąg, a może który z podróżnych wyskoczył z wagonu.
Jakób wstrząsnął się.
— Chodź pan prędzej, chodź!
Nigdy go nie ogarniała taka gorączka zobaczenia, dowiedzenia się. Po za domem, gdy towarzysz jego, bez najmniejszego wzruszenia szedł plantem, bujając latarnią, której smuga światła pełzała po szynach, on biegł naprzód gniewny na tę powolność.
Było to jakby pragnienie fizyczne, ten ogień wewnętrzny, który przyspiesza kroki kochanków, w godzinach schadzki.
Bał się tego, co go tam czekało, a jednak leciał tam wszystkiemi mięśniami członków.
Kiedy przybył, kiedy o mało co się nie potknął o czarną masę, wydłużoną na zakręcie plantu, stanął jak wryty, wstrząśnięty dreszczem od stóp do głowy.
A żal jego, że nie mógł nic wyraźnie rozróżnić, zamienił się w wymyślaniu na tamtego, który opóźniał się przynajmniej o trzydzieści kroków.
— Ależ, na Boga, chodź pan... jeżeli jeszcze żyje, możnaby go uratować.
Misard, drepcząc, zbliżał się z zimną krwią.
Potem, gdy poruszył latarnią ponad ciałem:
— O! — odezwał się — ma on już dość.
Człowiek ten, wyleciawszy bezwątpienia z wagonu, upadł na brzuch, twarzą na ziemię, o pięćdziesiąt centymetrów najwyżej od szyn.
Widać było tylko jego głowę, wianek gęsty białych włosów. Nogi leżały odrzucone wbok. Z rąk jedna jakby była oderwana, druga zgięta pod piersią.
Ubrany był bardzo dostatnio, w szerokim paltocie z sukna granatowego, w eleganckich kamaszach i cienkiej bieliźnie.
Ciało nie miało żadnych śladów zgniecenia, tylko z gardła upłynęło dużo krwi i powalało kołnierz u koszuli.
— Urządzono tego mieszczucha — podchwycił spokojnie Misard, po kilku sekundach przypatrywania się w milczeniu.
Poczem, zwracając się do Jakóba, nieruchomego, z otwartemi ustami:
— Nie trzeba ruszać, to zabronione... Zostaniesz pan tutaj i będziesz pilnował, a ja pobiegnę do Barentin, uprzedzić zawiadowcę stacji.
Podniósł latarnię i spojrzał na kamień przydrożny, znaczony cyfrą odległości.
— Przy samym 153-im.
I, postawiwszy latarnię na ziemi przy zwłokach, oddalił się krokiem ociężałym.
Jakób, pozostawszy sam, nie ruszał się, patrzył ciągle na tę masę bezwładną, rozciągniętą, którą mdłe światło, padające na ziemią, czyniło bezkształtną.
A w nim wzruszenie, które przyspieszyło jego bieg, które go tu zatrzymywało, kończyło się tą przeszywającą myślą, wydobywającą się z całej jego istoty: tamten, człowiek, którego ujrzał z nożem w dłoni, miał jednak śmiałość! tamten spełnił do końca pragnienie swoje, tamten zabił!
A! nie być tchórzem, zadowolić się nareszcie, wsadzić nóż!
On, którego żądza dręczyła od lat dziecięcych, w tej gorączce miał wzgardą dla siebie samego i uwielbienie dla tamtego, a szczególniej czuł potrzebą zobaczyć to, czuł niepowściągnione pragnienie napoić oczy tym łachmanem ludzkim, tem stłuczonem cackiem, tą padliną, w którą nóż przemieniał żyjącą istotą.
O czem marzył, tamten dokonał i to tak samo.
Gdyby on zabił, leżałoby to także na ziemi.
Serce o mało mu nie wyskoczyło z piersi; popęd jego do morderstwa wydzierał się z niego gwałtem, na widok tej śmierci tragicznej.
Postąpił krok, zbliżył się bardziej, jak dziecko nerwowe, które się oswaja ze strachem.
Tak! i onby miał śmiałość i on!
Ale łoskot po za plecami zmusił go do odskoczenia wtył.
Pociąg nadjeżdżał, którego nawet nie słyszał w tem zachwyceniu.
Zmiażdżony byłby, dopiero ostrzegł go oddech gorący, podmuch potężny lokomotywy.
Pociąg przebiegł w huraganie huku, dymu! płomienia.
Było w nim osób dużo, fala podróżnych unosiła się ciągle ku Hawrowi na zbliżającą się uroczystość.
Dziecko jakieś płaszczyło sobie nos na szybie, przyglądając się ciemnej okolicy, a młoda kobieta opuszczała okno i wyrzucała papier, powalany masłem i lukrem.
Już pociąg wesoły mknął dalej, nie troszcząc się wcale o trupa, którego jego koła dotykały.
A trup leżał wciąż na twarzy, oświetlony niewyraźnie latarnią, pośród melancholicznego spokoju nocy.
Wtedy Jakóba zdjęła chęć zobaczyć ranę, póki sam był.
Niepokój go powstrzymywał, myśl, że gdy dotknie się głowy, mogą to zauważyć.
Obliczył sobie, że Misard nie był w stanie wcześniej wrócić z zawiadowcą stacji, niż za trzy kwadranse.
I pozwalał upływać minutom, myślał o tym Misardzie, o tym cherlaku, tak powolnym, tak spokojnym, który także miał śmiałość zabijać najspokojniej w świecie trucizną.
Więc zabić było łatwą rzeczą?
Zbliżył się, myśl zobaczenia rany kłuła go tak ostro, że ciało go paliło.
Zobaczyć, jak to zrobiono i co popłynęło, zobaczyć dziurę czerwoną!
Jak ułoży głowę starannie, nikt się nie dowie.
Ale bał się jeszcze czego innego, choć nie chciał się do tego przed sobą przyznać, w wahaniu swojem, bał się krwi.
Zawsze i we wszystkiem to przerażenie budziło się u niego jednocześnie z pragnieniem.
Jeszcze kwadrans mógł być sam i już miał się odważyć, gdy drgnął, posłyszawszy obok siebie jakiś szmer.
Flora stała tuż, patrząc, jak on. Ciekawa była zawsze wypadków, niech tylko powiedziano, że bydlę albo człowiek przejechany został przez pociąg, z pewnością zaraz tam była.
Ubrała się na nowo, chciała zobaczyć trupa, o którym mówił ojciec.
Ale po pierwszem spojrzeniu nie zawahała się wcale.
Jedną ręką podniosła latarnię, drugą ujęła za głowę i odwróciła ją.
— Strzeż się, nie wolno — wyszeptał Jakób.
Ale ona wzruszyła ramionami.
I głowa ukazała się w blasku żółtym, głowa starca, z dużym nosem, oczyma niebieskiemi, szeroko rozwartemi.
Poniżej podbródka zionęła rana, okropna, głęboki otwór, przerżnięcie szyi, rana rozorana, jakgdyby w niej nóż się obrócił.
Krew płynęła najobficiej po prawej stronie piersi. Na lewej stronie, w dziurce od paltota, wstążka orderu komandora wydawała się cała bryłką skrzepłej krwi.
Flora wydała lekki okrzyk zdziwienia.
— A! to stary!
Jakób, nachylony, tak, jak ona, zbliżał się, włosy mieszając z jej włosami, ażeby lepiej widzieć; dusił się, dławił na ten widok.
Mimowolnie powtórzył:
— Stary... stary...
— Tak, stary Grandmorrin... Prezes.
Przez chwilę jeszcze przyglądała się tej twarzy bladej, ustom wykrzywionym, oczom rozszerzonym, w przerażeniu.
Potem puściła głowę, którą poczynał ścinać chłód trupi.
Głowa upadła na ziemię, zasłaniając ranę.
— Już się nie będzie śmiał z dziewczynami — odezwała się ciszej. — To niechybnie za jedną z nich... A! moja biedna Ludwisia!... a! św.... Dobrze mu tak!
I zapanowała długa cisza.
Flora, postawiwszy latarnię, czekała, rzucając na Jakóba powłóczyste spojrzenia, on zaś, przedzielony od niej zwłokami, nie ruszył się wcale, jakby przestraszony, zgnębiony tem, co zobaczył.
Musiało być około jedenastej.
Czekała cierpliwie jeszcze chwil kilka, zdziwiona milczeniem, którego nie przerywał.
Zakłopotanie po scenie wieczornej nie pozwalało jej mówić pierwszej.
Ale wtem dał się słyszeć szmer głosów. To ojciec jej przyprowadzał zawiadowcę stacji. Nie chcąc być widzianą, zdecydowała się.
— Nie idziesz spać?
Drgnął, zawahał się jakby przez chwilę.
Potem z wysiłkiem rozpaczliwym wyrzekł:
— Nie! nie!
Nie uczyniła żadnego poruszenia, ale opadające prosto ręce u tej silnej dziewczyny wyraziły żal widoczny.
Jakby chcąc go sobie przejednać za okazany przedtem opór, odezwała się jeszcze pokorniej:
— Więc nie przyjdziesz, nie?
— Nie! nie!
Głosy zbliżały się i ona, nie starając się nawet uścisnąć mu ręki, bo zdawał się umyślnie odgradzać od niej trupem, nie pożegnawszy go ani jednem słowem, oddaliła się znikła w ciemnościach, gwałtownie dysząc, jakby szlochając.
Niebawem zawiadowca stacji już był miejscu z Misardem i dwoma oficjalistami.
On również stwierdził tożsamość: rzeczywiście był to prezes Grandmorrin, którego widywał, jak wysiadał na jego stacji za każdym razem, gdy jechał do siostry swej pani Bonnehon w Doinville.
Ciało mogło pozostać na miejscu, gdzie upadło kazał je tylko przykryć płaszczem, który jeden z oficjalistów przyniósł.
Jeden z urzędników otrzymał rozkaz, ażeby pociągiem z Barentin o godzinie jedenastej pojechał zawiadomić prokuratora w Rouen.
Ale nie można się było spodziewać go wcześniej niż przed godziną szóstą zrana, bo miał przy wieźć z sobą sędziego śledczego, sekretarza trybunału i lekarza.
Zawiadowca stacji tymczasem postawił straż przy nieboszczyku: podczas całej nocy luzowano się ciągle pilnował jeden człowiek z latarnią.
A Jakób, zanim postanowił iść się położyć w jakiej szopie na stacji Barentin, skąd miał Odjechać do Hawru dopiero o godzinie siódmej minut dwadzieścia, stał jeszcze wciąż nieruchomy, zadumany.
Potem myśl o sędziu śledczym, którego oczekiwano, przestraszyła go jakgdyby był wspólnikiem zbrodni.
Co ma powiedzieć, co widział w przelocie pociągu?
Z początku zamierzył mówić, ponieważ o siebie nie potrzebował się zgoła lękać.
Jego obowiązek w tym względzie nie ulegał zresztą wątpliwości.
Potem jednak zapytał sam siebie: poco? nie dostarczyłby żadnego pewnego faktu, nie mógłby stwierdzić żadnego szczegółu dokładnego co do zabójcy.
Głupio byłoby mieszać się w to, tracić czas, przejmować się, bez korzyści dla kogokolwiek.
Nie, nie, nie będzie mówił.
I odszedł wreszcie, choć wrócił się jeszcze dwa razy, ażeby się przyjrzeć garbowi czarnemu, jaki ciało tworzyło na ziemi, w promieniu żółtawego blasku latarni.
Zimno przejmujące wiało z mglistego nieba wśród pustkowia okolicy.
Pociągi ciągle przejeżdżały, znowu przybywał jeden w stronę Paryża, bardzo długi.
Wszystkie się krzyżowały przy potężnej mocy mechanizmu, mknęły do dalszego celu ku przyszłości. muskając bezwiednie, nawpół odciętą głowę tego człowieka, którego drugi człowiek za mordował.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.