Czarny miesiąc/Tom II/Część druga/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny miesiąc |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Thérèse Dunoyer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Dziwaczna uczta markiza zrobiła ma Ewinie de Ker-Elliot wrażenie niewymownie przykre; odraza jego do paryskiego życia powiększyła się jeszcze. Co wieczór, powracając do wspaniałego, zgiełkliwego swego hotelu na Montmartre, coraz mocniej żałował cichego swego zamczyska i otoczenia wiernych sług, pośpieszyłby do Armoryki zaraz po owem przyjęciu, gdyby nie zaproszenie na obiad do pana Achillesa Dunoyer.
Otrzymał list od księdza de Keronëllen: poczciwy pleban, serdecznie winszując Ewinowi wyzdrowienia z melancholji i zamiaru poślubienia jakiej tęgiej szlachcianki bretońskiej, donosił mu, że już rozpoczął układy z rodzicami panny Ivonne de Kergalec, którzy też czekali niecierpliwie na powrót barona, dla ostatecznego omówienia sprawy, jaknajlepsze widoki mającej.
Ewin nudził się w Paryżu, lecz nie wyrzucał sobie, że się do tej Sodomy i Gomory wybrał, mimo wszystko, podróż rozproszyła jego urojenia i wprowadziła go na drogę rozsądku, skandale zaś, jakich był świadkiem, gorszyły go, ale ostatecznie i bawiły.
Jak sobie czytelnicy mogą przypomnieć, proszony obiad u pana Achillesa Dumoyer'a, na który miał zaproszenie baron, miał się odbyć coś w osiem, czy dziewięć dni po owej uczcie u markiza. Ponieważ pan de Montal, również zaproszony, doniósł kuzynowi, że nie ma czasu złożyć wizytę bankierowi, Ewin musiał udać się doń sam.
Pod wpływem nieco parafjańskiej obawy, aby się nie spóźnić, pan de Ker-Elliot przybył właśnie zawcześnie.
Służący, który dopiero zrzucał dziwacznie wygalonowaną liberję, alby się przebrać w inną, wprowadził barona do salonu, prosząc go, alby poczekał chwilkę na panią Heloizę Dunoyer, przyczem nienajgrzeczniej mruczał, że zapewne panu baronowi musiał się śpieszyć zegarek, że musiał zerwać się bardzo wcześnie, że tak wcześnie goście nigdy się nie zjawiają i t. d. — wreszcie poszedł po długi kij, służący do zapalania świec w kandelabrach i leniwie począł oświetlać obszerne salony.
Po chwili Ewin znalazł się sam.
Dla uczynienia sceny, jaka nastąpiła, zrozumiałą, trzeba słów kilka powiedzieć o rozkładzie pokojów w ogromnem, zajmującem całe piętro, mieszkaniu bankiera.
Nawprost kominka, na którym lśniło wielkie zwierciadło, znajdowały się drzwi, prowadzące do bibljoteki pana Dunoyer — w miejscu tem świeciła tylko jedna lampa i było dość ciemno, mimo, że reszta salonu jaśniała blaskiem świec.
Ewin, stojąc przed kominem., patrzył machinalnie w zwierciadło — jakże zadziwił się, gdy nagle ujrzał w niem... postać, zupełnie podobną do tajemniczego obrazu w Treff-Hartlog!... Czyżby nawiedzały go jakieś halucynacje?...
Lecz twarz, marmurowo biała rysowała się w tem, lustrze zupełnie wyraźnie i tak samo, jak na owym portrecie, rysowała się wyraziście na tle ciemnego tła...
Była to twarz o owalnym, regularnym kształcie; nos prosty i cienki, oczy wielkie, czarne, ocienione długiem! rzęsami — zupełnie, jak na portrecie w dalekim zamku!
Niepojęte podobieństwo!...
Jakże mamy sobie wytłumaczyć ten nowy rzekomy cud?
Oto Teresa weszła do salonu przez bibljotekę, w której miękkie kobierce całkowicie tłumiły jej kroki; na widok obcego, zatrzymała się we drzwiach, położonych naprzeciwko zwierciadła, w którem postać młodej dziewicy odbiła się tam wyraźniej, że stała w półcieniu.
Ewin zbladł, serce na chwilę bić mu przestało; po chwili, sądząc dailej, że pada ofiarą majaczenia, wlepił oczy w zwierciadło i wstrzymał oddech: stał nieruchomy.
Po chwili postać zaczęła tracić na wyrazistości... powoli zacierała się... nikła... wreszcie rozpłynęła się zupełnie...
Tajemnica... oczywiście bardzo łatwa do wyjaśnienia.
Poprostu Teresa oddaliła się zwolna, cofając się tyłem, na palcach.
Ewin sądząc, że osoba, której postać ujrzał w lustrze, stoi za nim, odwrócił się szybko... lecz nikogo nie dojrzał.
Teresa już uciekła.
Szczególne to zdarzenie, które zarazem nasuwało myśl o portrecie w Treff-Hartlog, żywe sprawiłoby wrażenie na najmniej skłonnym do romantyzmu człowieku.
Łatwo pojąć, co musiał doświadczać młody, wrażliwy baron!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Do salonu weszli państwo Dunoyer, przepraszając gościa, że tak długo musiał na nich czekać; przybycie barona uradowało ich wyraźnie i szczerze. Rysy Ewina były jeszcze zmienione; w pierwszej chwili odpowiadał z takiem roztargnieniem i wzruszeniem, że Achilles i Heloiza spojrzeli po sobie; pomieszanie jego przypisywali odrazu nieobyciu prowincjonalnego arystokraty ze światem.
Po chwili przybywać poczęli inni goście; pojawił się niespodziewanie i pan de Montal; Ewin ¡de Ker-Elliot zdołał już opanować pomięszanie, zwłaszcza, że przyjmowano go serdecznie.
Wreszcie zjawiła się Teresa, wraz z siostrzyczką i sztywną miss Hubert.
Widok Terasy obudził podziw i wprost przerażenie barona na nowo...
Przy jasnem świetle, podobieństwo bankierównej do tajemniczego złego ducha jego rodu było jeszcze widoczniejsze; nawet brodawka nad lewą brwią rysowała się dokładnie...
Roztropne zamiary i postanowienia Ewina znikły, jak sen; tym razem sen, przeciwniejszy od rzeczywistości. Miłość szalona, co go tak długo trawiła, odżyła nagle ze spotęgowaną mocą. Teraz wiedział wszystko: więc kochał w swem samotnem ustroniu... Teresę, sam nie wiedząc o tem! Cała jego obłąkana namiętność, jaką w nim wzbudziła fantastyczna istota z portretu, przeniosła się teraz na paryską bankierównę. Nie miał ani chwili wątpliwości; młoda dziewica tak była zewnętrznie podobna do jego ukochanego bożyszcza, że musiała mieć i wszystkie jego przymioty. Fatalność jakaś pchała go do tej małości; tyle dziwnych zdarzeń zbliżało go do tej kobiety, po raz pierwszy ukazała mu się w tak niesamowity sposób, że musiała ona wywrzeć nań wpływ nieodparty, zły, czy dobry.
Jakiż traf osobliwszy zrządził, że młoda dziewica tak podobną była do kobiety, która przed wiekiem była złym duchem rodu Ker-Elliot? Mówiliśmy już o pewnych domysłach de Montala, lecz przecież Ewin nie mógł nawet wpaść na ślad podobnej myśli... Czyżby i jemu grozał los jego przodków? — myślał i myśli jego toczyły się w chaos.
Gdy podano do stołu, pan Achilles Dunoyer po dwakroć musiał prosić barona, aby podał ramię pani Heloizie: potem ona sama robiła mu grzeczność, a nawet próbowała i jego kokietować, lecz zupełnie pochłonięty był widokiem Teresy. Wzruszenie, które zdwoiło wrodzoną jego nieśmiałość i brak obycia, nie pozwoliło mu sprezentować się, jak się należy, wobec niej; gdyby nawet Teresa nie była już uprzedzona na korzyść układnego de Montala, młody pen-kan-ger nie mógłby jej niczem zaimponować.
Przy stole młoda dziewica była małomówna, lecz wyrażała się skrommie i z wdziękiem, korzystnie uwydatniającemi się zwłaszcza na tle gadulstwa, kokieterji i braku taktu matki. Ewin przysłuchiwał się jej w niemym zachwycie; nigdy głos równie czysty nie obił mu się o uszy, nigdy nie widział równie zajmującego umysłu.
Pan de Montal, który zgoła się nie domyślał uczuć kuzyna do Teresy, kilkakrotnie, chcąc okazać jej przymioty, wdawał się z nią w rozmowę; Ewin podziwiał jej dowcip i takt wrodzony, który w tem środowisku ludzi pospolitych tem mocniej się przejawiał i rzucał w oczy.
Jak już mówiliśmy, wygląd pana de Ker-Elliota był męski i surowy; ułożeniu jego brakło dostatecznego wdzięku i elegancji, w owej zaś chwili podziw i roztargnienie nadały jego twarzy i ruchom wyraz jakiejś gapiowatości i niezgrabności — można go było posądzić o całkowity brak znajomości życia towarzyskiego.
Pierwszy dociekł przyczynę pomięszania Ewina — pan Danoyer.
Ilekroć bankier pochwycił spojrzenie swego gościa, zawsze było ono wlepiane w Teresę. Odkrycie to dużo dało do myślenia panu Achillesowi — kilkakrotnie po jego antypatycznej twarzy przemknęło się jakby zadowolenie jakby cień rachuby na coś. Wkrótce zdał się pogrążyć w dumaniach, które przerywał, spoglądając na Ewina i Teresę, jakby przygotowując plan jakiś.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Głównym tematem rozmów przy stale była sławna uczta markiza de Beauregard, która od kilku dni z ust nikomu nie schodziła — opowiadano o niej największe dziwy.
Pana de Monta1, jako znanego przyjaciela markiza, zasypywano pytaniami.
— Ależ markiz jest weselszy i bogatszy, niż kiedykolwiek — mówił z uśmiechem markiz. — Przed czterema dniami, zaraz, po owej bachanalji, otrzymał wiadomość o śmierci swego teścia, don Pablo, jednego z najbogatszych magnatów kubańskich — którego jedyną spadkobierczynią jest markiza. Tak więc, markiz stał się teraz jednym z najbogatszych ludzi we Francji — pewno będzie zmuszony udać się na Kubę, dla objęcia niezmiernego spadku, tymczasem zaś, dla spędzenia pierwszych dni żałoby, udał się do swych włości, gdzie urządza olbrzymie polowanie — mnóstwo młodzieży z nim pojechało, a mnóstwo, między innymi ja, wybieramy się tam. Bóg, wie, co tam będziemy dokazywali!
(Nawiasem mówiąc, dowiemy się później, dlaczego de Montal wolał pozostać w Paryżu, mimo, że markiz zaprosił go jednego z pierwszych. Miał do wykonania pewien plan).
— Zapewne i dziewczynki zabrali ze sobą! — zaśmiała się pani Helvira — A jego małżonka czy to prawda że markiz po owej scenie na uczcie zerwał z nią?
— A czy prawda, że jej nie chcą nigdzie przyjmować? Co za skandali! — dodał złośliwie pan Achilles Dunoyer.
— Co, co? — rozlagły się wykrzykniki i zapytania w kierunku markiza.
— Ależ to wspaniałe! — zawołała pani Helvira, wzruszając ramionami. — Powiedz nam, Montalu, czy markiz istotnie rozszedł się z żoną? Że przed nią wszędzie drzwi zamykają, to było do przewidzenia i trudno temu się dziwić...
— Ależ bynajmniej — odpowiedział pan de Montal — markiz poprzestał tylko na wymierzeniu sprawiedliwości pani de Beauregard, która bezczelnie prezentowała się w świecie, nawet już po tej całej awanturze.
— Jakto? — zapytała pani Helvira.
— Kilka dni temu, jeszcze przed dowiedzeniem się o śmierci ojca markizy, byłem na wieczorku u księżnej Noirmont. Gdy weszła piani de Beauregard z zupełną śmiałością przywitała się z księżną — potem rozsiadła się między dwiema damami — ale te natychmiast podniosły się; markiza zmienia miejsce, ale nowe sąsiadki jej idą za przykładem tamtych. Wreszcie, po dwudziestu minutach głupiej sytuacji, markiza zatrąbiła do odwrotu... ale wtedy, nawet oczu nie zmrużyła!... Co za bezczelność...
— Ależ to chyba ze wstydu umarła! — zawołała pani Helvira.
— Och, pod tym względem markiza ma końskie zdrowie!...
Po chwili rozmowa zeszła na inny przedmiot.
Pomimo pokrewieństwa i szczerej sympatji do Ewina, pan de Montal, aby jeszcze bardziej błyszczeć w oczach Teresy, żartował ze swego kuzyna; pan de Ker-Elliot w swem roztargnieniu, zgoła tego nie dostrzegł, to też wkrótce zupełnie był pobity przez potężnego przeciwnika.
Pani Helvira, mimo że do Ewina żywiła nawet sympatję, należała do ludzi, którzy nigdy nie zmarnują sposobności popisania się swym brakiem taktu i smaku. Bez względu ma przyzwoitość, nie zwracając uwagi na obecność córek, zaczęła sobie podżartowywać z biednego bretończyka. Mając już ustaloną opinję o pobożności wandejczyków, popisała się znajomością kilku konceptów taniej wolnomyślności, i zapytała między innemi czy dziedzic lubi młode dziewczęta i czy korzysta ze swych starożytnych praw w stosunku do nowozaślubionych[1].
Niedorzeczne to pytanie przebudziło pana de Ker-Elliot zamyślenia; religijne jego zasady były urażane, odpowiedział więc z cierpkością:
— Moja matka nauczyła mnie szanować skromność i niewinność, a ojciec prawa człowieka.
Pani Heloiza nie zrozumiała tej odpowiedzi zupełnie; pomyślała poprostu, że i Ewin i jego ojciec należeli do szlachty, przejętej ideałami Rewolucji[2] i odpowiedziała z emfazą:
— I my, paryżanie, wychowujemy dzieci w pogardzie dla bigotów i obłudników i przykład nasz całej Francji świeci, docierając do najodleglejszych zakątków! Czyż nieprawda, Achillesie?
Pan Achilles, człowiek również wolnomyślny, ale w swoim rodzaju, odpowiedział cynicznie i obojętnie:
— A ja sobie drwię z tego wszystkiego, no i czy nie mam słuszności, panie hrabio?
Pan Achilles tak był zadowolony, że może gościć osoby utytułowane przy swym stole, że stale podkreślał te ich tytuły.
Pan de Montal, wiedząc, jak bankier obchodził się z córką, sądził, że sprawi przyjemność Teresie, sprzeciwiając się gburowatemu Achillesowi: odrzekł więc, usiłując naśladować wyniosłą, wytworną ironję markiza de Beauregard:
— Widzi pan, powiem panu zupełnie szczerze, panie Dunoyer, że my mamy o tem wszystkiem zupełnie odrębne i ustalane pojęcia; wagóle, wszelkie przekonania są rzeczą, w pełni zależną od klasy społecznej... i my, mający zaszczyt należenia do wyższego towarzystwa, mamy zasady, temu towarzystwu właściwe...
To podkreślenie poważnej różnicy pomiędzy nami, należącymi do wyższego towarzystwa, a bankierem, dotknęło nieco tego ostatniego, aż przygryzł usta, a pani Heloiza aż się cała zaczerwieniła.
Ewin pogrążony w swych myślach, bądź wpatrzony w tajemniczy sobowtór tajemniczego portretu, brał bardzo słaby udział w rozmowie; ostatniego incydentu nawet nie zauważył.
— No, tak... — rzekł z pewną powagą, po chwili namysłu pan Achilles — wiemy, co to znaczy... no, ale po roku 789 i 830, niewłaściwem jest głoszenie takich poglądów... Centrum Izby naszej, do którego mój ojciec należał, ustanowiło jedyne trwałe i prawdziwe szlachectwo naszego wieku, jedyną arystokrację, arystokrację złota. W naszej prozaicznej epoce hrabia nie dostanie i jednego sous[3] za swój tytuł.
— Och, odrazu by się to zmieniło, gdyby można było sprzedawać tytuły wzbogaconym... plebejuszom — odrzekł hrabia z uśmiechem.
Nie będziemy już podawali treści dalszej rozmowy; ta próbka wystarczająco maluje dowcipną rzeczywiście, acz nieco grubjańską złośliwość pana de Montal.
Wreszcie poczęto wstawać od stołu.
Jeden z biesiadników, sądząc, że zrobi tem przyjemność pani Heloizie, poprosił Teresę, aby zaśpiewała. Otyła dama, która, jak wiemy, sama miała poważne aspiracje muzyczne, zapieniła się ze złości, rada nie rada jednak, kazała zasiąść córce do fortepianu. Początkowo Teresa próbowała się wymówić, lecz i pan de Montal nalegał, aż dziewica uległa, dając do zrozumienia spojrzeniem, że czyni zadość jego właśnie prośbie.
Teresa śpiewała z niezaprzeczonym talentem i uczuciem, wreszcie matka, nieledwie jawnie zazdroszcząc jej zdolności, przerwała śpiew, mówiąc:
— No, dosyć, Teraso, piersi cię zabolą! Dosyć już, dosyć, moja droga!
Ewin nie posiadał się z zachwytu; czarował go zwłaszcza głos głęboki, melodyjny; zdawało mu się, że zawsze tak właśnie wyobrażał sobie głos swej wyśnionej ukochanej.
Kilkakrotnie łzy nabiegały mu do oczu, szczęściem, nikt nie spostrzegł tego rozczulenia, które możeby i śmiech wywołało.
Potem odegrano kilka partyj wista; de Montal i przy karcianym stoliku był duszą towarzystwa.
Ewin skorzystał z chwili, gdy cały salon pochłonięty był grą i cichaczem wyniósł się z domu bankiera, pożegnawszy się jedynie z gospodarzami, z Teresą i z panem de Montal.
Powrócił do swego hotelu w stanie wprost szaleństwo przypominającym.
Już to pogrążał się w nierozsądnej, uczciwej radości, na myśl, że jego miłosna tęsknota była jednak pewnem przeczuciem i że kobieta, którą sobie wymarzył, która może go uszczęśliwi, istnieje. To, znów, przeciwnie, wpadał w smutek, do rozpaczy dochodzący; przecież niepodobna, by Teresa go pokochała; pierwsze wrażanie, jakie na niej zrobił, nie musi być bardzo korzystne. Jakże zazdrościł kuzynowi jego ogłady!
Powtarzamy, że wystarczyło, by Ewin ujrzał pannę Dunoyer, a już odrazu był przekonamy, że posiada nietylko powierzchowność, ale i wszystkie przymioty. Zdawało mu się, że zna, ją jakby oddawna i że ujrzenie jej podnosi jedynie miłość jego wyżej, aż do szału. Nazajutrz już chciał iść do bankiera, ale wrodzona nieśmiałość stanęła mu na przeszkodzie; lękając się, aby nie zrobić śmiesznego wrażenia, postanowił zaczekać z nową wizytą do czasu, gdy opanuje wzruszenie.
Lecz daremne chęci; namiętność Ewina rosła z dniem każdym. Było to to samo gwałtowne uniesienie, które miotało nim w samotności, teraz atoli podniecone rzeczywistością, tak do ułudy podobne.
Samotny, pozbawiony rady i przyjaciela, pan de Ker-Elliot przepędzał całe dni w swym smutnym, choć bogatym pokoju hotelowym przy Montmartre, w najhałaśliwszej, ciemnej i dusznej dzielnicy miasta. Nie mógł uporządkować w mózgu żadnego zamiaru, w głowie huczało mu niespokojnie. Wielokrotnie udawał się do pana de Montal, do którego pociągała go jakaś sympatja, lecz na nieszczęście, nigdy nie mógł hrabiego zastać. Wiedząc o zażyłości swego krewniaka z bankierem, liczył wiele, jeżeli nie na jego poparcie, to na jakąś radę, w jaki sposób ma się zwrócić do ojca Teresy.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Pewnego dnia panu de Ker-Elliot poszczęściło się lepiej, niż zwykle.
Odrazu wprowadzono go do hrabiego.
Pen-kan-gar był smutniejszy, bardziej udręczony, niż wtedy nawet, gdy ksiądz de Keronëllen zmusił go wprost do wyrwania się z samotności i udania się do Paryża.
Pan de Montal, który nie widział się ze swym kuzynem od czasu obiadu u państwa Dunoyer, odrazu zauważył z niepokojem zmianę w jego usposobieniu.
— Co z tobą, mój drogi? — zawołał ze szczerą troskliwością. — Czy eby nie byłeś chory?
— Nie — odpowiedział posępnie Ewin — canajwyżej czułem się trochę źle. Kilkakrotnie zachodziłem do ciebie, ale nigdy nie mogłam cię zastać... myślałem już, że wyjechałeś do markiza.
Pan de Montal zaczerwienił się.
— Tak, rzeczywiście — odpowiedział — kilka dni polowałem w Normandji...
Hrabia kłamał, ponieważ cały ten czas przepędził, zamknięty w owem mieszkaniu, które wynajął na tych samych schodach, co Teresa.
— Ale — mówił po chwili — bardzo mi przykro, że tyle czasu cię nie widziałem, a przytem naraziłem cię na fatygę. A może też mógłbym oddać ci jaką przysługę?
— O, właśnie...
— Mów, mów, proszę cię.
Po kilku chwilach milczenia, Ewuń odezwał się załamującym się głosem:
— Ponieważ ofiarowałeś mi swe usługi... ponieważ jesteś moim bliskim krewnym... ponieważ znam twoją sympatję ku mnie i sam żywię równą ku tobie, mogę ci wszystko, wszystko szczerze opowiedzieć.
Pan de Montal, zdziwiony uroczystą powagą barona podał mu rękę.
— Mów, mów, jestem do twych usług.
— Tylko nie pomyśl przypadkiem, że masz do czynienia z warjatem — uśmiechnął się smutnie Ewin — posłuchaj, a zrozumiesz dziwny stan, w jakim się znalazłem... Po wojnie wandejskiej, w której brałem, jak wiesz, bardzo czynny udział, powróciłem do rodzinnego zamczyska, aby żyć spokojnie w dom-owem zaciszu, zawsze bowiem miałem skłonność do samotności. Kilka miesięcy temu przez natężenie myśli... nie umiem tego wyrazić wywołałem sobie w swej wyobraźni ideał... ideał który łączył w sobie wszystkie przymioty, jakie pragnę widzieć w kobiecie... W tymże czasie znalazłem w moim pokoju stary portret... wyobrażający kobietę, o rzadkiej, dziwnej piękności... otóż mojemu ideałowi nadałem rysy owej kobiety... tak więc zakochałem się w obrazie!
— Ależ to czysty romans, mój drogi! Coś, jakby nowy Pygmaljon![4]
— Tak... ale, proszę cię, nie śmiej się... bo to romans niedorzeczny, ale równie bolesny, jak niemądry... Zakochałem się w obrazie, jak szaleniec... jak szaleniec prawdziwy... Moje urojenie przybrało tak ostre formy, że stary mój nauczyciel, ksiądz de Keronëllen, poradził mi, abym na pewien czas opuścił Bretanję... przybyłem do Paryża, aby się rozerwać... i, istotnie, urojenie moje poczynało już znikać, gdy...
Pan de Montal nie śmiał się; mimo swej światowej ogłady i światowego szyderstwa i on zachował duszę bretończyka.
— No, mów, mów... to opowiadanie naprawdę mnie zajmuje...
Pan de Ker-Elliot przetarł ręką pałające czoło i ciągnął stłumionym głosem:
— ...Poczynało już znikać... gdy... ujrzałem pannę Teresę Dunoyer...
— I?...
— I ujrzałem, że jest... zupełnie podobna do owego portretu...
I Ewin z boleścią spojrzał na swego kuzyna, równie wstrząśniętego.
Czytelnicy przypominają sobie zapewne, że i pan de Montal posiadał portret prababki, która podobno wniosła nieszczęście pad dach jego rodu i o której najdziwaczniejsze powieści poczynały już krążyć w starej, przesądnej Bretanji.
W pierwszej chwili nie zaniepokoił się nawet na myśl, że miłość Ewina może stanąć na drodze jego planom, mimowoli zadrżał na myśl o „złym duchu rodu Ker-Elliot“... Wreszcie jednak opanował się, nie zdradził się, ani z lękiem, ani z zakłopotaniem i odpowiedział z uśmiechem:
— Rozumiem....albo raczej zgaduję: zakochałeś się w pannie Dunoyer. I czyżby, mój drogi, jedynie z powodu owego nadzwyczajnego podobieństwa, do owego portretu, który i mnie, jako związanemu krwią z tobą, jest znany rozkochałeś się w kobiecie, którą raz tytko widziałeś?
— Jestem przekonany o tem... powiem nawet, że przeczuwam, że panna Dunoyer ma wszystkie cnoty duszy, serca i umysłu, jakiemi ozdobiłem mój ideał. Odrazu poczułem, że to mój sen urzeczywistniony.
— Życzyłbym wam obojgu jaknajlepiej, ale w czemże mogę do waszego szczęścia się przyczynić, czemże ci pomogę?...
— Już ze dwadzieścia razy zamierzałem iść do pana Dunoyar i prosić go zupełnie formalnie o rękę córki...
Pan de Mantal rzekł, zaledwie hamując zakłopotanie:
— I cóż ci stanęło na przeszkodzie, mój drogi? Nieśmiałość?...
— Wielki majątek piana Dunoyer... nadzwyczajna piękność jego córki — odpowiedział Ewin z twarzą, pełną udręczenia. — Aż dotąd nie mogę się odważyć na krok, który mógłby sobie kto tłumaczyć chciwością, albo śmieszną pretensjonalnością i wiarą w czar swego tytułu... teraz jednak namiętność opanowała mnie do tego stopnia... że zdobędę się na krok rozpaczliwy... i ofiaruję córce jednego z najbogatszych finansistów Paryża, skromny mój majątek...
— No, no... — mówił de Montal w zamyślaniu — nie bądź za skromny, kuzynie; chciałbym mieć z połowę tego skromnego mająteczku, a przecież on wie trochę o twojem ubóstwie... sam twój depozyt u niego już coś znaczy.
A przytem, twoje nazwisko, jedno z najzacniejszych w Bretanji...
— Nie uprzedzam się... — mówił Ewin, smutnie wstrząsając głową. — Nie znam sztuki uwodzenia... mam tylko serce, otwarte i szczere, zdolne do miłości bez granic, ale... Gdybym przypuszczał, że się podobam pannie Dunoyer, byłbym naprawdę szaleńcem... Otóż, pójdę do pana Dunoyer i powiem mu szczerze: nie wiedzie mnie tutaj niski interes... bo zgóry zrzekam się wszelkiego posagu.
proszę jedynie, abym mógł mieć rozmowę z nią, przy nim. Wtedy opowiem wszystko: o moich urojeniach, o mej fantastycznej miłości, o tajemniczym portrecie i jego dziwnem podobieństwie do panny Dunoyer.
Pan de Montal z trudem powstrzymał się od uśmiechu.
— No... to projekt... rzeczywiście... bardzo, bardzo dziwaczny.
— Wiem o tem: może moją szczerość wezmą nawet za szaleństwo i zarówno pan Dunoyer, jak i jego córka odrzucą mnie... lecz nawet w tym wypadku nie powiedzą, że pod nieokrzesaną korą kryło się serce, zatrute obłudą i interesownością... A teraz, powiedz mi, mój kuzynie, skoro znasz pana Dunoyer... jak może przyjąć moje szczere wyznanie, czyż mogę szczerzej żądać ręki jego córki... czyż ktokolwiek może szczerzej?... Albo ty, kuzynie, skoro raczysz, przemów w mem imieniu... albo ja sam napiszę do pana Dunoyer; będę próbował, cokolwiek ma mnie to kosztować.
Szczerość i otwartość Ewina odrazu dały panu de Montal zrozumieć, że zamiary swe traktuje serjo i do wykonania ich napewno przystąpi.
Dużo zależało hrabiemu, by zyskać na czasie, bo skojarzenie związku Ewina z Teresą wcale nie wydało mu się niemożliwością. Wiedział, że w wypadku rywalizacji pomiędzy nim a Ewinem, ten ostatni miał wobec bankiera cały szereg atutów: znakomitością rodu byli sobie równi, ale stary lichwiarz doskonale wiedział o różnicy sytuacji materialnej obu krewnych. Przytem, wydanie Teresy za Ewina dawało gwarancję wywiezienia Teresy daleko od Paryża i od rodziców, a de Montal znał przecież stosunek bankiera do córki, która nie była jego córką.
Zobaczymy później, jakiego podstępu użył hrabia wobec Teresy: przecież miłość tej nieszczęśliwej dziewicy była dla niego niezbędną dla zapewnienia sobie świetnej przyszłości. Łatwo pojąć, jaką wagę dlań miały zwierzenia Ewina; dzięki szczerości krewniaka, odrazu miał przystąpić do kroków zapobiegawczych. Po kilku minutach namysłu, odpowiedział baronowi, okazując mu najżywsze współczucie i ściskając mu rękę z serdecznością, po raz pierwszy w stosunku do niego fałszywą:
— Drogi mój Ewinie, chcę godnie odpowiedzieć twojemu zaufaniu, pozwól mi mówić, mój drogi, a i sam mów, takie zwierzenia przyjaźń tylko wzmocnić, utrwalić mogą.
— A więc nie zawiodłem się na tobie! — zawołał Ewin, nawzajem ściskając rękę pana de Montal.
— Skoro się mnie radzisz — odpowiedział — będę wobec ciebie szczery. Pierwszy twój plan, owego opowiedzenia dziejów twej idealnej miłości, wraz z dziejami tajemniczego portretu, wątpię, by przypadł do smaku człowiekowi tak... prozaicznemu, jak pan Dunoyer. Stan twego majątku więcej by mu zaimponował.
Przebiegły de Montal odrazu dostrzegł, że Ewin niedocenia wartości swej, pokaźnej przecież fortuny i, zwyczajem prowincjonalnych szlagonów wyolbrzymia przepaść, dzielącą go od paryskich bogaczów w stylu Dunoyera.
— Czyżby i jego córka miała, być równie nieczuła? — spytał z niepokojem Ewin. — Prawda, że jest to przypadek rzeczywiście romantyczny, ale zawsze szczery i drogi memu sercu.
— Mój drogi, za słabo znam pannę Dunoyer, sądzę przecież, że odziedziczyła po ojcu cały jego materjalizm i prozaiczność.
— Ona!... Z tak słodkiem i melaocholijnem spojrzeniem?... Z tym głosem, tak wzruszającym?... Nie, to nie do wiary! Niesprawiedliwie chyba ją sądzisz, mój drogi!
— Powtarzam ci, że pannę Teresę znam bardzo słabo i, co do niej, istotnie mogę się mylić; co do ojca, powiedziałem ci swoją opinję z całą pewnością. Wierzaj mi, poprzestań na prostem oświadczeniu się o rękę panny, a ja cię poprę z najwyższem zadowoleniem.
— Jakże jesteś dobry i wspaniałomyślny! — zawołał Ewin w wylewie rozczulenia. — Ha, daj Boże, teraz mój los się rozstrzygnie!... Niestety, szczęście na tyle mi nie sprzyja, aby mi się powiodło! Skądbym miał tyle szczęścia?
— Ależ mój drogi, nie trzeba odrazu upadać na duchu. Prawda, że nie mogę ci powiedzieć: bądź pewny! — chociaż masz za sobą urodzenie, majątek, wybitne przymioty — ale z drugiej strony, pan Dunoyer, bogacz, może już uplanował jakiś los dla swej córki. Oblicz sam, ile masz plusów za sobą, a ile minusów przeciw — a napewno okaże się, że wypadnie ich równa liczba, dlatego też trudno przewidzieć rezultat... Pozwól mi tylko zwrócić sobie jeszcze jedną uwagę... w równie ważnej dla panny Dunoyer, jak i dla ciebie kwestji.
— Co chcesz powiedzieć?
— Za trudno sobie wyobrazić równie delikatną misję, jak ta, którą mi powierzasz.
— Oczywiście!
— No i dlatego, gdyby starania nasze nie osiągnęły skutku, byłoby równie dla panny, jak i dla ciebie, rzeczą nieprzyjemną, gdyby cała sprawa zawczasu nabrała rozgłosu; świat jest złośliwy i...
Tu Ewin przerwał panu de Montal:
— Ależ bądź spokojny, mój drogi, nikt, prócz ciebie, nie wie o moim zamiarze; nawet przed księdzem de Keronëllen przemilczę o nim... Ślub nasz odbyłby się chyba w Paryżu...
— Ach, skoro tak, to co innego... Pan Dunoyer przejawia wielką skrupulatność w interesach, więc może będzie chciał przed ostateczną decyzją i zasięgnąć o tobie informacyj z Bretanji... wobec tego cała sprawa może wiedz zwłoce.
— I to prawda.
— A więc, czy ci starczy cierpliwości, by nie udawać się samemu do państwa Dunoyer... no, bo w takim razie, wolałbym już się nie mieszać... przeszkadzalibyśmy sobie...
Ewin przerwał znowu hrabiemu:
— Alboż poczytywałbyś mnie za zdolnego do podobne warjackiego pomysłu. Dałem ci słowo, że do dnia mego ślubu, cała ta sprawa zostaje między nami dwoma; a zatem, będę najpierw oczekiwał odpowiedzi; z panem Dunoyer zgoła postaram się nie widzieć, aż do chwili, kiedy wszystko będzie załatwione — jeżeli zaś nie będzie, to nigdy.
— Najsłuszniej — odpowiedział pan de Mantal. — Łatwiej o tem pomyśleć już w ostatniej chwili — jednak nie należy zabawiać się sprawami małżeństwa, gdy samo małżeństwo pozostaje jeszcze w tak oddalonej perspektywie. Doniosę ci zaraz, jak tylko porozumiem się z panną Dunoyer i zaraz ci zakomunikuję wszystko.
— Mój drogi! — mówił Ewin, pełen wdzięczności i gorąco ściskając ręce pana de Montal — wszędzie i zawsze będę ci winien wdzięczność; kiedyż ci się odpłacę!
— Alboż ja na tem nie zyskuję? — rzekł pan de Montal. — Za cenę takiej drobnostki, zyskuję przecież przyjaźń!
— A zatem, mój kuzynie?
— A zatem, nadziei i odwagi i... cierpliwości — odpowiedział pan de Mantal.
Ewin ze smutkiem i niepewnością potrząsnął głową i nawet nie starał się ukryć łzy, która mu w oczach zabłysła, poczem, raz jeszcze uścisnął hrabiemu rękę, i wyszedł.
Pan de Montal z szyderczym uśmiechem patrzył za oddalającym się; później wzruszył ramionami i zawołał:
— Co za niezdara! mnie, mnie powierzać podobne sprawy... najważniejsze, najdroższe... Naprzód, naprzód, gwiazda moja płonie coraz żywszym blaskiem... Jeżeli się me mylę, wypadek ‘tan może przyjść mi z wielką pomocą. Bretończyk napewno będzie wierny swemu słowu i w żadnym wypadku nie zwróci się do pana Dunoyer, wciąż będzie czekał ma wynik moich rokowań. Niech sobie czeka osiem, — czy dziewięć dni, więcej mi nie potrzeba, przecież już tak daleko zaawansowałem się z Teresą, że niewiele więcej mi potrzeba... Teraz tylko muszę się z nią koniecznie widzieć... musi przyjść do mnie... więc straszne rzeczy jej napiszę!...
— Ach!,.. — przypomniał sobie, siadając do stołu i zabierając się do pisania — muszę także i do Julji napisać... odpowiedzieć... Już żałuje, prosi o przebaczanie, chce przepraszać... i, chociaż wytrwała w postanowieniu, że mi ręki mie odda, zapewnia, że kocha mnie nadal... czem pogardzać nie należy... bo Julka może być łzawsze przyjemną rozrywką, nawet gdybym złapał na wędkę pannę Dunoyer... Jedno drugiemu nie przeszkadza...
I nakreślił słowa następujące do Teresy:
- „Muszę z tobą koniecznie się rozmówić. Straszne nieszczęście zagraża naszej miłości... a raczej... to jest, tem samem, mojemu życiu. Diś wieczorem będę na górze, będę tam nocował, a rano będę czekał u drzwi. O siódmej rano twoja siostra wraz z miss Hubert, wychodzą na przechadzkę, udaj ziałem ból głowy i zastań w domu... przyjdź do mnie... żadne niebezpieczeństwo przecież ci nie grozi. Ach, Tereso... siły mnie opuszczają... co za cios... serce moje krwią spływa w rozpaczy“.
- „Muszę z tobą koniecznie się rozmówić. Straszne nieszczęście zagraża naszej miłości... a raczej... to jest, tem samem, mojemu życiu. Diś wieczorem będę na górze, będę tam nocował, a rano będę czekał u drzwi. O siódmej rano twoja siostra wraz z miss Hubert, wychodzą na przechadzkę, udaj ziałem ból głowy i zastań w domu... przyjdź do mnie... żadne niebezpieczeństwo przecież ci nie grozi. Ach, Tereso... siły mnie opuszczają... co za cios... serce moje krwią spływa w rozpaczy“.
Bilecik tan pan de Montal odczytał głośno i rzekł z zadowoleniem:
— Tak, świetnie... Styl urywany, niedbały... tajemnica.. tajemnica!... Przyjdzie napewno.. ech, romantyczka... Ostatnim razem już nawpół chciała wejść... chociaż tylko do przedpokoju... ale była tak zbita z pantałyku, że aż zląkłem się na widok, jak jest blada. Szczęściem, moje obejście uspokoiło ją, jutro więc wahać się nie będzie. No, teraz kolej na Julję — inna kobieta, inny styl:
- „Niegodziwa djablico! Zasługiwałaś swą bezczelnością, a zwłaszcza ordynarnem gadulstwem (pomimo dość chyba wyraźnych ostrzeżeń z mojej strony), na przykładną, srogą karę, lecz zanadto jestem dobry i wspaniałomyślny, więc przyjąłem twoje przeprośmy i tłumaczenia się i będę się z tobą widział, o ile tylko czasu mi starczy. Tylko ani słowa już o tych głupstwach, z których sam pierwszy śmiać się począłem. Bądź zdrowa, jutro cię ucałuję i postaram się zapomnieć o twych wybrykach. Kłaniaj się ciotce Sanvageotte“.
- „Niegodziwa djablico! Zasługiwałaś swą bezczelnością, a zwłaszcza ordynarnem gadulstwem (pomimo dość chyba wyraźnych ostrzeżeń z mojej strony), na przykładną, srogą karę, lecz zanadto jestem dobry i wspaniałomyślny, więc przyjąłem twoje przeprośmy i tłumaczenia się i będę się z tobą widział, o ile tylko czasu mi starczy. Tylko ani słowa już o tych głupstwach, z których sam pierwszy śmiać się począłem. Bądź zdrowa, jutro cię ucałuję i postaram się zapomnieć o twych wybrykach. Kłaniaj się ciotce Sanvageotte“.
Po napisaniu tych dwóch listów, pan de Montal jeden z nich posłał pocztą Julji, drugi zaś przez lokaja, pokojówce Teresy, pannie Rozalji, którą przekupił i przez którą właśnie korespondował z jej panią.
Do obszernego domu, zajmowanego przez pana Duinoyer, wprowadził się pan de Montal w sposób bardzo prosty. Drzwi tego domu były stale otwarte, portjer zaś prawie stale rezydował w pobliskim szyneczku. Hrabia, codziennie składając wizytę bankierowi, zamiast schodzić po wizycie na dół, wchodził na czwarte piętro — to znów wchodził do tego apartamentu i wychodził w długim płaszczu i okularach, uchodząc za pana Bernard[5], literata, przybyłego z prowincji, rzekomego lokatora.
- ↑ Jest to aluzja do t. zw. jus primae noctis — „prawa pierwszej nocy“, starego prawa feudalnego, mocą którego dziedzic wioski (lub... proboszcz) mógł spędzić pierwszą noc poślubną z każdą ze swych poddanek, wychodzącą za mąż, ew. pobrać okup za zwolnienie jej od tej służebności. Prawo to było szczególnie rozpowszechniane we Francji, twierdzenie atoli, jakoby przetrwało do 1789 r. jest przesadą.
- ↑ W czasie Wielkiej Rewolucji cała masa szlachty prowincjonalnej, zwłaszcza drobnej lub zrujnowanej, stanęła po stronie nowego porządku; niektórzy z wodzów rewolucji rekrutowali się z arystokracji (Saint-Just).
- ↑ Sous — 5 centymów
- ↑ Pygmaljon — w greckiej mitologji — rzeźbiarz, który zakochał się w wyrzeźbionym przez siebie posągu Afrodyty. Na usilne błagania jego, Afrodyta ożywiła posąg.
- ↑ We Francji, od czasów Wielkiej Rewolucji niema meldunków mieszkaniowych.