Drożyzna i Zamoysczyzna
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Drożyzna i Zamoysczyzna |
Pochodzenie | Bicze z piasku |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1925 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa – Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Rok temu każdy obywatel polski był obarczony większym lub mniejszym ciężarem strzępów papierowych, imitujących pieniądze. Dziś czujemy już w rękach twardy pieniądz normalny, który w cenie nie spada i nadaje się do przechowania, jako wartość stała. Tę zmianę, tak doniosłą zawdzięczamy nie energii zbiorowej, lecz niezłomnej woli przewidującego i upartego kierownika skarbu. Biadania na quasi‑pieniądz poprzedni były taksamo bezradne i zaprawione rozpaczą, jak utyskiwania obecne na drożyznę, związaną, jakoby, z nową postacią pieniądza. Na drożyznę wszystkiego, co nas otacza, na drożyznę wogóle całego życia kulturalnego, nie może już poradzić przewidujący i silnoręki minister. Musiałby chyba ująć i zamknąć samo życie w celach i murach kryminału. Ta druga sprawa reformy nowoczesnego życia polskiego domaga się aktu woli samego społeczeństwa, aktu równie przemyślanego, twardego i niezłomnego, jak był akt woli ministra, nieustępliwego w swem zamierzeniu. Jeżeli rząd, na skutek panującej drożyzny, podwyższa pensye swym pracownikom, urzędnikom i funkcyonaryuszom wszelkiego rodzaju, natychmiast szewcy, krawcy, piekarze, mleczarze, kupcy i handlarze wszelkiego fachu podwyższają cenę swych produktów i wyrobów, albowiem jest z kogo i z czego pociągnąć. Nie pozostają w tyle inni. Przy wskaźniku przedwojennym, oznaczonym, jako 100, honoraryum lekarza u chorego wynosi obecnie 376, pełnomocnictwa u rejenta 375, strzyżenie 375, gazeta 283, protest weksla 226—1000, porada w lecznicy 226, podzelowanie obuwia 219, wpis szkolny 205, zaplombowanie zęba cementem 188. Inne dziedziny życia, których podrożenia nie można wykazać i ujawnić w pewnych i stałych normach, ze względu na zupełną dowolność oznaczenia cen, nie odbiegają od wymienionych wyżej. Ogólny wskaźnik cen hurtowych w Polsce wzrósł od końca czerwca do października roku bieżącego o 11,7%, gdy w Niemczech o 7,9%, w Anglii o 4,4%, a we Francyi także o 4,4%. Żywność pochodzenia roślinnego zdrożała w Polsce w tym czasie o 60,4%, w Niemczech o 61,8%, we Francyi zaś o 1%. Żywność pochodzenia zwierzęcego podrożała w Polsce o 41,7%, w Niemczech o 42,2%, a we Francyi o 8,6%. W Niemczech obniżyły się ceny materyałów włóknistych o 1,3%, gdy w Polsce ceny te wzrosły o 4,7%.
Przyczyny i powody drożyzny w miastach, a nadewszystko w najdroższem mieście, Warszawie, wymieniane i wskazywane przez rozmaitych nieomylnych znawców, sarkających jawnie na nowy pieniądz polski, nie wskazują na główne, jak sądzę, źródło złego. Tem głównem źródłem jest brak stabilizacyi, ograniczenia i zakończenia, ujednostajnienia normy, czyli stopy życia ludzi, przeciętnie zarabiających w państwie polskiem.
Warstwy robotnicze, od czasu kiedy zorganizowały się w partye, rządzone przez świadomość i wolę, znajdują lekarstwo i ulgę na swe dolegliwości i krzywdy w czynie zbiorowym, zwanym strajkiem. «Społeczeństwo», a więc ogół ludzi przeciętnie zarabiających, żyjących z pracy, na swą dolegliwość najcięższą, zwaną drożyzną, nie może znaleźć ulgi, ponieważ nie jest zorganizowane przez świadomość, ujętą w akt woli. Należałoby wykonać próbę, czy nie dałoby się podważyć drożyzny temi właśnie metodami, jakiemi ratują się robotnicy, — strajkiem przeciwko zdziercom, tworzącym drożyznę. Zorganizowani robotnicy, zanim świadomie i przewidująco osiągną polepszenie swej doli, z premedytacyą poddają się pewnemu zubożeniu, nakładając na siebie ograniczenie normalnego trybu życia, podejmują dobrowolnie okres niejakiego cierpienia z braku normalnego zarobku i zwyczajnego zaspokojania potrzeb. Wiedzą napewno, iż dzięki krótkotrwałemu okresowi ograniczenia potrzeb i zabaw, osiągną długotrwałe i wydatne polepszenie, zmuszą do ustępstw na ich rzecz swych pracodawców, których wprost nazywają swymi ciemiężycielami. Takiemu okresowi przewidzianego i przemyślanego, świadomie przybranego cierpienia powinnoby się poddać całe społeczeństwo, ażeby złamać samowolę dostawców wszystkiego, co stanowi kulturę każdej jednostki, a dorobek i poziom cywilizacyi wszystkich, — dostawców, których również można nazwać ciemiężycielami. Tymczasem dzieje się wprost przeciwnie. Powszechność ludzi przeciętnych, ogół pracujący na swe utrzymanie, nietylko nie przeciwdziała drożyźnie, lecz ją podnieca, a nawet stwarza. Jako przykład może służyć początek roku bieżącego, czyli ubiegły karnawał. Nie wiem, czy kiedykolwiek w Polsce bawiono się tak hucznie i zbytkownie. Nie były to dawne, tradycyjne baliki familijne, zadręczające sąsiadów z góry i z dołu kamienicy, lecz bale publiczne, kostyumowe i okolicznościowe, odznaczające się niezwykłą wystawnością tualet. Nawet w sferze artystycznej, która wcale nie może sobie pozwalać na zbytki, bawiono się nad stan. Przypomina mi się szczegół, iż żona pewnego artysty sprawiła sobie na bal suknię za miliard dwieście tysięcy marek. Suknia ta mogła, oczywiście, służyć tylko na ten jeden wieczór. Aczkolwiek nadzwyczajnie przyczyniła się do uwydatnienia urody i wdzięku tancerki, to przecież winna być także wystawiona na widok publiczny w niniejszym artykule o drożyźnie, zapomocą zawieszenia jej na specyalnym złotym gwoździku. Jeżeli w sferze artystów pozwalano sobie na zbytek karnawałowy, to cóż dopiero mówić o środowiskach innych, — dorobkiewiczowskich, nowobogackich, ciężko‑burżuazyjnych, wysoko urzędniczych, ziemiańskich, magnackich! Można stwierdzić, bez obawy posądzenia o przesadę, iż w karnawale ubiegłym walnie podtrzymaliśmy ideję zbytku. Wyśrubowywaliśmy dobrowolnie, samochcąc, nie oglądając się na położenie osobiste i powszechne, ceny, które krawcy, szewcy, bieliźniarze, jubilerzy, dostawcy wszelkiego rodzaju ozdób i strojów, restauratorzy, hotelarze i wszyscy inni, żyjący z zabawy bliźnich, chętnie podnosili do najwyższej granicy. Skoro był popyt na zbytek, to znalazła się i podaż. Są, rzecz prosta, inne, głębsze, ważniejsze przyczyny obecnej drożyzny ubrania, bielizny, strojów, futer, lecz nie ostatnią jest powszechna skłonność do wystawności i zbytku. A tymczasem ten, kto wcale nie ma zamiaru zbytkować, hulać, lśnić i bawić się, a ubrania, butów, paltota, futra, kapelusza, bielizny potrzebuje, musi ponosić skutki powszechnego rozbawienia się i rozhulania pewnej części społeczeństwa. Gdyby nie było podniecającego wiru i szału zabaw, co wytwarza pewną modę, podnosi do wysokiej miary gradus snobizmu, dostawcy ubrań i strojów nie mieliby tak znacznego zastępu odbiorców, nie mogliby nakładać na swe wyroby cen, jakie im przypadną do smaku.
W okresie czasu, kiedy niema szału zabaw, zjawia się znowu dyrektywa wytworności, «europejskości», dystynkcyi, szyku.
Ta nasza «europejskość» przypomina raczej franta z nad Wisły, który, nie posiadając butów i spodni, dbałby jednak nadewszystko o zdobycie tombakowego zegarka, ażeby go mógł zawiesić na sobie dla udowodnienia światu swej europejskości i odróżnienia się od «Azyatów».
Nie chodzi tu bynajmniej o głoszenie kazań przeciwko zbytkom, czy też produkowanie satyr «na zbytkujące białogłowy», lecz o własny interes wszystkich. Drożyznę pomnaża, a nawet wytwarza każdy człowiek, który siebie i swoich czyni zależnymi od rzeczy drogich, rzadkich, niepotrzebnych, zbytecznych, luksusowych. Człowiek, wolny w duchu od potrzeby zbytku, uwalnia się od drożyzny i najskuteczniej ją niszczy.
Te i tym podobne utyskiwania, tudzież maksymy, znane są już czytającej publiczności, jako ideologia niżej podpisanego. Rysowałem był rozmaite fikcyjne postaci powieściowe, które zrzekają się swych magnackich fortun, ażeby uczynić dar dla narodu. Postaci te, różni Bodzantowie, Czarowice, Rudomscy, hrabiowie Wiesiołowscy, Nienascy et consortes — «wchodzili w lud, ażeby stać się ludem». Było to powieściowe zapobieganie rewolucyi socyalnej, szczędzenie krwi, tworzenie Polski z ducha. Hasałem dość długo na tym koniku, a raczej na głodnym koniu Rosynancie, jeździłem wzdłuż i wszerz dowoli po rozłogach wyobraźni, zastawionych realnymi wiatrakami, które wciąż mełły i mielą normalną mąkę żywota. A tymczasem o miedzę od mglistej krainy wyobraźni chodził piechotą, albo trząsł się na góralskim wózku, jeździł trzecią klasą, albo biegał po Paryżu za interesami rodaków żywy człowiek, właśnie hrabia, — ba! — i niebylejaki, pan z panów, istny Bodzanta i Czarowic, Rudomski i Nienaski w jednej osobie, który w ciszy, skrytości ducha przygotowywał, budował, kształtował swe wielkie dzieło przez długie — długie lata. Nikt go w zamysłach nie podtrzymywał. Przeciwnie, zrażali go wszyscy do powziętego zamysłu. Mówię o Władysławie Zamoyskim. Kiedy górale rąbali smreki w porębach na szczycie wysokim regli zimową porą, a było ich tam trzech, a czwarty «hrabia», — którego rodacy z Głodówki zwali «władac polski», — i gdy wszyscy czterej mieli srogą chętkę na zimnie i wietrze «zakurzyć», hrabia nie dawał psuć zapałki, aż nadjedzie piąty gazda, co het‑precz, nisko w dole ciągnął noga za nogą ze swemi saneczkami «do wirchu». «Władac» żałował tego zaś płomyczka ognia. Dopiero, gdy piąty wdarł się nierychło na górę, zepsuli zapałkę, potarli ją, rozniecili ogienek, zakurzyli. A kiedy konie dworskie wracały z Nowego Targu, dokąd papę drzewną, czy inny ciężar woziły, oglądał pilnie z latarnią, po nocy kopyta, czy tam który gwóźdź z podkowy nie wypadł, czy lonik z osi, broń Boże! nie zgubiony. Tysiące krążyło anegdot o tym «skąpcu» zaciekłym. Nie sypiał na pościeli, lecz zwój grubego sukna miał za poduszkę, materac i nakrycie, — mieszkał w jednej izdebce, obiadował przy stole «kawalerów» oficyalistów swoich, jeździł na wózku góralskim, trzecią klasą kolei, a w Paryżu godzinami wystawał, jako petent, u drzwi byle kogo, gdy chodziło o znalezienie pracy, zajęcia, chwilowej roboty dla emigranta uchodźcy, robotnika, wędrowca. Ja sam, ileż to anegdot słyszałem — ach! i powtarzałem w gminnej niewiedzy o tym człowieku, samotnym wśród ludzi! A teraz się dopiero pokazało, że on oszczędzał tego płomyczka zapałki i strzegł zgubionego gwoździa z podkowy nie dla siebie wcale, lecz dla skarbu Polski. Teraz się pokazało, iż odmawiał sobie pościeli, wykwintnego stołu i drogich ubrań, gdyż jednego grosza ponad najniezbędniejszą konieczność nie ważył się ruszyć z majątku Polski przy tym warsztacie, który prawo dziedziczenia dało mu w ręce. Mógłby był wdziać na się nie wiem jaki frak i nie wiem jaki strój maskaradowy, przyczepić sobie czub kazuara australijskiego, albo ogon kangura, — hulać, rozrzucać, błyszczeć, używać, szastać pieniędzmi. Miał przecie skarby w ręku. Któż mu bronił owinąć się nietylko w zbytek, jak wszyscy ubiegłego karnawału, lecz w niewidziany przez nikogo wykwint i niedostępny dla nikogo przepych.
Przecie znał świat szeroki, — kopalnie australijskie, gdzie pracował, jako prosty robotnik, — i szumne stolice globu, obyczaje dworów monarszych i formy, najbardziej pilnie przestrzegane przez wysoką arystokracyę. Czemuż chodził, jak góral, w serdaku, a jak najzwyklejszy z oficyalistów w czystem, skromnem, pospolitem odzieniu? Oto dlatego, że przez całe swe długie życie hołdował jednej zasadzie: Polska jest w niewoli, jest uboga, przeto mnie nie stać, mnie nie wolno zmarnować jednego jej grosza. Zapomocą tej zasady służył ojczyźnie, którą pojmował niejako kraj zamieszkania, miejsce pobytu, dom i teren swej władzy, lecz jako cnotę i prawo, jako głęboką i niezłomną religię swej duszy. Szerzył oświatę, pracowitość, czystość, kulturę nie za pomocą poruczenia tych zadań innym, głoszenia haseł i zleceń, lecz osobiście, codziennie, nieustannie. Zalesił góry, które Niemcy opustoszyli z drzew, utrzymał, powiększył majątek rodowy po to, ażeby go w całości oddać krajowi dla pełnienia tych zadań, które sam za życia praktykował. Jak za żywota miłował i hodował czyste dusze ludzkie i drzewa, jakiekolwiek są i gdziekolwiek rosną, taksamo miłuje je i hoduje po śmierci, hodować będzie przez całą potomność, gdyż zmusił do tego wykonawców swego testamentu. Gdy cały świat wre i kipi od «walki klas», gdy o posiadanie dóbr tego świata wylano w naszych oczach morze krwi winnej i niewinnej, gdy mowa jest jedynie o klasowem, stanowem, towarzyskiem i indywidualnem podwyższaniu stopy życia i eo ipso możności zażywania dosytu, przesytu, zbytku, Władysław Zamoyski licytował stale swe prawo do posiadania in minus, aż doszedł do ustanowienia dla siebie takiej normy, czyli stopy, którą w barometrze naszego sposobu życia można oznaczyć jako 0, jako kresę, od której liczyć należy wszystko — w górę i na dół. Nie schodził on bowiem wcale niżej zera. Nie był abnegatem, kutwą, sobkiem, samoiśćcem, samolubem, sknerą, groszorobem, wyrzeczeńcem, zakonnikiem. Odzienie jego było czyste, porządne, normalne, — sposób życia jego był naturalny, przeciętny, możnaby rzec, proletaryacki. Nie było zaś duszy ofiarniejszej, skłonniejszej do przyjścia z pomocą, gdy ktoś ginął, cierpiał prześladowanie, zarabiał się i upadał. Dla siebie to samego był «skąpcem». Nie pozwolił na to, żeby jedna skaza znalazła się na czystości jego szaty duchowej, żeby jedna grudka błota ziemi przylgnęła do jego sandału. Zstąpił ze swych wyniosłych gór, od przeczystych jezior, które wydarł uzurpatorom, zpomiędzy wirchów, z lasów umiłowanych, jako ów święty Jan w zakopiańskim kościele, półnagi zwiastun Polski nowej, Polski istotnej, Polski z ducha. Przeszedł przez życie i przez góry‑niziny, czysty, jak gronostaj, nie dotknięty niczem, co nasze walki, zmagania się, nienawiści, jady wyrzucają ze swej skłębionej czeluści. Wiarę swego życia, swych prostych, spokojnie jednostajnych dni zamknął w testamencie‑zapisie, który, jako wzór surowej cnoty polskiej, jako zwięzły akt woli nie żelaznej, lecz stalowej, polerowanej przez pracę ciała, przez rozległość i wnikliwość rozumu, przez męstwo ducha czynnego, winien być czytany w szkołach narówni z arcydziełami wieszczów narodowych. Zapewne, — jest to utwór i dowód wysokiego, subtelnego, wyrafinowanego arystokratyzmu. Ten, kto taki testament przez całe swe życie układał, był arystokratą najwynioślejszym w świecie wszystkiej gentry globu. Lecz, będąc arystokratą z rodu, z natury swej, z czynów, a przedewszystkiem z wewnętrznego dostojeństwa, więc z musu, — nie był nim z myślowego wyboru, z czynnego zamierzenia i z przekonania. Podobnie też, jak arystokratyzm myślowy, ideowy, przekonaniowy, odskakują od jego moralnej postaci wszelkie mierniki i określniki, wyrażające i zawierające w sobie motory życia i potęgi społeczne dni naszych. Odskoczy i odpadnie od jego postaci plutokratyzm, socyalizm, komunizm, oligarchia a nawet sam demokratyzm. Pozostaje, jako jedyne określenie: syn boży. Człowiek dostojny w swem jestestwie, religijnie związany z Bogiem. Podobnie też, jak plotki i anegdotki, przyczepiane doń za życia, niczem żakowskie złośliwostki w mięsopust, odpadły dziś i w kwiaty się zamieniły na śladach stóp jego drogi, taksamo odpadną wszelkie sądy, opinie, klasyfikacye i zastrzeżenia współczesnych, czy potomnych. Człowiek, wyzwolony z potrzeb, o które wszyscy dobijają się pośród walki zaciekłej, a poczytujący własność swoją nie po tołstojowsku, lecz po zamoysku, za własność ogółu, jest typem wyższym ponad komunizm, jest wzorem człowieka nowego, nieznanego, przyszłego. Odtrącił wyuzdanie motłochu, który przejada, przepija i przełajdacza krwawicę pracowników wsi i miast, — nastąpił stopą na rozpustę dorobkiewiczów, na kradzież i roztrwonienie cudzego zarobku, owoców cudzego mozołu. Zamknął się w sobie i w woli swej zawarł widok nowy, świat nieśmiertelny, który zniszczeniu ulec nie może. Nie pozostawił po sobie pism wyjaśniających, planów, projektów, gadulstw i deklamatorstw. Sam tylko nagi uczynek. Nie widać wśród nas podobizn jego oblicza, jego oczu mądrych, przenikających, radosnych, — jego twarzy i postaci, postaci hetmańskiej, wzoru i ideału rasy olbrzymów, arcytypów zaginionego szczepu Sarmatów.
Spełniwszy swe zadanie, umarł, niepostrzeżony, jak za życia. Ale teraz, kiedy jest mowa o stabilizacyi, ujednostajnieniu, unormowaniu naszego sposobu egzystencyi, ten człowiek i jego dzieło tak niepospolite, zwłaszcza w Polsce, tak skromne i nierozgłośne, zwłaszcza w Polsce, winno być położone jako podwalina nowego domu. Powinien on być praszczurem eugenicznego klanu potomnych z ducha. Nikt nie może wymagać od wolnych ludzi polskich, ażeby się stali na wzór Władysława Zamoyskiego, «skąpcami» dla siebie i magnatami dla Polski. Ale, gdyby się miało nie wiem jak uzasadnione zastrzeżenia przeciwko metodom oświatowym tego zapisodawcy, należy zachwycić się powszechnością całą, wzbić się w dumę, iż tak niezrównany wzorzec ludzki, dostojnik duchowy narodził się i przebył pośród nas, ku pożytkowi i bogactwu narodowej kultury. Należy wpatrzeć się w to życie i uznać je za zasadę główną. Nie byłoby drożyzny, gdybyśmy mogli być do tego «skąpca» podobni. Gdyby świadomie, wytrwale, konsekwentnie podjęte zostało bojkotowanie krawców, szewców, kupców, dostawców luksusowych smakołyków, gdzie się to tylko da uskutecznić bez szkody dla zdrowia, gdyby w życie nasze wtłoczona została część woli Władysława Zamoyskiego, jakąż to wnet poczulibyśmy ulgę co do twardej drożyzny! Nie tylko tyle: stalibyśmy się z gromady lekkomyślnej świadomym narodem. Akt woli powszechnej, niepisany przepis uczynilibyśmy ukazem, nakazem, prawem.
Słyszałem, iż lekarze, którzy, jak widzieliśmy, najbardziej wygórowane ceny stawiali za poradę, spuścili już z tonu i z ceny, gdy ich poczekalnie zaczęły świecić pustkami. Pewnie, że niepodobna ograniczyć się co do porady lekarskiej, gdy chorzeje nasze dziecko, albo ktoś bliski. A jednak samorzutnie nastąpiło ograniczenie się nawet w tak trudnej dziedzinie. Ów bojkot poczekalni lekarskich nie był ideowo przedsięwzięty i świadomie przeprowadzony, lecz poprostu wynikł z braku środków, a jednak już wydał owoc. Powiedzą mi pewnie: kaznodziejo, lekarzu, usiłujący artykułami, komponowanymi i pisanymi przy «zielonym stoliku», kurować choroby społeczne, czy sam się już gruntownie z pokus zbytku wyleczyłeś? Głoszący hasło stabilizacyi normy życia, skreślenia wszelkiego nadmiaru wydatków, — czy sam «ustabilizowałeś» już normę swego życia? — Owóż — tak! Literaci, do których «ogonka» mam zaszczyt należeć, oddawna ustabilizowali swe dochody, a więc z musu — i wydatki. Ani jeden nie dostanie o jeden grosik więcej ponad dwadzieścia procent ceny książkowej danego dzieła, czy utworu, choćby był genialny, jak Wyspiański, a poczytny, jak Sienkiewicz. Nie ma więc za co ten, czy tamten z «nieśmiertelnych» kupić sobie fraka, ani mieszkania za ustabilizowaną cenę trzech tysięcy dolarów. To też my, literaci mieszkamy rozmaicie, przeważnie jednak w górnych regionach, bliżej dachu. Jeden z szóstego piętra schodzi na dziedziniec po wodę, a tamten tak się ustabilizował w swym paltociku «do figury», że mu w najtęższy mróz nie zimno. Literaci polscy nie stoją co do zarobku swego na poziomie robotników fabrycznych. Zarobki ich nie mogą ulegać podwyższeniu, poczytność zaś, którą sobie wyrabiają mocą swych uzdolnień, ilość powtórnych wydań i sprzedawanych egzemplarzy doznała teraz, jak wiadomo, zawieszenia wskutek tejże drożyzny. W naszym światku byłoby lepiej, gdyby więcej czytano, gdyby nadewszystko! — zakładano czytelnie publiczne, któreby wykupywały znaczniejsze partye książek. Na teraz jesteśmy gruntownie unormowani co do dochodów i wydatków, to też z czystem sumieniem i — prawem — możemy zgrzytać zębami, patrząc na skoki zarobków cudzych, na orgie łatwych zysków w świecie dorobkiewiczów, nuworyśków, a nawet szczęśliwców z innych zawodów, którzy osiągają i wydają w ciągu miesiąca tyle, ile najzdolniejsi z pomiędzy nas w ciągu roku sumiennie fałdów przysiadając. Możemy pocieszyć się świadomością, iż bardziej sąsiedzcy jesteśmy tego bogactwa istotnego, którem jest dobrowolne ubóstwo, bardziej pojemni jesteśmy tego najczystszego, najciąglejszego, najcięższego i najtrwalszego szczerozłota, tej żyły bezcennej, którą ukazał nam w swem życiu Władysław Zamoyski. Ograniczenie się, ustalenie swych gustów i potrzeb, opanowanie nałogów i snobizmów, wyzbycie się śmiesznych naśladownictw «Europy» i trwogi przed «azyatyckością» zbliżałoby nas wszystkich do ideału prawdziwego postępu, jaki on ukazał.
Nadciągający okres zabaw może się znowu przyczynić do pogorszenia naszej sytuacyi. Należałoby tedy rzucić okiem na nasze położenie. Zamiast wyrzucać pieniądze na stroje i zabawy, należałoby zaprawdę, choć groszami, wesprzeć narodowe lotnictwo, marynarkę, naukę, muzykę, malarstwo, rzeźbę, teatr, a nawet tę najostatniejszą z ostatnich, literaturę, której się już nie zaprasza na otwarcie Teatru Narodowego, ani na pogrzeb wielkiego literata, Henryka Sienkiewicza. Ale i literatura piękna da sobie jakoś tam radę. W dziurawych butach przełazi karnawał. Lecz kto najbardziej nie doznaje opieki, poparcia, uznania, sympatyi, zainteresowania, współczucia w tym naszym świecie pełnym «kawałów», to tacy pracownicy, jak Aleksander Brückner, Tadeusz Zieliński, Kazimierz Morawski, Kazimierz Nitsch i tylu innych znakomitych, a nieznanych. Aleksander Brückner, stały urzędnik od wyjaśniania tajemnic i klechd naszego plemiennego bytu, naszego miejsca w dziejach, istoty naszej i prawdy, mówionej w oczy, — górnik niestrudzony, który sam, w dali od nas dokopuje się do iścizny naszej w czasie i w niedosięgłych dla nikogo głębiach, — pracownik, który czasu naszego balowania zbogaca nas o nowe wartości i nowe pewniki — cokolwieczek zanadto jest zapomniany. Jest sam ze swoją wiedzą o Polsce w ciągu całowiecznego jej trwania. Któż wie o znakomitym uczonym, o znawcy starożytności i niezrównanym pisarzu Tadeuszu Zielińskim? Gdy temu czcigodnemu pracownikowi powódź ostatnia w Petersburgu zalała siedm tysięcy książek, złożonych na przechowanie w pewnej piwnicy, książek wybranych, wyszukanych, poznaczonych przypisami i notatami, stanowiącemi skarbnicę wiedzy i źródło prac nowych, to prawdziwie jest to klęska nietylko dla uczonego, nietylko dla Polski, lecz dla świata. Czy nie należałoby otoczyć Mistrza opieką, przyjaźnią, czułością, miłością, ażeby nie czuł się tutaj, u nas, w Europie, jak w «Azyi», czy nie należałoby dopomóc mu społem, społeczeństwem, narodem polskim do odzyskania zalanego skarbu? Prace Kazimierza Morawskiego i Jana Rozwadowskiego doznały niedawno aplauzu w Sorbonie. A cóż o nich wie wesoła Warszawa? Aleksander Świętochowski, wieczny młodzieniec, który, jako nieporównany stylista nie znalazł w ciągu swego długiego żywota rywala w prozie, od lat pracuje nad historyą chłopów w Polsce, lecz któż co wie o jego dniach i pracach? Zenon Przesmycki prowadzi ekshumacyę dwu tytanów — Norwida i Hoene‑Wrońskiego, Jan Kasprowicz — oby żył wiecznie! — obok dzieł własnych, podejmuje kolosalną pracę odtworzenia wielkich tragików świata, Leopold Staff świetnie tłumaczy poetów rasy łacińskiej, — Wacław Sobieski pracuje nad historyą Polski, Jan Kucharzewski wskrzesza ze źródeł najgłębszych i najwierniejszych najwierniejsze dzieje caryzmu moskiewskiego, Jan Gwalbert Pawlikowski zgłębia ducha wieszcza Słowackiego, a Juliusz Kleiner odtwarza jego życie i dzieło. Cóż powiem o zamierzeniach i trudach Mistrza Nitscha? Nie pomoże wołanie, ani nawet krzyk: poczynania, wymagające pracy zbiorowej, nie znajdują wśród nas oddźwięku. Wśród obojętności czytającego ogółu przesuwają się kapitalne prace Jana Łosia, Korbuta, Bernackiego, Chrzanowskiego, Łempickiego, Witwickiego i tylu innych pracowników. Oto jest nasza kultura! To jest Europa. Czasby był odkryć to dobro i dotrzeć do jego głębi. Pracy jest ogrom, to też nie należałoby trwonić go na figliki i kawały. Czy da się to jednak wykonać zgodnie i po dobremu? Czy możliwa jest taka stabilizacya impulsu i temperamentu, nałogów i przyzwyczajeń, ograniczenie wydatków i zaniechanie rozrzutności? Bo gdyby nie mogło się wcale zacząć i gdyby nie miało się ciągnąć podobremu, w kierunku wielkiej reformy naszego ducha, to, — trudna rada! — niejednemu wypadnie porzucić stare siodło i wyślizgane strzemiona na poczciwym, wysłużonym Rosynancie, — niejednemu wypadnie przenieść się na innego bieguna, dosiąść innego rumaka, który oddawna rży, tupie kopytami i, osiodłany, okulbaczony, gotowy, rwie się do skoku.
Warszawa, 1 Stycznia 1925.