Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer)/Harce wiosenne
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Druga księga dżungli |
Wydawca | Wydawnictwo „Mewa” |
Data wyd. | 1947 |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Jungle Book Two |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Do ludzi wraca człowiek! Rzućcie zew po dżungli!...
W tym człowieku tracimy druha-pobratyma!
Słuchajcie i rozważcie, o plemiona dżungli!
Zali go kto zawróci z drogi lub powstrzyma?
Do ludzi wraca człowiek!... Ach, on płacze w dżungli!...
Nasz kochanek-pobratym cierpi i narzeka!
Do ludzi wraca człowiek! Precz odchodzi z dżungli —
Ścieżką dla nas zamkniętą — ku leżom człowieka!...
W dwa lata po wielkiej bitwie z rudymi psami i po śmierci Akeli Mowgli liczył już sobie siedemnasty rok życia. Wyglądał na starszego, bo ciągły ruch, wyborne jadło i częsta kąpiel, której zażywał, ilekroć choćby trochę dokuczył mu brud lub upał, uczyniły go nad wiek rosłym i krzepkim. Fraszką mu było uczepić się jedną ręką najwyższej gałęzi drzewa i tak wisieć bez odpoczynku przez pół godziny, przepatrując wzrokiem szlaki zielonych rozchwiei. Umiał zatrzymać jelenia pędzącego cwałem i schwyciwszy go za rogi cisnąć go o ziemię. Ba, potrafił bez wielkiego wysiłku zwalać z nóg olbrzymie, silne dziki, barłożące się wśród trzęsawisk na północy. Plemiona dżungli, które dotąd miały cześć dla jego rozumu i przebiegłości, zaczęły teraz obawiać się jego siły, przeto gdy nawet spokojnie, bez żadnych planów zdradzieckich włóczył się po lesie, rozmyślając wyłącznie o swych osobistych sprawach, biegły przed nim szepty ostrzegawcze — i wszystko, co żyło, usuwało mu się skwapliwie z drogi. Wszelakoż oczy jego miały zawsze wyraz łagodny. Nawet podczas walki nie rozjarzały się ogniem, jak oczy Bagheery — jakkolwiek uwydatniało się w nich rosnące podniecenie i zaciekawienie. Było to jedno z wielu zjawisk, których objaśnić sobie nie umiał nawet bywalec pomiędzy ludźmi — czarna pantera Bagheera.
Zwróciła się do Mowgliego z zapytaniem w tej sprawie, ale chłopak roześmiał się tylko i rzekł:
— Gdy poszkapię się w łowach, bywam gniewny. Największy jednak gniew mnie ogarnia, gdy mi wypadnie ze dwa dni chodzić z pustym żołądkiem. Czy moje oczy nie mówią ci nic wtedy?
— Usta twoje są wówczas głodne — odrzekła Bagheera — ale twoje oczy nic nie mówią. Czy pożywiasz się czy pływasz, oczy twoje bywają zawsze jak głaz jednakie... zarówno latem, jak zimą...
Mowgli spojrzał na nią ociężale spod długich rzęs a niebawem Bagheera, jak to zwykle bywało w takim wypadku, spuściła potulnie łeb ku ziemi. Znała mores Czarna Pantera i wiedziała, z kim ma do czynienia.
Leżeli we dwójkę na stoku wzgórza, panującego nad brzegiem Waingungi. U stóp ich snuły się pasma mgły, na przemian białe i zielone. Gdy wstało słońce, mgła zmieniła się w falujące morze złota i czerwieni, następnie wyklarowała się — i rozesłane po ziemi promienie musnęły wysoką trawę, na której spoczywał Mowgli wraz z Bagheerą. Było to pod koniec chłodnej pory, więc liście drzew i ziół obumarły i powiędły, a powiew wiatru budził suche i drażniące szelesty. Szczególnie jeden mały listek łopotał zawzięcie o gałązkę — jakby skarżąc się na swą samotność. Ocknęła się Bagheera, pobudzona tym szmerem, zachłysnęła się rzeźwym tchem poranku, aż jej w grdyce coś głucho zachrzęściło, po czym przewróciła się na wznak i jęła czterema łapami — kocim obyczajem — potrącać ów listek, trzepocący jej się nad głową.
— Nadchodzi zmiana roku! — zawołała. — Życie dżungli posuwa się znów krokiem naprzód. Ten liść to wyczuwa. Wszystko to cieszy mnie niezmiernie.
— Trawa jest zeschnięta — odrzekł Mowgli, wyrywając całą jej kępkę. — Nawet oko wiosny (tak zwie się czerwony kwiatuszek, o lejkowatym kielichu, snujący się długimi kłączami pomiędzy trawą)... nawet oko wiosny jest jeszcze zamknięte... a zresztą... Bagheero, czy wypada, by Czarna Pantera wywracała się po ziemi i majdała nogami w powietrzu, niby nieobyty żbik?
— O-o-o! — ziewnęła Bagheera, najwidoczniej zajęta w tej chwili zgoła inną myślą.
— O ładnie, ładnie! — zgromił ją Mowgli. — Widziałże kto, by Czarna Pantera otwierała tak szeroko paszczę, kaszlała, wyła i tarzała się, jak wariat, po ziemi? Pamiętaj, że i ty i ja jesteśmy dziś władcami dżungli!
Bagheera przewróciła się czym prędzej z powrotem i przysiadła na zakurzonej ziemi. Widać teraz było dobrze jej wyliniałe boki — była to bowiem pora, w której zrzucała z siebie futerko zimowe.
— Owszem, owszem, słucham cię, Ludzkie Szczenię! Masz słuszność! My oboje jesteśmy bezsprzecznie panami dżungli! Kto siłą, kto rozumem dorównywa Mowgliemu?
Słowa te wycedziła tak jakoś dziwnie, że Mowgli obejrzał się, chcąc się przekonać, czy pantera przypadkiem nie pokpiwa sobie z niego; albowiem w dżungli mnóstwo jest słów takich, co brzmią inaczej, a inne mają znaczenie.
— Powiadam ci, że bezsprzecznie my oboje jesteśmy panami dżungli! — powtórzyła Bagheera. — Czyż postąpiłam niewłaściwie? Nie wiedziałam, że Ludzkie Szczeniątko już nie lubi tarzać się po ziemi. Zapewne więc nauczyło się latać?
Mowgli siedział, wsparłszy kolana na łokciach, i patrzył w dolinę, zalaną już światłem dziennym. Kędyś poniżej, w głębi lasów, jakiś ptak głosem jeszcze niewprawnym i schrypniętym dobywał pierwszych tonów wiosennej piosenki. Był to ledwie cień owego hucznego hejnału, który niebawem miał rozbrzmieć z ptasiego gardła — ale Bagheera i tak posłyszała to preludium.
— Mówiłam ci, że zbliża się czas Nowej Gwary — zamruczała, wymachując ogonem.
— Słyszę — odpowiedział Mowgli. — Bagheero, powiedz mi, czemuś tak zadrżała? Przecież słońce już grzeje?
— To Ferao, szkarłatny dzięcioł — odrzekła wymijająco Bagheera. — On nie zapomniał! Teraz i ja muszę sobie przypomnieć moją śpiewkę.
To rzekłszy poczęła pomiaukiwać i mruczeć coś z cicha, nadsłuchując co pewien czas z widocznym niezadowoleniem.
— Ależ ja tu nigdzie nie czuję zwierzyny! — skrzywił się Mowgli obojętnie.
— Ej, braciszku, czyżeś już ogłuchł na oba uszy? Przecież to nie hasło łowieckie, tylko moja śpiewka, która wnet może mi się przydać... ćwiczę się więc w niej na wszelki wypadek.
— Zapomniałem o tym — odrzekł Mowgli z pewną opryskliwością w głosie. — Zresztą ja i tak poznam, kiedy nadejdzie czas Nowej Gwary, bo wówczas ty i reszta towarzyszy uciekniecie precz i każecie mi chodzić samopas.
— Ależ, Braciszku — zaczęła Bagheera — przecież my nie zawsze...
— Mówię ci, że tak jest! — burknął Mowgli gniewnie, wyrzucając przed siebie palec wskazujący. — Tak! Wy odchodzicie sobie precz, a ja, pan dżungli, muszę chodzić samopas! A jak to było w zeszłym roku, gdy przyszła mi oskoma na trzcinę, rosnącą na polach ludzkiej gromady? Posłałem ciebie jako gońca do Hathiego, rozkazując mu, by przybył w oznaczoną noc i trąbą swą nazrywał dla mnie tej słodkiej trawy...
— Przybył przecie, tylko się spóźnił o dwie noce — odrzekła Bagheera, pochylając z lekka łeb ku ziemi. — Tylko o dwie noce... A co się tyczy tej długiej, słodkiej trawy, którą tak lubisz, toż przyniósł ci jej o wiele więcej, niżby potrafiło spożyć małe Ludzkie Szczeniątko przez wszystkie noce pory deszczowej. Ja tu nie byłam nic winna...
— Rzecz cała w tym, że on nie stawił się na me wezwanie w ową noc, którą mu oznaczyłem, ale biegał jak szalony po wertepach górskich, trąbił, dudnił i hałasował. Widziałem go przy świetle księżycowym, jak tańczył nie opodal domów ludzkich. Nie potrafił ukryć się pośród drzew, bo ślady jego były jako ślady trzech słoni. Jam go widział, a jednak on do mnie nie przybył, mimo że przecie jestem panem dżungli!
— Był to właśnie czas Nowej Gwary! — tłumaczyła pantera z pokorą. — A może, Mały Bracie, nie przywołałeś go władczym zaklęciem?... Ale słuchaj, co tam nuci Ferao!
Mowgli — jakby już ochłonął z gniewu — położył się na wznak, podparł głowę rękami i zamknął oczy.
— Nie rozumiem... a zresztą nie obchodzi mnie to wcale — rzekł sennym głosem. — Prześpijmy się, Bagheero. Coś mi tak cięży w żołądku... Przygotuj mi oparcie pod głowę!
Pantera legła potulnie na ziemi — ale westchnęła głęboko, bo z głębi kniei raz po raz dolatywał ją głos dzięcioła Ferao, ćwiczącego się w piosnce na powitanie wiosny, czyli tak zwanej doby Nowej Gwary.
Pory roku w dżungli tak spływają się z sobą, że trudno dostrzec pomiędzy nimi jakieś granice. Na pozór istnieją tylko dwie — mokra i sucha, ale kto umie przeniknąć wzrokiem tumany kurzu, kłęby dymu i strugi ulewy, przekona się, że wszystkie cztery pory roku płyną najzupełniej normalnym trybem. Najdziwniejsza jest wiosna; gdyż zamiast okrywać nagie pola nowymi kwiatami i liśćmi, usuwa i uprząta obwisłe — ledwo ocalałe przy życiu — szczątki zieleni, oszczędzone przez łagodną zimę, odmładzając i odświeżając zaschłą, skąpo odzianą ziemię. Pod tym względem żadna wiosna w świecie nie może się równać z wiosną w dżungli.
Jest taki dzień jeden, w którym wszystko jest ogarnięte znużeniem — gdy nawet wonie płynące w ciężkim powietrzu są jakby stęchłe i zwietrzałe. Każdy to czuje, ale wytłumaczyć nikt nie potrafi. A potem nadchodzi drugi dzień — na pozór nie różniący się od poprzedniego — gdy wszystkie wonie tchną świeżością i rozkoszą — gdy wąsy zwierząt puszczańskich drgają aż po same korzonki — a zimowe uwłosienie osypuje się długimi kłakami z kosmatych grzbietów. Potem zazwyczaj mży drobny deszczyk, a wszystkie drzewa, krzewy, bambusowe oczerety, szare mchy i soczyste zioła budzą się do nowego, szumnego życia — niemal słychać jak żyją i rosną. Poszumowi temu wtóruje dniem i nocą buczenie jakieś głuche, gędzenie niewytłumaczone. Gwar-ci to jest wiosenny — ni to pobrzęk pszczół, ni pogrzmot siklawy, ni szemranie wiatru w drzew koronach — ale gaworzenie szczęśliwe, pomruk radosny zadowolonego, ogrzanego świata.
Po inne lata Mowgli zawsze cieszył się nawrotem pór roku. On to pierwszy umiał wypatrzeć małe „oczko wiosny“, schowane głęboko w trawie, oraz ławicę obłoków wiosennych, z którymi nic w dżungli nie daje się porównać. Jego to głos rozbrzmiewał przy blasku gwiazd na ukwieconych niecieczach i mokradłach, wspomagając śpiewkę żabich zespołów lub przedrzeźniając hukanie puszczyków, psujących nastrój srebrnej księżycowej nocy. Jak dla wszystkich podległych mu plemion, tak i dla niego wiosna była ulubioną porą harców. Niewysłowioną uciechę sprawiał mu ruch i przebywanie wśród ciepłych blasków słońca, przeto hasał niezmordowanie od jutrzni do wieczora, aż w końcu, przebiegłszy trzydzieści, czterdzieści lub nawet pięćdziesiąt mil, wracał do domu, sapiąc i śmiejąc się jednocześnie, przystrojony równiankami dziwnego kwiecia. Czwórka wilczków nie towarzyszyła mu w tych dzikich hulankach, ale zmykała kędyś w głąb matecznika i wyła w zawody z innymi wilkami. Plemiona dżungli ożywiają się niezmiernie z wiosną — przeto do uszu Mowgliego dochodziły wciąż to wrzaski, to jęki, to poświstywania. Każdy gatunek zwierza innym wabił się głosem. W owym czasie głosy te bywają zgoła inne niż w innych porach roku — to zaś jest jedną z przyczyn, że wiosnę przezwano „dobą nowej gwary“.
Ale owej wiosny, jak zwierzył się Bagheerze, coś mu się odmieniło na wnątrzu. Odkąd łodygi bambusu upstrzyły się w centki brunatne, Mowgli z utęsknieniem wyczekiwał poranka, który inne wonie rozniesie po kniei. Skoro jednak nadszedł ów poranek... a paw Mao[1], mieniący się barwą złotą, brązową i błękitną, głośnym krzykiem obwieścił go po omglonych kniejach, Mowgli otwarł usta, by podać dalej okrzyk — słowa uwięzły mu w gardle i jakieś dziwne uczucie owładnęło nim całym od koniuszków nóg po koniuszki włosów. Czuł się bardzo, bardzo nieszczęśliwy, więc obejrzał dokładnie całe swe ciało, by przekonać się, czy nie wbił gdzie sobie jakiego ciernia. Mao ogłaszał wieść o nowych woniach, co szły w przestworzu. Podjęły ją inne ptaki i niosły dalej, a od skał nad Waingungą rozległo się miauczenie Bagheery — przypominające po trosze skwir orła i rżenie konia; w górze, wśród pączkujących gałęzi, słychać było wrzaski i szamotanie się bandarlogu. Mowgli stał i stał, pragnąc z głębi wezbranej piersi odpowiedzieć na zew pawia Mao — i nie mogąc się zdobyć na nic więcej, jak na ciche westchnienie — gdyż dech mu zatamowało owo nagłe poczucie nieszczęścia.
Stał — i rozwierał oczy szeroko — ale widział jedynie szydercze twarze małpiąt, baraszkujących wśród drzew, oraz rozpostarty w pełni blasku ogon pawia Mao, pląsający w wąwozie.
— Świeża woń nadciąga! — krzyknął paw. — Pomyślnych łowów, Braciszku! Nie raczysz mi odpowiedzieć?
— Szczęśliwych łowów, Mały Bracie! — zaświstali razem orlik Chil ze swoją samicą, spadając na ziemię tak blisko, że otarli się pękiem puszystych białych skrzydeł o nos Mowgliego.
Lekki deszczyk wiosenny, zwany deszczem słońca, przebiegł przez półmilowy skrawek puszczy, zrosił i rozkołysał świeżo rozwinięte liście i skonał, rozbity w dwa łuki tęczy oraz stłumione warczenie grzmotu. Rozhowor wiosny wzmagał się na chwilę, to cichł znowu; wszystko co żyło w kniei, dawało znać o sobie, przekrzykując się wzajem.
Wszystko — z wyjątkiem Mowgliego.
— Cóż to mi się stało? — rozmyślał. — Wszak pożywiałem się nieźle, nie brakło mi jadła i napoju! Gardło mi nie zaschło i nie skurczyło się, jak wtedy, gdym skosztował owego korzenia w sine kropki, który zdaniem żółwia Oo[2] nie zawierał w sobie trucizny. Ale w dołku mnie coś ściska, a bez najmniejszej po temu przyczyny odezwałem się bardzo niegrzecznie do Bagheery i do innych mieszkańców puszczy a moich ziomków. Na domiar złego robi mi się na przemian zimno i gorąco... to znów ani zimno, ani gorąco, tylko coś mnie tak złości... sam nie wiem co! Hu-hu! Nadszedł czas biegów! Dziś nocą przebiegnę cały ostęp. Tak jest, urządzę wiosenny wyścig ku północnym żuławom i z powrotem! Dość już długo, dość już długo wiodłem lada jakie łowy! Czwórka mych braci pójdzie za mną, bo tak obrosły sadłem, że wloką się powoli jak pędraki!
Jął hukać po lesie — ale żaden z czterech wilczków nie dał mu odpowiedzi. Przebywały bowiem daleko, kędy już nie sięgało wołanie, i wmieszawszy się w tłum wilków, śpiewały pieśni wiosenne — pieśń księżyca i pieśń sambhura — albowiem o wiośnie zwierzęta puszczańskie niemal nie czynią różnicy między dniem i nocą.
Mowgli zaszczekał donośnie, ale jedyną odpowiedzią było szydercze miauczenie cętkowanego żbika, uwijającego się wśród gałęzi w poszukiwaniu gniazd ptasich. Oburzyło to Mowgliego; drgnął gniewem i wysunął nóż z pochwy. Schował go jednakże zaraz, odął się, i choć nie mógł tu zwracać na siebie niczyjej uwagi, jednakże stąpał dumnie z miną srogą, ściągnąwszy brwi i zadarłszy w górę podbródek. Szedł i szedł po stoku góry — ale nikt go nie zagadnął po drodze, bo wszyscy byli nazbyt zajęci własnymi sprawami.
— Aha! — rzekł do siebie, choć w głębi serca czuł, że nie ma racji. — Niechno rude psy nadcągną z Dekkanu lub Czerwony Kwiat pocznie hasać wśród bambusów... a już cała dżungla z płaczem przybiega do mnie o pomoc i obdarza mnie wielkimi, jak słonie, tytułami. Ale teraz że tam gdzieś zabłysło „oczko wiosny“, a Mao (wielkie mi rzeczy!) podkasał sobie nogi do jakiegoś tam wiosennego tańca, to już cała dżungla szaleje, niczym Tabaqui!... Na byka, który mnie wykupił! Czy jestem jeszcze panem dżungli, czy nie? Hej, uciszyć się tam! Cóż to was napadło?
Na ścieżkę wypadły naraz dwa młode wilczki, szukając dogodnego miejsca do stoczenia walki. (Zapewne pamiętacie, że prawo dżungli zabrania wilkom pojedynkować się wobec stada.) Sierść na karku zjeżyła się im jak zgrzebło — i poczęły ujadać zaciekle, gotując się do skoku. Już miały rzucić się sobie do gardła, gdy Mowgli skoczył pośrodek, schwycił każdego z zapaśników jedną ręką za grdykę, spodziewając się, że roztrąci ich w dwie strony, jak to nieraz był czynił w czasie igrzysk lub wielkiej obławy. Tym razem jednak się przeliczył — boć nigdy dotąd nie miewał do czynienia z bójką wiosenną. Wilczki wyrwały się, obaliły Mowgliego na ziemię i nie tracąc ani słowa jęły w zwartym uścisku tarzać się po ziemi.
Mowgli zerwał się natychmiast z ziemi, błyskając brzeszczotem noża i wyszczerzonymi, białymi zębami. W chwili tej pragnął zabić obu zapaśników — ot, po prostu dlatego, że walczyli, gdy chciał ich uciszyć — jakkolwiek każdy wilk ma zupełne prawo walczyć wedle przepisów. Biegał przeto dokoła nich, podawszy się naprzód i wywijając nożem, gotów zadać cios obu naraz wilczkom, skoro ochłoną z pierwszej zażartości boju. Ale gdy czekał na sposobną chwilę, uczuł, że ciało mu słabnie, a ręka zbrojna nożem opada bezsilnie. Włożył więc nóż do pochwy i jął patrzeć przed siebie.
— Ani chybi, jestem otruty! — rzekł w końcu. — Od czasu, gdy mocą Czerwonego Kwiatu rozpędziłem wiec wilków — od czasu, gdy zabiłem Shere Khana, żaden z wilków nie zwalił mnie z nóg... aż dopiero teraz dokazały tego dwa takie fryce, młokosy, łaziki wilczego stada! Odeszła ode mnie siła moja... umrę już chyba. Ach, Mowgli, Mowgli, czemu nie zabiłeś tych dwóch chłystków?
Bójka trwała jeszcze czas jakiś. W końcu jeden wilk uciekł, a drugi puścił się za nim w pogoń. Mowgli został sam. Usiadł na wytłamszonej i okrwawionej ziemi, spoglądając to na nóż, to na swoje nogi i ramiona, a rozgoryczenie, jakiego nigdy wpierw nie zaznał, ogarnęło go całego, jak powódź zagarnia zwalony pień drzewny.
Do polowania wziął się jeszcze przed zmierzchem. Wieczerzał sam tylko, bo wszystko, co żyło w puszczy, wyruszyło gdzieś w dal, śpiewając i staczając bójki po drodze. Jadł zresztą niewiele, by nie utracić zwinności potrzebnej mu do wiosennego biegu. Noc była jasna, biała nocka, jak mawiają w puszczy. Wszędy zieleń rozwinęła się bujnie — a od rana tyle jej narosło, co kiedy indziej przez cały miesiąc. Gałązka, która jeszcze dnia poprzedniego była odziana zżółkłymi liśćmi, teraz gdy Mowgli ją ułamał, puściła sok obfity. Stopy tak mile grzęzły w ciepłym i głębokim mchu, świeżo porosła trawa nie miała kłujących naroży, a wszystkie głosy dżungli zgodnym akordem brzęczały niby jedna basowa struna jakowejś harfy czarnoksięskiej, trącana światłością księżyca — jasną księżycową pełnią Nowej Gwary, rozlewającą swe blaski po skałach i wodach, wkradającą się pomiędzy pnie i łodygi i przeświecającą się przez milionową gęstwę liści. Pomimo wszelkich strapień, Mowgli rozśpiewał się pieśnią zachwytu, gdy ruszył na włóczęgę.
Nie włóczęga to raczej była, lecz lot, albowiem chłopak obrał sobie za kierunek drogi długie, pochyłe zbocze, wiodące ku żuławom północnym skroś matecznika, którego prężne, miękkie ścielisko tłumiło wszelki odgłos kroków. Człowiek wychowany wśród ludzi, byłby się przedzierał z trudnością przez ten ostęp i nieraz by się potknął lub pobłądził w złudnej księżycowej poświetli; natomiast Mowgli, dzięki gibkości swych mięśni zaprawionych wieloletnim ćwiczeniem, mknął chyżo i lekko, niczym piórko. Gdy jaki pień zmurszały lub ukryty kamień wymknął mu się spod nogi, on nawet nie zwalniał kroku, ale bez najmniejszego wysiłku — bez myśli niemal — uchylał się od niebezpieczeństwa. Ilekroć znużył się stąpaniem po ziemi, czepiał się oburącz, jak małpa, grubych zwojów pnączy i raczej płynął niż wspinał się hen ku najwyższym gałęziom, po czym wędrował sobie zielonymi gościńcami, póki mu to nie zbrzydło — a wówczas zjeżdżał z powrotem na ziemię po długiej liściastej krzywiźnie. Były tam ciche liściaste jamy, opasane wilgotnymi skałami, gdzie ledwie można oddychać wskutek ciężkiego zapachu nocnych kwiatów oraz rozwijającego się pąkowia. Były i ciemne aleje, gdzie światło miesięczne słało się pasmami, przypominającymi prążkowane marmury w nawie kościelnej. Były i gąszcze, których rosiste młode podszycie zakrywało go do piersi i jakby ramion mnóstwem przytrzymywało go w pasie. Były i wzgórki wieńczone złomem skalnym, gdzie przeskakiwał z kamienia na kamień ponad kryjówkami strwożonych lisiąt. Nieraz doleciało go z dala — ledwo dosłyszalne — zgrzytliwe szast-prast kłów dziczych, ostrzonych o pień drzewny; wnet zaś ukazywał się przed nim sam zwierz — knur odyniec, łyskający krwawymi ślepiami, a spienionym ryjem szarpiący w kawały zdartą z drzewa korę. Kiedy indziej Mowgli zbaczał z drogi, słysząc znany mu pochrzęst rogów i świszczące chrapanie — i przemykał się koło dwóch rozwścieczonych łosi, co chwiejnym krokiem szły wzajem na siebie, nachylając czoła rogate, obryzgane posoką, jakoby czarną na tle miesięcznego blasku. To znowu koło jakiegoś szemrzącego brodu słyszał ryczący — iście byczy głos krokodyla Dżakali; kiedy indziej zasię uwadził o kłębowisko żmij jadowitych — ale zanimby zdążyły cios mu zadać, czmychał czym prędzej przez zdziary błyszczących kamyków i zaszywał się w knieję.
Tak biegł, to hukając, to pośpiewując sobie — jakby był najszczęśliwszą w dżungli istotą — aż dotarł do miejsca, gdzie z woni kwiatów wymiarkował, iż znajduje się w pobliżu moczarów — hen daleko poza krańcem znanego mu obszaru łowieckiego.
Tu znów człek, po ludzku wychowany, już by się zapadł po czuprynę, uszedłszy ledwie parę kroków. Wszelakoż Mowgli miał oczy nie tylko w głowie, ale i w nogach, więc dzięki nim skakał i dyrdał od krzaczka do krzaczka po listeczku, z kępki na kępkę po kamyczku, nie wytrzeszczając swych źrenic po próżnicy. Zapuścił się na sam środek moczaru, wypłaszając po drodze stada dzikich kaczek — aż w końcu, zmęczony biegiem, przysiadł na omszałej kłodzie, sterczącej z czarnego rozlewiska. Wszędy wokoło przebudziły się mokradła, bo na wiosnę ptactwo ma sen nader lekki; całe chmary skrzydlate latały przez noc całą to w jedną, to w drugą stronę. Atoli nikt nie zwrócił uwagi na Mowgliego, który siedział wśród kępy wysokich trzcin i, nucąc pod nosem jakąś melodię nieokreśloną, oglądał ogorzałe stopy, by z nich powyciągać niezauważone dotąd zadry i ciernie. Wszelkie smutki, wszelkie strapienia precz gdzieś odeszły od niego, jakby je pozostawił w rodzinnej kniei. Już miał rozpocząć pieśń jakąś — alić naraz powróciło doń poprzednie usposobienie — gorsze — dziesięćkroć gorsze, niż przódy. Na domiar złego księżyc zaczął właśnie chować się na skraj niebios.
Mowgli zatrwożył się.
— Więc ono jest i tutaj! — rzekł półgłosem. — Przyszło za mną!
Obejrzał się, chcąc sprawdzić, czy „Ono“ nie stoi poza nim.
— Ależ tu nie ma nikogo!...
W moczarach wciąż słychać było nocne krzykania, gwary i swary, ale żaden ptak, żaden zwierz nie odezwał się doń głosem wyraźnym. Napływ smutku, niedoli spotężniał w sercu Mowgliego.
— Tak, spożyłem truciznę — rzekł głosem zdławionym od lęku. — Nie inaczej! Wskutek nieostrożności zjadłem jakąś truciznę i odeszła ode mnie moc moja. Bałem się... a jednak nie jam się bał... Mowgli bał się, gdy dwa wilczki wiodły z sobą bójkę! Akela, ba, nawet Phao zmusiłby je bez trudności, by zamknęły jadaczki... ale Mowgli się bał. To dowód oczywisty, żem spożył truciznę... Ale cóż oni tam wyrabiają w dżungli?! Śpiewają, wyją, biją się i biegają gromadkami w świetle księżyca, a ja... hai-mai!... ja tu ginę wśród bagnisk... otruty spożytą niebacznie trucizną!
Rozżalił się nad swą dolą i był bliski płaczu.
— A wkrótce — mówił dalej — znajdą mnie tutaj nieżywego... unurzanego w czarnej wodzie. O nie! Wolej powrócę do rodzinnej kniei i skonam na Skale Narady... a kto wie... może Bagheera, którą tak ukochałem... może Bagheera... o ile nie milsze jej są miaukoty w dolinie... zechce przez czas pewien strzec mych szczątków, by Chil nie postąpił ze mną tak, jak z Akelą.
Wielka, ciepła łza spłynęła z oka i rozprysnęła się na kolanie. Pomimo całego strapienia Mowgli (rzecz do pojęcia trudna) czuł się nader szczęśliwym właśnie dlatego, że się trapił.
— Jak orlik Chil postąpił z Akelą w ową noc, gdym ocalił stado przed hordą psów rudych...
Uspokoił się nieco, rozważając ostatnie słowa Wilka Samotnika, które niewątpliwie macie w pamięci.
— Ej, nabajał-ci mi Akela wiele niestworzonych rzeczy, zanim skonał, bo gdy ktoś umiera, to zawdy umie się żołądkować... jakoś na inny sposób. Mówił... Ale wszystko furda! Ja i tak należę do dżungli!
Wspomnienie bitwy nad brzegami Waingungi tak go podnieciło, iż ostatnie słowa wykrzyknął na całe gardło, przeraźliwie.
Jakaś bawolica, wylegująca się wśród oczeretów, zerwała się na nogi i wykrztusiła z siebie jęk trwogi:
— Człowiek!
— My-y-ylisz się! — zaryczał dziki bawół Mysa, obracając się z chlupotem i chrzęstem w swym legowisku. — To nie człowiek! To ino nieowłosiony wilk z gromady seeoneńskiej. W takie noce, jak dzisiejsza, on zawdy biega sobie tędy-owędy.
— M-o-oiście-wy-y! — odryczała krowa, pochylając znowu łeb nad paszą. — A ja se my-y-yślałam, że to jakisi człek nieznajomy-y-y!
— Mó-ó-wię ci, że nie. Ach, mó-ój Mowgli! Czy komu-u-u grozi niebezpieczeństwo? — jął go przedrzeźniać chłopak. — Ten Mysa nie umie myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, czy zagraża mu niebezpieczeństwo. Ale czemu wtrącacie się do spraw Mowgliego, który chodzi tędy-owędy po dżungli, nie śpiąc nocą?
— Cóż on tak krzyczy głośno? — zapytała krowa.
— Zawdy tak krzykają ci, którzy, wydarłszy z ziemi kępę trawy, nie wiedzą, jak ją zeżreć — odrzekł Mysa ze wzgardą.
— Ej, gdyby to było w zeszłą porę deszczową — jęknął Mowgli — to za mniejszą, daleko mniejszą zniewagę wydżgałbym Mysę z legowiska i pojeździłbym na nim przez bagniska, zarzuciwszy mu na szyję powróz z sitowia!
Wyciągnął rękę, by ułamać badyl strzępiastej trzciny, ale natychmiast cofnął się z westchnieniem. Mysa nawet się nie poruszył, ale najspokojniej w świecie przeżuwał zjedzony pokarm, a krowa pasła się niefrasobliwie, rwąc pęki bujnej trawy.
— O, nie myślę tutaj umierać — żachnął się Mowgli. — Mysa, który jest spokrewniony z dziką świnią i Dżakalą, urągałby mi na pewno. Wyjdę za obręb bagniska, a wtedy zobaczę, co mnie czeka. Nigdym-ci jeszcze w życiu nie miał takich harców wiosennych... jednocześnie gorących i przejmujących zimnem. Wstawajże, Mowgli!
Opanowała go nieodparta pokusa, by podkraść się przez zarośla do Mysy i ukłuć go końcem noża. Byczysko, ociekając wodą i bryzgając błotem, wypadło z kałuży jak bomba. Widok był tak zabawny, że Mowgli ze śmiechu aż przysiadł na ziemi.
— Opowiedz-że wszystkim, ty byku, że bezwłosy wilk z gromady seeoneńskiej pognał cię raz, aż miło! — huknął za nim.
— Co? Wilk? Mo-o-że to ty jesteś tym wilkiem? Ha! ha! — fuknął Mysa, wierzgając racicami w błocie. — Dyć cała puszcza wie, że byłeś pastuchem domowego bydła... jednym z tych ludzkich bachorów, co bawią się w piasku, wzniecają kurz i robią ciągły harmider tam koło łanów zboża... Ty tu nam będziesz mydłkował, że urodziłeś się w puszczy!? Czyż prawdziwy my-y-śliwiec przemykałby się tak po kryjomu-u-u, jak wąż wśród pijawek, by dla głupich żartów... godnych szakala... ośmieszać mnie w oczach mej krowy? Chodź-no na ubitą ziemię, smy-y-ku jeden, a ja... ja ci pokażę!
Nie dokończył, bo już mu się pysk cały pokrył pianą. Mysa należał do najbardziej gniewliwych stworzeń w całej dżungli.
Mowgli utkwił w nim nieruchomo oczy, nic sobie nie robiąc z jego fumów i dąsów. Gdy zdołał już zapanować głosem ponad mlaskliwą chlapaniną błotnych rozbryzgów, zapytał:
— Czy w pobliżu tych trzęsawisk jest jakie ludzkie osiedle, mój Myso? Ta połać kniei jest mi nieznana.
— Idź-że sobie na północ! — ryknął byk rozjuszony, bo Mowgli kolnął go nożem dość dotkliwie. — Tylko chamy ostatnie, gołe pastuchy-obdartusy zdobyć się mogą na tak głupie żarty! Idź-że sobie do nich, do osady poniżej trzęsawisk, i opowiedz wszystkim, jakiś ty zmy-y-yślny!
— Ludzie nie lubią leśnych opowieści, a przy tym wydaje mi się, Myso, że jedna blizna więcej czy mniej nie zaszkodzi zbytnio twej grubaśnej skórze. Ale nie ma co, pójdę przyjrzeć się tej wiosce. Tak jest! Pójdę! A teraz, Myso, uspokój się! Wolnego! Nie w każdą noc spotka cię to szczęście, by sam władca kniei miał być twym poganiaczem!
Pobrnął grząskim szlakiem, wiodącym ku brzegowi trzęsawiska, wiedząc doskonale, że Mysa nie poważy się natrzeć w tym kierunku. Biegnąc, śmiał się do rozpuku na samą myśl o wściekłości byka.
— Nie całkiem jeszcze odeszła mnie siła — mówił sobie w duchu. — Być może, że trucizna nie weszła mi w kości... Tam w dole... niziuśko... migoce sobie jakaś gwiazdka...
Złożył ręce i przez ich szczelinę jął przyglądać się onemu światełku.
— Na wołu, który był okupem za mnie! Toż to Czerwone Kwiecie... to Czerwone Kwiecie, przy którym spoczywałem... zanim... przystałem po raz pierwszy do gromady seeoneńskiej! Skorom je obaczył, to już ukończę mą gonitwę!
Mokradła przeszły w wielką, rozległą równinę. Stamtąd to mrugało doń owo światełko. Jakkolwiek Mowgliemu od dawna wszystkie ludzkie sprawy stały się najzupełniej obojętne, to jednak w tę noc blask Czerwonego Kwiecia wabił go ku sobie i nęcił, niby jakaś nowa, nieoczekiwana zdobycz myśliwska.
— Przyjrzę się im jeno — mówił sobie — i przekonam się, czy wiele się zmieniło w ludzkiej gromadzie od czasu, gdym ją opuścił.
Zapomniawszy, że nie znajduje się już w ojczystej kniei, gdzie wolno mu było robić, co mu się żywnie podobało, biegł nielękliwie przez obciążone rosą trawiaste łany, póki nie dobiegł do chaty, skąd biło światło. Rozległo się naszczekiwanie trzech czy czterech psów podwórzowych. Widocznie znalazł się na skraju jakowejś ludzkiej osady.
Mowgli zmusił do milczenia kundysy, odpowiadając na ich psie głosy prawdziwym wilczym wyciem, ponurym i złowrogim.
— Ho-o! — rzekł do siebie, siadając zwolna na ziemi. — Co będzie, to będzie. Mowgli, Mowgli! Cóż to ciebie znów pociągnęło ku siedliskom ludzkiej gromady?
Przetarł usta, szukając znaku owego kamienia, który go zranił był dawno, dawno temu — wówczas, gdy gromada — nie ta lecz inna — chciała go się pozbyć, precz odegnać...
Rozwarły się dźwierza chaty — i stanęła w nich jakaś kobieta, usiłując przebić wzrokiem ciemność. Z izby doleciał nagły płacz dziecięcy. Kobieta odwróciła się w tamtą stronę i rzekła:
— Luli, luli, dziecineczko. To jakisik szakal pewnikiem pobudził nam psiska! Rychło dzionek już zaświta.
Mowgli przysłonięty trawą, zaczął trząść się jak w febrze... O jakże dobrze... o jakże dobrze znał ten głos!... Żeby jednak się upewnić, zawołał wabnie i tkliwie, sam nie wiedząc, kiedy mu się przypomniały nagle ludzkie słowa:
— Messuo!... Ach, Messuo!...
— Kto mnie woła? — spytała kobieta, ale jakieś wzruszenie zadrgało w jej głosie.
— Czy zapomniałaś? — odkrzyknął Mowgli, a w gardle czuł spiekę nieznośną.
— Jeśli to ty jesteś, to powiedz.... o powiedz: jakie nadałam ci miano?
Przymknęła drzwi do połowy, a rękę złożyła kurczowo na piersi.
— Nathoo! Ohè Nathoo! — odpowiedział Mowgli, bo (jak sobie przypominacie) takie imię nadała mu Messua, gdy po raz pierwszy zawitał do ludzkiej gromady.
— Chodzi-no, chodzi-no, synusiu! — wezwała go ku sobie.
Mowgli postąpił ku światłu i przyjrzał się Messui — tej kobiecie, która była dlań tak dobra i którą ocalił był z rąk ludzkiej hałastry.
Postarzała się i włosy miała już siwe, ale głos jej i oczy pozostały te same co dawniej. Wzniosła teraz te oczy w górę, wodząc nimi w zdumieniu i zakłopotaniu po barczystej postaci przybyłego, od rozrosłej piersi aż do głowy, co dotykała górnego węgara dźwierzy. Messua wyobrażała sobie zawsze — iście po kobiecemu — że jeżeli będzie jej danym oglądać Mowgliego, ujrzy go takim, jakim widziała niegdyś w chwili pożegnania.
— Mój synu! — wyjąkała potem z nowym jękiem i upadła mu do nóg. — Ależ to nie mój synaczek! Toć to jakowyś bożek leśny! Ohej!
Gdy tak stał w jaskrawym świetle kaganka, wysoki, krzepki i urodziwy, przystrojon jeno grzywą czarnych włosów, spływających mu na barki, migotliwym brzeszczotem, wiszącym mu u szyi, oraz wieńcem jaśminowym, zdobiącym mu głowę, mógł być snadnie wzięty za jakieś dzikie półbożę, o jakich mówią leśne legendy. Dziecko, leżące na tapczanie, zerwało się w półśnie i jęło płakać ze strachu. Messua odwróciła się, by je utulić. Mowgli wciąż stał nieporuszenie i cicho, przyglądając się stągwiom i garnkom, worom ze zbożem i innym sprzętom ludzkim, których wspomnienie odżyło w nim nagle tak wyraźnie.
— Chciałbyś co zjeść albo wypić? — wybełkotała nieśmiało Messua. — Wszystko, co haw widzisz, jest twoje. Dyć my tobie zawdzięczamy życie! Ale powiedz mi szczerze, prawdę wierutną: czyś ty jest ten, na któregom wołała Nathoo... czy też może jakiś bożek?
— Jestem Nathoo — odparł Mowgli. — Oddaliłem się bardzo od mych pieleszy. Ujrzałem światło i zaszedłem tutaj, aż pod tę chałupę. Nie wiedziałem, że ty tu mieszkasz.
— Kiej przyszliśwa do Kanhiwary — zaczęła z lękiem opowiadać Messua — Anglicy mieli nam dać pomoc przeciw naszym wsioskim sąsiadom, co to chcieli nas spalić. Czy pamiętasz, jak to było?
— Juści, żem tego nie zapomniał.
— A kiej już to angielskie prawo było wyrychtowane, poszliśwa do onej wioski, kaj żyli ci źli ludziska... Ale na próżnośmy tam szukali... Znikła kędysi i ani śladu z niej nie ostało...
— I to sobie przypominam — odrzekł Mowgli, a nozdrza jakoś rozdęły mu się dziwnie.
— Wówczas mój chłop wzion się do roboty... Przynajął się za parobka, sługiwał w różnych miejscach, uprawiał rolę, aż w końcu, że to mój chłop był człek silny i nie ułomek, dorobiliśwa się jakosik kawałka własnego gruntu. Nie taki to dostatek, jaki był w dawnej naszej wiosce, ale co ta wiele potrzeba... na nas dwoje!...
— Gdzież jest on... ten człowiek, co to grzebał w brudnej ziemi w ową noc pełną trwogi?
— Zmarło mu się... już przed rokiem...
— A ten? — zapytał Mowgli, wskazując na dziecko.
— To mój synaczek... urodził się dwie wiosny temu... Jeżeli jesteś bożkiem, to go obdarz łaską kniei, żeby był prześpieczny pośród twego... pośród twego ludu... jakeśmy byli prześpieczni za twoją sprawą w oną noc pełną strachu...
Mówiąc to, wzięła na ręce dziecko, które zapomniawszy lęku, pochyliło się naprzód, by pobawić się nożem, wiszącym na piersiach Mowgliego. Mowgli przezornie chwycił go za rączkę, odsuwając drobne paluszki od tej niebezpiecznej zabawki.
— Jeżeli to ty jesteś Nathoo, którego mi porwały tygrysy — mówiła dalej Messua, łkając — to on jest twoim młodszym braciszkiem. Dajże mu więc błogosławieństwo jako brat starszy.
— Hej-mej! Czy ja wiem, co to wy nazywacie błogosławieństwem? Nie jestem ani bożkiem, ani bratem tego malca... a przy tym... O matko, matko!... jakże mi ciężko na sercu!...
— A juści! — westchnęła Messua, krzątając się wśród garnków. — Wszystko to poszło z tego, żeś se biegał w nocy po mokradłach. Ani chybi, to febryja wlazła ci w kości!
Mowgli uśmiechnął się na samą myśl o tym, że cokolwiek w dżungli mogło by mu zaszkodzić.
— Zara rozniecę ognisko, to się napijesz ciepłego mleka. Wyrzuć precz ten wianek jaśminowy, boć zaduch idzie od niego na całą izbę.
Mowgli usiadł, mrucząc coś do siebie, i zakrył twarz dłońmi. Owładnęła nim cała nawała najprzeróżniejszych, dziwnych jakichś uczuć, nigdy dotąd niezaznanych. W głowie mu się mąciło, zrobiło mu się jakoś słabo — jakby istotnie był otruty. Łapczywie wychlipał podane mu ciepłe mleko. Messua od czasu do czasu głaskała go po łopatkach, niezupełnie jeszcze upewniona, jest-li to jej rodzony syn Nathoo, od tylu lat niewidziany, czy też jakaś puszczańska zjawa-niejawa, boruta, leszy czy odmieniec. Ostatecznie uspokoiło ją i pocieszyło to, że stwierdziła w nim istotę namacalną, z krwi i kości.
— Synu! — odezwała się w końcu, patrząc nań wzrokiem pełnym dumy. — Czy ci kto powiedział, że jesteś piękniejszy nade wszystkich ludzi?
— Hę? — odmruknął Mowgli półgębkiem, boć istotnie nie zdarzyło mu się nigdy posłyszeć czegoś podobnego. Messua zaśmiała się łagodnie i radośnie. Wyraz jej twarzy starczył za wszelką odpowiedź.
— Więc ja pierwsza ci to mówię? Niech-ta będzie... chocia rzadko się zdarza, by dopiero matka miała o tym mówić swemu synowi... Oj pięknyś ty, piękniuśki, mój synku! Jeszczem nikiej nie widziała chłopa tak urodziwego!
Mowgli na próżno kręcił głową, usiłując przyjrzeć się swym krzepkim, rozrośniętym łopatkom, do których odniósł całą powyższą pochwałę. Messua znów zaniosła się śmiechem tak głośnym i serdecznym, że Mowgli, sam nie wiedząc czemu, jął zaśmiewać się wraz z nią do rozpuku. Dziecko krążyło biegiem pomiędzy nimi i również śmiało się, ile siły starczyło w gardziołku.
— O nie! Nie rób se drwinek ze starszego brata! — skarciła malca Messua, przyciskając go jednakże do piersi. — Jeżeli będziesz choć w połowie taki ładny jak on, to cię ożenimy z młodą, piękną królewną i będziesz se paradował na wielgich słoniach, na jakich jeżdżą królowie...
Z całej tej gadaniny Mowgli zrozumiał ledwie piąte przez dziesiąte. Gorące mleko razem ze zmęczeniem po czterdziestogodzinnej uganiaczce zrobiło swoje. Rozciągnął się na ziemi — i już w chwilę później spał jak zabity. Messua odgarnęła mu od czoła czarne włosy, okryła go derką i czuła się nad wyraz szczęśliwą. Obyczajem dżungli chłopak przespał resztę nocy i cały dzień następny, gdyż czujny zawsze głos wewnętrzny napełnił go przeświadczeniem, że nie ma czego się lękać. Zbudził się w końcu i skoczył z takim rozmachem, aż cała chata się zatrzęsła. Derka, zakrywszy mu część twarzy, tamowała mu oddech we śnie — i przeto trapiły go przez noc całą ciężkie sny o pułapkach i niewoli. Stanął przeto, gotów do walki, z ręką na głowicy noża, ale morzony jeszcze snem ciężkim, widniejącym w kątach błędnych oczu.
Messua zaśmiała się i postawiła przed nim wieczerzę. Złożyło się na nią jedynie kilka placków z przaśnej mąki, upieczonych na dymiącym ogniu, odrobina ryżu i garstka kwaśnych owoców tamaryndy — wszelakoż można było o tym jako-tako wytrzymać aż do czasu, gdy Mowgli zdecydował się wyruszyć na wieczorne łowy. Woń rosy wśród trzęsawisk obudziła w nim głód i niepokój. Rwał się do ukończenia wiosennego biegu — atoli dzieciak uparł się, że chce siedzieć na jego ramionach, a Messua uważała za rzecz konieczną uczesać i przyprowadzić do porządku bujną, czarną czuprynę swego Nathoo. Czesała go i czesała, śpiewając przy tym niedorzeczne dziecięce piosenki, w których to nazywała Mowgliego swym synem, to znów prosiła go, by raczył jej malca obdarzyć cząstką swej władzy nad knieją.
Drzwi chaty były zamknięte — atoli w pewnej chwili Mowgli posłyszał dobrze sobie znany głos i obaczył, iż Messua otwarła szeroko usta w wielkim przerażeniu. Spod drzwi wysunęło się wielkie szare łapsko — a tuż poza drzwiami rozległ się stłumiony i potulny skowyt, znamionujący niepokój i trwogę.
— Wynosić mi się stąd natychmiast... i warować pokornie! Nie chcieliście przyjść, gdym was wołał!... — przemówił Mowgli językiem puszczy, nie odwracając nawet głowy.
Wielka szara łapa znikła natychmiast.
— Nie... nie przyprowadzaj... z sobą... z sobą... swych... swych... podwładnych! — jąkała się Messua. — Ja... ja... to jest my... żyliśwa w zgodzie z plemionami dżungli... zawdy ostawialiśwa je w spokoju...
— Toż właśnie chodzi o ten spokój — odpowiedział Mowgli, powstając. — Przypomnij sobie noc, spędzoną w drodze do Kanhiwary. Wówczas to całe gromady takich stworzeń szły przed tobą i za tobą... Ale widzę, że nawet na wiosnę plemiona puszczańskie nie tracą doszczętnie pamięci. Bywaj mi zdrowa, matko!
Messua z pokorą usunęła mu się z drogi — pewna już, że on naprawdę jest bóstwem leśnym. Ale gdy Mowgli dotknął drzwi, w niej zaraz zbudziło się z nieprzemożoną siłą uczucie macierzyńskie. Zarzuciła mu ręce na szyję, tuliła, przygarniała.
— Wróć, wróć, synaczku! — szeptała. — Czyś ty syn mój, czy nie syn, ostań ze mną, bo ja cię miłuję... Patrz, i on też się zasmucił...
Dziecko zaczęło płakać, widząc, że człowiek z błyszczącym nożem chce wyjść z chaty.
— O powróć tu jeszcze! — powtórzyła Messua. — Drzwi te dniem i nocą stoją otworem dla ciebie.
Grdyka Mowgliego poruszała się z trudem, jak gdyby prężyły się w niej wszystkie mięśnie, a głos wydarł mu się z niej niemal przemocą.
— Przyjdę, przyjdę z pewnością! — zapewnił chłopak Messuę, po czym odepchnął głowę wilka, łaszącego się pod progiem:
— Mam ja z tobą na pieńku, Szary Braciszku. Czemuście nie przybyli we czwórkę na moje wezwanie? Wołałem was przecie tak dawno?
— Tak dawno? Ależ to było w noc zeszłą! Ja... to jest my... śpiewaliśmy nowe pieśni wśród kniei, boć to przecie czas Nowej Gwary! Czyżeś zapomniał?
— Owszem! owszem! — przypominam sobie.
— A ledwośmy odśpiewali pieśnii — ciągnął Szary Brat poważnym głosem — poszedłem w trop za tobą. Prześcignąłem wszystkich, bom-ci mknął co sił w nogach. Ej, ej, Braciszku, ale cóżeś ty zrobił najlepszego... iżeś jadł i spał z ludzkim plemieniem?
— Nigdyby do tego nie doszło, gdybyście przyszli na moje wezwanie — odrzekł Mowgli, przyspieszając biegu.
— A co teraz będzie? — zapytał Szary Brat.
Właśnie Mowgli miał odpowiedzieć, gdy na ścieżynce wiodącej z końca wsi, ukazała się jakaś dziewczyna w białej odzieży. Szary Brat zszedł jej z oczu natychmiast, a Mowgli schował się cicho w łan młodego, choć już bujnego zboża. Mógł nieomal tknąć ją ręką, gdy ciepłe, zielone łodygi zwarły się przed jego obliczem — i zniknął poza nimi niby widmo. Dziewczyna krzyknęła myśląc, że ujrzała ducha; potem zaś westchnęła głęboko. Mowgli rozgarnął dłońmi zboże i przyglądał się jej, póki nie zeszła mu z oczu.
— Teraz ja nie wiem, co się ze mną dzieje — rzekł, westchnąwszy wzajemnie. — Och, czemuście nie przyszli, gdym was wołał?
— Przecież idziemy za tobą... idziemy za tobą — bełkotał Szary Brat, liżąc pięty Mowgliemu. — Idziemy za tobą zawsze, za wyjątkiem czasu Nowej Mowy.
— A poszlibyście ze mną do plemienia ludzkiego? — szepnął Mowgli.
— Czyż nie poszedłem za tobą w ową noc, gdy nasza dawna drużyna odepchnęła ciebie? Któż to obudził ciebie, śpiącego wśród sterty zboża?
— Tak, tak! Ale czy pójdziecie raz jeszcze?
— Czyż nie poszedłem za tobą w noc dzisiejszą?
— Tak... ale jeszcze raz... i jeszcze raz... i może raz drugi... i trzeci... Co, mój Szary Bracie?
Szary Brat milczał czas jakiś, potem warknął.
— Czarrrna Panterrra mówiła prrrawdę!
— Cóż mówiła?
— Że człowiek w końcu odejdzie do ludzi. Nasza matka Raksha powiadała...
— Tak samo mówił Akela w noc ową, gdyśmy się potykali z rudymi psami — mruknął Mowgli.
— To samo mówił i Kaa, który jest mędrszy od nas wszystkich.
— A co ty powiesz, Szary Bracie?
— Oni już raz cię wypędzili, lżąc plugawymi słowy. Rozcięli ci usta kamieniem. Wysłali Buldea, żeby cię zgładził. Chcieli wtrącić cię do Czerwonego Kwiecia. Ty, a nie ja, mówiłeś, że oni są źli i głupi. Ty, a nie ja (boć ja mam na głowie własne, plemienne sprawy), podbechtałeś przeciw nim całą dżunglę. Ty, a nie ja, ułożyłeś przeciw nim pieśń zjadliwszą, niż nasze pieśni o rudych psach.
— Pytam ciebie, co ty o tym sądzisz!
Rozmowę tę prowadzili, biegnąc. Szary Brat przez chwilę kłusował w milczeniu, a potem jął między jednym skokiem a drugim rzucać takie oto słowa:
— Szczenię ludzkie... władco kniei... synu Rakshy... mój bracie i towarzyszu legowiska... wiedz, że chociaż... na wiosnę... trochę ci czasem skrewię... to jednak... twój ślad jest moim śladem... twój barłóg moim barłogiem... twój łów moim łowem... a twoja walka moją walką na śmierć i życie. Mówię to w imieniu moim i trzech moich braci. Ale co ty zamierzasz powiedzieć dżungli?
— Mądrześ to przemyślał. Nie ma co zwlekać z łowami, gdy zdobycz już upatrzona. Pobiegnij naprzód i zwołaj wszystkich na Skałę Narady, a oznajmię im, co leży mi na sercu. Ale może nikt się nie zjawi... w porze Nowej Gwary na pewno wszyscy o mnie już zapomnieli...
— A ty... czyś nie zapomniał niczego? — rzucił mu zapytanie Szary Brat, obejrzawszy się poza siebie, po czym pomknął wytężonym cwałem. Mowgli podążył za nim, pogrążony w zadumie.
W innej porze roku wieść, rozniesiona przez Szarego Brata, poruszyłaby od razu całą dżunglę i zwołałaby na jedno miejsce wszystkich jej mieszkańców, zjeżywszy im sierść na grzbietach. Teraz jednak wszyscy byli zajęci łowami, walką i śpiewaniem. Szary Brat biegał od jednego do drugiego, oznajmiając:
— Władca dżungli wraca do ludzi! Przybądźcie na Skałę Narady!
Ale szczęśliwe, rozhasane zwierzęta odpowiadały spokojnie:
— E, wróci, wróci podczas upałów letnich! Deszcze przypędzą go do naszych legowisk. Biegaj i śpiewaj wraz z nami, Mały Bracie!
— Ależ władca dżungli powraca do ludzi! — powtarzał z uporem Szary Brat.
— Eee!... owa!... — odpowiadano. — Czyż czas Nowej Gwary straci przez to dla nas swój urok?
Toteż gdy Mowgli z ciężkim sercem przybył poprzez dobrze znajome mu skały do miejsca, gdzie go przyjęto przed laty w poczet wilczej drużyny, znalazł tu jeno czwórkę przybranych swych braci-wilczków, niedźwiedzia Baloo, niemal oślepłego od starości, oraz ciężkiego, zimnokrwistego pytona Kaa, owiniętego wokół opuszczonego siedliska Akeli.
— A więc tutaj kończy się twój trop, człowieczku? — spytał Kaa, gdy Mowgli rzucił się na ziemię, zakrywając twarz dłońmi. — O tak, wypłacz się, wypłacz do woli!... Ja i ty... wąż i człowiek... jesteśmy z jednej krwi!...
— Czemuż nie zginąłem pod pazurami rudych psów? — jęczał chłopak. — Odeszła ode mnie siła, chociaż nie jestem otruty. Dniem i nocą słyszę podwójny chód na mym tropie. Gdy odwracam głowę, to wydaje mi się, jakby w tej chwili ktoś chował się przede mną. Wracam się i zaglądam za drzewa, ale nie mogę go tam znaleźć. Wołam i nikt nie odpowiada, ale wydaje mi się, że ktoś nadsłuchuje i wstrzymuje się z odpowiedzią. Kładę się, ale nie zaznaję spoczynku. Urządzam harce wiosenne, ale i one nie mogą mnie uciszyć. Kąpię się, ale kąpiel ta mnie nie chłodzi. Brzydzę się łowami, ale nie mam odwagi walczyć, gdy nie poluję. Czerwone Kwiecie jarzy się w mym ciele, kości moje stały się jako woda... i sam nie wiem, czego mi trzeba.
— Co tu gadać? — rzekł Baloo zwolna, zwracając łeb w stronę Mowgliego. — Akela powiadał... tam nad rzeką... że Mowgli wygna Mowgliego z powrotem do ludzkiej gromady. Ja to też mówiłem... ale kto teraz słucha starego Baloo? Bagheera (gdzież ona się wałęsa w noc dzisiejszą?) również wie o tym. Takie jest prawo.
— I ja też-ż wiedziałem o tym, człowieczku, gdyś-ś-śmy się s-spotkali przy Chłodnych Legowiskach — rzekł Kaa, rozkręcając nieco swe potężne sploty. — Człowiek musi w końcu wrócić do ludzi, chociażby puszcza wcale go nie wypędzała.
Czwórka wilcząt poglądała to wzajem na siebie, to na Mowgliego, zmieszana i potulna jednocześnie.
— A więc dżungla mnie nie odpędza od siebie? — wyjąkał Mowgli.
Szary Brat i trzej jego bracia warknęli ze wściekłością i już zaczęli:
— Póki żyjemy, nikt nie odważy się...
Ale Baloo im przerwał, mówiąc:
— Ja uczyłem cię prawa, więc mnie teraz głos się należy... bo choć nie widzę nawet tych skał przed sobą, to jednak wzrok mój daleko sięga. Żabuchno moja, idź teraz własnym tropem... załóż sobie legowisko wśród własnych krewniaków, własnego plemienia i drużyny... Ale jeżeli będzie ci potrzeba bądź naszych nóg, bądź zębców, bądź oczu, bądź szybkiego przeniesienia wieści nocą... pamiętaj, władco kniei, że dżungla służy ci na każde zawołanie!
— To samo tyczy się i Średniej Dżungli — dodał Kaa. — A przemawiam w imieniu dość znacznego plemienia...
— Hej-mej, bracia moi! — zawołał Mowgli, wznosząc wśród głośnego szlochania ręce w górę. — Nie chcę odchodzić, ale coś mnie ciągnie za obie nogi... Jakże rozstanę się z wami w noce tak szczęsne?
— O nie, Braciszku! Głowa do góry! — jął powtarzać Baloo. — Nie przynoszą wstydu takie łowy. Wyjadłszy wszystek miód, pozostawiamy przecie barć pustą.
— Zrzuciwszy skórę, nie możemy w nią wleźć z powrotem. Tak głosi prawo.
— Słuchaj, o najulubieńszy! — mruczał Baloo. — Niczyje słowo, niczyja wola nie zdoła cię powstrzymać! Głowa do góry! Zastanów się tylko... kto będzie się dopytywał o władcę dżungli?... Ja widziałem, jak bawiłeś się... o tam opodal... białymi kamykami, gdy byłeś jeszcze małą żabką... Widziałem cię takim... ja i pantera Bagheera, która wykupiła cię za cenę świeżo ubitego byczka. Z czasu owych wilczych oględzin pozostaliśmy jeno my dwaj, bo twoja przybrana matka Raksha pomarła wraz z twoim ojcem. Dawna gromada wilcza też powymierała różnymi czasy. Wiesz sam, co się stało z Shere Khanem! Akela poległ wśród dholów, gdzie wyginęłaby również i druga drużyna seeoneńska, gdybyś jej nie uratował swą przebiegłością i siłą. Nic już się nie ostało, jeno stare gnaciska. Ty zasię nie jesteś szczenięciem, co rozstaje się ze swą gromadą; jesteś władcą kniei, który obrał sobie nowy trop. Kto będzie stawiał człowiekowi zawady w jego drogach?
— Ależ co powie Bagheera... i ten byk, co był za mnie wykupem?!... — zatroskał się Mowgli. — Nie chcę...
Słowa jego przerwał nagły ryk i chrzęst w zaroślach... Pod skałą ukazała się Bagheera, zwinna, mocna i straszliwa, jak zawsze.
— Oto powód, dla którego nie przybyłam wcześniej! — odezwała się pantera, wyciągając prawą łapę, z której sączyła się świeża krew. — Polowanie trwało długo... ale powiodło się na koniec... i oto w zaroślach leży zabity dwuletni byczek... ten właśnie byk, który zwalnia cię od zobowiązań! Wszystkie długi zostały spłacone! Co się zaś tyczy innych spraw, to przyłączam się do głosu Baloo!
I polizała stopę Mowgliego.
— Pamiętaj, że Bagheera kochała cię zawsze! — wykrzyknęła w końcu i oddaliła się w podskokach. U podnóża góry zatrzymała się i jęła wołać znowu, przeciągle i donośnie:
— Szczęśliwych łowów na nowym szlaku, władco dżungli! Pamiętaj, że Bagheera kochała cię zawsze!
— Słyszałeś?... — rzekł Baloo. — Już się skończyło! Czas ci odejść... ale wpierw podejdź ku mnie!... O mała, mądra żabuniu, podejdź ku mnie na chwilę!
— Trudno i ciężko jest zrzucać s-s-skórę! — zauważył Kaa, gdy Mowgli zanosił się rzewnym płaczem, tuląc głowę do boku oślepłego niedźwiedzia i obejmując mu rękami szyję, a Baloo z trudnością usiłował lizać jego stopy.
— Gwiazdy już bledną — ozwał się Szary Brat, wciągając w siebie dech poranku. — Gdzież urządzimy dziś dzienne legowisko?... Od dziś przecie będziemy chodzili innym tropem!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Na tym się kończy ostatnia opowieść o Mowglim.