Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część piąta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziewice nocy albo anioły rodziny |
Wydawca | J. Breslauer |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Drukarnia J. Kaczanowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pojedynek przy bramie Orleańskéj odbył się we środę, zobaczemy zaś co się działo w następny sobotę.
Główna oberża w Redon pod uwieńczonym baranem, któréj właścicielem nie był już niestety poczciwy Géraud, napełniona była gośćmi.
Zastawiono dwa stoły do wieczerzy: przy jednym siedzieli wieśniacy i handlarze okoliczni, przy drugim zaś zajmowali miejsca osoby wyższego rzędu.
Towarzystwo znakomitości miejscowych wieczerzali dość skromnie, stół bowiem zastawiony był półmiskami ryb, kartofli z białym sosem i jajek na twardo. Przed każdym gościem stała butelka wina do połowy tylko napełniona, bo wstydziliby się pić jak wieśniacy smaczny jabłecznik, i woleli krzywić się na gęste, mętne i kwaśne wino.
Przy tém stole znaleźlibyśmy dawnych naszych znajomych, bywających w Penhoelu; były tam bowiem trzy gracje Babouin de Rouseaux, kawaler zastępca wójta gminy, pani zastępczyni, pani Klara Lebinihik i jéj wielbiciele trzej wice-hrabiowie, a nawet poczciwy Chauvette nauczyciel z Glenaku.
Była 8 z wieczora, nie brakowało nikogo oprócz młodego Numy, braciszka trzech gracyj, którego krzesło stało próżne przy stole.
— Jak czas szybko upływa — odezwała się Englantynka najstarsza z trzech gracyj, przyjmując podany sobie ogon leszcza z rąk pana Kerbichel — zaledwie pół-trzecia miesiąca upłynęło, jakeśmy siedzieli przy tym stole z Penhoelami.
— Tak, to prawda — powtórzył chór.
— Biedna pani — poszepnął pan Chauvelte — biedny stryj Jan.... jak oni byli dobrzy i jak ich kochali...
— Pomimo tego — odezwała się cierpko słodkim głosikiem panna Kawatynka — teraźniejszy właściciel Penhoelu pan margrabia Pontales jest godniejszym od swego poprzednika.
Towarzystwo znów przywtórzyło.
— Nie chciałbym źle mówić o dawnym wójcie — dodał zastępca Kerbichel — lecz widoczném było, że ten biedny Penhoel miał skłonność do mocnych napojów.
— A przytém — odezwała się Aryjka, któréj miłe roztargnienie nie obiecywało tak głębokich spostrzeżeń — grał nałogowo i poziewał przy muzyce.
— Ja zaś mówię — rzekła poważnie pani Kerbichel — że kiedy człowiek traci majątek to musi być ladaco... margrabia Pontales ma dziś 80,000 dochodu... to jest chlubę dla naszéj okolicy... zresztą, albo to tylko ci ludzie umieli przyjmować u siebie?
— Ah! w istocie — szeptała wdowa Lebinihic — przyznać należy że bywały piękne uczty w Penhoelu...
Wice-hrabiowie powtórzyli:
— Piękne uczty bywały w Penhoelu.
Gracje podzielały zdanie pani Kerbichel, Eglantyna zaś dodała:
— A przytém jakież to plotki krążyły o tych ludziach?... a ja nie cierpię plotek...
najprzód co do Loli, która nie dość że bałamuciła Penhoela, to jeszcze zawracała głowę młodemu Pontalesowi... przystojnemu młodzieńcowi... potém pana de Blois, który jedném okiem spoglądał na matkę, a drugim na córkę... co się tyczé panny Blanki...
— Moja siostro — przerwała Kawatynka spuszczając oczy — potrzeba być wyrozumiałą...
bywały wypadki, że młode panny dostawały wodnéj puchliny i wydawały się...
Zatrzymała się potrząsając główką.
— Ja to pierwsza dostrzegłam — odezwała się pani Klara Lebinihic — że rozpuszczano jéj suknie... a to zemdlenie na balu... wiedziałam co się święci...
Wice-hrabiowie spojrzeli na nią z uwielbieniem.
— A te dwie córeczki stryja Jana?... wtrąciła Eglantyna — stryjaszka w sabotach... gdyby się godziło mówić o umarłych...
— Strzeż się panna — przerwał jeden z wice-hrabiów — wiarogodni ludzie utrzymuję, że powracają nocami w okolice pałacu... i jakkolwiek pokój pani może być dobrze zamknięty, dziewice nocy łatwo się do niego dostać mogą.
— A wtedy — odezwała się wdowa Lebinihic ze śmiechem — biada twojéj szyi moja droga panno!
Wice-hrabiowie zaśmieli się chórem, Eglantyna zaś zbladła.
— Niech mnie Bóg zachowa — poszepnęła — wiem co chrześcijanka winna zmarłym duszom... i żarcik pani jest wcale nie w swojém miejscu...
— Zgoda moje panie! — odezwała się pani Kerbichel — nie zapominajmy, że jesteśmy w publiczném miejscu... Wracając do Penhoelów, zdaje się że młody Wincenty zginął pod gilotyną.
— Jak to? — zawołał Chauvette podskakując na krześle.
— Źle mu też z oczu patrzyło — odezwała się Kawatynka — nie wielka téż szkoda...
ale otóż mój brat...
— Tarde venientibus ossa — przemówił zastępca — to znaczy: że pozostaję kości dla tych, którzy nie pilnuję godziny wieczerzy panie de l’Etang.
Numa Babouin miał postać poważną, z któréj można było poznać że przynosi ważną nowinę. Usiadł w milczeniu na swojém miejscu.
— Pan Numa dowiedział się czegoś! — wykrzyknęła pani Lebinihic, której małe oczki iskrzyły się z ciekawości.
— Czy nam przynosisz wiadomość o powodzi? — zapytał Kerbichel.
— Powódź zaczęła się dziś wieczór — odpowiedział Numa — to się wydarza corocznie... lecz mogę zajść wypadki, o jakich dawno nie słyszano...
Wszyscy nadstawili uszu i skierowali spojrzenia na Numę, który przybrał uroczystą i tajemniczą postać.
— Cóż tedy się wydarzyło? — zapytały trzy siostry.
Babouin spojrzał z godnością na pana Kerbichel.
— Nie każdy ubiega się za wieczerzą, panie kawalerze — rzekł — przyjemniéj jest podług mnie widziéć co się dzieje... co się zaś dzieje — dodał wstrząsając głową — jest bardzo dziwmém, moje panie i panowie.,, nadzwyczajnie dziwném!...
— Nabawiasz nas trwogą mój bracie — zawołała zniecierpliwiona Eglantyna.
Numa podparł się łokciami:
— Wiadomo państwu, że dobra Penhoela sprzedane zostały z prawem odkupu? — zaczął.
— Któżby o tém nie wiedział — rzekł Kerbichel.
— Dziś jest termin ostateczny, panie zastępco...
— Komuż pan o tém mówisz?... nikt nie zjawi się z 500,000 frankami dla wykupienia ich.
— Otóż panie adjunkcie, nie należałoby tak stanowczo twierdzić...
— Jak to?
— Sam osadzisz... Przed chwilę wszedłem do izby, gdzie niższa klassa biesiaduje...
spodziewałem się, że tam będę rozmawiać o Penhoelach... lecz nie przypuszczałem tego, czego się dowiedziałem... Pan który wiesz wszystko panie Kerbichel, założyłbym się o sto przeciw jednemu, że nie zgadniesz...
— Pan kawaler zrzeka się zakładu — odezwali się chórem.
— Założę się z panem, stawiając tysiąc za jedno.
— Zlituj się pan....
— A więc panie i panowie... ponieważ się wyrzekacie zakładu... bo nigdybyście nie odgadli... powiem wam... że państwo Penhoelowie są w téj oberży!...
— Czy podobna! — odezwali się wszyscy.
— Nie wiem czy podobna, lecz tak jest.
— Zresztą, być może, iż się wystarali o pieniądze — rzekł Kerbichel — nikt nigdy nie sądził, ażeby Penhoel był nieporządnym i nieuczciwym człowiekiem...
— Zapewne, zapewne.
— Lecz to jest najosobliwszém — mówił daléj Numa — a najprzód czy przypominacie sobie tego awanturnika, który przybrał nazwisko Roberta de Blois?
— Tego łotra...
— Mówiliśmy właśnie o nim przed chwilę.
— A więc... zdaje się, że on dostarczył pieniędzy Penhoelom.
— On!...
— To jest rzeczywistym... przywiózł w swoim pojeździe panię i pana... oprócz tego ma z sobą swego dawnego służącego Błażeja i biedaka którego znacie, bo był grabarzem w Glenaku.
— Bibandiera?...
— Tak jest... mówię że maję z sobą milion gotówki.
— Milion! — wykrzyknę! zastępca — jak to źle sądzić porywczo o ludziach... Ktoś tu nazwał pana de Blois awanturnikiem...
— Przynajmniej nie ja — odezwała się Eglantyna.
— Ani ja...
— Ani ja...
— Ani nikt.
— Czyby nie można złożyć uszanowania drogiemu Penhoelowi? — odezwał się p. Kerbichel.
— On zachowuje ścisłe inkognito.
— Pojmuję to... ale zacny p. de Blois?
— On już pojechał do pałacu Penhoela, wraz ze swemi towarzyszami.
Przez chwilę panowało milczenie, pocém najstarsza z gracyj ujęła brata za rękę:
— Otóż to co nazywam szczęśliwym zdarzeniem — rzekła — bezwątpienia nie mam nic przeciw margrabiemu Pontales... lecz pragnęłam z duszy, ażeby Penhoelowie powrócili do dóbr swoich.
— I my także!
Poczém każdy wtrącił słówko:
— Tak zacni obywatele.
— Wspaniali, dobroczynni.
— Najstarsza rodzina w naszych stronach.
— Zacni, szanowni ludzie.
Uważano za złe panu Chauvette, który nie objawiał uczuć swoich.
W tém powstał szmer na ulicy, i wszyscy poskoczyli do okien, gdyż ciekawość była obudzony do najwyższego stopnia.
Był to po prostu człowiek, który wsiadał na konia przy bramie oberży, i który po chwili puścił się galopem.
— Założyłabym się o 5 franków — odezwała się pani Lebinihic — że to jest Penhoel i że jest pijany.
— Kto pijany? pan de Penhoel?
Lecz w tém hałas zewnątrz powstały przerwał dalsze rozprawy, bo dwa pojazdy pocztowemi końmi zaprzężone, zatrzymały się przed bramą oberży.
Szanowne zgromadzenie wytrzeszczało oczy i nadstawiało uszu.
Numa wymknął się dla powzięcia wiadomości.
Jakiś człowiek nieznajomy wysiadł z pojazdu i wezwał gospodarza. Powiedział mu coś cichym głosem, poczém wrócił do powozu, z którego wysiadł starzec.
— Niech umrę, jeżeli to nie jest Jan Penhoel!... — odezwała się Eglantyna.
Nieznajomy rozmawiał z oberżystą.
Starzec który wysiadł poprzednio, ukazał się znowu i przy pomocy służącego oberży, unosili do powozu kobietę, która się wydawała bardzo osłabioną.
— To pani!...
— Co to znaczy? — szeptali.
Słaba kobieta była umieszczony w pojeździć, do którego wsiadł starzec.
Nieznajomy pytał oberżysty:
— Jak dawno odjechał?
— Przed pól godziny.
— Kaź mi pan osiodłać konia natychmiast.
— Nie mogę zadość uczynić żadaniu pana... bo te osoby o których mówiliśmy, wynajęli konie ze wszystkich domów zajezdnych.
— A więc niech wyprzęgą z mego pojazdu...
Ten rozkaz natychmiast spełniono.
Dosiadłszy konia, zbliżył się do pojazdu i rzekł:
— Jedzcie do mostu Hussay, ja będę przed wami w pałacu.
Poczém puścił się galopem. Pojazdy za nim ruszyły.
Szanowne towarzystwo dręczone było gorączką.
Numa, który stał na ulicy i był świadkiem wszystkiego co się tam działo, powrócił do sali jadalnéj.
— Potrzeba było widziéć, ażeby uwierzyć! — odezwał się ledwo dysząc.
— Cóż takiego?
Trzy gracje szczyciły się, że był ich bratem.
— Cóż takiego?... — powtórzył — widziałem żyjących, chorych, i umarłych...
— Umarłych?...
— A przynajmniéj duchy... przecież mam dobre oczy i poznałem wszystkich, oprócz dwóch czarnych djabłów...
Numa Babouin był przedmiotem podziwu; nikt nie śmiał go zapytać, dopóki nie raczył wytchnąć.
— Słuchajcie panowie i panie!... w pierwszym pojeździe był Wincenty i dawny właściciel tej oberży, Géraud...
— I stryj w sabotach?...
— Czy to był on?...
— Jeżeli mi będziecie przerywać, to nic nie powiem... w tym pojeździe umieścili panią... w drugim, widziałem dwie córki stryja Jana z ich kochankami...
— To nazbyt panie Babouin — odezwał się Kerbichel — przecież dwie córki stryja Jana umarły, i akt ich zejścia spisany został przezemnie.
— Alboż to nowina, że się władza pomylić może... mówiąc bez urazy pana... słowem, w tém samem pojeździe siedziała Blanka z małym dzieckiem.
— Otóż to! — odezwały się kobiety.
— Biedna Blanka.
— Biedna Blanka — pomruknął Numa — będzie może najbogatszy panny w okolicy...
Wszyscy spojrzeli po sobie a pan Kechichel odezwał się:
— Oprócz pana Chauvette, wszyscy się cieszy z powrotu Penhoelów... wnoszę toast za ich zdrowie!...
Robert, Blażjé i Bibandier przybyli do Redon o 3ciéj po południu wraz z Penhoelem i żony jego.
Remigeusz pił przez cały drogę.
Marta pojmowała, że jest niewolnicy w ręku nieprzyjaciół. Straciła zupełnie odwagę, a w ciągu podróży pogrążona była w śnie chorobliwym. Mało ją obchodziło co nastąpi. Spodziewała się, że Bóg złączy ją zukochanemi córkami: Cyprjaną i Djaną, i żałowała tylko Blanki na tym świecie.
W oberży położyła się na tém samem łóżku, na którém przed trzema laty spoczywała Lola.
Robert, Błażéj i Bibandier, oraz Penhoel, zasiedli do stołu. Remigeusz pił do upadłego.
Około czwartéj, Robert, Błażéj i Bibandier, wsiedli na konie mówiąc do Remigeusza:
— Teraz spodziewamy się, że nam wierzysz... do ósméj pozostaniesz... lecz o saméj ósméj, powinieneś już być na drodze do Penhoelu.
Remigeusz pozostał z żoną, która spała. Nie pomyślał o zemście, gdyż miał w kieszeni złoto i wino przed sobą.
O ósméj wyjechał na zamówionym koniu, gdyż Robert wynajął wszystkie w mieście, powodowany obawą, że go może ścigać Berry-Montalt.
Ostatni stracił cały dzień na szukaniu w Paryżu Marty i brata. Robert wyprzedził go o 12 godzin, lecz to opóźnienie wynagrodziło się w podróży tak dalece, że przybywszy do Redon, Montalt stanął o pięć tylko godzin późniéj od uciekających.
Właściciel oberży udzielił mu wszelkich wiadomości potrzebnych o pięciu podróżnych, którzy się zatrzymali pod uwieńczonym taranem. Stryj Jan udał się do Marty. Widząc ją słabą, nic nie wspomniał o córkach i umieścił ją w pojeździe, w którym był Géraud i Wincenty.
O milę od Redon, Remigeusz usłyszał za sobą galopującego konia.
Noc była ciemna i wilgotna. Penhoel odwrócił się i spostrzegł pędzącego jeźdźca otulonego w płaszczu.
— Kto ty jesteś! — odezwał się Remigeusz podchmielonym głosem.
Jeździec nic nie odpowiedział.
— Ja jestem Penhoel — rzekł Remigeusz — jadę wykupić moje dobra... i wypędzić Pontalesa, syna karczmarza... jak psa!...
Jeździec milczał.
Pomimo że był pijany, Remigeusz truchlał od strachu; jadąc stępa obok milczącego jeźdźca, spoglądał na niego ukradkiem.
Poczém puścił się galopem. Nieznajomy podobnież.
— Kto ty jesteś!.. kto jesteś! — bełkotał Penhoel.
Nieznajomy milczał.
Remigeusz drżał.
Po godzinie jazdy, w ciągu któréj przedstawiały się rozmaite widma w jego zamąconéj wyobraźni, koń jego zatrzymał się nagle.
Szumiące bałwany potoku zalewały drogę. Z lewéj strony rozciągały się bagna Glenackie, pośród których wznosiły się wyziewy białéj niewiasty, z prawéj zaś podwójny pagórek przepuszczał napływ wody.
Z przodu widziéć się dawały budynki dworskie, w których wszystkie okna były ciemne.
U podnóża pagórka, migotało światełko z chaty Benedykta.
— Podawaj prom! — zawołał Remigeusz.
Nikt się nie poruszył w chacie.
Nieznajomy stuliwszy ręce w trąbkę, zawołał dźwięcznym głosem:
— Podawaj prom!...
Światełko zgasło w chacie.
Remigeusz zadrżał i uczuł dreszcz w żyłach.