Eugenia Grandet (Balzac, 1835)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Eugenia Grandet |
Data wyd. | 1835 |
Druk | Drukarnia przy ulicy Nowo-Senatorskiey Nro. 476 Lit. D |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Salezy Dmochowski |
Tytuł orygin. | Eugenia Grandet |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Karol Grandet, przystojny młodzieniec, mający lat dwadzieścia i dwa, tworzył w téj chwili dziwną sprzeczność z towarzystwem prowincyonalném co go otaczało, dosyć już oburzone arystokratycznym jego tonem i gotowe śmiać się z niego.
W dwudziestym roku życia, młodzi ludzie są jeszcze tak bliscy dzieciństwa, iż się dzieciństwami zajmują. I dla tego, może na stu z pomiędzy nich, dziewięćdziesiąt dziewięć byłoby tak postąpiło jak pan Karol Grandet. Na kilka dni wprzódy, ojciec jego powiedział mu, iż chce go wysłać na parę miesięcy do swego brata mieszkającego w Saumur. Może tez pan Grandet z Paryża pomyślał o Eugenii. Karol, po raz pierwszy wyjeżdżał na prowincyą; przyszło mu więc do głowy, wystąpić tam jak modny młodzieniec, całe miasto zaćmić zbytkiem swoim i wprowadzić toni paryzki sposób życia. Nareście, aby wszystko w kilku słowach opowiedziéć, chciał e Saumur więcéj poświęcić czasu na czyszczenie paznokci, niżeli w Paryżu, i udawać tę niezmierną wykwintność w ubiorze, którą niekiedy młody człowiek porzuca, dla zaniedbania, nie będącego także bez powabu. Karol zabrał więc najładniejszy strój myśliwski, najpiękniejszy noż, najpiękniejszą strzelbę jaka była w Paryżu. Zabrał zbiór najmodniejszych kamizelek: były tam szare, białe, czarne, ciemne, z podkładkami, z prostym i wycinanym kołnierzem, zapięte aż do góry, ze złotemi guzikami i t. d. Zabrał wszelkie kołnierzyki i halstuchy będące w ówczas w modzie. Zabrał dwa garnitury i najcieńszą bieliznę. Zabrał ładną toaletkę, podarunek od matki; jedném słowem, zabrał wszystkie drobiazgi modnego eleganta, nie zapominając o małym kałamarzyku, — który otrzymał od najprzyjemniejszéj z kobiet, przynajmniéj w jego oczach, od wielkiéj, damy którą nazywał Anusią, która teraz razem z mężem odbywa nudną podróż po Szkocyi; zabrał wiele ładnego papieru dla pisania do niej listów co dwa tygodnie; nareście, cały ładunek drobiazgów paryzkich, tak zupełny jak tylko było można, i w którym od szpicruty zaczynającéj pojedynek, aż do pięknych pistoletów co go kończą, znajdowały się wszystkie narzędzia, jakiemi młody i bezczynny Człowiek uprawia życie swoje. Ojciec jego powiedział mu, żeby nie brał z sobą kamerdynera; przyjechał więc pocztą, gdyż nie chciał szarzać pięknego powozu, którym miał pojechać naprzeciw swojéj Anusi, w czerwcu w roku przyszłym, do wód Badeńskich.
Karol spodziewał się; że znajdzie ze sto osób u stryja swojego, że będzie polować w jego lasach i żyć jak wielki pan na prowincyi. Nie spodziewał się że go zastanie w Saumur; zapukał do jego domu dla zapytania się o drogę do Froidfonds; żeby zaś przyzwoicie wystąpić, ubrał się na drogę w najpiękniejszy i najwytworniejszy strój podróżny. W Tours wstąpił do fryzjera, żeby w modny sposób ułożył jego piękne ciemne włosy; przewdział świeżą bieliznę, włożył czarny atłasowy halsztuch i biały okrągławy. kołnierzyk, przyjemnie otaczający jego wesołą twarzyczkę. Surdut podróżny, do połowy zapięty, ściskał jego kibic, a z pod niego wyglądała kaszmirowa kamizelka z podkładką białą; zegarek jakby od niechcenia włożony w kieszeń, zaczepiał się o dziurkę od surduta krótkim łańcuszkiem złotym; szaraczkowe pantalony, zapinały się na nogawkach, a czarny haft jedwabny ich szewr upiękniał; zgrabnie trzymał trzcinę z gałeczką złotą, a furażerka modna uzupełniała ten ubiór.
Sam tylko paryżanin i to jeszcze paryżanin z najlepszego tonu, mógł wystroić się wten sposób, bez wystawienia się na śmieszność i nadać zgodność tym wszystkim drobiazgom, którym oprócz tego przychodziła w pomoc, mina odważna i dumna, mina człowieka majacego piękne pistolety, wprawne oko i Anusię.
A teraz, jeśli chcecie zrozumieć wzajemne podziwienie mieszkańców Saumur i młodego Paryżanina, jeśli chcecie zobaczyć jak żywe światła rzucała wytworność podróżnego, pośród szarych ścian téj sali i figur składających obraz rodzinny, usiłujcie wyobrazić sobie braci Cruchot. Wszyscy trzej zażywali tabakę, i już oddawna nie zważali na to, że nią posypują gorsy rudych koszul, wywinięte kołnierzyki i pożółkłe fałdy. Ich niekrochmalne chustki, zwijały się w postronek natychmiast po zawiązaniu; raz tylko co pół roku prano u nich bielizno: żółkła więc tak długo leżąc w szafach; widać było na nich doskonały zbiór niezgrabności i starzyzny; ich postaci tak były zwiędłe, jak ich wyszarzane suknie; tak pomarszczone jak ich pantalony; zdawały się bydź zużyte, skurczone i pokrzywione.
Ogólne zaniedbanie innych ubiorów, nie zupełnych, bez świeżości, jak zwykle bywa na prowincyi, gdzie nieznacznie przychodzą do tego, iż się nie ubierają jedni dla drugich i zważają ile kosztuje para rękawiczek, odpowiadało zaniedbaniu braci Cruchot, i była to jedyna rzecz, w której te dwie familie tak się doskonale zgadzały.
Jeźli paryżanin brał lorynetkę dla przypatrzenia się dziwacznéj postaci téj sali, belkom posowy i lamperyom popstrzonym tak, iż liczba punkcików znajdujących się na nich, wystarczyłaby do całéj encyklopedii i monitora, natychmiast grający w loteryą, podnosili, głowy i przypatrywali mu się z taką ciekawością jak żyrafie. Pan. Grassins i syn jego, znali choć trachę postać młodego eleganta, a przecież podzielali podziwienie sąsiadów, bądź to że ulegali wpływowi ogólnego uczucia; bądź iż pochwalali je, wyrażając spojrzeniem pełném szyderstwa: »tacy to są oni w Paryżu.
Wszyscy prócz tego, mogli dowoli przypatrywać się Karolowi bez urazy gospodarza. Pan Grandet zatopiony w długim liście który trzymał w ręku, zabrał świecę ze stolika, nie troszcząc się o gości i o ich zabawę.
Eugenia nie znając wcale wzoru takiej doskonałości w postawie i w ubiorze, mniemała że jéj kuzyn jest jąka nadludzką istotą. Z rozkoszą oddychała wonią jego włosów, tak wdzięcznie utrefionych. Chciałaby dotknąć białéj skóry jego pięknych rękawiczek jelonkowych, zazdrościła Karolowi jego drobnych rąk, jego tonu, świeżości i delikatności rysów. Nareście: jeżeli ten obraz może zebrać wrażenie jakie uczynił młody elegant na prostéj dziewczynie, bezustannie zajętéj cerowaniem pończoch i naprawianiem bielizny ojcowskiej, któréj życie upłynęło pośród tych ścian zakopconych, która w téj głuchéj ulicy, ledwie raz w godzinę twarz ludzką zobaczyć mogła: widok tego kuzyna wzniecił w niéj taką samą delikatną rozkosz, jaką wzbudzają w młodzieńcu, fantastyczne postaci kobiet rysowane przez Westella w almanakach angielskich, a przez Findena ryte tak biegłym pędzlem, iż lękać się trzeba, ażeby te zjawienia nadziemskie, nie uleciały za jedném tchnieniem.
Karol wyjął z kieszeni chustkę, wyhaftowaną przez wielką damę podróżującą po Szkocyi. Widząc tę ładną robotę, wyhaftowaną ręką kochanki w godzinach straconych dla miłości, Eugenia spojrzała na swego krewnego, nie wiedząc czyli jéj rzeczywiście użyje. Obejście się Karola, jego gęsta, patrzenie przez lorynetkę, udana fanfaronada, obojętność na widok toaletki, która tak ucieszyła młodą dziedziczkę i którą zapewne miał za nic; nareście wszystko to co obrażało panów Cruchot i de Grassins, podobało jéj się tak bardzo, że nim zasnęła, długo musiała marzyc o tym fenixie kuzynów.
Numera wyciągano bardzo powoli, ale wkrótce ustała loterya. Duża Barbara weszła i rzekła głośno:
— »Proszę pani o prześcieradła dla tego pana.
Pani Grandet wstała i poszła za Barbara, a wtedy pani des Grassins.
rzekła po cichu: »Odbierzmy stawkę i dajmy pokój loteryi.
Każdy wziął swoje dwa soldy ze staréj wyszczerbionej tacki, a towarzystwo powstawszy razem, przysunęło się do kominka.
— »Skończyliście więc? rzekł pan Grandet, nie przestając czytać.
— »Tak jest, tak, odpowiedziała pani des Grassins stojąc przy Karolu.
Eugenia powodowana jedną z tych myśli powstających w sercu młodych dziewczyn, kiedy w niém raz pierwszy zagnieżdża się uczucie, wyszła z sali dopomódz matce i Barbarze. Gdyby kto zażądał żeby koniecznie powiedziała prawdę, wyznałaby zapewne, iż nie myślała ani o matce ani o Barbarze, ale że nią władała gwałtowna chęć obejrzenia pokoju swego kuzyna, zajęcia się nim, przekonania się czyli tam czego nie brak, uczynienia go, ile tylko bydź może, wytwornym i czystym. Eugenia mniemała, że ona tylko sama zdoła pojmować gust i wyobrażenia swego kuzyna.
Jakoż nadeszła w samą porę i dowiodła matce i Barbarze, że jeszcze nic nie zrobiono. Kazała Barbarze Wygrzać łóżko żelazkiem od prasowania. Okryła stolik białym obruskiem i przykazała zmieniać obrusek co rano. Przekonała matkę, iż trzeba dobry ogień zapalić na kominki i skłoniła Barbarę że nic nie mówiąc ojcu przyniosła duży pęk drzewa. Pobiegła do sali, poszukała starą tacę lakierowaną, pochodzącą z spadku pa dziadku matczynym, wzięła także szklaneczkę kryształową, łyżeczkę z wytartą pozłotą starożytną, flaszkę na któréj wyryte były amorki i wszystko to z tryumfalną miną postawiła na murku. W przeciągu jednego kwadransa, więcéj przyszło jej wyobrażeń niżeli ich miała od czasu urodzenia swojego.
— »Mamo, rzekła, nigdy mój kuzyn nie zniesie swędu świecy łojowéj; gdybyśmy kupili woskową...
I pobiegła, lekka jak ptaszek, wyjąć z sakiewki pieniądz sto-soldowy, który dostała na wydatki miesięczne.
— »Weź Barbaro, weź! śpiesz, się!...
— »Ale cóż powie, twój ojciec?
— »Ten straszliwy zarzut uczyniła pani Grandet, widząc, iż córka przynosi cukierniczkę z sewskiéj porcelany, nabytą przez pana Gtandet razem z zamkiem Froidfonds.
— »A zkądże weźmiesz cukru? czyś rozum straciła?
— »Mamo! Barbara kupi cukru podobnież jak świecę woskową.
— »Ale twój ojciec?..
— »Czy!iż byłoby przyzwoitą rzeczą, żeby jego synowiec nie mógł napić się wody z cukrem? Oprócz tego, nie będzie na to zważać.
— »Twój ojciec widzi wszystko rzekła pani Grandet ruszając głową.
Barbara wahała się; znała pana swojego.
— »Ale idź Burbaro, to są moje urodziny!..
Barbara rozśmiała się ciężkim śmieehem, na ten pierwszy żart swojéj pani i usłuchała.
Gdy tak Eugenia i jej matka usiłowały upięknić pokój przeznaczony dla siostrzeńca pana Grandet, Karol był celem uwagi pani des Grassins; zaczęła z nim rozmowę.
— »Jesteś pan odważnym, rzekła do niego, skoro mogłeś porzucić uciechy stolicy w zimie i zamieszkać w Saumur. Ale jeźli się nas nie przestraszysz, zobaczysz że tu jeszcze można się bawić.
I rzuciła na niego to prawdziwie prowincyonalne spoyrzenie, w którém łączyła się zalotność i ostrożność.
Karol tak był odurzony widokiem tej sali, o tyle sprzecznéj z obszernym zamkiem i wiejskim przepychem, którym w imaginacyi swojéj obdarzył wuja, iż dopiero spojrzawszy uważnie na panią de Grassins, postrzegł na pół zatarty obraz figur paryzkich. Grzecznie odpowiedział i wszczęła się rozmowa, podczas któréj pani des Grassins stopniowo mówiła co raz to ciszéj, dla zastosowania się do rodzaju swoich spostrzeżeń. I ona i Karol, czuli też samą potrzebę powierzenia się, dlatego też po kilku chwilach żartobliwéj rozmowy, zręczna parafianka zdołała mówić z nim, tak, że jéj nie dosłyszały inne osoby rozmawiające o przedaży wina która teraz zajmowała cały powiat:
— »Panie! jeżeli uczynisz nam ten zaszczyt i odwiedzisz nas, sprawisz bez wątpienia równą przyjemność mężowi mojemu jak i mnie. W naszym tylko salonie znajdziesz pan wielkich kupców i szlachtę; należemy do dwóch towarzystw, u nas spotykają się one z sobą, gdyż się bawią. Mój mąż, powiadam to z dumą, równie jest poważany od jednych jak od drugich. Tak więc starać się będziemy uprzyjemnić nudny pobyt pana w tém mieście. Gdyby pan ciągle siedział u pana Grandet, cóżby się z panem stało? o Boże! Stryj pana jest starym dzikiem, który tylko myśli o gospodarstwie, stryjenka jest starą dewotką, nie umiejącą związać dwóch wyobrażeń, a Eugenia, kuzynka pana, jest dziewczyną pospolitą, bez edukacyi, bez posagu, i przez całe życie nic nie robi tylko ceruje pończochy i bieliznę.
— »Jest to jeszcze ładna kobieta: pomyślał sobie Karol Grandet, odpowiadając na wdzięczenia się pani des Grassins.
— »Zdaje mi się moja żono, że chcesz złowić jegomości: rzekł, śmiejąc się, tłusty i wysoki bankier.
Na to postrzeżenie, notaryusz i prezydent odezwali się mniéj lub więcéj złośliwie, ale xiądz Cruchot spojrzał na nich przebiegłym wzrokiem, i zbierając ich myśli rzekł:
— »Któż lepiéj od pani może czynić honory miasta Saumur?
— »Co! co! jak to rozumiesz xięże Cruchot? zapytał pan des Grassins.
— »Rozumiem to, w znaczeniu najkorzystniejszém dla pana, dla pana, dla miasta naszego i dla tego pana: przydał przebiegły starzec, obracając się do Karola.
Niby bez zwrócenia na nich uwagi, xiądz Cruchot, zdołał odgadnąć rozmowę Karola i pani des Grassins.
— »Panie! rzekł nareście Adolf do Karola, usiłując przybrać ton naturalny i przyjemny, nie wiem czy zachowałeś jakie wspomnienie o mnie. Miałem zaszczyt tańcować na przeciw niego w kontradansie, na balu danym przez marszałka Oudinot.
— »Doskonale panie doskonale, przypominam sobie: odpowiedział Karol, zdziwiony, że jest przedmiotem powszechnego zajęcia.
— »To jest syn pani? zapytał się pani des Grassins.
Cruchot złośliwie spojrzał na matkę.
— »Tak jest panie, rzekła.
— »Byłeś więc pan bardzo młodo w Paryżu? rzekł Karol do Adolfa.
— »I cóż robić panie? rzekł Cruchot, posyłamy ich do Babilonu wprzódy jeszcze nim ich od piersi odstawią. Na prowincyi tylko, mówił daléj, znaleźć można kobiety mające lat trzydzieści i kilka, i tak świeże jak pani, gdy ich synowie już ukończyli szkołę prawa. Zdaje mi się, że to jeszcze jest ten sam dzień, kiedy młodzieńcy i damy stawali na krzesłach dla przypatrzenia się tańcowi pani, przydał xiądz, obracając się do swego przeciwnika niewieściego.
»0 stary niegodziwiec! rzekła sama w sobie pani des Grassins, czyliżby mię zgadywał?
»Zdaje sic że będę miał dobre powodzenie w Saumur, pomyślał Karol.
Nieuwaga ojca Grandet albo raczéj zajęcie w którem pogrążyło go czytanie listu, nie uszło baczności notaryusza i prezydenta; usiłowali odgadnąć treść tego pisma z najdrobniejszych poruszeń starca, na którego twarz mocne światło padało. Łakomiec ledwie mógł utrzymać zwyczajną spokojność.
Oprócz tego, zdołamy wyobrazić sobie udaną obojętność ojca Grandet, przeczytawszy ten list nieszczęśliwy.
Dochodzi już lat dwadzieścia trzy jakeśmy się nie widzieli. Moje ożenienie się było przedmiotem naszéj ostatniéj rozmowy i rozstaliśmy się w dobrem porozumieniu. Zaiste, nie mogłem wtedy przewidywać, że ty będziesz jedyną podporą rodziny, z któréj powodzenia cieszyłeś się wówczas. Gdy ten list dojdzie rąk twoich, już nie będę w liczbie żyjących. W położeniu mojém nie chciałem przeżyć ochydy bankructwa; aż do ostatniéj chwili trzymałem się nad brzegiem przepaści, spodziewając się iż z niéj wyrwać się zdołam. Daremnie! Bankructwo mego ajenta wexlu i mego notaryusza, pozbawiło mię ostatnich środków ratunku. Winienem przeszło trzy miliony, a ledwie mogę ofiarować na nie osiem za sto. Moje wina złożone na składach, spadły niezmiernie z powodu szczęśliwego winobrania. Za trzy dni Paryż, powie: »Pan Grandet był oszustem. Ja, poczciwy i rzetelny człowiek, okryję się kirem sromoty. Wydzieram synowi mojemu i nazwisko które plamię i majątek jego matki. Nic a tém wszystkiém nie wie to nieszczęśliwe ukochane dziecię. Czule pożegnaliśmy się; nie wiedział na szczęście swoje, że ostatnie krople życia mego wylały się w tém pożegnaniu. Czyliż mię przeklinać nie będzie? Mój bracie! mój bracie! jakże jest okropném przekleństwo dzieci naszych, one mogą odwołać się od naszego, ale ich jest nie odwołalne. Grandet? jesteś moim starszym bratem, powinieneś mieć opiekę nademną; spraw aby Karol nie złorzeczył mojéj mogile. Mój bracie, gdybym pisał do ciebie krwią i łzami, nie byłoby tyle boleści w tym liście ile jest teraz; gdyżbym płakał i krew ronił, jużbym nie cierpiał, a teraz cierpię i suchém okiem na śmierć spoglądam. Jesteś więc ojcem Karola! nie ma krewnych ze strony macierzystéj, nie ma już familii! O mój nieszczęśliwy syn! mój syn! Posłuchaj mię bracie; nie błagam cię za sobą samym. Oprócz tego, dobra twoje nie są może tak znaczne, aby zniosły hipotekę trzech milionów, ale błagam za moim synem; pamiętaj o tém mój bracie, złożyłem ręce myśląc o tobie. Bracie mój, umierając, powierzam ci Karola! Nareście spokojnie mogę spoglądać na zabójcze narzędzie, myśląc że ty mu zastąpisz miejsce ojca. Kochał mię mój Karol, byłem dla niego tak dobry, nigdy mu się nie sprzeciwiałem, nie będzie mię przeklinał. Oprócz tego, przekonasz się że jest łagodnym, ma charakter matki swojéj, nigdy nie będzie dla ciebie przyczyną zmartwienia. Biedne dziecię! nazwyczajone do zbytkowych uciech, nie zna tego niedostatku, który wycierpieliśmy w pierwszych latach naszych... A teraz zostanie bez majątku, sam... Tak jest, wszyscy przyjaciele stronić będą od niego, a ja to jestem sprawcą tego upokorzenia. Ach! chciałbym mieć tak silną rękę, aby go za jednym razem posłać do nieba, do jego matki.... Szalony!... Wracam się do mojego nieszczęścia, do Karola. Posyłam go więc do ciebie, abyś mu objawił i moją śmierć i jego los przyszły. Bądź dla niego ojcem, ale dobrym ojcem. Nie odrywaj go nagle od jego bezczynnego życia, gdyżbyś go zabił. Zaklinam go, aby wyrzekł się należytości, którą jako dziedzic swojej matki, mieć będzie do mojego spadku. Ale jest to zbyteczna prośba, jest uczciwym człowiekiem i uczuje że nie powinien przyłączać się do moich wierzycieli. Niechaj wyrzecze się spadku po mnie. Wyjaw mu jak twardy los go czeka; a jeżeli mię nie będzie nienawidził powiedz mu odemnie, że jeszcze nie wszystko zginęło. Tak jest, praca która ocaliła nas obu, może mu powrócić utracony majątek; a jeżeli chce słuchać głosu ojca, który dla niego chciałby ożyć na chwilę, niechay popłynie do Indyów. Mój bracie, Karol jest młodzieńcem uczciwym i odważnym. Sporządzisz dla niego ładunek: umarłby wprzódy nimby ci nie oddał tego, co mu pożyczysz; gdyż pożyczysz mu... Grandet, w przeciwnym razie nabawiłbyś się wiecznéj zgryzoty. Ach! gdyby moje dziecię nie znalazło u ciebie ani przywiązania, ani pomocy, dopominałbym się u Stwórcy o ukaranie cię za twoją nieużytość. Gdybym posiadał jaką summę, byłbym miał prawo oddać mu ją na rachunek spadku po matce, ale wypłaty przy końcu miesiąca zabrakły wszystko. Byłbym nie umierał nie zaspokojony o losie mego dziecięcia; byłbym chciał usłyszeć twoje święte przyrzeczenia, ale mi czasu zabrakło. Gdy Karol jedzie do ciebie, ja układam mój bilans. Usiłuję dowieść przez dobrą wiarę przewodniczącą interessom moim, że moje nieszczęście nie jest skutkiem ani błędu ani nierzetelności. Czyliż się tym sposobem nie zajmuję Karolem? Zegnam cię mój bracie! niechaj wszystkie błogosławieństwa Boga spłyną na ciebie, za wspaniałomyślną opiekę którą ci poruczam, a którą przyjmiesz, nie wątpię. Będzie jeden głos, który za ciebie modlić się będzie w świecie, dokąd wszyscy udać się mamy, a gdzie już jestem.
— »Rozmawiacie więc? rzekł pan Grandet, troskliwie składając list i chowając go do kieszeni, a po tém spojrzał na swego synowca, z miną bojaźliwą, którą pokrył swoje wzruszenie i obawę.
— »Rozgrzałeś się już?
— »Zupełnie mój stryju.
— »A gdzież są kobiety? rzekł łakomieć, zapominając, że synowiec u mego nocować będzie. W téj chwili wróciła Eugenia i pani Grandet.
— Czy wszystko już urządzono? rzekł stary odzyskując spokojność.
— Tak jest mój ojcze.
— A więc, mój synowcze, jeżeli jesteś znużony, Barbara zaprowadzi cię do twojéj izby. O!. nie jest to elegancki apartament. Ale wybaczysz ubogim winnicarzom nie mającym, ani szeląga. Na podatki wszystko idzie.
— »Nie chcemy ci się naprzykrzać Grandet, może pogadasz z twoim synowcem. Życzymy ci dobrej nocy. Do zobaczenia: rzekł bankier.
Na te słowa powstało całe zgromadzenie i każdy ukłonił się gospodarzowi domu. Bracia Gruchot odprowadzili familię de Grassins, bo jeszcze jéj służący nie był przyszedł.
Jak jedni tak i drudzy nie wątpili, że młody Karol jest pretendentem o rękę Eugenii i to najniebezpieczniéj szym. Potrzeba skłoniła ich do zawarcia chwilowego przymierza, przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi. Czyliż nie powinni zapobiedz temu, aby Eugenia nie myślała o swoim krewnym, a Karol o Eugenii? Czyliż Paryażnin potrafi oprzeć się zdradzieckim podszeptom, niebezpiecznym potwarzom, obmowom napełnionym pochwałami, które ciągle otaczać go będą i zasklepią go tak, jak pszczoły zasklepiają ślimaka, który spadł do ich ula?
Po odejściu gości, pan Grandet rzekł do synowca.
— »Trzeba iśdź spać, już jest zapóźno; nie będziemy dziś rozmawiać o powodach twego przybycia. Jutro wybierzemy stosowną porę. Jadamy śniadanie o ósméj. W południe jemy owoce z kawałkiem chleba i pijemy po szklaneczce białego wina; obiad jest o piątéj jak w Paryżu. Taki jest u nas porządek. Jeśli chcesz zobaczyć miasto i okolice, wolny jesteś jak ptaszek; wybaczysz mi, że przy moich zatrudnieniach nie będę ci mógł towarzyszyć. Może ci kto powie, że jestem bogaty. Niechaj sobie gadają; nie szkodzą przez to mojemu kredytowi. Lecz, nie mam ani szeląga, pracuję w moim wieku jak młody czeladnik, który nic nie posiada prócz silnych, ramion. Wkrótce może sam przekonasz się ile wart jest talar kiedy na niego trzeba krwawym potem zarobić. Barbaro, daj świecę.
— »Spodziewam się mój synowcze, że znajdziesz wszystko co ci potrzeba; ale gdyby ci czego brakowało możesz zawołać Barbary.
— »Dziękuję moja stryjenko; zdaje mi się, że wziąłem z sobą wszystko czego potrzebować mogę. Życzę państwu dobréj nocy i tobie moja kuzynko.
Karol wziął z ręki Barbary zapaloną świecę woskową, z żołkłą od starości w sklepie i tak podobną do łojowéj, ze pan Grandet nie postrzegł tego przepychu, tém bardziéj że go domyślać się nie mógł.
— »Pokażę ci drogę, rzekł do Karola.
Barbara poszła zaryglować bramę i spuścić z łańcucha ogromnego kundla, który już ochrzypiał od starości. Karol patrząc na żółtawe i zakopcone ściany sieni, której spróchniałe schody drżały pod cieżkiem stąpaniem jego stryja, nie pojmował co się z nim dzieje. Zdało mu się ze jest w jakimsiś kurniku. Jego ciotka i Eugenia, tak były nazwyczajone do tych schodów, iż nie pojmując przyczyny jego podziwienia odpowiedziały na nie wdzięcznym uśmiechem.
— »Po cóż u licha mój ojciec przysyła mię tu? mówił do siebie.
Na pierwszém piętrze postrzegł troje drzwi pomalowanych, zbitych z prostych desek, okutych żelazem.
Jedne z nich, od izby leżącéj nad kuchnią, były oczywiście zamurowane.
Jakoż, można było wejśdź do téj izby, jedynie tylko przez pokój, pana Grandet, a jej okno wychodzące na podwórze, opatrzone było w ogromne kraty żelazne. Nikt, nawet pani Grandet nie miała wnijścia do tego gabinetu. Łakomieć chciał tam siedzieć sam, jak alchimista w laboratorium. Tam zapewne w jakiéj kryjówce, chował wexle i tytuły własności, tam wisiały ważki do ważenia luidorów; tam, w nocy tajemnie pisał kwity i rachunki tak, iż mieszkańcy Saumur, widząc pana Grandet zawsze w gotowości i porządku, mniemali, że ma na swoje rozkazy jaką wróżkę, albo ducha. Tam zapewne, kiedy Barbara chrapała tak że aż sic trzęsła podłoga, kiedy kundel czuwał i poziewał na podwórzu, kiedy pani i panna Grandet spały spokojnie, stary bednarz wpatrywał się w swoje złoto, pieścił je, przeliczał, ładował w beczułki. Grube mury i zasłony, nie przepuszczały najmniejszego dźwięku.
Wnijście do pokoju Eugenii, było na przeciw tych drzwi zamurowanych. Pomieszkanie dwojga małżonków, zajmowało przód domu.
Stary, umieścił swego synowca na drugiém piętrze, w izdebce nad swoim pokojem, aby mógł słyszeć każde jego stąpienie.
Eugenia i pani Grandet, przyszedłszy na pierwsze piętro, pocałowały się na dobranoc; a pożegnawszy Karola kilkoma słowami zimnemi na pozór, ale z serca pochodzącemi, zwłaszcza u Eugenii, weszły do swoich pokoików.
— »Otóż jesteś u siebie, rzekł ojciec Grandet do Karola, otwierając drzwi.
Jeżeli zechcesz wyjśdź, zawołasz Barbary. Bez niéj, najniższy sługa!... pies zagryzłby cię na śmierć. Śpij dobrze! Dobrej nocy.
— »Ha! ha! te panie kazały napalić na kominku, rzekł:
— »W téj chwili, wysoka Barbara weszła z wygrzewaczką.
— »A to co znowu? zawołał. Czy bierzesz mego synowca za kobietę w połogu? idźże sobie z tą wygrzewaczką Barbaro.
— »Ależ panie, prześcieradła są wilgotne, a ten pan w rzeczy saméj tak jest delikatny jak kobieta.
— »No! kiedyś sobie głowę nabiła rzekł pan Grandet, popychając ją za ramiona: ale strzeż się, żeby ognia nie zapruszyć.
A skąpiec zszedł mrucząc pod nosem. Karol stanął osłupiały, pośród rzeczy swoich.
Spojrzawszy na ściany téj izdebki, wyklejonéj żółtém papierem w kwiatki;
Na kominek kamienny, niepomalowany, którego sam widok zimnem przeszywał;
Na krzesła wyplatane, stare;
Na stolik nocny, otwarty, w którymby człowiek mógł się zmieścić.
Na wypłowiały dywanik, położony przy łóżku i na kotarę pogryzioną od molów.
Spojrzał na Barbarę i rzekł:
— »Powńedz mi moje dziecię, czy jestem w rzeczy saméj u pana Grandet, dawnego mera w Saumur, brata pana Grandet z Paryża?
— »Tak jest panie, u bardzo dobrego, bardzo doskonałego pana. Czy mam dopomódz do rozpakowania rzeczy?
— »Dobrze mój stary wojaku! Zapewne służyłeś w gwardyi marynarki?
— »Ho! ho! ho! rzekła Barbara, coż to ma znaczyć marynarka gwardyi? To coś słonego! oh! oh! oh!
— »Weź, poszukaj mego szlafroka; jest w tej walizie, masz klucz od niéj.
Barbara zdziwiła się, widząc szlafrok zielony jedwabny, wyszywany w kwiaty złote.
— »I pan bierzesz to na noc?
— »Tak jest.
— »Matko Boska! jakżeby się to przydało na ubranie ołtarza! Ależ mój kochany paniczu, daruj że to kościołowi. Ach, jakże ci w tém pięknie! zawołam naszéj panny, niech ci się przypatrzy.
— »No Barbaro, kiedy się nazywasz Barbarą, bądźże cicho. Pójdę spać; jutro ułożę moje rzeczy, a jeżeli ten szlafrok tak ci się podoba, daruję ci go przy odjezdném.
Barbara stanęła jak drąg, patrząc na Karola i nie mogąc zawierzyć jego słowom.
— »Da mi to piękne ubranie, rzekła nareście odchodząc. Ten pan już gada przez sen. Dobra noc.
— »Dobranoc Barbaro.
»Pocożem tu przyjechał? mówił do siebie Karol, zasypiając. Mój ojciec ma rozum więc podróż ta nie jest bez celu... odłóżmy interessa do jutra.
— »Jakże jest ładny mój kuzynek, mówiła do siebie Eugenia. Pani Grandet o niczém nie myślała, idąc na spoczynek; słyszała przeze drzwi iż stary wzdłuż i wszerz przechadzał się po pokoju. Jak wszystkie bojaźliwe kobiety, badała charakter swojego pana: a jak łyska przewiduje burzę, podobnież i ona przeczuwała wewnętrzną burzę, która miotała panem Grandet, i wówczas, że użyję jéj wyrażenia, udawała umarłą.
Pan Grandet spoglądał na drzwi od gabinetu i mówił:
»Jakaż dziwaczna myśl przyszła do głowy mojemu bratu, kiedy mi swojego syna zapisał! Piękny mi spadek!... nie mam do wydania ani dwudziestu talarów... ale cóż znaczyłyby dwadzieścia talarów... dla tego fanfarona, który spoglądał na mój barometr, jak gdyby chciał go rzucić w ogień?
Myśląc o skutkach ostatniej woli swego brata, łakomca był może bardziéj wzruszony, aniżeli nieszczęśliwy co ją pisał.
»Dostanę więc tę złotą suknię, mówiła Barbara, i usnęła ubrana w tak pyszny strój, marząc o kwiatach, haftach, adamaszku, pierwszy raz wżyciu swojém, podobnie jak Eugenia pierwszy raz w życiu marzyła o miłości.