<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Eugenia Grandet
Data wyd. 1835
Druk Drukarnia przy ulicy Nowo-Senatorskiey Nro. 476 Lit. D
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Salezy Dmochowski
Tytuł orygin. Eugenia Grandet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Miłość Prowincyonalna.

W czystém i jednostajném życiu młodych dziewczyn, zdarza się roskoszna godzina, w któréj słońce wlewa w ich duszę promienie swoje, w któréj kwiat wyraża myśli, w któréj bicie serca rozwija i rozgrzewa ich umysł i wszystkie wyobrażenia zlewa w jedno nieoznaczone pragnienie, jest to dzień niewinnéj melancholii i słodkich uciech. Gdy dzieci zaczynają widziéć, uśmiechają się; gdy dziewczyna przegląda uczucie w naturze, uśmiecha się tak, jak się uśmiechała będąc dziecięciem. Jeźli światło jest pierwszą miłością życia, czyliż miłość nie jest pierwszém światłem serca? Ta chwila nadeszła dla Eugenii. Rano wstała, jak wszystkie dziewczyny na prowincyi i odmówiła modlitwę. Potém zaczęła myśleć o swojém ubraniu; zatrudnienie to było ważnemi teraz i znaczącém. Uczesała najprzód swoje ciemne włosy, z wiła je troskliwie tak, aby żaden włos nie wykradał się z warkocza. Potém, umywszy ręce w czystéj wodzie, ktora im nadawała twardość i czerwoność, zapytała się co może robić jéj krewny, że ma ręce tak białe i delikatne? Wzięła białe pończochy i najporządniejsze trzewiki, jakie znaleźć mogła. Nareście, pierwszy raz w życiu uczuła, jakie to jest szczęście mieć suknię świeżą, dobrze zrobioną, w którejby pięknie wyglądała.
Gdy skończyła ubranie, usłyszała zegar parafialny. Uderzył siódmą. Wstała więc zawcześnie. Nie znając sztuki przewijania po dziesięć razy pukla włosów, Eugenia założyła ręce, usiadła przy oknie, patrzała na dziedziniec, na wązki ogród, na wysokie tarasy panujące nad nim; był to widok smutny, ograniczony, ale nie ogołocony z tajemniczych piękności, właściwych samotnym miejscom, albo dzikiéj naturze.
Po ścianie od dziedzińca, wiły się latorośle winne, już powiędłe i poczerniałe, i dochodziły aż do drwalni, gdzie drzewo tak było ułożone porządnie, jak xiąźki u bibliotekarza. Bruk zaczerniał przeciągiem czasu, od mchu, zielska i brakiem ruchu. Osiem schodów prowadzących w głębi podwórza do ogródka, zarosły zielskiem; ogródek składały trzy ulice równoległe, wysypane piaskiem, a na końcu był taras zacieniony lipami. Z jednej strony krzaki malinowe; z drugiéj ogromny kasztan pochylający swoje konary aż na gabinet bednarza. Czysty pogodny dzień jesienny zaczynał rozpraszać szron, którym w nocy powlekły się drzewa, dziedziniec i mury.
Eugenia znalazła nowy powab w tym widoku, wprzódy tak pospolitym dla niéj. Tysiące pomieszanych myśli powstawało w jéj duszy i wzrastało razem z wrastającém światłem słońca. Uczuła nareście tę rozkosz niewymowną, która otacza istotę moralną, jak mgła otaczałaby istotę fizyczną. Jéj myśli zgadzały się z szczegółami tego dziwnego krajobrazu, a harmonia jej serca sprzymierzyła się z harmonią natury.
Gdy słońce wzbiło się nad mury ogrodu, z których spadały różnobarwne liścia bluszczu, boskie promienie nadziei oświeciły przyszłość Eugenii i odtąd polubiła ten mur: te zwiędłe kwiaty i liście, gdyż mieszało się z niemi wspomnienie tak lube, jak wspomnienie lat dziecinnych. Szmer każdego liścia spadającego z gałązki na to ciche podwórze, odpowiadał tajemnym zapytaniom serca Eugenii: byłaby przez cały dzień tak siedziała, nie postrzegając bynajmniéj iż upływają godziny.
Po tém, nastąpiły burzliwe wzruszenia duszy.
Wstawała często, stanęła przed zwierciadłem, przypatrywała się saméj sobie tak, jak autor w dobréj wierze piszący, przypatruje się dziełu swojemu, ażeby ganił je i łajał.
»Nie jestem dosyć piękną, dla niego.
Taka była myśl Eugenii, myśl pokorna i obfita w cierpienia.
Biedna dziewczyna nie oddawała sobie sprawiedliwości; ale skromność albo raczej obawa, jest jedną z pierwszych cnot w miłości. Eugenia należała do tego rodzaju dzieci mocno zbudowanych, jak to bywa w niższych stanach miejskich, których piękność wydaje się bydź gminną. Lecz jeźli podobna była do Wenery z Milo, miała w sobie tę niewinność uczuć chrześcijańskich, które ją oczyszczały i nadawały cechę wcale nieznaną starożytnym rzeźbiarzom. Miała dość wielką głowę, czoło męzkie lecz delikatne, i siwe oczy, którym jéj czyste życie nadawało blask najmocniejszy. Rysy jéj okrągłéj twarzy, wprzódy różowéj i świeżéj, zgrabiały przez ospę dosyć lekką wprawdzie, gdyż nie zostawiła śladów po sobie, ale jednakże uszkodziła tę miękką delikatność skóry, mimo tego tak łagodnéj i cienkiéj, że czyste pocałowanie matki wyciskało na niej chwilowe znamię czerwoności. Nos miała za wielki, ale zgadzał się z jej różowemi ustami, wyrażającemi miłość i dobroć; Szyja, posiadała doskonałą okrągłość. Eugenia, wysoka i silna, nie była więc ładną ale była piękna tą pięknością tak często nie poznaną, którą tylko sam artysta schwycić zdoła. Ale malarz, który szuka na tym padole, wzoru boskiéj czystości Maryi, który domaga się od całéj natury kobiecéj, tych oczu szlachetnych i skromnych, jakie sam tylko Rafael umiał odgadnąć, ale które przez samą tylko czystość życia i myśli zachować i nabyć można; ten malarz, zakochany w tak rzadkim wzorze, znalazłby w twarzy Eugenii wrodzoną szlachetność, nie wiedzącą o sobie saméj, ujrzałby na tém czole spokojném, cały świat miłości, a w oprawie oczu i w opuszczonych powiekach, jakiś boski niepojęty wyraz. Jéj rysy nie znużone i nie uszkodzone nigdy, wyrażeniem namiętności, podobne były do linii widnokręgu, tak lekko nakreślonych na powierzchni cichych jezior. Ta fizyonomia spokojna, ubarwiona rumieńcem, otoczona światłością, jak ładny kwiat świeżo rozwity, przynosiła spoczynek duszy, udzielała patrzącym powabu czystego sumienia, który się na niéj odbijał i zwracała ich spojrzenie.
Eugenia była jeszcze nad brzegiem życia, gdzie kwitną złudzenia dziecinne, gdzie z rozkoszą nieznaną po tém, zrywają się listki astrów, dla tego też, przeglądając się, rzekła do siebie, nie świadoma jeszcze co to jest miłość: — »Jestem bardzo brzydka, nie będzie zważał na mnie.
Po tém otworzyła drzwi wychodzące na schody i wyciągnęła szyję, słuchając co słychać w domu.
»Nie wstaje, pomyślała, słysząc ranne kasłanie Barbary. Poczciwa służąca chodziła i zamiatała salę, zapaliła ogień, uwiązała psa, gadała do bydła stojącego w stajni.
Natychmiast Eugenia zeszła i pobiegła do Barbary, która doiła krowy.
— »Barbaro, moja dobra Barbaro, zróbże kawy ze śmietanką dla mojego kuzyna!
Barbara rozśmiała się głośno.
— » Ależ panienko, trzeba było wczoraj o tém pomyśleć! Nie mogę zrobić śmietanki. Jakiż jest delikacik ten kuzynek panny! Jest ładny, ładniutki, doprawdy ładniutki. Nie widziałaś go w złotym i jedwabnym szlafroku. Ale ja go widziałam. Nosi tak cienką bieliznę, jak komża siedzą proboszcza.
— »Barbaro, zróbże nam ciasto do kawy.
— »A któż mi da drzewa do napalenia w piecu, mąki i masła? odpowiedziała Barbara, która jako pierwszy minister pana Grandet, miała wielką, powagę u pani Grandet i Eugenii. Czyliż potrzeba kraśdź jegomości dla uczęstowania kuzynką? Proś go o masło, mąkę i drzewo; jest ojcem panny, może je dać. Oto idzie do spiżarni.
Eugenia uciekła do ogrodu, przestraszona odgłosem kroków ojcowskich. Już doznawała skutków tego głębokiego wstydu i tego uczucia szczęścia, które może nie bez przyczyny, wzbudza w nas to mniemanie, iż nasze myśli wyryte są na czole naszém. i każdego uderzają w oczy. A potém, postrzegając ten niedostatek panujący w domu ojcowskim, biedna dziewczyna ciężko żałowała, iż się nie może zastosować do wytworności swego kuzyna. Uczuła namiętną potrzebę uczynić coś dla niego. Co? Nie wiedziała sama. Szczera i prosta, szła za popędem anielskiéj dobroci, nie lękając się ani twoich wrażeń ani swoich uczuć. Sam widok jéj kuzyna, obudził w niéj wrodzone skłonności kobiety; rozwinęły się tém żywdéy, że jéj pojęcie i zmysły już dojrzały zupełnie. Po raz pierwszy przestraszył ją widok oyca; ujrzała w nim pana jéj losu, i rozumiała iż się dopuszcza winy, ukrywając przed nim myśli swoje. Zaczęła chodzić spiesznym krokiem i dziwiła się że oddycha czystszém powietrzem, że promienie słońca są dzisiaj bardziéj ożywiającemi, że z nich czerpa moralne ciepło i nowe życie.
Gdy myślała jakimby sposobem dostać masła, wszczęła się między Barbarą i panem Grandet kłótnia, tak rzadko zdarzająca się między niemi, jak jaskółki w zimie. Opatrzony pękiem kluczy, starzec poszedł wydać żywność na cały dzień.
— »Czy zostało co z wczorajszego chleba? rzekł do Barbary.
— »Ani odrobiny, panie.
Pan Grandet wyjął duży chleb okrągły, dobrze zatarty i chciał go przekroić, gdy rzekła Barbara.
— »Ale jest nas pięcioro, panie.
— »Tu praw da, odpowiedział Grandet; ale chleb waży sześć funtów, powinno go zostać. Oprócz tego, ta młodzież paryzka nie jada chleba, zobaczysz.
— »A więc jeść będzie pomazanki, rzekła Barbara.
Na prowincyi ten wyraz gminny pomazanka, znaczy przyprawę chleba, zacząwszy od masła aż do konfitur, ale ci wszyscy, którzy w dzieciństwie zlizywali masło albo konfitury, a zostawiali chleb, zrozumieją znaczenie tego wyrazu.
— »Nie, odpowiedział Grandet, oni nie jadają ani pomazanki ani chleba; są tak jak dziewczyny na wydaniu.
Nareście wydzieliwszy jak najoszczędniéj żywność na dzisiaj, zamykał spiżarnię, gdy Barbara zatrzymała go i rzekła: »No panie, daj mi masła i mąki, upiekę placek dla dzieci.
— »Czy nie zrabujesz całego domu na przyjazd mego synowca?
— »Tyle myślałam o pańskim synowcu, ile o pańskim psie, ile pan sam myślisz o nim. Wydałeś mi pan sześć kawałków cukru, a potrzeba osiem.
— »Ho! ho! Barbaro, nigdy jeszcze nie byłaś w takim humorze. Cóż ci to przyszło do głowy? Czy ty jesteś panią domu? Nie dam więcéj jak sześć kawałków cukru.
— »A czémże synowiec pana osłodzi kawę?
— Dwoma kawałkami; ja się bez nich obejdę.
— Obejdziesz się pan bez cukru! w twoim wieku!.. Wołałabym kupić go dla pana, z własnéj kieszeni.
— Patrz własnych interessów. Mimo niskiéj ceny, cukier był zawsze w oczach bednarza najkosztowniejszym towarem; w jego oczach funt cukru kosztował zawsze sześć franków. Oszczędzanie cukru, zasięgające epoki cesarstwa, stało się u niego najmocniejszym nałogiem.
Wszystkie kobiety, nawet najprostsze z pomiędzy nich, umieją używać przebiegłości dla dopięcia swojego celu. Barbara zaniechała mówić o cukrze, aby dostać mąki na placek.
— »Mościa panno, zawołała przez okno, chceszli abym upiekła placek!
— »Nie, nie, odpowiedziała Eugenia.
— »No Barbaro, rzekł Grandet usłyszawszy głos córki, weź:
Otworzył skrzynię gdzie była mąka, dał jéj kwartę i przydał kilka uncyi masła, do kawałka który już był odkroił.
— »Trzeba drzewa do napalenia w piecu: rzekła nieprzebłagana Barbara.
— »A więc weź go ile będzie potrzeba, smutnie odpowiedział, ale zrobisz placek z owocami i cały obiad ugotujesz w piecu, a tak oszczędzisz ognia.
— »O! zawołała Barbara, tego mię nie potrzeba uczyć.
Grandet rzucił ojcowskie spojrzenie na wykonawczynią, jego woli.
— »Panno Eugenio, zawołała kucharka, mieć będziemy placek.
Ojciec Grandet powrócił z owocami i położył je na stole.
— »Patrzaj pan, rzekła Barbara, jak ładne buty ma synowiec pana. Co za skóra i jak pięknie pachną! Czemże się to czyści? Czyli pańskim szuwaxem z jajami?
— »Nie, zdaje mi si ęiż ten szuwat zepsułby tę skórę. Oprócz tego, powiedz mu że nie umiesz czyścić safianu, jest to bowiem safian, a kupi sobie szuwaxu. Słyszałem że kładą do niego cukier aby nabrał glansu.
— A więc musi to bydź dobre do jedzenia, rzecze służąca przykładając buty do nosa. Powąchaj pan; pachną wódka kolońską. Ach! jak to śmiesznie.
— Śmiesznie! rzekł Grandet, zdaje ci się śmieszną rzeczą, wydawać na buty więcéj pieniędzy, niżeli wart jest ten który je nosi?
— »Panie rzekła, czy nie każesz ugotować zupy ze dwa razy na tydzień z powodu przybycia....
— Tak jest.
— Czy mam pójśdź do jatek?
— Nie, zrobisz nam rosoł z drobiu. Dzierżawcy opatrzą nas w niego podostatkiem. Ale, muszę powiedziéć leśniczemu aby zastrzelił parę kruków. Z tej zwierzyny jest najlepszy w świecie rosół.
— »Czy to prawda panie, że one jedzą trupów?
— »Głupia jesteś Barbaro, jedzą to co znajdą. A my czyliż nie żyjemy umarłemi. A czemże są spadki?
Ojciec Grandet rozporządziwszy wszystko, spojrzał na zegarek, a widząc że jest jeszcze pół godziny do śniadania, wziął kapelusz, pocałował córkę i rzekł do niéj: chcesz, to pójdź ze mną nad brzeg Loary, na moje łąki?
Eugenia wzięła słomiany kapelusz podszyty taftą, a po tém ojciec i córka zeszli na rynek
— »Gdziesz idziesz tak rano, rzekł notaryusz Cruchot, który spotkał pana Grandet.
— »Zobaczyć jedne rzecz, odpowiedział stary, zgadując powód porannéj przechadzki pana Cruchot.
Gdy ojciec Grandet szedł zobaczyć jedną rzecz, notaryusz wiedział z doświadczenia, iż zawsze może coś na tém zarobić. A więc poszedł z nim razem.
— »Pójdź Cruchot: rzekł Grandet do notaryusza: ponieważ jesteś moim przyjacielem, pokażę ci jakie to jest głupstwo sadzić topole w dobrym gruncie.
Cruchot wytrzyszczył oczy. Jakto, rzekł, za nic masz sześćdziesiąt tysięcy franków, które dostałeś za topole zasadzone na łąkach?
Eugenia słuchała, nie wiedząc że nadchodzi najuroczystsza chwila w jéj życiu, że notaryusz ściągnie na nią samowładny ojcowski wyrok.
Przyjacielu: rzekł Grandet, dochodząc do przepysznych łąk, gdzie trzydziestu rzemieślników wykopywało, pieńki i równało ziemię zajętą wprzódy przez topole; przyjacielu, zobacz ile gruntu zabiera topola; porachuj ile siana przez to straciłem, iłebym miał za nie przez lat czterdzieści, a zobaczysz żem stracił przeszło czterdzieści tysięcy franków. Teraz bedę sadził topole nad samym brzegiem rzęki. Niechaj sic żywią kosztem publicznym.
Osłupiały Cruchot, gotów, był upaśdź na kolana przed ojcem Grandet.
— »To rzecz jasna, rzekł, topole trzeba sadzić tylko na złych gruntach.
— »Tak jest panie odpowiedział bednarz.
Eugenia spoglądała na wspaniały krajobraz Loary, nie słuchając rachuby ojcowskiéj; lecz zdaleka nadstawiła ucha, dosłyszawszy, iż notaryusz rzekł do swojego klienta:
— »J cóż!. sprowadziłeś zięcia z Paryża? w całém mieście gadają o twoim synowcu; zapewne wkrótce będę pisał intercyzę, ojcze Grandet.
— »Za.. za.. bar... rdzo wcześnie wy.. wy...brałeś się z tem: odpowiedział Grandet jąkając się, tak to czynił w ważnych okolicznościach: o..o..toż mój stary to.. to...warzyszu powiem o.. o... twarcie, iż wołałbym utopie moja córkę w Loarze, niżeli wydać ja zamomo..jego ku., ku., kuzyna; możesz to oznajmić. Ale nie, nie.. chaj świat gada.
Ta odpowiedź nabawiła prawie zawrotu głowy Eugenia. Dalekie nadzieje już zaczynały powstawać w jéj sercu, przyszły do skutku, zbliżyły się i utworzyły pęk kwiatowy który ujrzała podcięty i leżący na ziemi. Od dnia wczorajszego przywiązała się do Karola, wszystkiemi ogniwami szczęścia łączącego dusze, a teraz cierpienie jeszcze je wzmocni. Nie jestże to szlachetném przeznaczeniem kobiety, iż ją więcéj, wzrusza niedola, aniżeli świetność losu? Jakimże sposobem uczucie ojcowskie zgasnąć mogło w sercu jéj ojca? Jakiegoż występku dopuścił się Karol? Tajemnicze pytania!.. Jej powstająca miłość, już się otaczała tajemnicą. Za powrotem, nogi drżały pod nią, a stara i ciemna ulica, tak miła dla niéj przed chwilą, była teraz posępna i oddychała na niéj tym smutkiem, jakim ją czas i okoliczne przedmioty nacechowały.
O kilka kroków od domu, wyprzedziła ojca i czekała przy bramie. Ale Grandet widząc w ręku notąryusza, gazety z dzisiejszéj poczty, rzekł: »Jakże stoją papiery?
— »Nie chcesz mię słuchać Grandet, odpowiedział Cruchot. Spiesz się, kupuj papiery; w przeciągu dwóch lat zarobisz dwadzieścia na sto, oprócz doskonałego procentu, pięć tysięcy franków od osiemdziesięciu tysięcy. Stoją 80 i pół fr.
— »Zobaczymy to: odpowiedział Grandet.
— »Mój Boże! rzekł notaryusz.
— »I cóż takiego, zawołał Grandet, kiedy Cruchot kładł mu przed oczy dziennik, mówiąc: »Czytaj ten artykuł:
Pan Grandet, jeden z najznaczniejszych negocyantów w Paryżu, zastrzelił się wczoraj po wyjściu z giełdy. Posłał prezydentowi izby deputowanych swoją dymissyą i również złożył urząd sędziego te trybunale handlowym. Zniszczyło go bankructwo panów A. i S. jego ajenta wexlu i notaryusza. Pan Grandet posiadał tak wielki szacunek i poważanie, iż bez wątpienia byłby znalazł pomoc u kupiectwa Paryzkiego. Żałować trzeba, ze ten człowiek rzeczywiście szanowny, uległ pierwszemu popędowi rozpaczy, etc.
— »Wiedziałem o tém: rzekł Grandet do notaryusza.
Na tę odpowiedź, dreszcz przeniknął Cruchota, który mimo swojéj notaryuszowskiéj obojętności, zadrżał myśląc, iż może Grandet z Paryża, daremnie błagał dziewięciu milionów Grandeta z Saumur.
— »A jego syn, wczoraj tak wesoły... — »Jeszcze nie wie o niczem, odpowiedział Grandet, z takąż samą spokojnością.
— »Żegnam cię panie.
Cruchot zrozumiał wszystko i poszedł zaspokoić prezydenta de Bonfons.
Za powrotem, pan Grandet zastał już gotowe śniadanie. Pani Grandet już siedziała na swojém miejscu i robiła rękawki na drutach; Eugenia uściskała ją z tém żywém wywnętrzeniem serca, jakie wzbudza w nas tajemny smutek.
— »Możecie państwo jeśdź: rzekła Barbara, zbiegając po schodach. Dziecię śpi jak herubinek. Jakże jest piękny z zamkniętemi oczyma! weszłam, zawołałam na niego. Nie przebudził się.
— »Niechaj śpi, rzekł pan Grandet, aż nazbyt wcześnie obudzi się, aby usłyszeć smutne wiadomości.
— »Cóż takiego? zapytała się Eugenia; kładąc w filiżankę dwa małe kawałeczki cukru. Starzec sam rąbał je, kiedy nie miał nic ważniejszego do czynienia.
Pani Grandet, nie śmiała zapytać sic o to.
— »Jego ojciec zastrzelił się.
— »Mój stryj! rzekła Eugenia.
— »Biedny młodzieniec! zawołała pani Grandet.
— »Tak jest, biedny, nie ma ani szeląga, przydał stary.
— »I cóż! śpi jak gdyby był królem świata: rzekła Barbara łagodnym tonem.
Eugenia przestała jeść. Ścisnęło się jej serce tak, jak ściska się, kiedy litość obudzona nieszczęściem ukochanéj osoby, powstaje w sercu kobiety. Biedna dziewczyna płakała.
— »Nie znałaś twojego stryja? rzekł do niéj ojciec: rzucając na nią to spojrzenie tygrysie, które rzuca zapewne na swoje stosy złota: dla czegóż płaczesz?
— »Ależ panie, rzekła służąca, któżby nie ulitował się nad tym biednym młodzieńcem, który śpi jak drewno, nie wiedząc co go spotkało?
— »Nie mówię do ciebie Barbaro, trzymaj język za zębami.
Eugenia nauczyła się w téj chwili, że kobieta która kocha, powinna taić swoje uczucia. Nie, odpowiedziała.
— »Dopóki nie powrócę, nic mu nie powicie. Muszę wytknąć rów na moich łąkach. Przyjdę o dwunastéj na drugie śniadanie, a po tém pogadam z moim synowcem o jego interessach.
»Ty zaś mościa panno Eugenio, jeżeli za tym elegancikiem płaczesz, dosyć już tego moje dziecię. Popłynie sobie precz, precz, do Indyów. Już go nie zobaczysz...
Stary wziął rękawiczki, włożył je ze zwyczajną spokojnością i wyszedł.
— »Ach! mamo, nie zniosę tego! zawołała Eugenia, sama pozostawszy z matką. Nigdy jeszcze tyle nie cierpiałam.
Pani Grandet widząc bladość córki, otworzyła okno dla wpuszczenia świeżego powietrza.
— »Lepiej mi jest, rzekła po chwili.
— »To nadzwyczajne wzruszenie osoby na pozór zimnéj i spokojnéj, wywarło swój wpływ na panią Grandet; spojrzała na córkę z tém współuczuciem, które posiadają matki dla przedmiotu ich czułości i wszystko odgadła. Ale też nawet owe sławne dwie siostry, przywiązane jedna do drugiéj przez pomyłkę przyrodzenia, nie były tak ściśle połączone, jak Eugenia i jéj matka, zawsze siedzące razem w téj framudze okna, razem bywające w kościele i śpiące razem w jedném powietrzu.
— »Moje biedne dziecię, rzekła pani Grandet, opierając głowę Eugenii na swojém łonie.
Na te słowa, młoda dziewczyna podniosła głowę, spojrzeniem zapytała matkę, tajemnie zgłębiła jej myśli i rzekła do niéj:
— »Po cóż wysyłać go do Indyów? Jeśli jest nieszczęśliwym, czyliż nie powinien pozostać u nas? Nie jestże naszym najbliższym krewnym.
— »Tak jest moje dziecię, to rzecz naturalna, ale twój ojciec ma swoje powody; powinniśmy szanować je.
Matka i córka usiadły w milczeniu i obie zaczęły pracować, ale przejęta wdzięcznością za najczulszą troskliwość matki, Eugenia pocałowała ją w rękę i rzekła:
— »Jakże jesteś dobrą! kochana mamo!
Słowa te rozjaśniły starą twarz matki, zwiędniałą skutkiem długich boleści.
— »Czy ci się podobał? zapytała się Eugenia.
Pani Grandet odpowiedziała uśmiechem, a po chwili milczenia rzekła po cichu.
— »Czyliżbyś go już kochała? To byłoby źle.
— „Źle! powtórzyła Eugenia, a to dla czego? Podoba ci się, podoba się Barbarze, dla czegóżbymnie się nie podobał? Słuchaj mamo, nakryjmy dla niego do śniadania.
Porzuciła robotę, jéj matka uczyniła toż samo, mówiąc. »Jesteś szalona!...
Ale sama usprawiedliwiała córkę, podzielając jéj płochość.
Eugenia zawołała na Barbarę.
— „Czegóż pannie jeszcze potrzeba?
— »Barbaro, będziesz miała śmietankę na południe?
— »O! tak, będzie na południe, odpowiedziała stara służąca.
— „A więc zrób tęgą kawę; pan de Grassins mówił że robią tęgą kawę w Paryżu. Wsyp jéj wiele.
— »A zkądże jéj wezmę?
— »Kup. — „A jeżeli mię spotka jegomość?
— »Jest na łąkach.
— »Biegnę. Ale pan Grondard spytał się czyli trzéj magowie zajechali do nas, gdy mi przedawał świecę. Całe miasto wiedzieć będzie o naszych zbytkach.
— »Jeżeli twój ojciec dowie się o tém, rzekła pani Grandet, gotów jest nas obić.
— »A więc obije nas, klęcząc przyjmiemy jego razy.
Pani Grandet wzniosła oczy do nieba. Barbara wzięła czepek i wyszła. Eugenia wyjęła świeże nakrycie i poszła po kilka gron winnych, które zawiesiła na sznurkach pod strychem. Lekko stąpała po korytarzu, żeby nie obudzić swego kuzyna i nie mogła wstrzymać się od posłuchania przy drzwiach, jak lekko oddycha przez sen.
»Nieszczęście czuwa wtenczas gdy on zasypia« rzekła do siebie. Potém, wzięła najzieleńsze liście winne, ułożyła winogrona tak troskliwie, jakby to mógł uczynić stary marszałek dworski i z tryumfem przyniosła je na stół. Zabrała z kuchni gruszki które jéj ojciec odliczył, ułożyła je w piramidę pomiędzy liśćmi, chodziła, wracała, skakała. Byłaby zrabowała cały dom ojcowski, ale miał klucze od wszystkiego. Barbara powróciła ze dwoma świeżemi jajami; na ich widok Eugenia ledwie że jéj nie uściskała.
— »Dzierżawca la Lande miał je w koszyku, prosiłam o nie i dał mi je, poczciwy stary.
Nareście po dwu godzinach starania, podczas których Eugenia po dwadzieścia razy wstała od roboty, aby zobaczyć jak się kawa gotuje i usłyszéć czyli kuzynek już wstaje, urządziła przecież śniadanie dosyć proste, ale które straszliwie sprzeciwiało się zastarzałym zwyczajom ich domu. Śniadanie drugie jedli zawsze stojący; każdy brał kawałek chleba z masłem, owoc i szklaneczkę wina. Widząc stół zastawiony przy kominku, krzesło przed nakryciem dla swego kuzyna, dwa talarze owoców, butelkę wina, chleb i cukier w cukierniczce, Eugenia drzeć zaczęła, gdyż dopiero wtedy pomyślała, co powie jéj ojciec, jeźli wejdzie w téj chwili. Dla tego też, często spoglądała na zegar, rachując, czyli jéj krewny będzie mógł zjeść śniadanie przed powrotem starego.
— »Bądź spokojna Eugenio! jeżeli twój ojciec przyjdzie, ja wszystko biorę na siebie.
— »Ach! moja dobra matko, zawołała, nie kochałam cię tyle, ile powinnam.
Karol nachodziwszy się nucąc po izbie, zszedł nareście. Szczęściem, była dopiero godzina jedenasta. Wystroił się z taką zalotnością, jak gdyby znajdował się w zamku swojéj Anusi. Wszedł z tą miną uprzejmą i wesołą, która tak dobrze przystoi młodzieży, a która smutną radość wznieciła w Eugenii. Za żart wziął zniszczenie swoich marzeń i wesoło przywitał stryjenkę.
— »Czyś dobrze spała kochana stryjenko? a ty moja kuzynko?..
— »Dobrze, ale pan?... rzekła pani Grandet.
— »Ja? najdoskonaléj.
— »Musisz bydź głodnym, siadaj panie do śniadania: rzekła Eugenia.
— »Ale ja nie jadam śniadania przed południem, gdyż o tym czasie wstaję. Jednakże tak źle jadałem w oberżach, iż chętnie usłucham twojego zaproszenia. Oprócz tego...
To mówiąc, wyjął najpiękniejszy zegarek cylindrowy, jaki kiedykolwiek wyszedł z ręki Bregueta.
— »Ale jest dopiero jedenasta! wstałem bardzo wcześnie.
— »Bardzo wcześnie! rzekła pani Grandet.
— »Tak jest; chciałem ułożyć moje rzeczy. Dobrze więc, chętnie zjadłbym co, naprzykład kawałek kapłona, kuropatwę.
— »Matko Boska! zawołała Barbara na te słowa.
»Kuropatwę, mówiła do siebie Eugenia i byłaby oddała za kuropatwę wszystko co posiada.
— »Usiądź, rzekła stryjenka.
Elegant usiadł na krześle, od niechcenia, jak ładna kobieta na sofie. Eugenia i pani Grandet przystawiły sobie krzesła i usiadły obok niego, przy kominku.
— »Czy zawsze tu siedzicie? rzekł Karol, uważając, że sala jeszcze jest brzydsza w dzień aniżeli przy świetle.
— »Zawsze, odpowiedziała Eugenia patrząc na niego, z wyłączeniem czasu winobrania. Wtedy pomagamy Barbarze i mieszkamy w dawném opactwie.
— »Nigdy nie wychodzicie na przechadzkę?
— »Czasem, w niedzielę po nieszporach, kiedy jest pogoda: powiedziała pani Grandet: idziemy na most, albo tez na łąki kiedy sprzątają siano.
— »Czy macie teatr?
— Co? teatr! zawołała pani Grandet, czy nie wiesz pan że to jest grzech śmiertelny, chodzić na teatr?
— »Proszę pana: rzekła Barbara, przynosząc jaje: dajemy ci kurczęta w skorupce.
— »O! świeże jaja: zawołał Karol, który jak ludzie nazwyczajeni do zbytku już nie myślał o kuropatwie. Ale to rzecz przedziwna. Czy jest masło... moje dziecię?
— »Co? masło! a więc nie będziesz miał placka: rzekła służąca.
— »Ale dajże masła Barbaro! zawołała Eugenia.
Młoda dziewczyna przypatrywała się kuzynowi, jak krajał kawałki chleba i umaczane jadł ze smakiem, podobnie jak czuła dziewczyna Paryzka przysłuchuje się melodrammie w któréj przezwycięża niewinność. To prawda, że Karol wychowany przez matkę, przyjemną kobietę, wydoskonalony, przez modną damę, miał te ruchy zalotne, wytworne, wdzięczne, jak ruchy modnéj kobiety. Politowanie i czułość młodéj dziewczyny, wpływ magnetyczny wywiera. Dla tego też, Karol widząc że jest przedmiotem troskliwości swojéj krewnéj i ciotki, nie mógł tego wpływu uniknąć. Zwrócił na Eugenią jedno z tych spojrzeń jaśniejących dobrocią i pieszczotami, spojrzenie które się zdawało uśmiechać. Postrzegł, wpatrując się w nią, doskonałą harmonią rysów jéj czystéj twarzy, jéj niewinnéj postawy i czarownego blasku jéj oczu, w których błyszczały młode myśli miłosne, wolne od wszelkich żądz cielesnych.
— »Dalibóg, moja kochana kuzynko, gdybyś była w wielkiéj loży w teatrze Opery, ubrana modnie i pięknie, zaręczam ci że stryjenka wtedy miałaby słuszność, gdyżby nie jedna kobieta z twoéj przyczyny dopuściła się grzechu zazdrości.
Ten komplement przeniknął serce Eugenii i wzbudził w niém radosne bicie.
— »Ach! mój kuzynku! żartujesz sobie z biednéj parafianki.
— »Gdybyś mię znała kuzynko, wiedziałabyś iż nie cierpię szyderstwa, ostudza i osusza serce, obraża wszystkie uczucia...
I bardzo zręcznie połknął kawałeczek chleba z masłem.
— »Nie mam bez wątpienia tyle dowcipu, ile potrzeba do wyszydzania drugich, i to mi bardzo szkodzi. W Paryżu zabijają człowieka, mówiąc: »Ma dobre serce.» To znaczy: »Biedny chłopiec tak jest głupi jak nosorożec.« Ale ponieważ jestem bogaty i wiedzą że o dwanaście kroków, w pojedynku, zastrzelę przeciwnika, szanują mię przeto.
— »To co mówisz mój synowcze, oznacza dobre serce.
— »Masz piękny pierścionek, rzekła Eugenia, czy pozwolisz obejrzeć go?
Karol wyciągnął rękę i zdjął pierścionek. Eugenia zarumieniła się, dotykając końcem palców, różowych paznokci swego kuzynka.
— »Patrz moja matko, jak piękna robota.
— »Ach! jak tu dużo złota; rzekła Barbara, przynosząc kawę.
— »Cóż to jest? zapytał się Karol ze śmiechem, na widok podłużnego garczka, szarego po wierzchu, polewanego wewnątrz, osypanego popiołem; wgłębi którego jeszcze wrzała kawa, świeżo odstawiona od ognia.
— »Jest to gotowana kawa, rzekła Barbara.
— »Ach! moja kochana stryjenko, przynajmniéj zostawię u was dobroczynny ślad mego pobytu, Nauczę was robić dobrą kawę, w maszynie Chapsala.
I usiłował wytłomaczyć im skład maszynki Chapsala.
— »O ho! tyle jest ziem do roboty, rzekła Barbara, iżby i spamiętać niepodobna. Nigdy nie będę gotować kawy takim sposobem; a któżby nazrzynał paszy dla krów przez ten czas?
— »Ja będę ją robić, rzekła Eugenia.
— »Dziecko! rzekła pani Grandet, spoglądając na córkę.
Na te słowa, przywodzące na pamięć zmartwienie, które już, już miało spaśdź na nieszczęśliwego młodzieńca, trzy kobiety umilkły i spojrzały na niego z politowaniem, które go zadziwiło.
— »Cóź ci to jest kuzynko?
— »Cyt! rzekła pani Grandet do Eugenii, już gotowéj do mówienia. Wiesz moja córko, że twój ojciec ma powiedzieć panu...
— »Karolowi, rzekł młody Grandet.
— »Masz imię Karol. Jest to piękne imię, rzekła Eugenia.
Nieszczęścia które przeczuwamy, zdarzają się prawie zawsze. Barbara, pani Grandet i Eugenia, myśląc ze drżeniem o powrocie starego bednarza, usłyszały uderzenie młotkiem, aż nazbyt im znajome.
— »Mój ojciec idzie, rzekła Eugenia.
Wzięła cukierniczkę, zostawiwszy parę kawałków cukru na obrusie. Barbara zabrała talerz z jajami. Pani Grandet zerwała się przestraszona. Ten paniczny przestrach, zadziwił Karola.
— »Cóż ci to jest? zapytał się.
— »Mój ojciec! rzekła Eugenia.
— »I cóż?
Pan Grandet wszedł, spojrzał na stół, na Karola i zobaczył wszystko.
— »Hą! ha! uraczyliście mego synowca. To dobrze. Kiedy kot biega po dachach, myszy tańcują po pokoju.
»Uraczyli! pomyślał Karol, nie mogąc dorozumieć się sposobu życia i obyczajów tego domu.
— »Podaj mi szklankę Barbaro, rzekł stary.
Eugenia przyniosła szklankę. Pan Grandet wyjął z kieszonki nożyk w róg oprawny, ukroił kawałek chleba, lekko pociągnął go masłem i jadł stojący. Tymczasem Karol słodził kawę. Pan Grandet postrzegł kawałki cukru, spojrzał na żonę, która zbladła i wstała, postąpił o trzy kroki i rzekł jéj do ucha:
— »Zkądżes wzięła tyle cukru?
— »Barbara kupiła go na mieście.
Niepodobna wyobrazić sobie jak mocno obchodziła ta scena wszystkie trzy kobiety, gdyż Barbara wyszła z kuchni i zaglądała do sali, słuchając co z tego wyniknie.
Karol skosztował kawy, była za gorzka dla niego; szukał cukru.
— »Czego chcesz mój synowcze? rzekł starzec:
— » Cukru.
— »Dolej mleka, odpowiedział stary, a kawa osłodzi się.
Na te słowa, Eugenia wzięła cukierniczkę i postawiła ją na stole. Zaiste, Paryżanka, która dla ułatwienia ucieczki kochankowi swojemu, słabemi rękami trzyma jedwabną drabinkę, nie mniejszą ma odwagę, jaką miała Eugenia, kładąc cukierniczkę na stole. Kochanek wynagrodzi swoją Paryżankę, która mu z dumą pokaże piękną rękę zranioną, i każdą żyłkę obleje łzami. Karol zaś nigdy nie miał poznać, jak mocne wzruszenie rozdzierało serce jego kuzynki, uderzonéj spojrzeniami starego bednarza, jakby gromem.
— »Nie jesz? moja żono.
Biedna niewolnica zbliżyła się, miłosiernie ukroiła kawałeczek chleba i wzięła gruszkę.
Eugenia śmiało podała ojcu winogrona i rzekła: — »Pokosztujże moich winogron ojcze. Mój kuzynie, będziesz jadł nie prawdaż? Dla ciebie przyniosłam te piękne grona.
— »O! jeźli temu nie zaradzę, zrabują dla ciebie cały Saumur, mój synowcze. Gdy zjesz, pójdziemy razem do ogrodu, mam ci oznajmić dosyć smutne wiadomości.
— Smutne mój stryju?... od śmierci mojéj biednéj matki:..
Na te słowa zmienił się głos jego.
»Żadnego nieszczęścia przewidywać nie mogę.
— »Mój synowcze, któż może znać zmartwienia, jakiemi podoba się Bogu nas dotknąć? rzekła do niego: ciotka.
— »Ta! ta! ta! rzekł pan Grandet, wszystko jest głupstwem. Z żalem patrzę mój synowcze na twoje białe delikatne ręce. Takiemi to rękami zbierają się talary, mówił daléj, pokazując grube i szerokie ręce swoje. Nawykłeś kłaśdź nogi w skórę z któréj my robiemy pugilaresy na bilety bankowe. Źle to jest, źle!
— »Cóż to ma znaczyć mój stryju? ani słowa nie rozumiem.
— »Pójdź: rzekł pan Grandet, dopijając reszty wina ze szklanki i otwierając drzwi.
— »Móy kuzynie, miej odwagę.
Na głos Eugenii, przestrach przeniknął Karola i poszedł niezmierną udręczony obawą, za swoim straszliwym stryjem.
Eugenia, jéj matka i Barbara, poszły do kuchni podniecane niezwalczoną ciekawością i chcąc przynajmniéj oczyma ścigać dwóch aktorów sceny, mającéj odbyć się w małym wilgotnym ogródku.
Pan Grandet z razu szedł milcząc, obok swego synowca; nie troszczył się o to jakim sposobem objawi mu śmierć jego ojca, ale doznawał niejakiego politowania, wiedząc, że Karol jest bez grosza i szukał wyrazów, któremiby osłodził wyrażenie tej okrutnéj prawdy.
»Postradałeś twojego ojca« nic to jeszcze nie znaczyło. Ojcowie umierają wprzódy niżeli ich dzieci.
Ale »jesteś bez majątku, bez szeląga!» Wszystkie nieszczęścia świata zebrały się w tych słowach.
I po trzeci raz zawracał się środkowa ulicą. W wielkich okolicznościach życia, dusza nasza mocno przywiązuje się do miejsc, gdzie radość albo nieszczęście na nas spada. Dla tego też, Karol przypatrywał się z szczególniejszą uwagą, bukszpanom tego ogródka, pożółkłym liściom, uszkodzonym murom, dziwacznemu kształtowi drzew owocowych: szczegóły te miały na zawsze pozostać w jego pamięci, wiecznie złączone z tą najważniejszą godziną jego życia.
— »Jest dziś ciepło i pogoda, rzekł pan Grandet, wciągając w siebie powietrze.
— »Tak jest moj wuju, lecz...
— »Otóż moj chłopcze, rzekł stryj, mam bardzo złe wiadomości dla ciebie. Twój ojciec jest bardzo źle....
— »Dla czegóż tu jestem? rzekł Karol: Barbaro! zawołał, biegnij po konie na pocztę!
»Znajdę w mieście jaki koczyk lub bryczkę: przydał obracając się do stryja, który stał nieporuszony.
— »Konie i powóz na nic się nie przydadzą, odpowiedział Grandet.
Karol oniemiały zbladł i wlepił oczy w pana Grandet.
— »Tak jest mój synowcze, zgadujesz. Umarł. Ale to nic. Jest jeszcze coś ważniejszego. Zastrzelił się.»
— »Mój ociec!
— »Tak jest. Ale to nie. Dzienniki piszą o tém, jak gdyby to do nich należało. Czytaj.
I pan Grandet podał mu nieszczęśliwą gazetę.
W téj chwili, biedny młodzieniec, jeszcze dziecię, jeszcze w tym wieku, w którym uczucia objawiają się z prostotą, zalał się łzami.
»To dobrze, rzekł do siebie Grandet. Przestraszał mię wzrok jego. Płacze, nic mu nie będzie.
— »To jeszcze nic, mój biedny synowcze, odpowiedział Grandet, nie wiedząc czy go Karol słucha, to jeszcze nic, pocieszysz się; ale...
— „Nigdy! nigdy! mój ojciec! mój ojciec! — »Stracił wszystko, nie masz ani grosza.
— »Cóż mię to obchodzi! Gdzież jest mój ojciec! mój ojciec!
Płacze i łkania Karola okropnie rozlegały się między morami ogródka. Trzy kobiety przejęte litością, płakały: łzy bowiem tak są zaraźliwe jak śmiech. Karol nie słuchając dalszéj mowy stryja, wybiegł na podwórze, trafił na schody, wszedł do swego pokoju i rzucił się na łóżko, twarzą do posłania, aby mógł płakać swobodnie, zdala od swoich krewnych.
— »Niechaj przejdzie pierwsza ulewa: rzekł pan Grandet, wracając do sali, gdzie Eugenia i jéj matka szybko zasiadły na swoich miejscach i pracowały drżącą ręką, wprzódy otarłszy sobie oczy.
Eugenia zadrżała, słysząc że Pan Grandet mówi tym sposobem o najświętszéj ze wszystkich boleści, i w téj chwili zaczęła sądzić swojego ojca. Łkania Karola, chociaż przytłumione, rozlegały się po całym domu, a jego ciężkie skargi, jak gdyby z pod ziemi wychodzące, ustały dopiero wieczorem, osłabnąwszy stopniami.
— »Biedny młodzieniec! rzekła pani Grandęt.
Nieszczęśliwe wykrzyknięcie! Stary spojrzał na żonę, na Eugenią, i na cukierniczkę, a przypominając sobie nieszczęśliwe śniadanie przygotowane dla biednego kuzyna, stanął w środku sali.
— »Ha! spodziewam się: rzekł ze zwyczajną spokojnością: że zaprzestaniesz téj szczodrobliwości mościa pani Grandet. Nie po to daję ci MOJE pieniądze: abyś pasła cukrem tego młodego trzpiota.
— »Moja matka wcale temu niewinna, rzekła Eugenia: ja to sama...
— »Czy dla tego że jesteś pełnoletnia, rzekł Grandet przerywając córce, chciałabyś sprzeciwiać się mojéj woli? Pamiętaj Eugenio!...
— »Mój ojcze, synowi twego brata nic nie powinno brakować.
— »Ta! ta! ta! rzekł bednarz coraz to odmiennym tonem, to syn mojego ojca, to znowu mój siostrzeniec.. Karol niczém nie jest dla nas, nie ma ani szeląga; jego ojciec zbankrutował. A kiedy ten elegancik wypłacze się do woli, musi wynieść się z mojego domu, gdyż nie chcę, aby go do góry nogami przewrócił.
— nCóźto się znaczy zbankrutować? zapytała się Eugenia.
— „Zbankrutować! odpowiedział ojciec; jest to popełnić najchaniebniejszy czyn, jaki tylko może zniesławić człowieka.
— „Musi to bydź wielki grzech, rzekła pani Grandet i mój brat będzie potępionym.
Pan Grandet ruszył na to ramionami.
Bankructwo, Eugenio jest kradzieżą, którą na nieszczęście prawo bierze pod swoją opiekę. Ludzie powierzyli swoje towary Wilhelmowi Grandet, ufając jego honorowi i poczciwości, on wziął wszystko i nic im nie zostawił, prócz oczu do opłakiwania ich straty. Rozbójnik na publicznym gościńcu, lepszy jest od bankruta: uderza na ciebie, możesz się bronić, naraża swoje życie, ale bankrut... Krótko mówiąc, Karol jest okryty niesławą;
Te wyrazy odbiły się W szlachetnym sercu Eugenii, i spadły na nie całym ciężarem swoim. Nie znała ani maxym świata, ani jego podstępnych rozumowań, ani jego sofizmatów; miała tylko proste wyobrażenie rzetelności. Uwierzyła więc w okropne wytłómaczenie bankructwa, które ojciec z umysłu uczynił, nie wskazując różnicy między bankructwem mimowolném, a wyrachowaném.
— »Jakże to mój ojcze, nie mogłeś odwrócić tego nieszczęścia?
— »Mój brat nie zasięgał mojéj rady. Oprócz tego, winien jest trzy miliony.
— »Cóż to jest milion mój ojcze? zapytała się w prostocie swojéj, jak dziecię, które mniema, że natychmiast znajdzie to czego pragnie.
— »Trzy miliony! rzekł Grandet, jest to trzy miliony sztuk dwudziesto soldowych, a trzeba pięciu sztuk dwudziesto soldowych, aby było pięcfranków.
— »Mój Boże! mój Boże! zawołała Eugenia, jakimże sposobem stryj mój posiadał trzy miliony? Czy jest druga osoba we Francyi, która może posiadać trzy miliony?
Stary Grandet głaskał sobie podbródek i uśmiechnął sic na to zapytanie.
— »Ale cóż się stanie z moim kuzynem Karolem?
— »Popłynie do Jndyów i tam stosownie do życzenia swego ojca będzie starał się zrobić majątek.
— »A czy ma pieniądze na tę podroż?
— »Zapłacę za niego... aż do Nantes. Eugenia uścisnęła ojca za szyje.
— »Ach mój ojcze! mój kochany ojcze! jakżeś jest dobry!
To uściśnięcie zawstydziło pana Grandet, albowiem sumienie udręczało go trochę.
— »Czy wiele potrzeba czasu na zebranie miliona? zapytała się.
— »Tam do kata! rzekł bednarz: wiesz co jest luidor, trzeba pięćdziesiąt tysięcy luidorów na jeden milion.
— »Mamo, będziemy odprawiać nowennę za niego.
— »Myślałam o tém, rzekła matka.
— »Tak, tak, próżny wydatek. Czy mniemacie, że tu są tysiące i sta?
W téj chwili, jęk jeszcze bardziej przytłumiony i żałośniejszy niż inne, rozległ się po całym domu i strachem przeniknął Eugenią, i pannę Grandet.
— »Barbaro, rzekł pan Grandet, pójdź zobacz, czy się nie zabija.
— »A wy obie: mówił dalej obracając się do żony i córki, które na jego słowa zbladły z przestrachu: nie róbcie głupstw. Wychodzę; zajrzę do tych Holendrów, co przyjechali po nasze winobranie: a potém pogadam o tém wszystkiém z panem Crachot.
Wyszedł. Gdy zamknął drzwi za sobą, córka i matka odetchnęły swobodniéj. Aż dotąd, Eugenia nigdy nie doznawała przymusu i trwogi na widok ojca, ale od kilku godzin, zmieniły się jéj uczucia i wyobrażenia.
— »Mamo! Wieleż luidorow kosztuje beczka wina?
— »Twój ojciec przedaje swoje po sto piędziesiąt, aż do dwóchset franków za beczkę, czasem nawet bierze i trzysta jak słyszałem.
— »A więc gdy zbierze tysiąc czterysta beczek...
— »Dalibóg moje dziecię, nie wiem ile to czyni; twój ojciec nigdy mi o tém nie powiada.
— »Papa musi bydź bogaty.
— »Może. Ale pan Cruchot powiadał mi, że przed dwoma laty kupił Froidfond. Musiał na to wydać pieniądze.
Eugenia nie mogąc nic więcéj zrozumie,ć zaprzestała rachować.
— »Ani mię widział biedaczek: rzekła Barbara. Leży na łóżku jak ciołek, a płacze jak Magdalena, aż się człowiekowi na płacz zbiera. Cóż sic stało temu paniczowi?
— »Pójdźmy pocieszyć go mamo, a jeźli zapukają, wrócimy na dół.
Pani Grandet nie mogła oprzeć sic naleganiu córki. Eugenia była szczytna w téj chwili! była kobietą!
Obie, z bijącém sercom weszły do pokoju Karola. — Drzwi były otwarte. Biedny młodzieniec nic nie widział i nie słyszał. Zalany łzami, wzdychał i jęczał.
— »Jak on kocha swego ojca, rzekła Eugenia po cichu.
W dźwięku jéj głosu nie podobna było nie poznać nadziei serca, mimo wiedzy przejętego miłością. Dla tego też, pani Grandet rzuciła na nią macierzyńskie spojrzenie i rzekła po cichu: »Strzeż się córko, mogłabyś go kochać.
— Kochać! ach! gdybyś wiedziała matko co rzekł mój ojciec.
Karol obrócił się, postrzegł swoją stryjenkę i kuzynkę.
— »Postradałem mojego ojca! mojego biednego ojca! Gdyby przynajmniéj był mi powierzył tajemnicę swego nieszczęścia, bylibyśmy razem pracowali aby temu zaradzić. O Boże! mój dobry ojciec! Spodziewałem się że go wkrótce zobaczę i zdaje mi się żem go dość obojętnie pożegnał. Łkania przerwały mu głos.
— »Będziemy błagać Boga za niego, rzekła pani Grandet. Poddaj się woli nieba.
— »Mój kuzynie, rzekła Eugenia, nabierz odwagi, twoja strata niczém nie da się wynagrodzić. A więc teraz pamiętaj o ocaleniu twego honoru.
Z tym instynktem, z tym dowcipem, właściwym samym tylko kobietom kiedy chcą nas pocieszać, Eugenia usiłowała rozerwać boleść swego kuzyna, zwracając jego myśli na siebie samego.
— Mego honoru! zawołał młody człowiek zrywając się z łóżka; usiadł na jego krawędzi i założył ręce.
— »Ha! to prawda! Moj ojciec zbankrutował.
Krzyknął przeraźliwie i twarz rękami zasłonił.
— »Zostawcie mię, zostawcie mię.” O Boże, o Boże! przebacz mojemu ojcu, musiał wiele wycierpiéć.
Okropną i zajmującą razem była ta boleść młodego człowieka, boleść młoda, prawdziwa, bez rachuby, bez wstecznéj myśli. Proste serce Eugenii i pani Grandet zrozumiało ją. Kiedy Karol skinął na nich aby go zostawiły samemu sobie. Obie kobiety zeszły do sali dolnéj, usiadły w milczenia przy oknie i pracowały przez godzinę, nie wyrzekłszy ani słowa. Eugenia rzuciwszy ukradkowe spojrzenie na rzeczy Karola, to spojrzenie młodych dziewczyn które wszystko widzą w mgnieniu oka, postrzegła ładne drobiazgi, jego toaletę, nożyczki, brzytwy wysadzane złotem, a te płody zbytku widziane pośród boleści, uczyniły Karola jeszcze bardziéj zajmującym, przez, sprzeczność może. Żadne jeszcze tak ważne zdarzenie, żaden widok tak drammatyczny, nie uderzył wyobraźni tych, dwóch kobiet, żyjących ciągle w spokojności i ciszy.
— »Mamo! rzekła Eugenia, nosić będziemy żałobę po moim stryju.
— »Twój ojciec wyrzecze o tém: odpowiedziała pani Grandet.
I znowu milczały. Pierwszem żądaniem téj dziewczyny godnéj uwielbienia, było to, aby podzielać mogła żałobę swego kuzyna.
Około czwartej, silne zapukanie do bramy zabrzmiało aż w sercu pani Grandet.
— »Cóż — się stało twojemu ojcu? rzekła córka.
Winnicarz wszedł uradowany. Zdjął rękawiczki, zacierał ręce tak mocno, iż byłby sobie zdarł skore, gdyby trochę miał delikatniejszą. Przechadzał się, spoglądał jaka jest pogoda. Nareście wyrwała mu się jego tajemnica.
— Moja żono: rzekł, nie jąkając się — złapałem ich wszystkich; przedałem nasze wina. Holendrzy i Belgowie mieli odjechać dziś rano, przechadzałem się przed ich oberżą, niby to gawroniąc się. Ten faktor co go to znasz przyszedł do mnie. Właściciele wszystkich winnic, trzymają się w cenie, i chcą czekać. Nie przeszkadzałem temu? Nasz Holender był w rozpaczy. Postrzegłem to. Zrobiliśmy interes. Kupił nasze winobranie po sto talarów za beczkę, w połowie za gotowiznę. Zapłacił mi złotem. Wexle podpisał i oto jest sześć luidorów dla ciebie. Za trzy miesiące cena win spadnie.
Te ostatnie słowa wyrzekł tonem spokojnym, ale tak szyderczym, iż mieszkańcy Saumur zebrani w téj chwili na placu i przerażeni tą wiadomością ze pan Grandet przedał wina swoje, byliby na nie zadrżeli. Strach paniczny, byłby zniżył cenę win, przynajmniéj o połowę.
— Zebrałeś tysiąc beczek wina tego roku mój ojcze? rzekła Eugenia.
— »Tak jest Córuniu.
To słowo, było oznaką najżywszéj radości u starego bednarza.
— »To czyni trzykroć stotysięcy sztuk dwudziesto soldowych?
— »Tak jest mościa panno Grandet.
— »A więc mój ojcze, możesz dopomódz Karolowi.
Podziwienie, gniew i przerażenie Baltazara, gdy ujrzał na ścianie Mane, Tekel, Phares, niczém są może, porównane z gniewem pana Grandet, który już nie myśląc o synowcu, znalazł go w sercu i rachubach córki.
— »A to co! odkąd ten smyk zawitał do mojego domu, wszystko tu idzie na przewrót. Szafujecie cukrem, wyprawiacie biesiady! Ja tego nie chcę. Cóż to? czy nie wiem jak mam rządzić domem? niczyich rad nie potrzebuje, ani rad mojéj córki, ani kogobądź w śmiecie. Uczynię dla mojego synowca to, co mi się podoba, a wam nic do tego. Ty zaś Eugenio rzekł: obracając sic do niéj, ani mi wspominaj o nim, gdyż inaczéj, natychmiast wyprawię cię do opactwa. Gdziez jest len chłopak? gdzie się podział? Czy wyszedł?
— »Nie! mój przyjacielu, odpowiedziała pani Grandęt.
— »Cóż więc robi?
— »Płacze śmierci ojca, odpowiedziała Eugenia:
Pan Grandet umilkł, spojrzał na córkę, i on był trochę ojcem.
Obszedłszy ze dwa razy salę, udał się do swego gabinetu, aby się zastanowić nad kupnem papierów publicznych.
Dwa tysiące mórg lasu, przyniosło mu półtora miliona franków. Otóż, przyłączając do téj summy, pieniądze za topole, dochody z roku przeszłego i bieżącego, oprócz stu tysięcy talarów za wino dziś przedane, mógł zebrać dwa miliony cztery kroć sto tysięcy franków. Dwadzieścia od sta, które w krótkim czasie, może zyskać na papierach publicznych, stojących po 80 franków i pół, kusiły go mocno. Obliczył tę spekulacyą na gazecie donoszącéj o śmierci jego brata, i słuchając bez najmniejszego wzruszenia jęków Karola.
Barbara zapukała do drzwi, wołając go na obiad. Przez całą drogę, mówił do siebie: »Ponieważ będę miał osin od sta procentu, wdam się w ten interes. Za dwa lata, będę miał cztery miliony, które w ważnych luidorach dostanę z Paryża.
— »No, no, gdzież jest mój synowiec?
— »Powiada, że nie będzie jadł, rzekła Barbara, to nie zdrowo.
— »Więcéj zejdzie ze stołu, odpowiedział jéj pan. Nie będzie zawsze płakał; głód wypędza wilka z kniei.
Przy obiedzie wszyscy milczeli.
— »Mój przyjacielu, rzekła pani Grandet, zdjąwszy obrusek, musiemy wziąźć żałobę.
— »Dalibóg mościa pani Grandet, nie wiesz co wymyśleć dla wydawania pieniędzy. Żałoba jest w sercu, nie zaś w sukni.
— »Ale żałoba po bracie jest nieuchronną, a kościół wskazuje nam...
— »Sprawże sobie żałobę, za twoje sześć luidorów. Dacie mi krepę, to będzie dosyć dla mnie.
Eugenia wzniosła oczy ku niebu ani słowa nie mówiąc. Po raz pierwszy w życiu, szlachetne jéj uczucia przytłumione i uśpione do tego czasu, ale niespodzianie zbudzone, cierpiały za każdém słowem ojcowskim.
Ten wieczór był z pozoru podobny do tysiąca wieczorów ich jednostajnego życia, ale zapewne był najokropniejszym. Eugenia szyła nie podnosząc głowy. Pani Grandet robiła rękawiczki na drutach. Pan Grandet obracał wielkie palce przez cztery godziny, pogrążony w rachubach, których wypadek miał nazajutrz cały Saumur zadziwić.
Tego dnia nikt ich nie odwiedził. Całe miasto mówiło o przedaży win pana Grandet, o bankructwie jego brata i o przybyciu synowca. Wszyscy majętniejsi właściciele winnic zebrali się u państwa des Grassins i piorunowali na chytrego bednarza.
Barbara przędła i sam tylko, odgłos jéj kółka dawał sic słyszeć, pośród tych zakopconych murów.
— »Nie szarzamy naszych języków, rzekła, pokazując białe i duże zęby.
— »Nie trzeba niczego szarzać, odpowiedział Grandet wychodząc z zadumania.
Już marzył sobie, że za trzy lata będzie miał czternaście milionów i pływał na tém wielkiém morzu złota.
— »Pójdźmy spać. Od was wszystkich powiem dobranoc mojemu siostrzeńcowi i zobaczę czyli czego nie potrzebuje.
Pani Grandet pozostała w sieni pierwszego piętra, aby usłyszeć rozmowę Karola ze starym. Eugenia śmielsza, weszła na dwa schody.
I cóż mój synowcze, jesteś smutny? Płacz, to rzecz naturalna. Ojciec jest ojcem. Ale trzeba cierpliwie znosić nieszczęście. Zajmuję się tobą podczas gdy ty płaczesz. Widzisz, jestem dobrym krewnym. No, miéj odwagę. Czy chcesz napić się wina? Wino nic nie kosztuje w Saumur.
Tam ofiarują wino, jak w Jndyach filiżankę herbaty.
— »Ależ, rzekł Pan Grandet mówiąc daléj, nie masz świecy. To źle! to źle! trzeba jasno widzieć wszystko co się robi.
Pan Grandet zbliżył się do kominka.
— »Otóż jest! zawołał: świeca woskowa! Skądże jéj u lichą dostano? Hultajki porąbałyby podłogę, aby ugotować jaja dla tego chłopaka.
Słysząc te słowa, matka i córka wróciły do swoich izdebek i schowały się w łóżko, tak prędko jak spłoszone myszy, które uciekają do nory.
— »Pani Grandet, masz więc skarb? rzekł stary, wracając do żoninej izby.
— »Moja córko, odpowiedziała biedna matka zmienionym głosem, odmawiam teraz modlitwę, zaczekaj.
Grandet pomruknął na te odpowiedź.
Skąpcy nie wierzą w przyszłe życie. Teraźniejszość wszystkiém jest dla nich. Ta uwaga, rzuca straszliwą światłość na teraźniejszą epokę, w któréj bardziéj niż w jakiejkolwiek innéj, pieniądze panują nad prawami, polityką i obyczajami.
— »Pani Grandet, czy skończyłaś.? rzekł stary bednarz.
— »Mój przyjacielu, modlę się za ciebie.
— »To dobrze. Dobra noc. Jutro rano pogadamy.
Biedna kobieta zasnęła, jak student który nie nauczywszy się lekcyi, boi się aby nazajutrz rano nie ujrzał zagniewanéj twarzy nauczyciela.
W chwili, gdy przejęta strachem obwinęła się w kołdrę, aby nic nie słyszeć, Eugenia przyszła do niéj rozebrana, boso i pocałowała ją w czoło.
— »Dobra matko! jutro rano powiem mu że to ja.
— »Nie; posłałby cię do Noyers. Zostaw to mnie; przecież mię nie zje.
— »Czy słyszysz mamo?
— »Co?
— »On płacze zawsze.
— »Pójdź spać córko, zaziębisz się.
Tak przeszedł dzień uroczysty, który wpłynął na całe życie bogatéj i biednéj dziedziczki. Sen jéj nie był już odtąd tak spokojnym i czystym jak dotąd.
Dosyć często, niektóre czyny życia ludzkiego, wydają się, mówiąc dosłownie, niepodobne do prawdy, chociaż prawdziwe. Ale może to pochodzi ztąd, iż prawie zawsze, na nasze postanowienia za jednym rzutem woli uskutecznione, zaniedbujemy rzucać psychologiczne światło i nie tłómaczymy sobie powodów w tajemnicy powziętych, które nas skłoniły. Może należałoby rozebrać namiętność Eugenii, aż do jéj najdelikatniejszych nerwów: zdawało się bowiem, rzekliby jacy szydercy, iż choroba wywarła wpływ na jéj całe istnienie. Wielu, woli raczéj zaprzeczyć rozwiązania, aniżeli mierzyć siłę ogniw i węzłów łączących tajemnie jeden czyn z drugim, w moralnym porządku. Tu więc, przeszłość Eugenii posłuży dla dostrzegaczów natury ludzkiéj, za rękojmie naiwności w jéj nierozwadze i niespodzianości w wywnętrzeniach jéj duszy. Im spokojniejsze było jéj życie, tém żywiéj rozwinęła się ta litość niewieścia, to najdelikatniejsze uczucie między wszystkiemu Dla tego tez zmieszana wypadkami dnia tego, obudziła się kilkakrotnie, aby słuchać swego kuzyna, którego jęki od wczoraj brzmiały w jej sercu. Już to widziała go konającego ze zmartwienia, już to śniło się jéj że umiera z głodu.
Nad ranem usłyszała okropne wykrzyknienie ubrała się natychmiast i przybiegła po cichu do pokoju Karola. Drzwi były otwarte, świeca dopaliła się do szczętu, jej kuzyn, zwalczony utrudzeniem, spał nie rozebrany w krześle. Eugenia mogła napłakać się do woli i uwielbiać tę twarz, młodą i piękną, oblaną łzami jeszcze nie oschłemi, z nadbrzmiałemi oczyma od płaczu. Karol przeczuł obecność Eugenii, otworzył powieki i uyrzał jéj rozrzewnienie.
— »Przebacz mi kuzynko: rzekł, nie wiedząc oczywiście, która jest godzina i gdzie się znajduje.
— »Są tu serca, które cię słyszą mój kuzynie. Rozumiałyśmy że czego potrzebujesz; powinienbyś się położyć, nie dobrze jest że tak siedzisz.
— »To prawda.
— »A więc bądź zdrów.
Wybiegła zawstydzona i szczęśliwa razem. Sama tylko niewinność może bydź tak śmiałą. Świadoma cnota, tak dobrze rachować umie jak występek. Eugenia nie drżała przy swoim kuzynie, a ledwie mogła usłać na nogach, powróciwszy do swojego pokoju. Jéj prostota ustała nagle; rozumowała, czyniła sobie tysiące wymówek.
— »Jakież wyobrażenie poweźmie a mnie? mniemać będzie że go kocham.
A właśnie najbardziéj pragnęła aby tak mniemał; kto szczerze kocha ten przeczuwa i wie, że miłość pobudza do wzajemności. Jakże ważném było zdarzeniem dla téj samotnéj dziewczyny, to ukradkowe wnijście do młodego mężczyzny. Czyliż nie ma czynów i myśli, które w miłości, dla pewnych dusz są Lem samém, co najświętsze zaręczyny?
Za godzinę weszła do matki i ubrała ją podług swego zwyczaju; potém usiadły przy oknie i czekały na pana Grandet, z tém utęsknieniem, które zimnem przeszywa serce, albo je zapala, sciska lub rozrzewnia, stosownie do czyjego charakteru. Uczucie to jest tak naturalne, ze nawet zwierzęta domowe doznają go, krzycząc gdy są lekko katanę, a milcząc, kiedy się zranią przypadkiem. Stary zszedł na dół, ale z roztargnieniem mówił do zony, uściskał Eugenią, zasiadł przy stole i nie myślał, jak się zdawało, o wczorajszych pogróżkach.
— »Co robi mój synowiec? nie wiele z nim jest subiekcyi.
— »Śpi, odpowiedziała Barbara.
— »A więc nie potrzebuje świecy woskowéj, rzekł bednarz tonem szyderczym.
— »Ta cierpka wesołość, uderzyła Panią Grandet, która bardzo uważnie spoglądała na męża.
Grandet wziął kapelusz, rękawiczki i rzekł:
— »Przejdę się po mieście dla spotkania sic z braćmi Cruchot.
— »Eugenio, twój ojciec ma niezawodnie coś na myśli.
Jakoż, nie wiele sypiając, pan Grandet obracał połowę nocy na te przygotowawcze wyrachowania, które jego widokom, postrzeżeniom i planom, nadawały tę zadziwiającą trafność, i zapewniały im to ciągłe powodzenie, któremu dziwił się cały Saumur. Każda władza ludzka, składa się z cierpliwości i czasu. Ludzie potężni chcą i czuwają. Zycie skąpca, jest ciągiem wykonywaniem téj władzy oddanéj na usługę osobistości. Jakoż, opiera się na dwóch tylko uczuciach, na miłości własnéj i na interesie, ale że interes jest w pewnym względzie dobrze zrozumianą miłością własną, są to więc dwie części téjże saméj całości, to jest samolubstwa. Ztąd może pochodzi, iż łakommy zręcznie wystawieni na scenie, wzbudzają niezmierną ciekawość. Każdy, chociaż jednym wątkiem łączy się z niemi; któryż jest człowiek bez żądzy, a towarzyskie żądze jakże się zaspokoić mogą bez pieniędzy?
Pan Grandet miał w rzeczy samej coś na myśli; podług wyrażenia żony swojéj. Przez noc, wyobrażenia jego inny wzięły kierunek, ztąd pochodziła jego łaskawość.
Ułożył plan, aby naśmiać się z Paryżanów, aby ich udręczyć przewłoką, nadzieją, oczekiwaniem; chciał bawić się ich kosztem, on, stary bednarz z głębi swojéj zaciemnionéj izdebki w miasteczku Saumur. Zajął się synowcem. Chciał ocalić honor zmarłego brata, tak, aby na to nie wydał szeląga ani on, ani też jego synowiec. Na trzy lata umieści swoje kapitały; nie będzie miał nic do czynienia prócz zarządu dobrami. Złośliwa jego czynność potrzebowała żywiołu; znalazł go w bankructwie swego brata. Chciał umęczyć Paryżanów na korzyść Karola i tanim kosztem okazać się dobrym bratem. Honor jego familii tak mały miał udział w tém planie, iż dobrą jego chęć powinniśmy porównać z potrzebą, jakiéj doznają gracze, aby dobrze prowadzono grę, przy któréj są tylko prostemi świadkami.
Bracia Cruchot byli mu potrzebni, a nie chciał ich wołać na umyślnie; postanowił sprowadzić ich do siebie i tego jeszcze wieczora zacząć ułożoną komedyą, aby nazajutrz, nie wydawszy ani szeląga, zostać przedmiotem uwielbień całego miasta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Franciszek Salezy Dmochowski.