Eugenia Grandet (Balzac, 1835)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Eugenia Grandet
Data wyd. 1835
Druk Drukarnia przy ulicy Nowo-Senatorskiey Nro. 476 Lit. D
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Salezy Dmochowski
Tytuł orygin. Eugenia Grandet
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EUGENIA
GRANDET
CZYLI
CÓRKA ŁAKOMCY.
Z DZIEŁ BALZAKA
SCENA
Z OBRAZÓW ŻYCIA.
przez F. S. DMOCHOWSKIEGO.
TOM I.
WARSZAWA.
W Drukarni przy ulicy Nowo-Senatorskiey Nro 476 Lit. D.

1835.



Za pozwoleniem Cenzury Rządowéj.




EUGENIA GRANDET
CZYLI
CÓRKA ŁAKOMCY.

I.
FIZYONOMIE MIEJSKIE.

W wielu miasteczkach prowincyonalnych, znajdują się domy, których widok wzbudza taką samą melancholią, jaką wzbudzają najposępniejsze klasztory, stepy odludne, albo najsmutniejsze zwaliska. Może w tych domach łączy się cisza klasztoru, dzikość stepów i gruzy zwalisk. Ruch i życie, tak są tam ciche i słabe, iż obcy człowiek mniemałby, że nikt w nich nie mieszka, gdyby przypadkiem nie spotkał bladego i zimnego spojrzenia nieruchoméj osoby, która na odgłos nieznajomego stąpania, wygląda oknem.
Takim był dom w mieście Saumur, na rogu ulicy prowadzącéj w górę do zamku. Ta ulica mało uczęszczana, gorąca w lecie, zimna w zimie, ciemna w niektórych miéjscach, odznacza się ciszą panującą w domach, które należą do starego miasta i stoją nad wałami.
Domy te zbudowane przed trzema wiekami, jeszcze są mocne, chociaż je wystawiono z drzewa; rozmaitość ich kształtu, pomnaża jeszcze oryginalność téj części miasta.
Dolnych pomieszkali w téj ulicy nie możnaby nazwać sklepami, stosownie do tegoczesnych wyobrażeń; są to raczéj izby zachowujące prostotę ojców naszych. Na framugach okien leżą próby towarów. Nie ma tam szarlataństwa. Próby te składają się z kawałów soli, albo stokfiszu, z sztuk płótna, z lin zawieszonych u posowy.
Wnijdź. Dziewczyna czysto ubrana, świeża i młoda, w białej chusteczce, z czerwonemi rękoma, woła ojca lub matki, którzy przychodzą, i sprzedają ci, stosownie do twojego życzenia, albo za dwa soldy albo za dwadzieścia tysięcy franków.
Spojrzyj na kupca klepek siedzącego we drzwiach kramu; na pozór zdaje się że nic tam nie ma prócz kilku kawałków desek, ale nad portem jego warsztat zaopatruje beczkami całą prowincyą; wie on ile ich będzie potrzeba jeźli się winobranie powiedzie. Zbogaca go dzień pogodny, niszczy go jedna godzina deszczu. W przeciągu jednego poranku, beczka kosztuje jedenaście franków, albo spada aż do sześciu.
W tym kraju, podobnie jak w Turenii, zmiany powietrza rządzą handlem. Właściciele winnic, robotnicy handlujący drzew em, bednarze, oberżyści, marynarze, wszyscy czatują na promień słońca, a idąc na spoczynek drżą, czyli nazajutrz rano nie dowiedzą się że mróz w nocy powarzył winogrona; boją się deszczu, wiatru, suszy. Barometr, zasmuca i rozpogadza koleją, fizyonomie wszystkich.
Od jednego rogu ulicy do drugiego, te słowa.: Oto jest czas złoty, przebiegają odedrzwi da drzwi. W sobotę około dziesiątéj godziny, w pięknéj porze roku, nie dostaniesz u nich ani za grasz towaru. Każdy ma swoją winnicę i dwa dni przepędza na wsi. Tam wszystko jest obliczone, kupno, sprzedaż, zyski; handlujący mogą przez dziesięć godzin na dzień zajmować sic zabawą, przypatrywaniem co robią ich sąsiedzi i plotkami. Gospodyni nie może kupić kuropatwy, aby sąsiedzi nie zapytali się męża czy ją upiekła jak należy? Młoda dziewczyna wyjrzy oknem, zaraz ją widzą wszystkie gromadki próżniaków. Tak więc sumienia są na jawie, a te czarne niedostępne domy, żadnéy nie ukrywają tajemnicy.
Dawne pałace miasta leżą w wyższéj części tej ulicy, niegdyś zamieszkanéj od szlachty. Smutny dom, gdzie zaszły wypadki będące przedmiotem naszéj powieści, był właśnie jednym z tych pomieszkali, szacownych szczątków owego wieku, kiedy ludzie i rzeczy miały znamię prostoty, od któréj tegoczesne obyczaje oddalają się coraz bardziéj.
Jdąc tą ulicą dosyć krętą, któréj każdy dom obudzą wspomnienia i pogrąża w smutku, postrzegam załom posępny a w jego środku są drzwi domu pana Grandet.
Nie podobna oddać ważności tego prowincyonalnego wyrażenia, nie skreśliwszy bijografii pana Grandet.
Pan Grandet posiadał w Saumur wielką wziętóść; jéj przyczyn i skutków nie zdołają pojąć ci, którzy nie mieszkali na prowincyi. Pan Grandet, zwany przez niektórych ojcem. Grande, ale coraz zmniejszała się liczba tych starców: był w 1789 r. majstrem bednarskim, dosyć dostatnim, umiejącym czytać, pisać, rachować. Wtenczas gdy rząd wystawił na sprzedaż dobra duchowieństwa w okresu Saumur, ojciec Grandet mając lat czterdzieści, zaślubił córkę bogatego kupca desek. Zebrawszy swoją gotowiznę i posag, razem dwa tysiąceluidorów, dał dwieście luidorów dzikiemu republikanowi który kierował sprzedażą, a za to dostał, za kawałek chleba, prawnym jeśli nie prawym sposobem, najpiękniejsze winnice w okolicy, stare opactwo i kilka folwarczków.
Mieszkańcy miasta Saumur poczytali go za człowieka wdającego się w nowe wyobrażenia, gdy tymczasem bednarz wdawał się po prostu w winnice. Mianowano go członkiem administracyi okręgu Saumur, a jego wpływ dał się w niéj uczuć politycznie i handlowo.
Politycznie, gdyż bronił szlachty i ile możności sprzeciwiał się sprzedąży dóbr emigrantów. Handlowo, gdyż dostawił wojsku dwa tysiące beczek pospolitego wina; a za nie kazał sobie zapłacić, pysznemi łąkami, które należały do klasztoru zakonnic.
Za konsulatu, poczciwy Grandet został merem (prezydentem) miasta; administrował mądrze, a jeszcze lepiéj zbierał wino. Napoleon nie lubiąc republikanów, odebrał ten urząd panu Grandet; bez żalu porzucił on zaszczyty municypalne. Przez wzgląd na dobro miasta, kazał porobić przewyborne drogi, dochodzące do jego posiadłości; jego dom i grunta opłacały bardzo umiarkowany podatek i od czasu rozklassyfikowania gruntów; winnice pana Grandet, dzięki ciągłemu staraniu, stały się najpierwszemi w całym powiecie.
Działo się to wyroku 1806. Pan Grandet miał lat piędziesiąt siedem a jego żona około trzydziestu sześciu. Córka jedynaczka, owoc jego prawéj miłości, miała lat dziesięć.
Pan Grandet odziedziczył po rodzicach i dziadku żony. Nikt nie wiedział jak znaczny był ten spadek. Wtedy pan Grandet otrzymał ten nowy tytuł szlachectwa, którego żadna mania równości zatrzeć nie zdoła. Opłacał podatku najwięcéj ze wszystkich. Posiadał sto czterdzieści morgów winnic, które w latach urodzajnych dawały mu tysiąc do tysiąca dwóch set miar wina. Trzynaście folwarków, opactwo, którego okna zamurować kazał przez oszczędność, i sto dwadzieścia morgów łąki, gdzie rosło i grubiało trzy tysiące topoli zasadzonych w r. 1793, nareście dom w którym mieszkał, były jego własnością.
Taki był jego widzialny majątek: co się tycze kapitałów, dwie tylko osoby mogły wiedzieć o nich. Jeden, pan Cruchot notaryusz, który umieszczał na procent pieniądze pana Grandet; drugi, pan de Grassins najbogatszy bankier w Saumur, w którego zyskach Grandet miał skryty udział. Ale chociaż stary Cruchot i pan de Grassins przed nikim nie wspominali o tym przedmiocie, okazywali jednakże dla pana Grandet tak wielkie uszanowanie, iż można było miarkować z tego jak musi bydź bogatym.
Krótko mówiąc, wszyscy przekonani byli w Saumur, iż pan Grandet ma skarb osobny, kryjówkę zapełnioną luidorami i używa niewymownej roskoszy, jaką wzbudza widok wielkiéj ilości złota. Łakomcy mieli o tém niejaką pewność, patrząc na oczy tego starca, które, zdawało się, iż przejęły barwę tego kruszczu. Spojrzenie człowieka pobierającego tak wielki procent od swoich kapitałów, nabywać musi podobnie jak spojrzenie rozpustnika i gracza, pewnego wyrazu którego określić niepodobna, ruchów ulotnych, chciwych, tajemniczych, nie uchodzących przed okiem jego współwyznawców.
Pan Grandet wzbudzał więc uszanowanie, jakie wzbudzać musi człowiek który nikomu nie nie jest winien, który, stary bednarz, stary winnicarz, zgadywał lepiéj niż najbieglejszy astronom, kiedy trzeba kazać zrobić na zbiór tegoroczny pięćset beczek, a kiedy tysiąc; który nie opuścił ani jednéj spekulacyi i zawsze miał beczki na sprzedanie wtedy, gdy beczka więcéj była warta niż wino w niéj zawierać się mające; który mógł swoje winobranie schować do piwnic, i czekać najlepszego targu. Sławny zbiór wina zr. 1811, mądrze zachowa wyprzedany powoli, przyniósł mu przeszło dwieście czterdzieści tysięcy liwrów. Pan, Granat miał niejakie przymioty tygrysa, i węża boa. Umiał przyczaić się, czatować, długo wpatrywać się w swoją zdobycz, rzucić się na nią, a potém otwierał paszcze swego skarbu; pochłaniał ładunek talarów i kładł się spokojnie jak wąż podczas trawienia, obojętny, oziębły, metodyczny.
Każdy spoglądał na niego z uczuciem uwielbienia, połączoném z uszanowaniem i trwogą. Któż w mieście Saumur nie uczuł jego stalowych szponów? temu pan Cruchot pożyczył pieniędzy potrzebnych do kupienia własności, ale za osiem od sta procentu; tamtemu, pan de Grassins wyeskontował wexle, ale z niezmierném potrąceniem ażjo. Dla niektórych, majątek starego winnicarza był przedmiotem dumy rodzinnéj. Jakoż, nie jeden negocyant, nie jeden oberżysta, mówił do obcych osób z niejaką chlubą i zadowoleniem:
— »Mości panie, mamy tu dwa albo trzy milionowe domy, ale co się dotyczę pana Grandet, on sam nie wie jaki posiada majątek.
W roku 1816, najbieglejsi rachmistrze w Saumur, obliczali własności gruntowe tego człowieka, na półczwarta miliona. A że przez przecięcie, powinien był mieć po sto tysięcy franków dochodu, już od lat dwudziestu i czterech, musi więc posiadać w gotowiźnie drugie półczwarta miliona.
Jeżeli jaki Paryżanin mówił o Rotszyldzie albo Lafficie, mieszkańcy Saumur pytali się czy oni są tak bogaci jak pan Grandet? A gdy Paryżanin z uśmiechem odpowiadał, tak jest, patrzali na siebie i z niedowierzaniem wstrząsali głowa.
Tak wielki majątek pokrył złotym płaszczem wszystkie czyny tego człowieka. Jeżeli z razu niektóre szczegóły jego życia podawały go w śmieszność i szyderstwo, szyderstwo i śmieszność zużyły sic za czasem. W najmniejszych czynnościach swoich, Pan Grandet miał za sobą powagę czasu i doświadczenia. Jego słowa, ubranie, gęsta, mruganie oczyma, były ważną skazówką.
»Zima będzie ciężka, mówiono, ojciec Grandet wziął futrzane rękawiczki.
»Pan Grandet kupuje dużo klepek; tego roku uda się winobranie.
Pan Grandet nie kupował nigdy ani chleba ani mięsa. Jego dzierżawcy przynosili mu co tydzień dostateczny zapas kur i kapłonów, kurcząt, jaj, masła i zboża. Posiadał młyn, którego młynarz w dodatku do dzierżawy mleć musiał mąkę na jego potrzeby domowe. Duża Barbara, jego jedyna służąca, piekła chleb co sobota. Straganiarze jego lokatorowie, opatrywali go warzywami; owoców zbierał taką wielką ilość, iż znaczną ich część przedawał na targu. Gotowiznę wydawał tylko na ubranie swojéj żony i córki, na światło, na opłatę zasług Barbary, na podatki i na naprawę budynków. Miał trzysta mórg lasu świeżo nabytych, ale kazał je dozierać leśniczemu swego sąsiada, któremu za to dawał wynagrodzenie. Dopiero od owego czasu jadał zwierzynę.
Mało mówił, jego obejście było bardzo proste. W ogólności wyrażał się krótkiemi sentencyami. Od czasu rewolucyi, jąkał się niezmiernie, skoro tylko musiał długo rozprawiać. Ale to jąkanie, ten napływ słów w którym utapiał swoje myśli, ten brak loiki, były tylko udaniem, jak to zobaczymy w ciągu powieści. Oprócz tego, cztery słowa tak dokładne jak formuły algebraiczne, służyły mu do rozwiązywania wszystkich interessów.
Nie wiem.
Nie mogę.
Nie chcę.
Zobaczemy.
Nigdy nie mówił tak albo nie, nigdy nie pisał.
Jeźli mówiono do niego, słuchał ozięble, trzymał podbródek w prawéj ręce, opierając prawy łokieć na dłoni ręki lewéj. W każdej rzeczy nie odstępował od wyobrażenia, które sobie raz utworzył. Długo rozmyślał nad najmniejszém kupnem, a kiedy po uczonéj rozmowie, jego przeciwnik wydał mu tajemnicę swego żądania, odpowiadał:
»Nie mogę nic zrobić, nie poradziwszy się mojéj żony.
Żona, którą, przyprowadził do zupełnego stanu niewolnictwa, była w interessach jego zwyczajną, zasłoną. Nie bywał u nikogo, nie chciał ani dawać, ani przyjmować obiadów. Nie czynił hałasu, zdawało się ze chce oszczędzać wszystkiego, nawet ruchu i mowy. Jednakże, mimo łagodności jego głosu, ostrożnego obejścia się, ton i zwyczaje bednarskie wychodziły na jaw, a zwłaszcza w domu, gdzie sic mniej wystrzegał, niżeli gdzieindziéj.
Co się tycze fizyczności, był to człowiek na pięć stóp wysoki, czerstwy, krzepki, twarz jego była okrągła, opalona, ospowata. W oczach miał wyraz spokojny i pożerczy, jaki przypisują bazyliszkowi; czoło, pełne zmarszczek poprzecznych, nie było wcale wydatném; włosy żółtawe i już bielejące, były złote i srebrne jak mówili młodzi ludzie z Saumur; na jego nosie grubym od końca, był naostek, pełen złośliwości, jak utrzymywało pospólstwo i to nie bez powodów. — W ogóle, postać jego oznajmiała niebezpieczną przebiegłość, zimną rzetelność i samolubstwo człowieka, który wszystkie swoje uczucia ograniczał na łakomstwie i na jednéj istocie obchodzącéj go cokolwiek, na swojéj córce Eugenii, jego jedynéj dziedziczce. Postawa, obejście się, ruch, wszystko w nim wskazywało to zaufanie w samym sobie, pochodzące z ciągłego powodzenia. Jakoż, pan Grandet chociaż obojętny na pozór, posiadał charakter tak twardy jak bronz.
Zawsze ubrany jednostajnie, jak wyglądał w roku 1791, wyglądał i teraz. Nosił mocne trzewiki zawiązywane rzemykiem, wełniane pończochy krótkie spodnie z grubego sukna, koloru ciemno-orzechowęgo ze sprzączkami srebrnemi, axamitną kamizelkę w pasy żółte i ponsowe, szeroki surdut ciemno-orzechowy, biały halsztuch i kapelusz kwakrowski. Jego rękawiczki tak mocne jak żandarmów albo huzarów, służyły mu dwadzieścia miesięcy; ażeby ich nie zesmolić, kładł je na brzegu kapelusza zawsze na jednémże miejscu.
Mieszkańcy Saumur nic więcéj nie wiedzieli o tym człowieku.
Sześć tylko osób miało prawo bywać w jego domu.
Najznaczniejszą z trzech pierwszych, był synowiec pana Cruchot. Od czasu jak został prezesem trybunału pierwszéj instancyi w Saumur, młody ten człowiek przydał do imienia Cruchot przezwisko Bonfons, i pracował nad tém, aby Bonfons wzięło górę nad Cruchot. Podpisywał się C. de Bonfons. Prawujący się, który był tak nieuważny, iż go nazwał panem prezesem Cruchot, wkrótce poznał jakie głupstwo popełnił. Protegował tych co go nazywali JW. prezesem, ale najwdzięczniéj uśmiechał się do tych, co go nazywali JW. Prezesem de Bonfons. Pan prezes miał lat trzydzieści i trzy, posiadał włość de Bonfons (Bonae Fontis) przynoszącą siedem tysięcy liwrów dochodu, czekał na spadek po swoim stryju notaryuszu i po stryju xiędzu Cruchot, których obu miano za bogatych. Ci trzéj panowie Cruchot wspierani znaczna liczbą krewnych i spowinowaceni z mnóstwem domów w mieście, tworzyli partyą jak niegdyś we Florencyi familia Pazzi i podobnież jak Pazzi mieli przeciwników.
Pani des Grassins mając syna już dwadzieścia trzy lat liczącego, bardzo często bywała u państwa Grandet, w téj nadziei, że swego Adolfa ożeni z panną Eugenią. Pan de Grassini bankier, silnie dopomagał zabiegom żony, ciągle świadcząc przysługi staremu łakomcy i zawsze na czas przybywał na pole bitwy.
Państwo des Grassins mieli także swoich stronników, krewnych i wiernych przyjaciół.
Ta skryta walka między domami Cruchot i Grassins, któréj nagrodą bydź miała Eugenia Grandet, mocno zajmowała towarzystwa miasta Saumur.
Panna Grandet czy zaślubi prezydenta, czy też Adolfa des Grassins?
Na to zapytanie jedni odpowiadali że Grandet nie odda swojéj córki żadnemu z nich. Stary bednarz pożerany dumą> wyszuka jakiego para Francyi, który dla dwóch kroć stu tysięcy franków dochodu, zapomni a wszystkich beczkach ojca Grandet, teraźniejszych, przeszłych i przyszłych.
Drudzy odpowiadali, że państwo de Grassin są szlacheckiego urodzenia i dosyć bogaci, że pan Adolf jest przystojny młodzieniec i że takie zamęźcie powinno zaspokoić dumę człowieka, którego całe miasto widziało z heblem w ręku. Najrozsądniejsi uważali, że pan Cruchot de Bonfons może bywać u państwa Grandet każdego czasu, jego zaś współ zawodnik tylko co niedziela.
Starzy mieszczanie najświadomsi, utrzymywali, że Grandetowie nie wypuszczą majątku ze swojego domu. Podług nich, panna Grandet pójdzie za syna pana Grandet z Paryża, hurtownego kupca win.
Na to odpowiadali stronnicy Cruchotów i Grassinow, iż dwaj bracia nie widzieli się od lat trzydziestu, a przy tém pan Grandet wysoko sięga. Jest merem okręgu, deputowanym, pułkownikiem gwardyi narodowéj, sędzią trybunału handlowego, wypiera się Grandetów z Saumur i zamyśla ożenić syna z córką jakiego siecią z łaski Napoleona.
Czegóż nie gadano o dziedziczce, tak bogatéj, iż o niéj słychać było o dwadzieścia mil na około!..
W roku 1818, Cruchotinowie odnieśli ważną korzyć nad Crassinistami. Dobra Froidfonds, obejmujące zwierzyniec, folwarki, rzeczkę, staw, lasy i wartujące pięć milionów, wystawione były na sprzedaż przez młodego hrabię Froidfonds. Cruchotowie nie dopuścili sprzedaży na cząstki. Pan Grandet nabył te dobra i, z wielkiem podziwieniem całego miasta, zapłacił gotowizną.
Starzec zabrał się do swojéj nowéj posiadłości, wózkiem który tam powracał. Obejrzawszy te dobra, wrócił do Saumur, pewien, że mieć będzie pięć od sta od swoich kapitałów i powziął wspaniałą myśl, zaokrąglić hrabstwo de Froidfond, przez przyłączenie do niego wszystkich swoich posiadłości. Aby zaś napełnić swój skarb wypróżniony prawie, umyślił wyciąć lasy i topole zasadzone na łąkach.
Łatwo teraz ocenić wartość tych wyrazów: Dom pana Grandet! ten dom zimny, cichy, posępny!....
Na dole w tym starożytnym budynku, najznaczniejszą izbą była Sala, do któréj wchodziło sic przez bramę wjezdną. Mało osób zna jak ważną jest rzeczą SALA w naszych prowincyonalnych miastach. Ta sala jest zarazem przedpokojem, salonem, gabinetem, budoarem, izbą jadalną; jest miejscem domowego życia; tam jedynie palił się ogień na kominku, tam fryzyer przychodził dwa razy do roku strzydz pana Grandet; tam wchodzili dzierżawcy, proboszcz, młynarz, wyrobnicy, goście, a nawet i podprefekt. Okna tej sali wychodziły na ulicę; zakopcone mury, spłowiałe meble, wskazywały skąpstwo właściciela. Przy oknie najbliższém drzwi, było krzesło słomiane pani Grandet. Stoliczek do roboty stał we framudze, krzesełko Eugenii było tuż przy nim.
Od lat piętnastu, życie matki i córki, upływało spokojnie przy tém oknie, na ciągłéj pracy, licząc od Kwietnia, aż do Listopada. W tym dopiero miesiącu, pan Grandet pozwalał palić ogień na kominku, a kazał gasić go trzydziestego Marca, bez względu na pierwsze zimna wiosny lub jesieni. Ogrzewa. czka napełniona węglami, które Barbara oszczędzała w kuchni, dopomagała pani i pannie Grandet, do przebycia zimnych wieczorów Kwietnia i Października.
Matka i córka miały staranie o bieliźnie domowéj, i tak sumiennie cały dzień poświęcały téj pracy, że jeźli Eugenia chciała wyhaftować kołnierzyk dla matki, musiała to czynie wieczorem i zwodzić pana Grandet aby dostać światła. Już od dawna, stary łakomieć wydzielał świeczki córce i Barbarze, podobnież jak co rano wydzielał chleb na codzienną potrzebę.
Dula Barbara była może jedyném w święcie stworzeniem, mogącém służyć u takiego pana. Całe miasto zazdrościło pani Grandet takiéj służącéj. Duża Barbara, tak nazwana z powodu wzrostu wysokiego napięć stóp i osiem cali, od lat trzydziestu pięciu służyła u pana Grandet. Chociaż brała tylko sześćdziesiąt liwrów zasług, miano ją za najbogatszą służącą w mieście Saumur. Te sześćdziesiąt liwrów nagromadzone od lat trzydziestu pięciu, utworzyły kapitalik 4000 liwrów, które umieściła na dochód dożywotni u pana Cruchot. Ten owoc długiéj i wytrwałéj oszczędności dużej Barbary, wydawać się będzie olbrzymim. Każda sługa, widząc że biedna sześćdziesięcio-letnia Barbara ma chleb na swoje stare lata, zazdrościła jéj, nie myśląc jak ciężką i krwawą pracą go nabyła.
Mając lat dwadzieścia dwa, biedna ta dziewczyna, nigdzie nie mogła znaleźć służby, tak odrażającą była jéj postać. Zapewne to uczucie było bardzo niesprawiedliwém; jéj twarz wyglądałaby przewybornie na ramionach grenadyera gwardyi, ale wszystko musi bydź na swojém miejscu. Gdy spalił się folwark gdzie pasła krowy, przyszła do Saumur i ożywiona tą wytrwałą odwagą, która się niczego nie wzdryga, szukała służby.
Ojciec Grandet myślał wtedy o żonie i szukał służącéj. Zobaczył tę dziewczynę odpychaną od wszystkich. Jako bednarz, znając się na sile fizycznéj, zgadł ile będzie mógł korzystać z téj kobiety zbudowanéj jak Herkules, czerstwéj, krzepkiéj, mającéj ręce jak u furmana i poczciwość tak silną jak jéj nieskażona cnota. Ani brodawki ozdabiające jéj męzką twarz, ani ceglasta cera, ani żylaste ręce, ani łachmany Barbary, nie przestraszały bednarza. Odział, obuł, żywił biedną dziewczynę, dał jéj zasługi i nie bardzo zrzędził na nią.
Znalazłszy takie przyjęcie, duża Barbara skrycie zapłakała z radości i szczerze przywiązała się do bednarza; gotowała, rąbała drzewo, chodziła do rzeki prać bieliznę, przynosiła ją na plecach, wstawała o świcie, późno szła spać, gotowała dla wszystkich pracujących podczas winobrania, dozierała ich, broniła jak wierny pies dobra swojego pana i ufając mu bez granic, posłuszna była bez szemrania największym jego dziwactwom.
W sławnym roku 1811, po dwudziestu latach służby, pan Grandet umyślił darować Barbarze stary swój zegarek: był to jedyny podarunek jaki od niego dostała. Potrzeba uczyniła tę dziewczynę tak skąpą, iż pan Grandet polubił ją nareście tak, jak lubimy psa domowego, a Barbara dała sobie włożyć na szyję obrożę opatrzoną wewnątrz kolcami, których dolegania znosiła cierpliwie.
Jeżeli pan Grandet zbyt oszczędnie udzielał chleba, nie skarżyła się na to. Ochoczo miała udział w korzyściach hygieny, wynikających ze skromnego życia w tym domu gdzie nikt nie chorował. A przy tém, Barbara należała do familii, śmiała się wtenczas kiedy śmiał się pan Grandet, smuciła się, marzła, grzała się, pracowała z nim razem. Ileż to słodkich wynagrodzeń jednała jéj ta równość? Nigdy pan nie wyrzucał służącéj tego, że zjadała winogrona, śliwki lub gruszki, leżące pod drzewem.
— »No, najedz się Barbaro! mówił do niéj wtenczas, kiedy gałęzie zginały się pod owocami tak, iż dzierżawcy musieli je dla świń wyrzucać.
Dla wiejskiéj dziewki która w młodości zawsze doznawała złego obchodzenia, dla biedaczki z miłosierdzia przyjętéj, dwójznaczny śmiech pana Grandet był istotnym promieniem słońca. Oprócz tego, proste serce i ciasna głowa Barbary nie mogły objąć więcéj nad jedno uczucie, nad jedno wyobrażenie. Pamiętała zawsze, jak przed laty trzydziestu pięciu przyszła do warsztatu ojca Grandet, bosa, w łachmanach, i zawsze brzmiały jéj w oczach te słowa bednarza:
— »Czego chcesz moja piękna?« A jéj wdzięczność zawsze była młoda.
Niekiedy, pan Grandet myśląc że to biedne stworzenie nie usłyszało nigdy, najmniejszego słodkiego słowa, że nieznało tych lubych uczuć jakie wzbudza kobieta, przejęty litością mówił:
— »Ta biedna Barbara!
A po tym wyrazie biedna Barbara, stara służąca zwracała na niego spojrzenie, którego niepodobna opisać. Ten wyraz powtórzony czasami, tworzył od dawna nieprzerwany łańcuch przyjaźni, a każde takie wykrzyknienie, powiększało go jedném ogniwem. Ta litość znajdująca się w sercu pana Grandet i za dobre poczytana przez tę starą dziewczynę, miała w sobie coś okropnego. Ta sroga litość w sercu łakomcy, była jedyném szczęściem Barbary. I któż z nas nie powtórzy także »biedna. Barbara!»
Było w mieście Saumur mnóstwo domów gospodarskich, gdzie się daleko lepiéj obchodzono ze służącemi, ale bynajmniéj nie przywiązywali się do panów. Dla tego leż pytano się:
»Cóz takiego świadczą państwo Grandet téj dużéj Barbarze, iż tak jest do nich przywiązana? W skoczyłaby w ogień dla nich.«
Jéj kuchnia, której okna opatrzone kratami wychodziły na podwórze, była zawsze czysta, zimna, prawdziwa kuchnia łakomcy, gdzie nic zginąć nie powinno. Gdy Barbara pomyła talerze i naczynia kuchenne, schowała reszty obiadu, zgasiła ogień, wtenczas wychodziła z kuchni oddzielonéj korytarzykiem od sali i przędła przy państwu. Jedna świeca wystarczała na wieczór dla całéj familii. Służąca sypiała w tym korytarzyku. Jéj czerstwe zdrowie dozwalało bez szkody sypiać w téj jamie, zkąd mogła słyszéć najmniejszy szmer pośród głębokiéj ciszy panującéj w dzień i w nocy w tym domu. Powinna była, jak brytan czuwający nad bezpieczeństwem swego pana, spać jedném okiem i czuwając spoczywać.
Wzmianka o innych częściach tego mieszkania, wiąże się z wypadkami téj historyi, lecz oprócz tego, zarys, sali, w któréj rozwijał się cały zbytek gospodarstwa, może dać poznać jak obnażone być musiały wyższe piętra.
W r. 1819, 17 Listopada wieczorem, duża Barbara po raz pierwszy zapaliła ogień. Jesień była bardzo piękna. Był to dzień uroczysty, znany dobrze Cruchotinom i Grassinistom. Dla tego też, ci przeciwnicy gotowali się do boju, aby spotkać się w sali państwa Grandet i przezwyciężyć jedni drugich w dowodach przyjaźni.
Rano, całe miasto widziało pana, panią Grandet i Barbarę, idących na msze do kościoła parafialnego i każdy przypominał sobie, iż to jest rocznica urodzin panny Eugenii. Dla tego też, wiedząc o któréj godzinie kończy się obiad, pan notaryusz Cruchot, xiądz Cruchot i pan prezes de Bonfons, uprzedzili państwa des Grassins. w złożeniu powinszowania pannie Grandet. Wszyscy trzéj przynieśli ogromne bukiety, zebrane w ich małych szklarniach.
Rano, pan Grandet, stosownie do swego zwyczaju, w pamiętne dni urodzin i imienin Eugenii, wszedł do jéj pokoiku wprzódy jeszcze nim wstała, i uroczyście ofiarował ojcowski podarunek, składający się od lat trzynastu, z podwójnego napoleona złotego.
Pani Grandet zazwyczaj dawała córce suknie zimową, albo letnią, stosownie do pory roku.
Te dwie suknie, cztery napoleony i dwie inne sztuki złota, które dostawała w pierwszy dzień roku i w dzień imienin ojca, składały jéj dochód stu talarów. Pan Grandet z upodobaniem patrzał na jego nagromadzenie. Czyliż nie przekładał pieniędzy z jednéj kassy do drugiéj, i wcześnie nie usposabiał córki do łakomstwa? Niekiedy zapytywał się o jéj skarb, mówiąc: to będzie twoim tuzinem ślubnym.
Tuzin, jest to starożytny zwyczaj dotąd święcie zachowywany w wielu prowincyach środkowéj Francyi. W Berry, w Anjou, kiedy młoda dziewczyna idzie za maż, jéj familia albo familia mężowska, musi jéj dadź woreczek, gdzie się znajduje, stosownie do majątku, dwanaście sztuk albo dwanaście tuzinów, albo dwanaście set pieniędzy złotych i srebrnych. Najuboższa z wieśniaczek nie poszłaby za mąż bez swojego tuzina, chociażby składał się z groszy miedzianych. Papież Klemens, stryj Katarzyny de Medicis, podarował jéj, wydając ją za Henryka II. tuzin starożytnych medalów złotych, jak największéj ceny.
Przy obiedzie, ojciec uradowany że jego córka jeszcze piękniéj wygląda w nowéj sukni, zawołał:
— »Ponieważ dziś są imieniny Eugenii, zapalmy ogień na kominku; będzie to dobrą wróżbą.
— »Panna pójdzie za mąż tego roku:
rzekła duża Barbara odnosząc reszty gęsi, tego bażanta bednarzy.
— »Nie widzę za kogoby pójśdź mogła w naszém mieście? odpowiedziała pani Grandet spoglądając na męża nie śmiałym wzrokiem, oznaczającym w jak cieżkiem jarzmie małżeńskiem jęczy biedna kobieta.
Pan Grandet spojrzał na córkę i zawołał wesoło:
— »Dziś skończyła lat dwadzieścia i trzy; wkrótce trzeba będzie pomyśleć o tém
Eugenia i jéj matka spojrzały wzajem na siebie.
Pani Grandet była kobieta chuda, żółta jak cytryna, powolna, nie śmiała, jedna z kobiet, zdaje się stworzonych na to, aby im dokuczali mężowie. Miała wydatne kości policzkowe, duży nos, duże czoło, i za pierwszém rzutem oka podobna była nieco do tych owoców zmurszałych, nie mających już ani woni ani słodyczy; zęby miała czarne i rzadkie, twarz pomarszczoną, brodę trochę zadartą. Anielska łagodność, rezygnącya owadu któremu dzieci dokuczają, jednostajność duszy, dobroć serca, wzbudzały dla niéj żal i uszanowanie.
Jej mąż nigdy jéj więcéj nie dawał na drobne wydatki, jak sześć franków na raz. Chociaż śmieszna z powierzchowności, ta kobieta, która w posagu i spadkach, wniosła mężowi przeszło 300,000 franków, tak była głęboko poniżona przez tę zależność i niewolę, na którą łagodna jéj dusza nie śmiała się oburzać, iż nie żądała ani szeląga, nie uczyniła ani jednego postrzeżenia nad akiami które podpisywała z woli męża. Ta duma tajemna, ta szlachetność duszy, ciągle niepoznana i obrażona, kierowała jéj postępowaniem.
Ciągle chodziła w sukni zielonkowéj lewantynowéj, która jéj na rok cały wystarczała; nosiła wielką chustkę białą bawełnianą, kapelusz słomiany i czarny fartuszek. Rzadko wychodząc z domu, nie wiele darła trzewików, krótko mówiąc, nigdy nic nie żądała dla siebie.
Dla tego też, pan Grandet wzruszony niekiedy zgryzotą, i przypominając sobie, jak dawno już nie dał sześciu franków zonie, zastrzegał zawsze dla niéj na szpilki, przedając coroczne winobranie.
Cztery albo pięć luidorów, ofiarowane przez nabywców winobrania, tworzyły najczystszy dochód pani Grandet.
Ale gdy dostała te pieniądze, mąż często do niej mawiał, jak gdyby mieli wspólną kassę.
»Daj mi kilka soldów.
A biedna kobieta, uradowana iż może co uczynić dla człowieka, którego uważa jako swego władcę i pana, oddawała mu w ciągu zimy, kilka talarów z owych pieniędzy na szpilki.
Kiedy pan Grandet wyjmował z kieszeni sztukę pięcio-frankową, przeznaczoną co miesiąc na drobne wydatki, nici, igły i toaletę córki, nie omieszkał nigdy, zapiąwszy surdut, zapytać się żony.
— »A ty matko! czyli chcesz czego?
— »Mój przyjacielu! odpowiadała pani Grandet, ożywiona uczuciem macierzyńskiéj godności: zobaczymy to późniéj.
Ale była to daremna bezinteresowność. Pan Grandet rozumiał, że jest bardzo wspaniałomyślnym dla żony.
Po tym obiedzie, przy którym po raz pierwszy była mowa o zamęźciu Eugenii, Barbara zapaliwszy ogień, poszła po butelkę piwa do pokoju pani Grandet i ledwie nie upadła na schodach.
— »Gapo! zawołał pan Grandet: czy się wywrócisz?
— »Panie! bo te schody ruszają się.
— »Prawdę mówi, rzekła pani Grandet, Eugenia ledwie sobie nogi nie wywichnęła.
— »Masz, rzekł pan Grandet do Barbary, widząc że zbladła: ponieważ to są urodziny Eugenii i ledwie żeś się nie wywróciła, wypij szklankę piwa.
— »Zarobiłam na nią, odpowiedziała Barbara. Na mojém miejscu, nie jedna byłaby rozbiła butelkę, ale ja wołałabym wprzódy złamać rękę.
— »Biedna Barbara! rzekł pan Grandet, nalewając jéj szklankę. A więc, ponieważ to są urodziny Eugenii, naprawię schody. Nie umiecie kobiety tam stąpać gdzie są jeszcze mocne.
Wziął świecę i poszedł po gwoździe, deski i inne narzędzia.
— »Czy potrzeba dopomódz panu? zawołała Barbara, słysząc iż puka na schodach.
— »Nie, nie, znam się na tém, odpowiedział stary bednarz.
W chwili gdy sam pan Grandet naprawiał spróchniałe schody i gwizdał na zabój na pamiątkę swoich lat młodych, trzéj panowie Cruchot zapukali do drzwi.
— »Czy to pan jesteś panie Cruchot? zapytała się Barbara wyglądając przez okienko.
— »Tak jest, odpowiedział prezydent.
Otworzyła drzwi a przy połysku ognia na kominku, trzéj Cruchotowie postrzegli wnijście do sali.
— »Przebaczcie panowie, zawołał Grandet poznając głos swoich przyjaciół, zaraz przyjdę. Nie jestem hardy, naprawiam schody.
— »Rób! rób! panie Grandet, każdy jest panem w domu własnym: rzekł sentencyonalnie prezydent, śmiejąc się ze swego zastosowania, którego nikt nie zrozumiał.
— »Czy pozwolisz mi Mościa Panno, abym ci życzył dzisiaj, w dzień twoich urodzin, długiego ciągu lat szczęśliwych i zdrowia, którem się cieszysz?..
Dał jéj duży bukiet rzadkich kwiatów, a wziąwszy ją za łokcie, pocałował po obu stronach szyi, z przyciskiem, który zawstydził Eugenią. Prezes podobny do dużego zardzewiałego gwoździa, mniemał że się tym sposobem zaleca.
Pan Grandet stawiając światło na stołku, rzekł:
— »Ponieważ dziś są urodziny Eugenii, zapalmy drugą świecę.
— »Państwa des Grassins czy jeszcze nie ma?
— »Jeszcze nie, odpowiedział pan Grandet.
— »Ale będą? zapytał się stary notaryusz, wykrzywiając twarz.
— »Tak mniemam, odpowiedziała pani Grandet.
Rozmawiali o winobraniu, o tegorocznéj cenie wina, gdy zapukano do drzwi i weszła familia de Grassins.
Pani Grasinns była jedną z tych kobiet, małego wzrostu, żywych, białych, rumianych, dobréj tuszy, które, dzięki spokojnemu życiu na prowincyi i nałogom życia cnotliwego, utrzymały młodość swoją aż do czterdziestego roku życia. Jej mąż, dawny kwatermistrz w gwardyi cesarskiéj, ciężko zraniony w bitwie pod Austerlitz, zachował, mimo poważania swego dla państwa Grandet, pozorną szczerość wojskowych.
— »Dzień dobry, Grandet rzekł, biorąc go za rękę z tym tonem wyższości, którym zawsze pognębiał Cruchotów.
— »Panno Eugenio: przydał, przywitawszy się z panią Grandet: jesteś tak piękna, iż w rzeczy saméj nie wiem co mam ci życzéć.
I podał skrzyneczkę którą przyniosł służący: w niéj znajdował się kwiat świeżo sprowadzony do Europy z przylądka Dobréj Nadziei.
Pani de Grassins serdecznie uściskała Eugenią i biorąc ją za rękę, rzekła:
— »Adolf złożył ci mój mały przypominek.
Wtedy, młody człowiek wysoki, blady i cienki, mający dosyć dobre obejście, bojaźliwy na pozór: ale który wydał w Paryżu, gdzie chodził do szkoły prawa, osiem do dziesięciu tysięcy franków, prócz swojéj pensyi, zbliżył się do Eugenii, pocałował ją w oba policzki i podał jéj toaletkę, w któréj wszystkie drobiazgi były z emalii: prawdziwy jarmarczny towar, mimo tarczy, na któréj litery E. i G. gotyckim charakterem wyryte, mogłyby wzbudzać mniemanie, że to jest podarunek z umysłu zamówiony.
Jednakże Eugenia otworzywszy ją, uczuła tę niespodziewaną radość, na jaką rumienią się i drżą z zadowolenia młode dziewczyny. Spojrzała na ojca, jak gdyby pytając się, czy może przyjąć, a pan Grandet rzekł: Weź moja córko, tonem, jakiegoby żaden aktor nie powtórzył.
Trzéj panowie Cruchot, osłupieli, widząc jak radosne spojrzenie rzuciła dziedziczka na Adolfa: gdyż jéj się zdawało, że podarunek nie słychaną ma wartość. Pani Grassins spojrzała na niebieskie wazony, w których były bukiety panów Cruchot, niby to szukając ich podarunków. W tak krytyczném położeniu, xiądz, Cruchot wziął pod rękę pana Grandet, a przechadzając sic z nim po sali, rzekł:
— »Ci ludzie oknami wyrzucają pieniądze!
— »Cóż to szkodzi, jeżeli te pieniądze wracają do piwnicy, odpowiedział Grandet.
— »Mój siostrzeniec jest duda; pomyślał xiądz, patrząc na prezydenta, którego rozczochrane włosy pomnażały jeszcze nieprzyjemność ogorzałéj jego fizyonomii. Czyliż też nie mógł wymyśleć podobnéj fraszki?
— »Będziemy grać, pani Grandet, piekła pani des Grassins.
— »Jużeśmy się wszyscy zgromadzili; możemy zająć dwa stoliki.
— »Ponieważ to są urodziny Eugenii, rzekł pan Grandet, grajcie wszyscy w loteryą, te dwoje dzieci mogą grać także.
— „No! Barbaro! postaw stoliki.
— „Dopomożemy ci panno Barbaro, rzekła wesoło pani des Grassins, nacieszona szczęściem Eugenii.
— „Nigdy jeszcze nie byłam, tak uradowana, rzekła dziedziczka. Nic jeszcze nie widziałam tak pięknego!.
— „Adolf przywiózł z Paryża tę toaletkę i sam ją wybrał, szepnęła pani des Grassins do jéj ucha.
„Gadaj! gadaj! przeklęta intrygantko: mówił prezydent sam do siebie: jeżeli kiedy mieć będziesz sprawę, ty albo twój mąż, przegracie niezawodnie.
Notaryusz usiadłszy w kącie, spokojnie patrzał na brata i myślał sobie:
»Grassinowie daremne czynią zabiegi, mój majątek, mego brata i mego synowca, wynosi razem milion sto tysięcy franków. Jeżeli mają połowę tego, to będzie wielka osobliwość.
Grandet ma jedynaczkę córkę. Niechaj przynoszą co chcą, dziedziczka i podarunki wszystko to naszem będzie.
O w pół do dziewiątéj wieczorem, zasiedli do loteryjki. Pani de Grasin dokazała tego, że jéj syn usiadł obok Eugenii. Aktorowie téj sceny tak zajmującéj chociaż pospolitéj na pozór, opatrzeni kartkami loteryjnemi i kawałkami szkła niebieskiego, niby słuchali żartów starego notaryusza, który za każdym numerem czynił jakieś postrzeżenia, ale wszyscy myśleli o milionach pana Grandet. Stary bednarz, z dumą spoglądał na różowe pióra, na świeże ubranie pani Grassin, na żołnierską minę bankiera, na Adolfa, na prezydenta, na notaryusza i mówił do siebie:
»Siedzą tu dla moich talarów! Przyszli nudzić się dla mojéj córki, a nie dostanie jéj ani jeden ani drugi. To są moje wędki!...
Ta fałszywa wesołość w téj staréj zakopconéj sali, na pół oświeconéj dwoma świeczkami; te śmiechy którym towarzyszył szelest kółka Barbary i które były szczere na ustach saméj tylko Eugenii i jéj matki; te drobiazgi połączone z tak wielkiemi interessami; ta młoda dziewczyna podobna do ptaków na które polują, padających ofiarą wysokiéj ceny o któréj nawet nie wiedzą, oblężona zewsząd dowodami przyjaźni którym wierzyła w prostocie swojéj, wszystko to smutny i komiczny obraz tworzyło. Była to scena powtarzająca się zawsze i wszędzie, ale przywiedziona do najprostszego wyrażenia. Postać pana Grandet, korzystającego z fałszywéj przyjaźni dwóch rodzin i ciągnącego ztąd ogromne zyski, panowała nad tym dramatem. Nie byłże on jedyném tegoczesném bożyszczem, Pieniądzem, z całą jego potęgą?
Słodkie uczucia zajmowały tam podrzędne miejsce, i ożywiały trzy serca czyste, Barbary, Eugenii i jéj matki. A przytém jakże nieświadomą była ich prostota! Eugenia i jéj matka, nie wiedziały wcale o majątku pana Grandet. Oceniały życie podług słabych wyobrażeń swoich, ani ceniły ani pogardzały pieniędzmi; nawykły obywać się bez nich. Były one ciekawym wyjątkiem w tém zgromadzeniu, którego życie polegało na samych tylko materyalnych interessach. Okropne jest położenie człowieka! nie doznajemy ani jednego szczęścia, któreby nie pochodziło z niewiadomości!
W chwili gdy pani Grandet wygrała wielki los na szesnaście soldów, najznaczniejszy jaki kiedy był do wygrania w téj sali, a duża Barbara śmiała się z radości, widząc że pani zabiera tak wielką kwotę — tak mocno zapukano do bramy, iż wszystkie kobiety podskoczyły na krzesłach.
— »To nie może bydź ktoś z miasta, rzekł notaryusz.
— »Czyliż można tak pukać? rzekła Barbara, chcą drzwi wyłamać!
— »Cóż to jest u licha? zawołał pan Grandet.
Barbara wzięła świecę i poszła do bramy, razem z panem Grandet.
— »Grandet! Grandet! krzyknęła jego zona, i powodowana trwogą, poskoczyła ku drzwiom.
Wszyscy spojrzeli na siebie.
— »Pójdźmy tam, rzekł pan de Grassins. To pukanie nie podoba mi się.
Ledwie mógł dostrzedz postaci młodego człowieka, za którym posługacz pocztowy przyniósł dwie ogromne paki i mantelzak. Pan Grandet żywo obrócił się ku żonie i rzekł:
— »Pani Grandet, wróć do loteryi, ja sam rozmówię się z tym panem. I zamknął drzwi od sali. Wzruszeni gracze usiedli na miejscach, ale nie ciągnęli loteryi.
— »Czy to jest kto z Saumur, panie Grassin? rzekła jego żona.
— »Nie, to jakiś podróżny.
— »Musiał przyjechać z Paryża?
— »W rzeczy saméj: rzekł notaryusz, wyjmujące stary zegarek w kształcie cebuli; już dziewiąta. Dyliżans nigdy się nie spóźnia.
— »Czy ten pan jest młody? zapytał się siądź Cruchot.
— »Tak jest, odpowiedział pan de Grassins. Ma ze sobą paki ważące przynajmniéj trzy cetnary.
— »Barbara nie powraca, rzekła Eugenia.
— »Musi to bydź kto z krewnych, przydał prezydent.
— »Grajmy daléj, rzekła pani Grandet. Po głosie mojego męża, poznałam że nie był kontent; może gniewałby się, postrzegłszy iż mówimy o jego interessach.
— »Panno Eugenio, rzekł Adolf do sąsiadki, zapewne to jest twój kuzyn Grandet; ładny, młody człowiek, którego widziałem na balu marszałka Ou...
Adolf nie dokończył, matka nastąpiła mu na nogę, i żądając głośno dwóch soldów na stawkę, szepnęła mu do ucha:
— »Będzieszli cicho? niezgrabiaszu!
W téj chwili pan Grandet wszedł, bez dużéj Barbary, której stąpanie i posługacza słychać było na schodach. Za nim wszedł podróżny, co przed chwilą wzbudził tak wielką ciekawość i tak zajął wyobraźnią, iż jego przybycie do tego domu i spadnięcie wśród tego świata, jedynie możnaby porównać ze zjawieniem się ślimaka w ulu, albo pawia między kurami.
— »Siadaj przy kominku, rzekł pan Grandet.
Ale nieznajomy wprzódy ukłonił się zgromadzeniu. Mężczyźni wstali, kłaniając sic na wzajem; kobiety grzecznie go przywitały.
— »Zapewne pan zziąbł, rzekła pani Grandet, przyjeżdżasz może...
— »Otóż są kobiety! rzekł stary Grandet, przerywając sobie czytanie listu: zaczekajże, niech ten pan odpocznie.
— »Ale mój ojcze, może ten pan czego potrzebuje? — zapytała się Eugenia.
— »Ma język: surowo odpowiedział ojciec.
Sam tylko nieznajomy zdziwił się tą odpowiedzią. Inni goście znali samowładny ton starego. Jednakże, po tych dwóch zapytaniach, nieznajomy wstał, obrócił się plecami do ognia i rzekł do Eugenii.
— Moja kuzynko, dziękuję bardzo; jadłem obiad w Tours i, przydał spoglądając na pana Grandet, niczego nie potrzebuję, nie jestem nawet znużony.
— Pan przyjeżdżasz z Paryża? zapytała się pani des Grassins.
Na to zapytanie, pan Karol (tak się nazywał syn pana Grandet) wziął szkiełko wiszące na łańcuszku u szyi i przyłożył go do prawego oka, dla przypatrzenia się osobom siedzącym przy stole; bardzo zuchwale zlornetował panią de Grassins i odpowiedział nareście:
— »Tak jest pani. Moja ciociu, granie w loteryą, proszę, nie przerywajcie sobie, jest to gra tak zabawna...«
— Pewna byłam że to jest kuzynek: pomyślała pani des Grassins spoglądając na niego.
— »Czterdzieści siedm! zawołał xiądz Cruchot. Naznaczże pani! masz ten numer.
Pan des Grassins nakrył szkiełkiem numer na tabliczce żony, która smutném zdjęta przeczuciem, uważała kolejno na kuzynka z Paryża i na Eugenią, nie pomnąc wcale o loteryi. Kiedy niekiedy, młoda dziedziczka, ukradkiem spoglądała na kuzyna, a żona bankiera łatwo mogła odkryć, że jéj podziwienie i ciekawość wzrasta.


II.
Kuzynek, z Paryża.

Pan Karol Grandet, przystojny młodzieniec, mający lat dwadzieścia i dwa, tworzył w téj chwili dziwną sprzeczność z towarzystwem prowincyonalném co go otaczało, dosyć już oburzone arystokratycznym jego tonem i gotowe śmiać się z niego.
W dwudziestym roku życia, młodzi ludzie są jeszcze tak bliscy dzieciństwa, iż się dzieciństwami zajmują. I dla tego, może na stu z pomiędzy nich, dziewięćdziesiąt dziewięć byłoby tak postąpiło jak pan Karol Grandet. Na kilka dni wprzódy, ojciec jego powiedział mu, iż chce go wysłać na parę miesięcy do swego brata mieszkającego w Saumur. Może tez pan Grandet z Paryża pomyślał o Eugenii. Karol, po raz pierwszy wyjeżdżał na prowincyą; przyszło mu więc do głowy, wystąpić tam jak modny młodzieniec, całe miasto zaćmić zbytkiem swoim i wprowadzić toni paryzki sposób życia. Nareście, aby wszystko w kilku słowach opowiedziéć, chciał e Saumur więcéj poświęcić czasu na czyszczenie paznokci, niżeli w Paryżu, i udawać tę niezmierną wykwintność w ubiorze, którą niekiedy młody człowiek porzuca, dla zaniedbania, nie będącego także bez powabu. Karol zabrał więc najładniejszy strój myśliwski, najpiękniejszy noż, najpiękniejszą strzelbę jaka była w Paryżu. Zabrał zbiór najmodniejszych kamizelek: były tam szare, białe, czarne, ciemne, z podkładkami, z prostym i wycinanym kołnierzem, zapięte aż do góry, ze złotemi guzikami i t. d. Zabrał wszelkie kołnierzyki i halstuchy będące w ówczas w modzie. Zabrał dwa garnitury i najcieńszą bieliznę. Zabrał ładną toaletkę, podarunek od matki; jedném słowem, zabrał wszystkie drobiazgi modnego eleganta, nie zapominając o małym kałamarzyku, — który otrzymał od najprzyjemniejszéj z kobiet, przynajmniéj w jego oczach, od wielkiéj, damy którą nazywał Anusią, która teraz razem z mężem odbywa nudną podróż po Szkocyi; zabrał wiele ładnego papieru dla pisania do niej listów co dwa tygodnie; nareście, cały ładunek drobiazgów paryzkich, tak zupełny jak tylko było można, i w którym od szpicruty zaczynającéj pojedynek, aż do pięknych pistoletów co go kończą, znajdowały się wszystkie narzędzia, jakiemi młody i bezczynny Człowiek uprawia życie swoje. Ojciec jego powiedział mu, żeby nie brał z sobą kamerdynera; przyjechał więc pocztą, gdyż nie chciał szarzać pięknego powozu, którym miał pojechać naprzeciw swojéj Anusi, w czerwcu w roku przyszłym, do wód Badeńskich.
Karol spodziewał się; że znajdzie ze sto osób u stryja swojego, że będzie polować w jego lasach i żyć jak wielki pan na prowincyi. Nie spodziewał się że go zastanie w Saumur; zapukał do jego domu dla zapytania się o drogę do Froidfonds; żeby zaś przyzwoicie wystąpić, ubrał się na drogę w najpiękniejszy i najwytworniejszy strój podróżny. W Tours wstąpił do fryzjera, żeby w modny sposób ułożył jego piękne ciemne włosy; przewdział świeżą bieliznę, włożył czarny atłasowy halsztuch i biały okrągławy. kołnierzyk, przyjemnie otaczający jego wesołą twarzyczkę. Surdut podróżny, do połowy zapięty, ściskał jego kibic, a z pod niego wyglądała kaszmirowa kamizelka z podkładką białą; zegarek jakby od niechcenia włożony w kieszeń, zaczepiał się o dziurkę od surduta krótkim łańcuszkiem złotym; szaraczkowe pantalony, zapinały się na nogawkach, a czarny haft jedwabny ich szewr upiękniał; zgrabnie trzymał trzcinę z gałeczką złotą, a furażerka modna uzupełniała ten ubiór.
Sam tylko paryżanin i to jeszcze paryżanin z najlepszego tonu, mógł wystroić się wten sposób, bez wystawienia się na śmieszność i nadać zgodność tym wszystkim drobiazgom, którym oprócz tego przychodziła w pomoc, mina odważna i dumna, mina człowieka majacego piękne pistolety, wprawne oko i Anusię.
A teraz, jeśli chcecie zrozumieć wzajemne podziwienie mieszkańców Saumur i młodego Paryżanina, jeśli chcecie zobaczyć jak żywe światła rzucała wytworność podróżnego, pośród szarych ścian téj sali i figur składających obraz rodzinny, usiłujcie wyobrazić sobie braci Cruchot. Wszyscy trzej zażywali tabakę, i już oddawna nie zważali na to, że nią posypują gorsy rudych koszul, wywinięte kołnierzyki i pożółkłe fałdy. Ich niekrochmalne chustki, zwijały się w postronek natychmiast po zawiązaniu; raz tylko co pół roku prano u nich bielizno: żółkła więc tak długo leżąc w szafach; widać było na nich doskonały zbiór niezgrabności i starzyzny; ich postaci tak były zwiędłe, jak ich wyszarzane suknie; tak pomarszczone jak ich pantalony; zdawały się bydź zużyte, skurczone i pokrzywione.
Ogólne zaniedbanie innych ubiorów, nie zupełnych, bez świeżości, jak zwykle bywa na prowincyi, gdzie nieznacznie przychodzą do tego, iż się nie ubierają jedni dla drugich i zważają ile kosztuje para rękawiczek, odpowiadało zaniedbaniu braci Cruchot, i była to jedyna rzecz, w której te dwie familie tak się doskonale zgadzały.
Jeźli paryżanin brał lorynetkę dla przypatrzenia się dziwacznéj postaci téj sali, belkom posowy i lamperyom popstrzonym tak, iż liczba punkcików znajdujących się na nich, wystarczyłaby do całéj encyklopedii i monitora, natychmiast grający w loteryą, podnosili, głowy i przypatrywali mu się z taką ciekawością jak żyrafie. Pan. Grassins i syn jego, znali choć trachę postać młodego eleganta, a przecież podzielali podziwienie sąsiadów, bądź to że ulegali wpływowi ogólnego uczucia; bądź iż pochwalali je, wyrażając spojrzeniem pełném szyderstwa: »tacy to są oni w Paryżu.
Wszyscy prócz tego, mogli dowoli przypatrywać się Karolowi bez urazy gospodarza. Pan Grandet zatopiony w długim liście który trzymał w ręku, zabrał świecę ze stolika, nie troszcząc się o gości i o ich zabawę. Eugenia nie znając wcale wzoru takiej doskonałości w postawie i w ubiorze, mniemała że jéj kuzyn jest jąka nadludzką istotą. Z rozkoszą oddychała wonią jego włosów, tak wdzięcznie utrefionych. Chciałaby dotknąć białéj skóry jego pięknych rękawiczek jelonkowych, zazdrościła Karolowi jego drobnych rąk, jego tonu, świeżości i delikatności rysów. Nareście: jeżeli ten obraz może zebrać wrażenie jakie uczynił młody elegant na prostéj dziewczynie, bezustannie zajętéj cerowaniem pończoch i naprawianiem bielizny ojcowskiej, któréj życie upłynęło pośród tych ścian zakopconych, która w téj głuchéj ulicy, ledwie raz w godzinę twarz ludzką zobaczyć mogła: widok tego kuzyna wzniecił w niéj taką samą delikatną rozkosz, jaką wzbudzają w młodzieńcu, fantastyczne postaci kobiet rysowane przez Westella w almanakach angielskich, a przez Findena ryte tak biegłym pędzlem, iż lękać się trzeba, ażeby te zjawienia nadziemskie, nie uleciały za jedném tchnieniem.
Karol wyjął z kieszeni chustkę, wyhaftowaną przez wielką damę podróżującą po Szkocyi. Widząc tę ładną robotę, wyhaftowaną ręką kochanki w godzinach straconych dla miłości, Eugenia spojrzała na swego krewnego, nie wiedząc czyli jéj rzeczywiście użyje. Obejście się Karola, jego gęsta, patrzenie przez lorynetkę, udana fanfaronada, obojętność na widok toaletki, która tak ucieszyła młodą dziedziczkę i którą zapewne miał za nic; nareście wszystko to co obrażało panów Cruchot i de Grassins, podobało jéj się tak bardzo, że nim zasnęła, długo musiała marzyc o tym fenixie kuzynów.
Numera wyciągano bardzo powoli, ale wkrótce ustała loterya. Duża Barbara weszła i rzekła głośno:
— »Proszę pani o prześcieradła dla tego pana.
Pani Grandet wstała i poszła za Barbara, a wtedy pani des Grassins. rzekła po cichu: »Odbierzmy stawkę i dajmy pokój loteryi.
Każdy wziął swoje dwa soldy ze staréj wyszczerbionej tacki, a towarzystwo powstawszy razem, przysunęło się do kominka.
— »Skończyliście więc? rzekł pan Grandet, nie przestając czytać.
— »Tak jest, tak, odpowiedziała pani des Grassins stojąc przy Karolu.
Eugenia powodowana jedną z tych myśli powstających w sercu młodych dziewczyn, kiedy w niém raz pierwszy zagnieżdża się uczucie, wyszła z sali dopomódz matce i Barbarze. Gdyby kto zażądał żeby koniecznie powiedziała prawdę, wyznałaby zapewne, iż nie myślała ani o matce ani o Barbarze, ale że nią władała gwałtowna chęć obejrzenia pokoju swego kuzyna, zajęcia się nim, przekonania się czyli tam czego nie brak, uczynienia go, ile tylko bydź może, wytwornym i czystym. Eugenia mniemała, że ona tylko sama zdoła pojmować gust i wyobrażenia swego kuzyna.
Jakoż nadeszła w samą porę i dowiodła matce i Barbarze, że jeszcze nic nie zrobiono. Kazała Barbarze Wygrzać łóżko żelazkiem od prasowania. Okryła stolik białym obruskiem i przykazała zmieniać obrusek co rano. Przekonała matkę, iż trzeba dobry ogień zapalić na kominki i skłoniła Barbarę że nic nie mówiąc ojcu przyniosła duży pęk drzewa. Pobiegła do sali, poszukała starą tacę lakierowaną, pochodzącą z spadku pa dziadku matczynym, wzięła także szklaneczkę kryształową, łyżeczkę z wytartą pozłotą starożytną, flaszkę na któréj wyryte były amorki i wszystko to z tryumfalną miną postawiła na murku. W przeciągu jednego kwadransa, więcéj przyszło jej wyobrażeń niżeli ich miała od czasu urodzenia swojego.
— »Mamo, rzekła, nigdy mój kuzyn nie zniesie swędu świecy łojowéj; gdybyśmy kupili woskową...
I pobiegła, lekka jak ptaszek, wyjąć z sakiewki pieniądz sto-soldowy, który dostała na wydatki miesięczne.
— »Weź Barbaro, weź! śpiesz, się!...
— »Ale cóż powie, twój ojciec?
— »Ten straszliwy zarzut uczyniła pani Grandet, widząc, iż córka przynosi cukierniczkę z sewskiéj porcelany, nabytą przez pana Gtandet razem z zamkiem Froidfonds.
— »A zkądże weźmiesz cukru? czyś rozum straciła?
— »Mamo! Barbara kupi cukru podobnież jak świecę woskową.
— »Ale twój ojciec?..
— »Czy!iż byłoby przyzwoitą rzeczą, żeby jego synowiec nie mógł napić się wody z cukrem? Oprócz tego, nie będzie na to zważać.
— »Twój ojciec widzi wszystko rzekła pani Grandet ruszając głową.
Barbara wahała się; znała pana swojego.
— »Ale idź Burbaro, to są moje urodziny!..
Barbara rozśmiała się ciężkim śmieehem, na ten pierwszy żart swojéj pani i usłuchała.
Gdy tak Eugenia i jej matka usiłowały upięknić pokój przeznaczony dla siostrzeńca pana Grandet, Karol był celem uwagi pani des Grassins; zaczęła z nim rozmowę.
— »Jesteś pan odważnym, rzekła do niego, skoro mogłeś porzucić uciechy stolicy w zimie i zamieszkać w Saumur. Ale jeźli się nas nie przestraszysz, zobaczysz że tu jeszcze można się bawić.
I rzuciła na niego to prawdziwie prowincyonalne spoyrzenie, w którém łączyła się zalotność i ostrożność.
Karol tak był odurzony widokiem tej sali, o tyle sprzecznéj z obszernym zamkiem i wiejskim przepychem, którym w imaginacyi swojéj obdarzył wuja, iż dopiero spojrzawszy uważnie na panią de Grassins, postrzegł na pół zatarty obraz figur paryzkich. Grzecznie odpowiedział i wszczęła się rozmowa, podczas któréj pani des Grassins stopniowo mówiła co raz to ciszéj, dla zastosowania się do rodzaju swoich spostrzeżeń. I ona i Karol, czuli też samą potrzebę powierzenia się, dlatego też po kilku chwilach żartobliwéj rozmowy, zręczna parafianka zdołała mówić z nim, tak, że jéj nie dosłyszały inne osoby rozmawiające o przedaży wina która teraz zajmowała cały powiat:
— »Panie! jeżeli uczynisz nam ten zaszczyt i odwiedzisz nas, sprawisz bez wątpienia równą przyjemność mężowi mojemu jak i mnie. W naszym tylko salonie znajdziesz pan wielkich kupców i szlachtę; należemy do dwóch towarzystw, u nas spotykają się one z sobą, gdyż się bawią. Mój mąż, powiadam to z dumą, równie jest poważany od jednych jak od drugich. Tak więc starać się będziemy uprzyjemnić nudny pobyt pana w tém mieście. Gdyby pan ciągle siedział u pana Grandet, cóżby się z panem stało? o Boże! Stryj pana jest starym dzikiem, który tylko myśli o gospodarstwie, stryjenka jest starą dewotką, nie umiejącą związać dwóch wyobrażeń, a Eugenia, kuzynka pana, jest dziewczyną pospolitą, bez edukacyi, bez posagu, i przez całe życie nic nie robi tylko ceruje pończochy i bieliznę.
— »Jest to jeszcze ładna kobieta: pomyślał sobie Karol Grandet, odpowiadając na wdzięczenia się pani des Grassins.
— »Zdaje mi się moja żono, że chcesz złowić jegomości: rzekł, śmiejąc się, tłusty i wysoki bankier.
Na to postrzeżenie, notaryusz i prezydent odezwali się mniéj lub więcéj złośliwie, ale xiądz Cruchot spojrzał na nich przebiegłym wzrokiem, i zbierając ich myśli rzekł:
— »Któż lepiéj od pani może czynić honory miasta Saumur?
— »Co! co! jak to rozumiesz xięże Cruchot? zapytał pan des Grassins.
— »Rozumiem to, w znaczeniu najkorzystniejszém dla pana, dla pana, dla miasta naszego i dla tego pana: przydał przebiegły starzec, obracając się do Karola.
Niby bez zwrócenia na nich uwagi, xiądz Cruchot, zdołał odgadnąć rozmowę Karola i pani des Grassins.
— »Panie! rzekł nareście Adolf do Karola, usiłując przybrać ton naturalny i przyjemny, nie wiem czy zachowałeś jakie wspomnienie o mnie. Miałem zaszczyt tańcować na przeciw niego w kontradansie, na balu danym przez marszałka Oudinot.
— »Doskonale panie doskonale, przypominam sobie: odpowiedział Karol, zdziwiony, że jest przedmiotem powszechnego zajęcia.
— »To jest syn pani? zapytał się pani des Grassins.
Cruchot złośliwie spojrzał na matkę.
— »Tak jest panie, rzekła.
— »Byłeś więc pan bardzo młodo w Paryżu? rzekł Karol do Adolfa.
— »I cóż robić panie? rzekł Cruchot, posyłamy ich do Babilonu wprzódy jeszcze nim ich od piersi odstawią. Na prowincyi tylko, mówił daléj, znaleźć można kobiety mające lat trzydzieści i kilka, i tak świeże jak pani, gdy ich synowie już ukończyli szkołę prawa. Zdaje mi się, że to jeszcze jest ten sam dzień, kiedy młodzieńcy i damy stawali na krzesłach dla przypatrzenia się tańcowi pani, przydał xiądz, obracając się do swego przeciwnika niewieściego.
»0 stary niegodziwiec! rzekła sama w sobie pani des Grassins, czyliżby mię zgadywał?
»Zdaje sic że będę miał dobre powodzenie w Saumur, pomyślał Karol.
Nieuwaga ojca Grandet albo raczéj zajęcie w którem pogrążyło go czytanie listu, nie uszło baczności notaryusza i prezydenta; usiłowali odgadnąć treść tego pisma z najdrobniejszych poruszeń starca, na którego twarz mocne światło padało. Łakomiec ledwie mógł utrzymać zwyczajną spokojność. Oprócz tego, zdołamy wyobrazić sobie udaną obojętność ojca Grandet, przeczytawszy ten list nieszczęśliwy.

Mój BRACIE!

Dochodzi już lat dwadzieścia trzy jakeśmy się nie widzieli. Moje ożenienie się było przedmiotem naszéj ostatniéj rozmowy i rozstaliśmy się w dobrem porozumieniu. Zaiste, nie mogłem wtedy przewidywać, że ty będziesz jedyną podporą rodziny, z któréj powodzenia cieszyłeś się wówczas. Gdy ten list dojdzie rąk twoich, już nie będę w liczbie żyjących. W położeniu mojém nie chciałem przeżyć ochydy bankructwa; aż do ostatniéj chwili trzymałem się nad brzegiem przepaści, spodziewając się iż z niéj wyrwać się zdołam. Daremnie! Bankructwo mego ajenta wexlu i mego notaryusza, pozbawiło mię ostatnich środków ratunku. Winienem przeszło trzy miliony, a ledwie mogę ofiarować na nie osiem za sto. Moje wina złożone na składach, spadły niezmiernie z powodu szczęśliwego winobrania. Za trzy dni Paryż, powie: »Pan Grandet był oszustem. Ja, poczciwy i rzetelny człowiek, okryję się kirem sromoty. Wydzieram synowi mojemu i nazwisko które plamię i majątek jego matki. Nic a tém wszystkiém nie wie to nieszczęśliwe ukochane dziecię. Czule pożegnaliśmy się; nie wiedział na szczęście swoje, że ostatnie krople życia mego wylały się w tém pożegnaniu. Czyliż mię przeklinać nie będzie? Mój bracie! mój bracie! jakże jest okropném przekleństwo dzieci naszych, one mogą odwołać się od naszego, ale ich jest nie odwołalne. Grandet? jesteś moim starszym bratem, powinieneś mieć opiekę nademną; spraw aby Karol nie złorzeczył mojéj mogile. Mój bracie, gdybym pisał do ciebie krwią i łzami, nie byłoby tyle boleści w tym liście ile jest teraz; gdyżbym płakał i krew ronił, jużbym nie cierpiał, a teraz cierpię i suchém okiem na śmierć spoglądam. Jesteś więc ojcem Karola! nie ma krewnych ze strony macierzystéj, nie ma już familii! O mój nieszczęśliwy syn! mój syn! Posłuchaj mię bracie; nie błagam cię za sobą samym. Oprócz tego, dobra twoje nie są może tak znaczne, aby zniosły hipotekę trzech milionów, ale błagam za moim synem; pamiętaj o tém mój bracie, złożyłem ręce myśląc o tobie. Bracie mój, umierając, powierzam ci Karola! Nareście spokojnie mogę spoglądać na zabójcze narzędzie, myśląc że ty mu zastąpisz miejsce ojca. Kochał mię mój Karol, byłem dla niego tak dobry, nigdy mu się nie sprzeciwiałem, nie będzie mię przeklinał. Oprócz tego, przekonasz się że jest łagodnym, ma charakter matki swojéj, nigdy nie będzie dla ciebie przyczyną zmartwienia. Biedne dziecię! nazwyczajone do zbytkowych uciech, nie zna tego niedostatku, który wycierpieliśmy w pierwszych latach naszych... A teraz zostanie bez majątku, sam... Tak jest, wszyscy przyjaciele stronić będą od niego, a ja to jestem sprawcą tego upokorzenia. Ach! chciałbym mieć tak silną rękę, aby go za jednym razem posłać do nieba, do jego matki.... Szalony!... Wracam się do mojego nieszczęścia, do Karola. Posyłam go więc do ciebie, abyś mu objawił i moją śmierć i jego los przyszły. Bądź dla niego ojcem, ale dobrym ojcem. Nie odrywaj go nagle od jego bezczynnego życia, gdyżbyś go zabił. Zaklinam go, aby wyrzekł się należytości, którą jako dziedzic swojej matki, mieć będzie do mojego spadku. Ale jest to zbyteczna prośba, jest uczciwym człowiekiem i uczuje że nie powinien przyłączać się do moich wierzycieli. Niechaj wyrzecze się spadku po mnie. Wyjaw mu jak twardy los go czeka; a jeżeli mię nie będzie nienawidził powiedz mu odemnie, że jeszcze nie wszystko zginęło. Tak jest, praca która ocaliła nas obu, może mu powrócić utracony majątek; a jeżeli chce słuchać głosu ojca, który dla niego chciałby ożyć na chwilę, niechay popłynie do Indyów. Mój bracie, Karol jest młodzieńcem uczciwym i odważnym. Sporządzisz dla niego ładunek: umarłby wprzódy nimby ci nie oddał tego, co mu pożyczysz; gdyż pożyczysz mu... Grandet, w przeciwnym razie nabawiłbyś się wiecznéj zgryzoty. Ach! gdyby moje dziecię nie znalazło u ciebie ani przywiązania, ani pomocy, dopominałbym się u Stwórcy o ukaranie cię za twoją nieużytość. Gdybym posiadał jaką summę, byłbym miał prawo oddać mu ją na rachunek spadku po matce, ale wypłaty przy końcu miesiąca zabrakły wszystko. Byłbym nie umierał nie zaspokojony o losie mego dziecięcia; byłbym chciał usłyszeć twoje święte przyrzeczenia, ale mi czasu zabrakło. Gdy Karol jedzie do ciebie, ja układam mój bilans. Usiłuję dowieść przez dobrą wiarę przewodniczącą interessom moim, że moje nieszczęście nie jest skutkiem ani błędu ani nierzetelności. Czyliż się tym sposobem nie zajmuję Karolem? Zegnam cię mój bracie! niechaj wszystkie błogosławieństwa Boga spłyną na ciebie, za wspaniałomyślną opiekę którą ci poruczam, a którą przyjmiesz, nie wątpię. Będzie jeden głos, który za ciebie modlić się będzie w świecie, dokąd wszyscy udać się mamy, a gdzie już jestem.

Wiktor Wilhelm Grandet.

— »Rozmawiacie więc? rzekł pan Grandet, troskliwie składając list i chowając go do kieszeni, a po tém spojrzał na swego synowca, z miną bojaźliwą, którą pokrył swoje wzruszenie i obawę.
— »Rozgrzałeś się już?
— »Zupełnie mój stryju.
— »A gdzież są kobiety? rzekł łakomieć, zapominając, że synowiec u mego nocować będzie. W téj chwili wróciła Eugenia i pani Grandet.
— Czy wszystko już urządzono? rzekł stary odzyskując spokojność.
— Tak jest mój ojcze.
— A więc, mój synowcze, jeżeli jesteś znużony, Barbara zaprowadzi cię do twojéj izby. O!. nie jest to elegancki apartament. Ale wybaczysz ubogim winnicarzom nie mającym, ani szeląga. Na podatki wszystko idzie.
— »Nie chcemy ci się naprzykrzać Grandet, może pogadasz z twoim synowcem. Życzymy ci dobrej nocy. Do zobaczenia: rzekł bankier.
Na te słowa powstało całe zgromadzenie i każdy ukłonił się gospodarzowi domu. Bracia Gruchot odprowadzili familię de Grassins, bo jeszcze jéj służący nie był przyszedł.
Jak jedni tak i drudzy nie wątpili, że młody Karol jest pretendentem o rękę Eugenii i to najniebezpieczniéj szym. Potrzeba skłoniła ich do zawarcia chwilowego przymierza, przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi. Czyliż nie powinni zapobiedz temu, aby Eugenia nie myślała o swoim krewnym, a Karol o Eugenii? Czyliż Paryażnin potrafi oprzeć się zdradzieckim podszeptom, niebezpiecznym potwarzom, obmowom napełnionym pochwałami, które ciągle otaczać go będą i zasklepią go tak, jak pszczoły zasklepiają ślimaka, który spadł do ich ula?
Po odejściu gości, pan Grandet rzekł do synowca.
— »Trzeba iśdź spać, już jest zapóźno; nie będziemy dziś rozmawiać o powodach twego przybycia. Jutro wybierzemy stosowną porę. Jadamy śniadanie o ósméj. W południe jemy owoce z kawałkiem chleba i pijemy po szklaneczce białego wina; obiad jest o piątéj jak w Paryżu. Taki jest u nas porządek. Jeśli chcesz zobaczyć miasto i okolice, wolny jesteś jak ptaszek; wybaczysz mi, że przy moich zatrudnieniach nie będę ci mógł towarzyszyć. Może ci kto powie, że jestem bogaty. Niechaj sobie gadają; nie szkodzą przez to mojemu kredytowi. Lecz, nie mam ani szeląga, pracuję w moim wieku jak młody czeladnik, który nic nie posiada prócz silnych, ramion. Wkrótce może sam przekonasz się ile wart jest talar kiedy na niego trzeba krwawym potem zarobić. Barbaro, daj świecę.
— »Spodziewam się mój synowcze, że znajdziesz wszystko co ci potrzeba; ale gdyby ci czego brakowało możesz zawołać Barbary.
— »Dziękuję moja stryjenko; zdaje mi się, że wziąłem z sobą wszystko czego potrzebować mogę. Życzę państwu dobréj nocy i tobie moja kuzynko.
Karol wziął z ręki Barbary zapaloną świecę woskową, z żołkłą od starości w sklepie i tak podobną do łojowéj, ze pan Grandet nie postrzegł tego przepychu, tém bardziéj że go domyślać się nie mógł.
— »Pokażę ci drogę, rzekł do Karola.
Barbara poszła zaryglować bramę i spuścić z łańcucha ogromnego kundla, który już ochrzypiał od starości. Karol patrząc na żółtawe i zakopcone ściany sieni, której spróchniałe schody drżały pod cieżkiem stąpaniem jego stryja, nie pojmował co się z nim dzieje. Zdało mu się ze jest w jakimsiś kurniku. Jego ciotka i Eugenia, tak były nazwyczajone do tych schodów, iż nie pojmując przyczyny jego podziwienia odpowiedziały na nie wdzięcznym uśmiechem.
— »Po cóż u licha mój ojciec przysyła mię tu? mówił do siebie.
Na pierwszém piętrze postrzegł troje drzwi pomalowanych, zbitych z prostych desek, okutych żelazem.
Jedne z nich, od izby leżącéj nad kuchnią, były oczywiście zamurowane. Jakoż, można było wejśdź do téj izby, jedynie tylko przez pokój, pana Grandet, a jej okno wychodzące na podwórze, opatrzone było w ogromne kraty żelazne. Nikt, nawet pani Grandet nie miała wnijścia do tego gabinetu. Łakomieć chciał tam siedzieć sam, jak alchimista w laboratorium. Tam zapewne w jakiéj kryjówce, chował wexle i tytuły własności, tam wisiały ważki do ważenia luidorów; tam, w nocy tajemnie pisał kwity i rachunki tak, iż mieszkańcy Saumur, widząc pana Grandet zawsze w gotowości i porządku, mniemali, że ma na swoje rozkazy jaką wróżkę, albo ducha. Tam zapewne, kiedy Barbara chrapała tak że aż sic trzęsła podłoga, kiedy kundel czuwał i poziewał na podwórzu, kiedy pani i panna Grandet spały spokojnie, stary bednarz wpatrywał się w swoje złoto, pieścił je, przeliczał, ładował w beczułki. Grube mury i zasłony, nie przepuszczały najmniejszego dźwięku.
Wnijście do pokoju Eugenii, było na przeciw tych drzwi zamurowanych. Pomieszkanie dwojga małżonków, zajmowało przód domu.
Stary, umieścił swego synowca na drugiém piętrze, w izdebce nad swoim pokojem, aby mógł słyszeć każde jego stąpienie.
Eugenia i pani Grandet, przyszedłszy na pierwsze piętro, pocałowały się na dobranoc; a pożegnawszy Karola kilkoma słowami zimnemi na pozór, ale z serca pochodzącemi, zwłaszcza u Eugenii, weszły do swoich pokoików.
— »Otóż jesteś u siebie, rzekł ojciec Grandet do Karola, otwierając drzwi. Jeżeli zechcesz wyjśdź, zawołasz Barbary. Bez niéj, najniższy sługa!... pies zagryzłby cię na śmierć. Śpij dobrze! Dobrej nocy.
— »Ha! ha! te panie kazały napalić na kominku, rzekł:
— »W téj chwili, wysoka Barbara weszła z wygrzewaczką.
— »A to co znowu? zawołał. Czy bierzesz mego synowca za kobietę w połogu? idźże sobie z tą wygrzewaczką Barbaro.
— »Ależ panie, prześcieradła są wilgotne, a ten pan w rzeczy saméj tak jest delikatny jak kobieta.
— »No! kiedyś sobie głowę nabiła rzekł pan Grandet, popychając ją za ramiona: ale strzeż się, żeby ognia nie zapruszyć.
A skąpiec zszedł mrucząc pod nosem. Karol stanął osłupiały, pośród rzeczy swoich.
Spojrzawszy na ściany téj izdebki, wyklejonéj żółtém papierem w kwiatki;
Na kominek kamienny, niepomalowany, którego sam widok zimnem przeszywał;
Na krzesła wyplatane, stare;
Na stolik nocny, otwarty, w którymby człowiek mógł się zmieścić.
Na wypłowiały dywanik, położony przy łóżku i na kotarę pogryzioną od molów.
Spojrzał na Barbarę i rzekł:
— »Powńedz mi moje dziecię, czy jestem w rzeczy saméj u pana Grandet, dawnego mera w Saumur, brata pana Grandet z Paryża?
— »Tak jest panie, u bardzo dobrego, bardzo doskonałego pana. Czy mam dopomódz do rozpakowania rzeczy?
— »Dobrze mój stary wojaku! Zapewne służyłeś w gwardyi marynarki?
— »Ho! ho! ho! rzekła Barbara, coż to ma znaczyć marynarka gwardyi? To coś słonego! oh! oh! oh!
— »Weź, poszukaj mego szlafroka; jest w tej walizie, masz klucz od niéj.
Barbara zdziwiła się, widząc szlafrok zielony jedwabny, wyszywany w kwiaty złote.
— »I pan bierzesz to na noc?
— »Tak jest.
— »Matko Boska! jakżeby się to przydało na ubranie ołtarza! Ależ mój kochany paniczu, daruj że to kościołowi. Ach, jakże ci w tém pięknie! zawołam naszéj panny, niech ci się przypatrzy.
— »No Barbaro, kiedy się nazywasz Barbarą, bądźże cicho. Pójdę spać; jutro ułożę moje rzeczy, a jeżeli ten szlafrok tak ci się podoba, daruję ci go przy odjezdném.
Barbara stanęła jak drąg, patrząc na Karola i nie mogąc zawierzyć jego słowom.
— »Da mi to piękne ubranie, rzekła nareście odchodząc. Ten pan już gada przez sen. Dobra noc.
— »Dobranoc Barbaro.
»Pocożem tu przyjechał? mówił do siebie Karol, zasypiając. Mój ojciec ma rozum więc podróż ta nie jest bez celu... odłóżmy interessa do jutra.
— »Jakże jest ładny mój kuzynek, mówiła do siebie Eugenia. Pani Grandet o niczém nie myślała, idąc na spoczynek; słyszała przeze drzwi iż stary wzdłuż i wszerz przechadzał się po pokoju. Jak wszystkie bojaźliwe kobiety, badała charakter swojego pana: a jak łyska przewiduje burzę, podobnież i ona przeczuwała wewnętrzną burzę, która miotała panem Grandet, i wówczas, że użyję jéj wyrażenia, udawała umarłą.
Pan Grandet spoglądał na drzwi od gabinetu i mówił:
»Jakaż dziwaczna myśl przyszła do głowy mojemu bratu, kiedy mi swojego syna zapisał! Piękny mi spadek!... nie mam do wydania ani dwudziestu talarów... ale cóż znaczyłyby dwadzieścia talarów... dla tego fanfarona, który spoglądał na mój barometr, jak gdyby chciał go rzucić w ogień?
Myśląc o skutkach ostatniej woli swego brata, łakomca był może bardziéj wzruszony, aniżeli nieszczęśliwy co ją pisał.
»Dostanę więc tę złotą suknię, mówiła Barbara, i usnęła ubrana w tak pyszny strój, marząc o kwiatach, haftach, adamaszku, pierwszy raz wżyciu swojém, podobnie jak Eugenia pierwszy raz w życiu marzyła o miłości.


III.
Miłość Prowincyonalna.

W czystém i jednostajném życiu młodych dziewczyn, zdarza się roskoszna godzina, w któréj słońce wlewa w ich duszę promienie swoje, w któréj kwiat wyraża myśli, w któréj bicie serca rozwija i rozgrzewa ich umysł i wszystkie wyobrażenia zlewa w jedno nieoznaczone pragnienie, jest to dzień niewinnéj melancholii i słodkich uciech. Gdy dzieci zaczynają widziéć, uśmiechają się; gdy dziewczyna przegląda uczucie w naturze, uśmiecha się tak, jak się uśmiechała będąc dziecięciem. Jeźli światło jest pierwszą miłością życia, czyliż miłość nie jest pierwszém światłem serca? Ta chwila nadeszła dla Eugenii. Rano wstała, jak wszystkie dziewczyny na prowincyi i odmówiła modlitwę. Potém zaczęła myśleć o swojém ubraniu; zatrudnienie to było ważnemi teraz i znaczącém. Uczesała najprzód swoje ciemne włosy, z wiła je troskliwie tak, aby żaden włos nie wykradał się z warkocza. Potém, umywszy ręce w czystéj wodzie, ktora im nadawała twardość i czerwoność, zapytała się co może robić jéj krewny, że ma ręce tak białe i delikatne? Wzięła białe pończochy i najporządniejsze trzewiki, jakie znaleźć mogła. Nareście, pierwszy raz w życiu uczuła, jakie to jest szczęście mieć suknię świeżą, dobrze zrobioną, w którejby pięknie wyglądała.
Gdy skończyła ubranie, usłyszała zegar parafialny. Uderzył siódmą. Wstała więc zawcześnie. Nie znając sztuki przewijania po dziesięć razy pukla włosów, Eugenia założyła ręce, usiadła przy oknie, patrzała na dziedziniec, na wązki ogród, na wysokie tarasy panujące nad nim; był to widok smutny, ograniczony, ale nie ogołocony z tajemniczych piękności, właściwych samotnym miejscom, albo dzikiéj naturze.
Po ścianie od dziedzińca, wiły się latorośle winne, już powiędłe i poczerniałe, i dochodziły aż do drwalni, gdzie drzewo tak było ułożone porządnie, jak xiąźki u bibliotekarza. Bruk zaczerniał przeciągiem czasu, od mchu, zielska i brakiem ruchu. Osiem schodów prowadzących w głębi podwórza do ogródka, zarosły zielskiem; ogródek składały trzy ulice równoległe, wysypane piaskiem, a na końcu był taras zacieniony lipami. Z jednej strony krzaki malinowe; z drugiéj ogromny kasztan pochylający swoje konary aż na gabinet bednarza. Czysty pogodny dzień jesienny zaczynał rozpraszać szron, którym w nocy powlekły się drzewa, dziedziniec i mury.
Eugenia znalazła nowy powab w tym widoku, wprzódy tak pospolitym dla niéj. Tysiące pomieszanych myśli powstawało w jéj duszy i wzrastało razem z wrastającém światłem słońca. Uczuła nareście tę rozkosz niewymowną, która otacza istotę moralną, jak mgła otaczałaby istotę fizyczną. Jéj myśli zgadzały się z szczegółami tego dziwnego krajobrazu, a harmonia jej serca sprzymierzyła się z harmonią natury.
Gdy słońce wzbiło się nad mury ogrodu, z których spadały różnobarwne liścia bluszczu, boskie promienie nadziei oświeciły przyszłość Eugenii i odtąd polubiła ten mur: te zwiędłe kwiaty i liście, gdyż mieszało się z niemi wspomnienie tak lube, jak wspomnienie lat dziecinnych. Szmer każdego liścia spadającego z gałązki na to ciche podwórze, odpowiadał tajemnym zapytaniom serca Eugenii: byłaby przez cały dzień tak siedziała, nie postrzegając bynajmniéj iż upływają godziny.
Po tém, nastąpiły burzliwe wzruszenia duszy.
Wstawała często, stanęła przed zwierciadłem, przypatrywała się saméj sobie tak, jak autor w dobréj wierze piszący, przypatruje się dziełu swojemu, ażeby ganił je i łajał.
»Nie jestem dosyć piękną, dla niego.
Taka była myśl Eugenii, myśl pokorna i obfita w cierpienia.
Biedna dziewczyna nie oddawała sobie sprawiedliwości; ale skromność albo raczej obawa, jest jedną z pierwszych cnot w miłości. Eugenia należała do tego rodzaju dzieci mocno zbudowanych, jak to bywa w niższych stanach miejskich, których piękność wydaje się bydź gminną. Lecz jeźli podobna była do Wenery z Milo, miała w sobie tę niewinność uczuć chrześcijańskich, które ją oczyszczały i nadawały cechę wcale nieznaną starożytnym rzeźbiarzom. Miała dość wielką głowę, czoło męzkie lecz delikatne, i siwe oczy, którym jéj czyste życie nadawało blask najmocniejszy. Rysy jéj okrągłéj twarzy, wprzódy różowéj i świeżéj, zgrabiały przez ospę dosyć lekką wprawdzie, gdyż nie zostawiła śladów po sobie, ale jednakże uszkodziła tę miękką delikatność skóry, mimo tego tak łagodnéj i cienkiéj, że czyste pocałowanie matki wyciskało na niej chwilowe znamię czerwoności. Nos miała za wielki, ale zgadzał się z jej różowemi ustami, wyrażającemi miłość i dobroć; Szyja, posiadała doskonałą okrągłość. Eugenia, wysoka i silna, nie była więc ładną ale była piękna tą pięknością tak często nie poznaną, którą tylko sam artysta schwycić zdoła. Ale malarz, który szuka na tym padole, wzoru boskiéj czystości Maryi, który domaga się od całéj natury kobiecéj, tych oczu szlachetnych i skromnych, jakie sam tylko Rafael umiał odgadnąć, ale które przez samą tylko czystość życia i myśli zachować i nabyć można; ten malarz, zakochany w tak rzadkim wzorze, znalazłby w twarzy Eugenii wrodzoną szlachetność, nie wiedzącą o sobie saméj, ujrzałby na tém czole spokojném, cały świat miłości, a w oprawie oczu i w opuszczonych powiekach, jakiś boski niepojęty wyraz. Jéj rysy nie znużone i nie uszkodzone nigdy, wyrażeniem namiętności, podobne były do linii widnokręgu, tak lekko nakreślonych na powierzchni cichych jezior. Ta fizyonomia spokojna, ubarwiona rumieńcem, otoczona światłością, jak ładny kwiat świeżo rozwity, przynosiła spoczynek duszy, udzielała patrzącym powabu czystego sumienia, który się na niéj odbijał i zwracała ich spojrzenie.
Eugenia była jeszcze nad brzegiem życia, gdzie kwitną złudzenia dziecinne, gdzie z rozkoszą nieznaną po tém, zrywają się listki astrów, dla tego też, przeglądając się, rzekła do siebie, nie świadoma jeszcze co to jest miłość: — »Jestem bardzo brzydka, nie będzie zważał na mnie.
Po tém otworzyła drzwi wychodzące na schody i wyciągnęła szyję, słuchając co słychać w domu.
»Nie wstaje, pomyślała, słysząc ranne kasłanie Barbary. Poczciwa służąca chodziła i zamiatała salę, zapaliła ogień, uwiązała psa, gadała do bydła stojącego w stajni.
Natychmiast Eugenia zeszła i pobiegła do Barbary, która doiła krowy.
— »Barbaro, moja dobra Barbaro, zróbże kawy ze śmietanką dla mojego kuzyna!
Barbara rozśmiała się głośno.
— » Ależ panienko, trzeba było wczoraj o tém pomyśleć! Nie mogę zrobić śmietanki. Jakiż jest delikacik ten kuzynek panny! Jest ładny, ładniutki, doprawdy ładniutki. Nie widziałaś go w złotym i jedwabnym szlafroku. Ale ja go widziałam. Nosi tak cienką bieliznę, jak komża siedzą proboszcza.
— »Barbaro, zróbże nam ciasto do kawy.
— »A któż mi da drzewa do napalenia w piecu, mąki i masła? odpowiedziała Barbara, która jako pierwszy minister pana Grandet, miała wielką, powagę u pani Grandet i Eugenii. Czyliż potrzeba kraśdź jegomości dla uczęstowania kuzynką? Proś go o masło, mąkę i drzewo; jest ojcem panny, może je dać. Oto idzie do spiżarni.
Eugenia uciekła do ogrodu, przestraszona odgłosem kroków ojcowskich. Już doznawała skutków tego głębokiego wstydu i tego uczucia szczęścia, które może nie bez przyczyny, wzbudza w nas to mniemanie, iż nasze myśli wyryte są na czole naszém. i każdego uderzają w oczy. A potém, postrzegając ten niedostatek panujący w domu ojcowskim, biedna dziewczyna ciężko żałowała, iż się nie może zastosować do wytworności swego kuzyna. Uczuła namiętną potrzebę uczynić coś dla niego. Co? Nie wiedziała sama. Szczera i prosta, szła za popędem anielskiéj dobroci, nie lękając się ani twoich wrażeń ani swoich uczuć. Sam widok jéj kuzyna, obudził w niéj wrodzone skłonności kobiety; rozwinęły się tém żywdéy, że jéj pojęcie i zmysły już dojrzały zupełnie. Po raz pierwszy przestraszył ją widok oyca; ujrzała w nim pana jéj losu, i rozumiała iż się dopuszcza winy, ukrywając przed nim myśli swoje. Zaczęła chodzić spiesznym krokiem i dziwiła się że oddycha czystszém powietrzem, że promienie słońca są dzisiaj bardziéj ożywiającemi, że z nich czerpa moralne ciepło i nowe życie.
Gdy myślała jakimby sposobem dostać masła, wszczęła się między Barbarą i panem Grandet kłótnia, tak rzadko zdarzająca się między niemi, jak jaskółki w zimie. Opatrzony pękiem kluczy, starzec poszedł wydać żywność na cały dzień.
— »Czy zostało co z wczorajszego chleba? rzekł do Barbary.
— »Ani odrobiny, panie.
Pan Grandet wyjął duży chleb okrągły, dobrze zatarty i chciał go przekroić, gdy rzekła Barbara.
— »Ale jest nas pięcioro, panie.
— »Tu praw da, odpowiedział Grandet; ale chleb waży sześć funtów, powinno go zostać. Oprócz tego, ta młodzież paryzka nie jada chleba, zobaczysz.
— »A więc jeść będzie pomazanki, rzekła Barbara.
Na prowincyi ten wyraz gminny pomazanka, znaczy przyprawę chleba, zacząwszy od masła aż do konfitur, ale ci wszyscy, którzy w dzieciństwie zlizywali masło albo konfitury, a zostawiali chleb, zrozumieją znaczenie tego wyrazu.
— »Nie, odpowiedział Grandet, oni nie jadają ani pomazanki ani chleba; są tak jak dziewczyny na wydaniu.
Nareście wydzieliwszy jak najoszczędniéj żywność na dzisiaj, zamykał spiżarnię, gdy Barbara zatrzymała go i rzekła: »No panie, daj mi masła i mąki, upiekę placek dla dzieci.
— »Czy nie zrabujesz całego domu na przyjazd mego synowca?
— »Tyle myślałam o pańskim synowcu, ile o pańskim psie, ile pan sam myślisz o nim. Wydałeś mi pan sześć kawałków cukru, a potrzeba osiem.
— »Ho! ho! Barbaro, nigdy jeszcze nie byłaś w takim humorze. Cóż ci to przyszło do głowy? Czy ty jesteś panią domu? Nie dam więcéj jak sześć kawałków cukru.
— »A czémże synowiec pana osłodzi kawę?
— Dwoma kawałkami; ja się bez nich obejdę.
— Obejdziesz się pan bez cukru! w twoim wieku!.. Wołałabym kupić go dla pana, z własnéj kieszeni.
— Patrz własnych interessów. Mimo niskiéj ceny, cukier był zawsze w oczach bednarza najkosztowniejszym towarem; w jego oczach funt cukru kosztował zawsze sześć franków. Oszczędzanie cukru, zasięgające epoki cesarstwa, stało się u niego najmocniejszym nałogiem.
Wszystkie kobiety, nawet najprostsze z pomiędzy nich, umieją używać przebiegłości dla dopięcia swojego celu. Barbara zaniechała mówić o cukrze, aby dostać mąki na placek.
— »Mościa panno, zawołała przez okno, chceszli abym upiekła placek!
— »Nie, nie, odpowiedziała Eugenia.
— »No Barbaro, rzekł Grandet usłyszawszy głos córki, weź:
Otworzył skrzynię gdzie była mąka, dał jéj kwartę i przydał kilka uncyi masła, do kawałka który już był odkroił.
— »Trzeba drzewa do napalenia w piecu: rzekła nieprzebłagana Barbara.
— »A więc weź go ile będzie potrzeba, smutnie odpowiedział, ale zrobisz placek z owocami i cały obiad ugotujesz w piecu, a tak oszczędzisz ognia.
— »O! zawołała Barbara, tego mię nie potrzeba uczyć.
Grandet rzucił ojcowskie spojrzenie na wykonawczynią, jego woli.
— »Panno Eugenio, zawołała kucharka, mieć będziemy placek.
Ojciec Grandet powrócił z owocami i położył je na stole.
— »Patrzaj pan, rzekła Barbara, jak ładne buty ma synowiec pana. Co za skóra i jak pięknie pachną! Czemże się to czyści? Czyli pańskim szuwaxem z jajami?
— »Nie, zdaje mi si ęiż ten szuwat zepsułby tę skórę. Oprócz tego, powiedz mu że nie umiesz czyścić safianu, jest to bowiem safian, a kupi sobie szuwaxu. Słyszałem że kładą do niego cukier aby nabrał glansu.
— A więc musi to bydź dobre do jedzenia, rzecze służąca przykładając buty do nosa. Powąchaj pan; pachną wódka kolońską. Ach! jak to śmiesznie.
— Śmiesznie! rzekł Grandet, zdaje ci się śmieszną rzeczą, wydawać na buty więcéj pieniędzy, niżeli wart jest ten który je nosi?
— »Panie rzekła, czy nie każesz ugotować zupy ze dwa razy na tydzień z powodu przybycia....
— Tak jest.
— Czy mam pójśdź do jatek?
— Nie, zrobisz nam rosoł z drobiu. Dzierżawcy opatrzą nas w niego podostatkiem. Ale, muszę powiedziéć leśniczemu aby zastrzelił parę kruków. Z tej zwierzyny jest najlepszy w świecie rosół.
— »Czy to prawda panie, że one jedzą trupów?
— »Głupia jesteś Barbaro, jedzą to co znajdą. A my czyliż nie żyjemy umarłemi. A czemże są spadki?
Ojciec Grandet rozporządziwszy wszystko, spojrzał na zegarek, a widząc że jest jeszcze pół godziny do śniadania, wziął kapelusz, pocałował córkę i rzekł do niéj: chcesz, to pójdź ze mną nad brzeg Loary, na moje łąki?
Eugenia wzięła słomiany kapelusz podszyty taftą, a po tém ojciec i córka zeszli na rynek
— »Gdziesz idziesz tak rano, rzekł notaryusz Cruchot, który spotkał pana Grandet.
— »Zobaczyć jedne rzecz, odpowiedział stary, zgadując powód porannéj przechadzki pana Cruchot.
Gdy ojciec Grandet szedł zobaczyć jedną rzecz, notaryusz wiedział z doświadczenia, iż zawsze może coś na tém zarobić. A więc poszedł z nim razem.
— »Pójdź Cruchot: rzekł Grandet do notaryusza: ponieważ jesteś moim przyjacielem, pokażę ci jakie to jest głupstwo sadzić topole w dobrym gruncie.
Cruchot wytrzyszczył oczy. Jakto, rzekł, za nic masz sześćdziesiąt tysięcy franków, które dostałeś za topole zasadzone na łąkach?
Eugenia słuchała, nie wiedząc że nadchodzi najuroczystsza chwila w jéj życiu, że notaryusz ściągnie na nią samowładny ojcowski wyrok.
Przyjacielu: rzekł Grandet, dochodząc do przepysznych łąk, gdzie trzydziestu rzemieślników wykopywało, pieńki i równało ziemię zajętą wprzódy przez topole; przyjacielu, zobacz ile gruntu zabiera topola; porachuj ile siana przez to straciłem, iłebym miał za nie przez lat czterdzieści, a zobaczysz żem stracił przeszło czterdzieści tysięcy franków. Teraz bedę sadził topole nad samym brzegiem rzęki. Niechaj sic żywią kosztem publicznym.
Osłupiały Cruchot, gotów, był upaśdź na kolana przed ojcem Grandet.
— »To rzecz jasna, rzekł, topole trzeba sadzić tylko na złych gruntach.
— »Tak jest panie odpowiedział bednarz.
Eugenia spoglądała na wspaniały krajobraz Loary, nie słuchając rachuby ojcowskiéj; lecz zdaleka nadstawiła ucha, dosłyszawszy, iż notaryusz rzekł do swojego klienta:
— »J cóż!. sprowadziłeś zięcia z Paryża? w całém mieście gadają o twoim synowcu; zapewne wkrótce będę pisał intercyzę, ojcze Grandet.
— »Za.. za.. bar... rdzo wcześnie wy.. wy...brałeś się z tem: odpowiedział Grandet jąkając się, tak to czynił w ważnych okolicznościach: o..o..toż mój stary to.. to...warzyszu powiem o.. o... twarcie, iż wołałbym utopie moja córkę w Loarze, niżeli wydać ja zamomo..jego ku., ku., kuzyna; możesz to oznajmić. Ale nie, nie.. chaj świat gada.
Ta odpowiedź nabawiła prawie zawrotu głowy Eugenia. Dalekie nadzieje już zaczynały powstawać w jéj sercu, przyszły do skutku, zbliżyły się i utworzyły pęk kwiatowy który ujrzała podcięty i leżący na ziemi. Od dnia wczorajszego przywiązała się do Karola, wszystkiemi ogniwami szczęścia łączącego dusze, a teraz cierpienie jeszcze je wzmocni. Nie jestże to szlachetném przeznaczeniem kobiety, iż ją więcéj, wzrusza niedola, aniżeli świetność losu? Jakimże sposobem uczucie ojcowskie zgasnąć mogło w sercu jéj ojca? Jakiegoż występku dopuścił się Karol? Tajemnicze pytania!.. Jej powstająca miłość, już się otaczała tajemnicą. Za powrotem, nogi drżały pod nią, a stara i ciemna ulica, tak miła dla niéj przed chwilą, była teraz posępna i oddychała na niéj tym smutkiem, jakim ją czas i okoliczne przedmioty nacechowały.
O kilka kroków od domu, wyprzedziła ojca i czekała przy bramie. Ale Grandet widząc w ręku notąryusza, gazety z dzisiejszéj poczty, rzekł: »Jakże stoją papiery?
— »Nie chcesz mię słuchać Grandet, odpowiedział Cruchot. Spiesz się, kupuj papiery; w przeciągu dwóch lat zarobisz dwadzieścia na sto, oprócz doskonałego procentu, pięć tysięcy franków od osiemdziesięciu tysięcy. Stoją 80 i pół fr.
— »Zobaczymy to: odpowiedział Grandet.
— »Mój Boże! rzekł notaryusz.
— »I cóż takiego, zawołał Grandet, kiedy Cruchot kładł mu przed oczy dziennik, mówiąc: »Czytaj ten artykuł:
Pan Grandet, jeden z najznaczniejszych negocyantów w Paryżu, zastrzelił się wczoraj po wyjściu z giełdy. Posłał prezydentowi izby deputowanych swoją dymissyą i również złożył urząd sędziego te trybunale handlowym. Zniszczyło go bankructwo panów A. i S. jego ajenta wexlu i notaryusza. Pan Grandet posiadał tak wielki szacunek i poważanie, iż bez wątpienia byłby znalazł pomoc u kupiectwa Paryzkiego. Żałować trzeba, ze ten człowiek rzeczywiście szanowny, uległ pierwszemu popędowi rozpaczy, etc.
— »Wiedziałem o tém: rzekł Grandet do notaryusza.
Na tę odpowiedź, dreszcz przeniknął Cruchota, który mimo swojéj notaryuszowskiéj obojętności, zadrżał myśląc, iż może Grandet z Paryża, daremnie błagał dziewięciu milionów Grandeta z Saumur.
— »A jego syn, wczoraj tak wesoły... — »Jeszcze nie wie o niczem, odpowiedział Grandet, z takąż samą spokojnością.
— »Żegnam cię panie.
Cruchot zrozumiał wszystko i poszedł zaspokoić prezydenta de Bonfons.
Za powrotem, pan Grandet zastał już gotowe śniadanie. Pani Grandet już siedziała na swojém miejscu i robiła rękawki na drutach; Eugenia uściskała ją z tém żywém wywnętrzeniem serca, jakie wzbudza w nas tajemny smutek.
— »Możecie państwo jeśdź: rzekła Barbara, zbiegając po schodach. Dziecię śpi jak herubinek. Jakże jest piękny z zamkniętemi oczyma! weszłam, zawołałam na niego. Nie przebudził się.
— »Niechaj śpi, rzekł pan Grandet, aż nazbyt wcześnie obudzi się, aby usłyszeć smutne wiadomości.
— »Cóż takiego? zapytała się Eugenia; kładąc w filiżankę dwa małe kawałeczki cukru. Starzec sam rąbał je, kiedy nie miał nic ważniejszego do czynienia.
Pani Grandet, nie śmiała zapytać sic o to.
— »Jego ojciec zastrzelił się.
— »Mój stryj! rzekła Eugenia.
— »Biedny młodzieniec! zawołała pani Grandet.
— »Tak jest, biedny, nie ma ani szeląga, przydał stary.
— »I cóż! śpi jak gdyby był królem świata: rzekła Barbara łagodnym tonem.
Eugenia przestała jeść. Ścisnęło się jej serce tak, jak ściska się, kiedy litość obudzona nieszczęściem ukochanéj osoby, powstaje w sercu kobiety. Biedna dziewczyna płakała.
— »Nie znałaś twojego stryja? rzekł do niéj ojciec: rzucając na nią to spojrzenie tygrysie, które rzuca zapewne na swoje stosy złota: dla czegóż płaczesz?
— »Ależ panie, rzekła służąca, któżby nie ulitował się nad tym biednym młodzieńcem, który śpi jak drewno, nie wiedząc co go spotkało?
— »Nie mówię do ciebie Barbaro, trzymaj język za zębami.
Eugenia nauczyła się w téj chwili, że kobieta która kocha, powinna taić swoje uczucia. Nie, odpowiedziała.
— »Dopóki nie powrócę, nic mu nie powicie. Muszę wytknąć rów na moich łąkach. Przyjdę o dwunastéj na drugie śniadanie, a po tém pogadam z moim synowcem o jego interessach.
»Ty zaś mościa panno Eugenio, jeżeli za tym elegancikiem płaczesz, dosyć już tego moje dziecię. Popłynie sobie precz, precz, do Indyów. Już go nie zobaczysz...
Stary wziął rękawiczki, włożył je ze zwyczajną spokojnością i wyszedł.
— »Ach! mamo, nie zniosę tego! zawołała Eugenia, sama pozostawszy z matką. Nigdy jeszcze tyle nie cierpiałam.
Pani Grandet widząc bladość córki, otworzyła okno dla wpuszczenia świeżego powietrza.
— »Lepiej mi jest, rzekła po chwili.
— »To nadzwyczajne wzruszenie osoby na pozór zimnéj i spokojnéj, wywarło swój wpływ na panią Grandet; spojrzała na córkę z tém współuczuciem, które posiadają matki dla przedmiotu ich czułości i wszystko odgadła. Ale też nawet owe sławne dwie siostry, przywiązane jedna do drugiéj przez pomyłkę przyrodzenia, nie były tak ściśle połączone, jak Eugenia i jéj matka, zawsze siedzące razem w téj framudze okna, razem bywające w kościele i śpiące razem w jedném powietrzu.
— »Moje biedne dziecię, rzekła pani Grandet, opierając głowę Eugenii na swojém łonie.
Na te słowa, młoda dziewczyna podniosła głowę, spojrzeniem zapytała matkę, tajemnie zgłębiła jej myśli i rzekła do niéj:
— »Po cóż wysyłać go do Indyów? Jeśli jest nieszczęśliwym, czyliż nie powinien pozostać u nas? Nie jestże naszym najbliższym krewnym.
— »Tak jest moje dziecię, to rzecz naturalna, ale twój ojciec ma swoje powody; powinniśmy szanować je.
Matka i córka usiadły w milczeniu i obie zaczęły pracować, ale przejęta wdzięcznością za najczulszą troskliwość matki, Eugenia pocałowała ją w rękę i rzekła:
— »Jakże jesteś dobrą! kochana mamo!
Słowa te rozjaśniły starą twarz matki, zwiędniałą skutkiem długich boleści.
— »Czy ci się podobał? zapytała się Eugenia.
Pani Grandet odpowiedziała uśmiechem, a po chwili milczenia rzekła po cichu.
— »Czyliżbyś go już kochała? To byłoby źle.
— „Źle! powtórzyła Eugenia, a to dla czego? Podoba ci się, podoba się Barbarze, dla czegóżbymnie się nie podobał? Słuchaj mamo, nakryjmy dla niego do śniadania.
Porzuciła robotę, jéj matka uczyniła toż samo, mówiąc. »Jesteś szalona!...
Ale sama usprawiedliwiała córkę, podzielając jéj płochość.
Eugenia zawołała na Barbarę.
— „Czegóż pannie jeszcze potrzeba?
— »Barbaro, będziesz miała śmietankę na południe?
— »O! tak, będzie na południe, odpowiedziała stara służąca.
— „A więc zrób tęgą kawę; pan de Grassins mówił że robią tęgą kawę w Paryżu. Wsyp jéj wiele.
— »A zkądże jéj wezmę?
— »Kup. — „A jeżeli mię spotka jegomość?
— »Jest na łąkach.
— »Biegnę. Ale pan Grondard spytał się czyli trzéj magowie zajechali do nas, gdy mi przedawał świecę. Całe miasto wiedzieć będzie o naszych zbytkach.
— »Jeżeli twój ojciec dowie się o tém, rzekła pani Grandet, gotów jest nas obić.
— »A więc obije nas, klęcząc przyjmiemy jego razy.
Pani Grandet wzniosła oczy do nieba. Barbara wzięła czepek i wyszła. Eugenia wyjęła świeże nakrycie i poszła po kilka gron winnych, które zawiesiła na sznurkach pod strychem. Lekko stąpała po korytarzu, żeby nie obudzić swego kuzyna i nie mogła wstrzymać się od posłuchania przy drzwiach, jak lekko oddycha przez sen.
»Nieszczęście czuwa wtenczas gdy on zasypia« rzekła do siebie. Potém, wzięła najzieleńsze liście winne, ułożyła winogrona tak troskliwie, jakby to mógł uczynić stary marszałek dworski i z tryumfem przyniosła je na stół. Zabrała z kuchni gruszki które jéj ojciec odliczył, ułożyła je w piramidę pomiędzy liśćmi, chodziła, wracała, skakała. Byłaby zrabowała cały dom ojcowski, ale miał klucze od wszystkiego. Barbara powróciła ze dwoma świeżemi jajami; na ich widok Eugenia ledwie że jéj nie uściskała.
— »Dzierżawca la Lande miał je w koszyku, prosiłam o nie i dał mi je, poczciwy stary.
Nareście po dwu godzinach starania, podczas których Eugenia po dwadzieścia razy wstała od roboty, aby zobaczyć jak się kawa gotuje i usłyszéć czyli kuzynek już wstaje, urządziła przecież śniadanie dosyć proste, ale które straszliwie sprzeciwiało się zastarzałym zwyczajom ich domu. Śniadanie drugie jedli zawsze stojący; każdy brał kawałek chleba z masłem, owoc i szklaneczkę wina. Widząc stół zastawiony przy kominku, krzesło przed nakryciem dla swego kuzyna, dwa talarze owoców, butelkę wina, chleb i cukier w cukierniczce, Eugenia drzeć zaczęła, gdyż dopiero wtedy pomyślała, co powie jéj ojciec, jeźli wejdzie w téj chwili. Dla tego też, często spoglądała na zegar, rachując, czyli jéj krewny będzie mógł zjeść śniadanie przed powrotem starego.
— »Bądź spokojna Eugenio! jeżeli twój ojciec przyjdzie, ja wszystko biorę na siebie.
— »Ach! moja dobra matko, zawołała, nie kochałam cię tyle, ile powinnam.
Karol nachodziwszy się nucąc po izbie, zszedł nareście. Szczęściem, była dopiero godzina jedenasta. Wystroił się z taką zalotnością, jak gdyby znajdował się w zamku swojéj Anusi. Wszedł z tą miną uprzejmą i wesołą, która tak dobrze przystoi młodzieży, a która smutną radość wznieciła w Eugenii. Za żart wziął zniszczenie swoich marzeń i wesoło przywitał stryjenkę.
— »Czyś dobrze spała kochana stryjenko? a ty moja kuzynko?..
— »Dobrze, ale pan?... rzekła pani Grandet.
— »Ja? najdoskonaléj.
— »Musisz bydź głodnym, siadaj panie do śniadania: rzekła Eugenia.
— »Ale ja nie jadam śniadania przed południem, gdyż o tym czasie wstaję. Jednakże tak źle jadałem w oberżach, iż chętnie usłucham twojego zaproszenia. Oprócz tego...
To mówiąc, wyjął najpiękniejszy zegarek cylindrowy, jaki kiedykolwiek wyszedł z ręki Bregueta.
— »Ale jest dopiero jedenasta! wstałem bardzo wcześnie.
— »Bardzo wcześnie! rzekła pani Grandet.
— »Tak jest; chciałem ułożyć moje rzeczy. Dobrze więc, chętnie zjadłbym co, naprzykład kawałek kapłona, kuropatwę.
— »Matko Boska! zawołała Barbara na te słowa.
»Kuropatwę, mówiła do siebie Eugenia i byłaby oddała za kuropatwę wszystko co posiada.
— »Usiądź, rzekła stryjenka.
Elegant usiadł na krześle, od niechcenia, jak ładna kobieta na sofie. Eugenia i pani Grandet przystawiły sobie krzesła i usiadły obok niego, przy kominku.
— »Czy zawsze tu siedzicie? rzekł Karol, uważając, że sala jeszcze jest brzydsza w dzień aniżeli przy świetle.
— »Zawsze, odpowiedziała Eugenia patrząc na niego, z wyłączeniem czasu winobrania. Wtedy pomagamy Barbarze i mieszkamy w dawném opactwie.
— »Nigdy nie wychodzicie na przechadzkę?
— »Czasem, w niedzielę po nieszporach, kiedy jest pogoda: powiedziała pani Grandet: idziemy na most, albo tez na łąki kiedy sprzątają siano.
— »Czy macie teatr?
— Co? teatr! zawołała pani Grandet, czy nie wiesz pan że to jest grzech śmiertelny, chodzić na teatr?
— »Proszę pana: rzekła Barbara, przynosząc jaje: dajemy ci kurczęta w skorupce.
— »O! świeże jaja: zawołał Karol, który jak ludzie nazwyczajeni do zbytku już nie myślał o kuropatwie. Ale to rzecz przedziwna. Czy jest masło... moje dziecię?
— »Co? masło! a więc nie będziesz miał placka: rzekła służąca.
— »Ale dajże masła Barbaro! zawołała Eugenia.
Młoda dziewczyna przypatrywała się kuzynowi, jak krajał kawałki chleba i umaczane jadł ze smakiem, podobnie jak czuła dziewczyna Paryzka przysłuchuje się melodrammie w któréj przezwycięża niewinność. To prawda, że Karol wychowany przez matkę, przyjemną kobietę, wydoskonalony, przez modną damę, miał te ruchy zalotne, wytworne, wdzięczne, jak ruchy modnéj kobiety. Politowanie i czułość młodéj dziewczyny, wpływ magnetyczny wywiera. Dla tego też, Karol widząc że jest przedmiotem troskliwości swojéj krewnéj i ciotki, nie mógł tego wpływu uniknąć. Zwrócił na Eugenią jedno z tych spojrzeń jaśniejących dobrocią i pieszczotami, spojrzenie które się zdawało uśmiechać. Postrzegł, wpatrując się w nią, doskonałą harmonią rysów jéj czystéj twarzy, jéj niewinnéj postawy i czarownego blasku jéj oczu, w których błyszczały młode myśli miłosne, wolne od wszelkich żądz cielesnych.
— »Dalibóg, moja kochana kuzynko, gdybyś była w wielkiéj loży w teatrze Opery, ubrana modnie i pięknie, zaręczam ci że stryjenka wtedy miałaby słuszność, gdyżby nie jedna kobieta z twoéj przyczyny dopuściła się grzechu zazdrości.
Ten komplement przeniknął serce Eugenii i wzbudził w niém radosne bicie.
— »Ach! mój kuzynku! żartujesz sobie z biednéj parafianki.
— »Gdybyś mię znała kuzynko, wiedziałabyś iż nie cierpię szyderstwa, ostudza i osusza serce, obraża wszystkie uczucia...
I bardzo zręcznie połknął kawałeczek chleba z masłem.
— »Nie mam bez wątpienia tyle dowcipu, ile potrzeba do wyszydzania drugich, i to mi bardzo szkodzi. W Paryżu zabijają człowieka, mówiąc: »Ma dobre serce.» To znaczy: »Biedny chłopiec tak jest głupi jak nosorożec.« Ale ponieważ jestem bogaty i wiedzą że o dwanaście kroków, w pojedynku, zastrzelę przeciwnika, szanują mię przeto.
— »To co mówisz mój synowcze, oznacza dobre serce.
— »Masz piękny pierścionek, rzekła Eugenia, czy pozwolisz obejrzeć go?
Karol wyciągnął rękę i zdjął pierścionek. Eugenia zarumieniła się, dotykając końcem palców, różowych paznokci swego kuzynka.
— »Patrz moja matko, jak piękna robota.
— »Ach! jak tu dużo złota; rzekła Barbara, przynosząc kawę.
— »Cóż to jest? zapytał się Karol ze śmiechem, na widok podłużnego garczka, szarego po wierzchu, polewanego wewnątrz, osypanego popiołem; wgłębi którego jeszcze wrzała kawa, świeżo odstawiona od ognia.
— »Jest to gotowana kawa, rzekła Barbara.
— »Ach! moja kochana stryjenko, przynajmniéj zostawię u was dobroczynny ślad mego pobytu, Nauczę was robić dobrą kawę, w maszynie Chapsala.
I usiłował wytłomaczyć im skład maszynki Chapsala.
— »O ho! tyle jest ziem do roboty, rzekła Barbara, iżby i spamiętać niepodobna. Nigdy nie będę gotować kawy takim sposobem; a któżby nazrzynał paszy dla krów przez ten czas?
— »Ja będę ją robić, rzekła Eugenia.
— »Dziecko! rzekła pani Grandet, spoglądając na córkę.
Na te słowa, przywodzące na pamięć zmartwienie, które już, już miało spaśdź na nieszczęśliwego młodzieńca, trzy kobiety umilkły i spojrzały na niego z politowaniem, które go zadziwiło.
— »Cóź ci to jest kuzynko?
— »Cyt! rzekła pani Grandet do Eugenii, już gotowéj do mówienia. Wiesz moja córko, że twój ojciec ma powiedzieć panu...
— »Karolowi, rzekł młody Grandet.
— »Masz imię Karol. Jest to piękne imię, rzekła Eugenia.
Nieszczęścia które przeczuwamy, zdarzają się prawie zawsze. Barbara, pani Grandet i Eugenia, myśląc ze drżeniem o powrocie starego bednarza, usłyszały uderzenie młotkiem, aż nazbyt im znajome.
— »Mój ojciec idzie, rzekła Eugenia.
Wzięła cukierniczkę, zostawiwszy parę kawałków cukru na obrusie. Barbara zabrała talerz z jajami. Pani Grandet zerwała się przestraszona. Ten paniczny przestrach, zadziwił Karola.
— »Cóż ci to jest? zapytał się.
— »Mój ojciec! rzekła Eugenia.
— »I cóż?
Pan Grandet wszedł, spojrzał na stół, na Karola i zobaczył wszystko.
— »Hą! ha! uraczyliście mego synowca. To dobrze. Kiedy kot biega po dachach, myszy tańcują po pokoju.
»Uraczyli! pomyślał Karol, nie mogąc dorozumieć się sposobu życia i obyczajów tego domu.
— »Podaj mi szklankę Barbaro, rzekł stary.
Eugenia przyniosła szklankę. Pan Grandet wyjął z kieszonki nożyk w róg oprawny, ukroił kawałek chleba, lekko pociągnął go masłem i jadł stojący. Tymczasem Karol słodził kawę. Pan Grandet postrzegł kawałki cukru, spojrzał na żonę, która zbladła i wstała, postąpił o trzy kroki i rzekł jéj do ucha:
— »Zkądżes wzięła tyle cukru?
— »Barbara kupiła go na mieście.
Niepodobna wyobrazić sobie jak mocno obchodziła ta scena wszystkie trzy kobiety, gdyż Barbara wyszła z kuchni i zaglądała do sali, słuchając co z tego wyniknie.
Karol skosztował kawy, była za gorzka dla niego; szukał cukru.
— »Czego chcesz mój synowcze? rzekł starzec:
— » Cukru.
— »Dolej mleka, odpowiedział stary, a kawa osłodzi się.
Na te słowa, Eugenia wzięła cukierniczkę i postawiła ją na stole. Zaiste, Paryżanka, która dla ułatwienia ucieczki kochankowi swojemu, słabemi rękami trzyma jedwabną drabinkę, nie mniejszą ma odwagę, jaką miała Eugenia, kładąc cukierniczkę na stole. Kochanek wynagrodzi swoją Paryżankę, która mu z dumą pokaże piękną rękę zranioną, i każdą żyłkę obleje łzami. Karol zaś nigdy nie miał poznać, jak mocne wzruszenie rozdzierało serce jego kuzynki, uderzonéj spojrzeniami starego bednarza, jakby gromem.
— »Nie jesz? moja żono.
Biedna niewolnica zbliżyła się, miłosiernie ukroiła kawałeczek chleba i wzięła gruszkę.
Eugenia śmiało podała ojcu winogrona i rzekła: — »Pokosztujże moich winogron ojcze. Mój kuzynie, będziesz jadł nie prawdaż? Dla ciebie przyniosłam te piękne grona.
— »O! jeźli temu nie zaradzę, zrabują dla ciebie cały Saumur, mój synowcze. Gdy zjesz, pójdziemy razem do ogrodu, mam ci oznajmić dosyć smutne wiadomości.
— Smutne mój stryju?... od śmierci mojéj biednéj matki:..
Na te słowa zmienił się głos jego.
»Żadnego nieszczęścia przewidywać nie mogę.
— »Mój synowcze, któż może znać zmartwienia, jakiemi podoba się Bogu nas dotknąć? rzekła do niego: ciotka.
— »Ta! ta! ta! rzekł pan Grandet, wszystko jest głupstwem. Z żalem patrzę mój synowcze na twoje białe delikatne ręce. Takiemi to rękami zbierają się talary, mówił daléj, pokazując grube i szerokie ręce swoje. Nawykłeś kłaśdź nogi w skórę z któréj my robiemy pugilaresy na bilety bankowe. Źle to jest, źle!
— »Cóż to ma znaczyć mój stryju? ani słowa nie rozumiem.
— »Pójdź: rzekł pan Grandet, dopijając reszty wina ze szklanki i otwierając drzwi.
— »Móy kuzynie, miej odwagę.
Na głos Eugenii, przestrach przeniknął Karola i poszedł niezmierną udręczony obawą, za swoim straszliwym stryjem.
Eugenia, jéj matka i Barbara, poszły do kuchni podniecane niezwalczoną ciekawością i chcąc przynajmniéj oczyma ścigać dwóch aktorów sceny, mającéj odbyć się w małym wilgotnym ogródku.
Pan Grandet z razu szedł milcząc, obok swego synowca; nie troszczył się o to jakim sposobem objawi mu śmierć jego ojca, ale doznawał niejakiego politowania, wiedząc, że Karol jest bez grosza i szukał wyrazów, któremiby osłodził wyrażenie tej okrutnéj prawdy.
»Postradałeś twojego ojca« nic to jeszcze nie znaczyło. Ojcowie umierają wprzódy niżeli ich dzieci.
Ale »jesteś bez majątku, bez szeląga!» Wszystkie nieszczęścia świata zebrały się w tych słowach.
I po trzeci raz zawracał się środkowa ulicą. W wielkich okolicznościach życia, dusza nasza mocno przywiązuje się do miejsc, gdzie radość albo nieszczęście na nas spada. Dla tego też, Karol przypatrywał się z szczególniejszą uwagą, bukszpanom tego ogródka, pożółkłym liściom, uszkodzonym murom, dziwacznemu kształtowi drzew owocowych: szczegóły te miały na zawsze pozostać w jego pamięci, wiecznie złączone z tą najważniejszą godziną jego życia.
— »Jest dziś ciepło i pogoda, rzekł pan Grandet, wciągając w siebie powietrze.
— »Tak jest moj wuju, lecz...
— »Otóż moj chłopcze, rzekł stryj, mam bardzo złe wiadomości dla ciebie. Twój ojciec jest bardzo źle....
— »Dla czegóż tu jestem? rzekł Karol: Barbaro! zawołał, biegnij po konie na pocztę!
»Znajdę w mieście jaki koczyk lub bryczkę: przydał obracając się do stryja, który stał nieporuszony.
— »Konie i powóz na nic się nie przydadzą, odpowiedział Grandet.
Karol oniemiały zbladł i wlepił oczy w pana Grandet.
— »Tak jest mój synowcze, zgadujesz. Umarł. Ale to nic. Jest jeszcze coś ważniejszego. Zastrzelił się.»
— »Mój ociec!
— »Tak jest. Ale to nie. Dzienniki piszą o tém, jak gdyby to do nich należało. Czytaj.
I pan Grandet podał mu nieszczęśliwą gazetę.
W téj chwili, biedny młodzieniec, jeszcze dziecię, jeszcze w tym wieku, w którym uczucia objawiają się z prostotą, zalał się łzami.
»To dobrze, rzekł do siebie Grandet. Przestraszał mię wzrok jego. Płacze, nic mu nie będzie.
— »To jeszcze nic, mój biedny synowcze, odpowiedział Grandet, nie wiedząc czy go Karol słucha, to jeszcze nic, pocieszysz się; ale...
— „Nigdy! nigdy! mój ojciec! mój ojciec! — »Stracił wszystko, nie masz ani grosza.
— »Cóż mię to obchodzi! Gdzież jest mój ojciec! mój ojciec!
Płacze i łkania Karola okropnie rozlegały się między morami ogródka. Trzy kobiety przejęte litością, płakały: łzy bowiem tak są zaraźliwe jak śmiech. Karol nie słuchając dalszéj mowy stryja, wybiegł na podwórze, trafił na schody, wszedł do swego pokoju i rzucił się na łóżko, twarzą do posłania, aby mógł płakać swobodnie, zdala od swoich krewnych.
— »Niechaj przejdzie pierwsza ulewa: rzekł pan Grandet, wracając do sali, gdzie Eugenia i jéj matka szybko zasiadły na swoich miejscach i pracowały drżącą ręką, wprzódy otarłszy sobie oczy.
Eugenia zadrżała, słysząc że Pan Grandet mówi tym sposobem o najświętszéj ze wszystkich boleści, i w téj chwili zaczęła sądzić swojego ojca. Łkania Karola, chociaż przytłumione, rozlegały się po całym domu, a jego ciężkie skargi, jak gdyby z pod ziemi wychodzące, ustały dopiero wieczorem, osłabnąwszy stopniami.
— »Biedny młodzieniec! rzekła pani Grandęt.
Nieszczęśliwe wykrzyknięcie! Stary spojrzał na żonę, na Eugenią, i na cukierniczkę, a przypominając sobie nieszczęśliwe śniadanie przygotowane dla biednego kuzyna, stanął w środku sali.
— »Ha! spodziewam się: rzekł ze zwyczajną spokojnością: że zaprzestaniesz téj szczodrobliwości mościa pani Grandet. Nie po to daję ci MOJE pieniądze: abyś pasła cukrem tego młodego trzpiota.
— »Moja matka wcale temu niewinna, rzekła Eugenia: ja to sama...
— »Czy dla tego że jesteś pełnoletnia, rzekł Grandet przerywając córce, chciałabyś sprzeciwiać się mojéj woli? Pamiętaj Eugenio!...
— »Mój ojcze, synowi twego brata nic nie powinno brakować.
— »Ta! ta! ta! rzekł bednarz coraz to odmiennym tonem, to syn mojego ojca, to znowu mój siostrzeniec.. Karol niczém nie jest dla nas, nie ma ani szeląga; jego ojciec zbankrutował. A kiedy ten elegancik wypłacze się do woli, musi wynieść się z mojego domu, gdyż nie chcę, aby go do góry nogami przewrócił.
— nCóźto się znaczy zbankrutować? zapytała się Eugenia.
— „Zbankrutować! odpowiedział ojciec; jest to popełnić najchaniebniejszy czyn, jaki tylko może zniesławić człowieka.
— „Musi to bydź wielki grzech, rzekła pani Grandet i mój brat będzie potępionym.
Pan Grandet ruszył na to ramionami.
Bankructwo, Eugenio jest kradzieżą, którą na nieszczęście prawo bierze pod swoją opiekę. Ludzie powierzyli swoje towary Wilhelmowi Grandet, ufając jego honorowi i poczciwości, on wziął wszystko i nic im nie zostawił, prócz oczu do opłakiwania ich straty. Rozbójnik na publicznym gościńcu, lepszy jest od bankruta: uderza na ciebie, możesz się bronić, naraża swoje życie, ale bankrut... Krótko mówiąc, Karol jest okryty niesławą;
Te wyrazy odbiły się W szlachetnym sercu Eugenii, i spadły na nie całym ciężarem swoim. Nie znała ani maxym świata, ani jego podstępnych rozumowań, ani jego sofizmatów; miała tylko proste wyobrażenie rzetelności. Uwierzyła więc w okropne wytłómaczenie bankructwa, które ojciec z umysłu uczynił, nie wskazując różnicy między bankructwem mimowolném, a wyrachowaném.
— »Jakże to mój ojcze, nie mogłeś odwrócić tego nieszczęścia?
— »Mój brat nie zasięgał mojéj rady. Oprócz tego, winien jest trzy miliony.
— »Cóż to jest milion mój ojcze? zapytała się w prostocie swojéj, jak dziecię, które mniema, że natychmiast znajdzie to czego pragnie.
— »Trzy miliony! rzekł Grandet, jest to trzy miliony sztuk dwudziesto soldowych, a trzeba pięciu sztuk dwudziesto soldowych, aby było pięcfranków.
— »Mój Boże! mój Boże! zawołała Eugenia, jakimże sposobem stryj mój posiadał trzy miliony? Czy jest druga osoba we Francyi, która może posiadać trzy miliony?
Stary Grandet głaskał sobie podbródek i uśmiechnął sic na to zapytanie.
— »Ale cóż się stanie z moim kuzynem Karolem?
— »Popłynie do Jndyów i tam stosownie do życzenia swego ojca będzie starał się zrobić majątek.
— »A czy ma pieniądze na tę podroż?
— »Zapłacę za niego... aż do Nantes. Eugenia uścisnęła ojca za szyje.
— »Ach mój ojcze! mój kochany ojcze! jakżeś jest dobry!
To uściśnięcie zawstydziło pana Grandet, albowiem sumienie udręczało go trochę.
— »Czy wiele potrzeba czasu na zebranie miliona? zapytała się.
— »Tam do kata! rzekł bednarz: wiesz co jest luidor, trzeba pięćdziesiąt tysięcy luidorów na jeden milion.
— »Mamo, będziemy odprawiać nowennę za niego.
— »Myślałam o tém, rzekła matka.
— »Tak, tak, próżny wydatek. Czy mniemacie, że tu są tysiące i sta?
W téj chwili, jęk jeszcze bardziej przytłumiony i żałośniejszy niż inne, rozległ się po całym domu i strachem przeniknął Eugenią, i pannę Grandet.
— »Barbaro, rzekł pan Grandet, pójdź zobacz, czy się nie zabija.
— »A wy obie: mówił dalej obracając się do żony i córki, które na jego słowa zbladły z przestrachu: nie róbcie głupstw. Wychodzę; zajrzę do tych Holendrów, co przyjechali po nasze winobranie: a potém pogadam o tém wszystkiém z panem Crachot.
Wyszedł. Gdy zamknął drzwi za sobą, córka i matka odetchnęły swobodniéj. Aż dotąd, Eugenia nigdy nie doznawała przymusu i trwogi na widok ojca, ale od kilku godzin, zmieniły się jéj uczucia i wyobrażenia.
— »Mamo! Wieleż luidorow kosztuje beczka wina?
— »Twój ojciec przedaje swoje po sto piędziesiąt, aż do dwóchset franków za beczkę, czasem nawet bierze i trzysta jak słyszałem.
— »A więc gdy zbierze tysiąc czterysta beczek...
— »Dalibóg moje dziecię, nie wiem ile to czyni; twój ojciec nigdy mi o tém nie powiada.
— »Papa musi bydź bogaty.
— »Może. Ale pan Cruchot powiadał mi, że przed dwoma laty kupił Froidfond. Musiał na to wydać pieniądze.
Eugenia nie mogąc nic więcéj zrozumie,ć zaprzestała rachować.
— »Ani mię widział biedaczek: rzekła Barbara. Leży na łóżku jak ciołek, a płacze jak Magdalena, aż się człowiekowi na płacz zbiera. Cóż sic stało temu paniczowi?
— »Pójdźmy pocieszyć go mamo, a jeźli zapukają, wrócimy na dół.
Pani Grandet nie mogła oprzeć sic naleganiu córki. Eugenia była szczytna w téj chwili! była kobietą!
Obie, z bijącém sercom weszły do pokoju Karola. — Drzwi były otwarte. Biedny młodzieniec nic nie widział i nie słyszał. Zalany łzami, wzdychał i jęczał.
— »Jak on kocha swego ojca, rzekła Eugenia po cichu.
W dźwięku jéj głosu nie podobna było nie poznać nadziei serca, mimo wiedzy przejętego miłością. Dla tego też, pani Grandet rzuciła na nią macierzyńskie spojrzenie i rzekła po cichu: »Strzeż się córko, mogłabyś go kochać.
— Kochać! ach! gdybyś wiedziała matko co rzekł mój ojciec.
Karol obrócił się, postrzegł swoją stryjenkę i kuzynkę.
— »Postradałem mojego ojca! mojego biednego ojca! Gdyby przynajmniéj był mi powierzył tajemnicę swego nieszczęścia, bylibyśmy razem pracowali aby temu zaradzić. O Boże! mój dobry ojciec! Spodziewałem się że go wkrótce zobaczę i zdaje mi się żem go dość obojętnie pożegnał. Łkania przerwały mu głos.
— »Będziemy błagać Boga za niego, rzekła pani Grandet. Poddaj się woli nieba.
— »Mój kuzynie, rzekła Eugenia, nabierz odwagi, twoja strata niczém nie da się wynagrodzić. A więc teraz pamiętaj o ocaleniu twego honoru.
Z tym instynktem, z tym dowcipem, właściwym samym tylko kobietom kiedy chcą nas pocieszać, Eugenia usiłowała rozerwać boleść swego kuzyna, zwracając jego myśli na siebie samego.
— Mego honoru! zawołał młody człowiek zrywając się z łóżka; usiadł na jego krawędzi i założył ręce.
— »Ha! to prawda! Moj ojciec zbankrutował.
Krzyknął przeraźliwie i twarz rękami zasłonił.
— »Zostawcie mię, zostawcie mię.” O Boże, o Boże! przebacz mojemu ojcu, musiał wiele wycierpiéć.
Okropną i zajmującą razem była ta boleść młodego człowieka, boleść młoda, prawdziwa, bez rachuby, bez wstecznéj myśli. Proste serce Eugenii i pani Grandet zrozumiało ją. Kiedy Karol skinął na nich aby go zostawiły samemu sobie. Obie kobiety zeszły do sali dolnéj, usiadły w milczenia przy oknie i pracowały przez godzinę, nie wyrzekłszy ani słowa. Eugenia rzuciwszy ukradkowe spojrzenie na rzeczy Karola, to spojrzenie młodych dziewczyn które wszystko widzą w mgnieniu oka, postrzegła ładne drobiazgi, jego toaletę, nożyczki, brzytwy wysadzane złotem, a te płody zbytku widziane pośród boleści, uczyniły Karola jeszcze bardziéj zajmującym, przez, sprzeczność może. Żadne jeszcze tak ważne zdarzenie, żaden widok tak drammatyczny, nie uderzył wyobraźni tych, dwóch kobiet, żyjących ciągle w spokojności i ciszy.
— »Mamo! rzekła Eugenia, nosić będziemy żałobę po moim stryju.
— »Twój ojciec wyrzecze o tém: odpowiedziała pani Grandet.
I znowu milczały. Pierwszem żądaniem téj dziewczyny godnéj uwielbienia, było to, aby podzielać mogła żałobę swego kuzyna.
Około czwartej, silne zapukanie do bramy zabrzmiało aż w sercu pani Grandet.
— »Cóż — się stało twojemu ojcu? rzekła córka.
Winnicarz wszedł uradowany. Zdjął rękawiczki, zacierał ręce tak mocno, iż byłby sobie zdarł skore, gdyby trochę miał delikatniejszą. Przechadzał się, spoglądał jaka jest pogoda. Nareście wyrwała mu się jego tajemnica.
— Moja żono: rzekł, nie jąkając się — złapałem ich wszystkich; przedałem nasze wina. Holendrzy i Belgowie mieli odjechać dziś rano, przechadzałem się przed ich oberżą, niby to gawroniąc się. Ten faktor co go to znasz przyszedł do mnie. Właściciele wszystkich winnic, trzymają się w cenie, i chcą czekać. Nie przeszkadzałem temu? Nasz Holender był w rozpaczy. Postrzegłem to. Zrobiliśmy interes. Kupił nasze winobranie po sto talarów za beczkę, w połowie za gotowiznę. Zapłacił mi złotem. Wexle podpisał i oto jest sześć luidorów dla ciebie. Za trzy miesiące cena win spadnie.
Te ostatnie słowa wyrzekł tonem spokojnym, ale tak szyderczym, iż mieszkańcy Saumur zebrani w téj chwili na placu i przerażeni tą wiadomością ze pan Grandet przedał wina swoje, byliby na nie zadrżeli. Strach paniczny, byłby zniżył cenę win, przynajmniéj o połowę.
— Zebrałeś tysiąc beczek wina tego roku mój ojcze? rzekła Eugenia.
— »Tak jest Córuniu.
To słowo, było oznaką najżywszéj radości u starego bednarza.
— »To czyni trzykroć stotysięcy sztuk dwudziesto soldowych?
— »Tak jest mościa panno Grandet.
— »A więc mój ojcze, możesz dopomódz Karolowi.
Podziwienie, gniew i przerażenie Baltazara, gdy ujrzał na ścianie Mane, Tekel, Phares, niczém są może, porównane z gniewem pana Grandet, który już nie myśląc o synowcu, znalazł go w sercu i rachubach córki.
— »A to co! odkąd ten smyk zawitał do mojego domu, wszystko tu idzie na przewrót. Szafujecie cukrem, wyprawiacie biesiady! Ja tego nie chcę. Cóż to? czy nie wiem jak mam rządzić domem? niczyich rad nie potrzebuje, ani rad mojéj córki, ani kogobądź w śmiecie. Uczynię dla mojego synowca to, co mi się podoba, a wam nic do tego. Ty zaś Eugenio rzekł: obracając sic do niéj, ani mi wspominaj o nim, gdyż inaczéj, natychmiast wyprawię cię do opactwa. Gdziez jest len chłopak? gdzie się podział? Czy wyszedł?
— »Nie! mój przyjacielu, odpowiedziała pani Grandęt.
— »Cóż więc robi?
— »Płacze śmierci ojca, odpowiedziała Eugenia:
Pan Grandet umilkł, spojrzał na córkę, i on był trochę ojcem.
Obszedłszy ze dwa razy salę, udał się do swego gabinetu, aby się zastanowić nad kupnem papierów publicznych.
Dwa tysiące mórg lasu, przyniosło mu półtora miliona franków. Otóż, przyłączając do téj summy, pieniądze za topole, dochody z roku przeszłego i bieżącego, oprócz stu tysięcy talarów za wino dziś przedane, mógł zebrać dwa miliony cztery kroć sto tysięcy franków. Dwadzieścia od sta, które w krótkim czasie, może zyskać na papierach publicznych, stojących po 80 franków i pół, kusiły go mocno. Obliczył tę spekulacyą na gazecie donoszącéj o śmierci jego brata, i słuchając bez najmniejszego wzruszenia jęków Karola.
Barbara zapukała do drzwi, wołając go na obiad. Przez całą drogę, mówił do siebie: »Ponieważ będę miał osin od sta procentu, wdam się w ten interes. Za dwa lata, będę miał cztery miliony, które w ważnych luidorach dostanę z Paryża.
— »No, no, gdzież jest mój synowiec?
— »Powiada, że nie będzie jadł, rzekła Barbara, to nie zdrowo.
— »Więcéj zejdzie ze stołu, odpowiedział jéj pan. Nie będzie zawsze płakał; głód wypędza wilka z kniei.
Przy obiedzie wszyscy milczeli.
— »Mój przyjacielu, rzekła pani Grandet, zdjąwszy obrusek, musiemy wziąźć żałobę.
— »Dalibóg mościa pani Grandet, nie wiesz co wymyśleć dla wydawania pieniędzy. Żałoba jest w sercu, nie zaś w sukni.
— »Ale żałoba po bracie jest nieuchronną, a kościół wskazuje nam...
— »Sprawże sobie żałobę, za twoje sześć luidorów. Dacie mi krepę, to będzie dosyć dla mnie.
Eugenia wzniosła oczy ku niebu ani słowa nie mówiąc. Po raz pierwszy w życiu, szlachetne jéj uczucia przytłumione i uśpione do tego czasu, ale niespodzianie zbudzone, cierpiały za każdém słowem ojcowskim.
Ten wieczór był z pozoru podobny do tysiąca wieczorów ich jednostajnego życia, ale zapewne był najokropniejszym. Eugenia szyła nie podnosząc głowy. Pani Grandet robiła rękawiczki na drutach. Pan Grandet obracał wielkie palce przez cztery godziny, pogrążony w rachubach, których wypadek miał nazajutrz cały Saumur zadziwić.
Tego dnia nikt ich nie odwiedził. Całe miasto mówiło o przedaży win pana Grandet, o bankructwie jego brata i o przybyciu synowca. Wszyscy majętniejsi właściciele winnic zebrali się u państwa des Grassins i piorunowali na chytrego bednarza.
Barbara przędła i sam tylko, odgłos jéj kółka dawał sic słyszeć, pośród tych zakopconych murów.
— »Nie szarzamy naszych języków, rzekła, pokazując białe i duże zęby.
— »Nie trzeba niczego szarzać, odpowiedział Grandet wychodząc z zadumania.
Już marzył sobie, że za trzy lata będzie miał czternaście milionów i pływał na tém wielkiém morzu złota.
— »Pójdźmy spać. Od was wszystkich powiem dobranoc mojemu siostrzeńcowi i zobaczę czyli czego nie potrzebuje.
Pani Grandet pozostała w sieni pierwszego piętra, aby usłyszeć rozmowę Karola ze starym. Eugenia śmielsza, weszła na dwa schody.
I cóż mój synowcze, jesteś smutny? Płacz, to rzecz naturalna. Ojciec jest ojcem. Ale trzeba cierpliwie znosić nieszczęście. Zajmuję się tobą podczas gdy ty płaczesz. Widzisz, jestem dobrym krewnym. No, miéj odwagę. Czy chcesz napić się wina? Wino nic nie kosztuje w Saumur.
Tam ofiarują wino, jak w Jndyach filiżankę herbaty.
— »Ależ, rzekł Pan Grandet mówiąc daléj, nie masz świecy. To źle! to źle! trzeba jasno widzieć wszystko co się robi.
Pan Grandet zbliżył się do kominka.
— »Otóż jest! zawołał: świeca woskowa! Skądże jéj u lichą dostano? Hultajki porąbałyby podłogę, aby ugotować jaja dla tego chłopaka.
Słysząc te słowa, matka i córka wróciły do swoich izdebek i schowały się w łóżko, tak prędko jak spłoszone myszy, które uciekają do nory.
— »Pani Grandet, masz więc skarb? rzekł stary, wracając do żoninej izby.
— »Moja córko, odpowiedziała biedna matka zmienionym głosem, odmawiam teraz modlitwę, zaczekaj.
Grandet pomruknął na te odpowiedź.
Skąpcy nie wierzą w przyszłe życie. Teraźniejszość wszystkiém jest dla nich. Ta uwaga, rzuca straszliwą światłość na teraźniejszą epokę, w któréj bardziéj niż w jakiejkolwiek innéj, pieniądze panują nad prawami, polityką i obyczajami.
— »Pani Grandet, czy skończyłaś.? rzekł stary bednarz.
— »Mój przyjacielu, modlę się za ciebie.
— »To dobrze. Dobra noc. Jutro rano pogadamy.
Biedna kobieta zasnęła, jak student który nie nauczywszy się lekcyi, boi się aby nazajutrz rano nie ujrzał zagniewanéj twarzy nauczyciela.
W chwili, gdy przejęta strachem obwinęła się w kołdrę, aby nic nie słyszeć, Eugenia przyszła do niéj rozebrana, boso i pocałowała ją w czoło.
— »Dobra matko! jutro rano powiem mu że to ja.
— »Nie; posłałby cię do Noyers. Zostaw to mnie; przecież mię nie zje.
— »Czy słyszysz mamo?
— »Co?
— »On płacze zawsze.
— »Pójdź spać córko, zaziębisz się.
Tak przeszedł dzień uroczysty, który wpłynął na całe życie bogatéj i biednéj dziedziczki. Sen jéj nie był już odtąd tak spokojnym i czystym jak dotąd.
Dosyć często, niektóre czyny życia ludzkiego, wydają się, mówiąc dosłownie, niepodobne do prawdy, chociaż prawdziwe. Ale może to pochodzi ztąd, iż prawie zawsze, na nasze postanowienia za jednym rzutem woli uskutecznione, zaniedbujemy rzucać psychologiczne światło i nie tłómaczymy sobie powodów w tajemnicy powziętych, które nas skłoniły. Może należałoby rozebrać namiętność Eugenii, aż do jéj najdelikatniejszych nerwów: zdawało się bowiem, rzekliby jacy szydercy, iż choroba wywarła wpływ na jéj całe istnienie. Wielu, woli raczéj zaprzeczyć rozwiązania, aniżeli mierzyć siłę ogniw i węzłów łączących tajemnie jeden czyn z drugim, w moralnym porządku. Tu więc, przeszłość Eugenii posłuży dla dostrzegaczów natury ludzkiéj, za rękojmie naiwności w jéj nierozwadze i niespodzianości w wywnętrzeniach jéj duszy. Im spokojniejsze było jéj życie, tém żywiéj rozwinęła się ta litość niewieścia, to najdelikatniejsze uczucie między wszystkiemu Dla tego tez zmieszana wypadkami dnia tego, obudziła się kilkakrotnie, aby słuchać swego kuzyna, którego jęki od wczoraj brzmiały w jej sercu. Już to widziała go konającego ze zmartwienia, już to śniło się jéj że umiera z głodu.
Nad ranem usłyszała okropne wykrzyknienie ubrała się natychmiast i przybiegła po cichu do pokoju Karola. Drzwi były otwarte, świeca dopaliła się do szczętu, jej kuzyn, zwalczony utrudzeniem, spał nie rozebrany w krześle. Eugenia mogła napłakać się do woli i uwielbiać tę twarz, młodą i piękną, oblaną łzami jeszcze nie oschłemi, z nadbrzmiałemi oczyma od płaczu. Karol przeczuł obecność Eugenii, otworzył powieki i uyrzał jéj rozrzewnienie.
— »Przebacz mi kuzynko: rzekł, nie wiedząc oczywiście, która jest godzina i gdzie się znajduje.
— »Są tu serca, które cię słyszą mój kuzynie. Rozumiałyśmy że czego potrzebujesz; powinienbyś się położyć, nie dobrze jest że tak siedzisz.
— »To prawda.
— »A więc bądź zdrów.
Wybiegła zawstydzona i szczęśliwa razem. Sama tylko niewinność może bydź tak śmiałą. Świadoma cnota, tak dobrze rachować umie jak występek. Eugenia nie drżała przy swoim kuzynie, a ledwie mogła usłać na nogach, powróciwszy do swojego pokoju. Jéj prostota ustała nagle; rozumowała, czyniła sobie tysiące wymówek.
— »Jakież wyobrażenie poweźmie a mnie? mniemać będzie że go kocham.
A właśnie najbardziéj pragnęła aby tak mniemał; kto szczerze kocha ten przeczuwa i wie, że miłość pobudza do wzajemności. Jakże ważném było zdarzeniem dla téj samotnéj dziewczyny, to ukradkowe wnijście do młodego mężczyzny. Czyliż nie ma czynów i myśli, które w miłości, dla pewnych dusz są Lem samém, co najświętsze zaręczyny?
Za godzinę weszła do matki i ubrała ją podług swego zwyczaju; potém usiadły przy oknie i czekały na pana Grandet, z tém utęsknieniem, które zimnem przeszywa serce, albo je zapala, sciska lub rozrzewnia, stosownie do czyjego charakteru. Uczucie to jest tak naturalne, ze nawet zwierzęta domowe doznają go, krzycząc gdy są lekko katanę, a milcząc, kiedy się zranią przypadkiem. Stary zszedł na dół, ale z roztargnieniem mówił do zony, uściskał Eugenią, zasiadł przy stole i nie myślał, jak się zdawało, o wczorajszych pogróżkach.
— »Co robi mój synowiec? nie wiele z nim jest subiekcyi.
— »Śpi, odpowiedziała Barbara.
— »A więc nie potrzebuje świecy woskowéj, rzekł bednarz tonem szyderczym.
— »Ta cierpka wesołość, uderzyła Panią Grandet, która bardzo uważnie spoglądała na męża.
Grandet wziął kapelusz, rękawiczki i rzekł:
— »Przejdę się po mieście dla spotkania sic z braćmi Cruchot.
— »Eugenio, twój ojciec ma niezawodnie coś na myśli.
Jakoż, nie wiele sypiając, pan Grandet obracał połowę nocy na te przygotowawcze wyrachowania, które jego widokom, postrzeżeniom i planom, nadawały tę zadziwiającą trafność, i zapewniały im to ciągłe powodzenie, któremu dziwił się cały Saumur. Każda władza ludzka, składa się z cierpliwości i czasu. Ludzie potężni chcą i czuwają. Zycie skąpca, jest ciągiem wykonywaniem téj władzy oddanéj na usługę osobistości. Jakoż, opiera się na dwóch tylko uczuciach, na miłości własnéj i na interesie, ale że interes jest w pewnym względzie dobrze zrozumianą miłością własną, są to więc dwie części téjże saméj całości, to jest samolubstwa. Ztąd może pochodzi, iż łakommy zręcznie wystawieni na scenie, wzbudzają niezmierną ciekawość. Każdy, chociaż jednym wątkiem łączy się z niemi; któryż jest człowiek bez żądzy, a towarzyskie żądze jakże się zaspokoić mogą bez pieniędzy?
Pan Grandet miał w rzeczy samej coś na myśli; podług wyrażenia żony swojéj. Przez noc, wyobrażenia jego inny wzięły kierunek, ztąd pochodziła jego łaskawość.
Ułożył plan, aby naśmiać się z Paryżanów, aby ich udręczyć przewłoką, nadzieją, oczekiwaniem; chciał bawić się ich kosztem, on, stary bednarz z głębi swojéj zaciemnionéj izdebki w miasteczku Saumur. Zajął się synowcem. Chciał ocalić honor zmarłego brata, tak, aby na to nie wydał szeląga ani on, ani też jego synowiec. Na trzy lata umieści swoje kapitały; nie będzie miał nic do czynienia prócz zarządu dobrami. Złośliwa jego czynność potrzebowała żywiołu; znalazł go w bankructwie swego brata. Chciał umęczyć Paryżanów na korzyść Karola i tanim kosztem okazać się dobrym bratem. Honor jego familii tak mały miał udział w tém planie, iż dobrą jego chęć powinniśmy porównać z potrzebą, jakiéj doznają gracze, aby dobrze prowadzono grę, przy któréj są tylko prostemi świadkami.
Bracia Cruchot byli mu potrzebni, a nie chciał ich wołać na umyślnie; postanowił sprowadzić ich do siebie i tego jeszcze wieczora zacząć ułożoną komedyą, aby nazajutrz, nie wydawszy ani szeląga, zostać przedmiotem uwielbień całego miasta.

Koniec Tomu pierwszego.


IV.
Obietnice Skąpcy, Przyrzeczenia Miłości.

Pod czas niebytności ojca, Eugenia była tak szczęśliwa, iż mogła otwarcie zająć się ukochanym kuzynem, i bez obawy wylać na niego skarby litości swojej. Trzy albo cztery razy, Eugenia poszła słuchać przy drzwiach, jak oddycha jej krewny, czy śpi, czyli się budzi; a gdy wstał, najtroskliwiej zajęła się śniadaniem. Znowu lekko pobiegła na stare schody i słuchała co robi Karol. Czyliż się ubiera? czy jeszcze płacze? Przyszła aż do drzwi.
— »Mój kuzynie!
— »Mów kuzynko!
— »Gdzie chcesz jeść śniadanie? tu, czy w twoim pokoju?
— »Gdzie zechcesz.
— »Jak się masz?
— »Moja kuzynko, wstydzę się tego, ale jestem głodny.
Ta rozmowa przeze-drzwi, była dla Eugenii ustępem romansu.
— »Dobrze więc, przyniesiemy ci śniadanie do twojego pokoju, aby nie sprzeciwiać się mojemu ojcu.
A potém, zeszła do kuchni, tak lekka jak ptaszek.
— »Barbaro, poprzątnij jego pokój.
Te schody, po których tak często wchodzili i schodzili, gdzie każdy odgłos słychać było, w oczach Eugenii straciły znamię starości; jaśniały, mówiły, były młode jak ona, jak jéj miłość. Nareście jéj matka, dobra i wyrozumiała matka, dopomagała dziwactwom jéj miłości, a gdy poprzątnieto pokój Karola, obie poszły do niego. Czyliż miłosierdzie chrześciańskie, nie nakazuje przynosić mu pociechy?..
Karol Grandet był więc przedmiotem najczulszych i najżyczliwszych starań. Jego rozbolałe serce, żywo czuło słodycz téj delikatnéj przyjaźni i sympatyi, którą umiały rozwinąć te dwie dusze, zawsze pod przymusem jęczące, a teraz na chwilę wolne w krainie cierpień, w téj ich zwyczajnej sferze. Upoważniona związkiem pokrewieństwa, Eugenia zaczęła układać bieliznę i rozmaite przedmioty stroju, które jéj krewny przywiózł i mogła do woli napatrzyć się tym zbytkowym fraszkom, ze złota i srebra. Wtedy Karol, ujrzał nie bez mocnego rozrzewnienia, wspaniałomyślne zajęcie stryjenki i kuzynki swojéj: tyle bowiem znał towarzystwo paryzkie, iż wiedział, że w położeniu swojém byłby tam znalazł same tylko obojętne i zimne serca. Eugenia objawiła mu się w całym blasku swojéj piękności. Od téj chwili, uwielbiał tę niewinność obyczajów, z któréj był śmiał się dnia wczorajszego. Dla tego też, kiedy Eugenia wzięła z rąk Barbary czarkę fajansową, pełną kawy ze śmietanką, aby mu ją podać z całą prostotą przywiązania i rzuciła na niego życzliwe spojrzenie, łzy stanęły mu w oczach. Pocałował jéj rękę.
— »I cóż ci jest? zapytała się.
— »Są to łzy wdzięczności: odpowiedział.
Eugenia nagle obróciła się i wzięła świecę stojącą na kominku.
— Barbaro, weź ją rzekła.
Gdy spojrzała na swego kuzyna, była jeszcze zapłoniona, ale przynajmniéj jéj oczy nie mogły kłamać i malowały nadzwyczajną radość, która napełniała jéj serce. Ale ich oczy wyrażały toż samo uczucie, jak ich dusze zlały się w myśl też samą. Przyszłość należała do nich. To słodkie wzruszenie, tém rozkoszniejsze było dla Karola pośród jego zmartwień tak ciężkich, iż się go wcale nie spodziewał.
Zapukanie do drzwi, przywołało obie kobiety na ich miejsca, i szczęściem zdołały zasiąśdź już do roboty, kiedy wszedł pan Grandet. Gdyby je spotkał w sieni, byłby nowe powziął podejrzenia. Po śniadaniu, przyszedł leśniczy któremu dotąd nie dano przyobiecanéj nagrody; przyniósł zająca, kuropatwy ubite w zwierzyńcu, węgorza i dwa szczupaki należne od młynarzy.
— »Ho! ho! biedny Cornoiller, jak się masz? czy to dobre dojedzenia?
— »Tak jest mój kochany panie, ta zwierzyna ma dopiero dwa dni.
— »Barbaro, weź, będzie to na obiad; zaprosiłem braci Cruchot. Barbara wytrzyszczyła oczy i spojrzała zdumiona.
— »Dobrze, rzekła, ale skądże wezmę słoniny i korzeni?
— »Żono, rzekł pan Grandet, daj sześć franków Barbarze i przypomnij mi abym przyniósł z piwnicy dobrego wina.
— »A więc, panie Grandet: mówił gajowy, przygotowawszy się na przemowę o swoją płacę: panie Grandet....
— »Ta, ta, ta! rzekł skąpiec, wiem co chcesz mówić; jesteś dobry człowiek; zobaczymy; nie mam teraz czasu.
»Moja ożno, daj mu pięć franków.
I wyszedł.
Biedna kobieta bardzo była szczęśliwa, że za jedenaście franków kupiła sobie pokój. Wiedziała, że Grandet cicho siedział przez kilkanaście dni, tym sposobem wyłudziwszy od niéj pieniądze.
— »Masz Cornoiller, rzekła, dając mu dziesięć franków. Kiedyś wynadgrodzimy twoje usługi.
Cornoiller nie miał co do powiedzenia i wyszedł.
— »Pani, rzekła Barbara, potrzeba mi tylko trzech franków, schowaj resztę.
— »Zrob dobrv obiad Barbaro, moj kuzyn znijdzie na dół.
Oczywiście dzieje się tu coś nadzwyczajnego, rzekła pani Grandet. Dziś po raz trzeci od czasu jak poszłam za mąż, twój ojciec daje obiad.
Około czwartéj, w chwili, gdy Eugenia i jego matka nakryły stół na sześć osób, a stary Grandet przyniósł z piwnicy kilka butelek tego wybornego wina, które z takiém zamiłowaniem chowają mieszkańcy miast prowincyonalnych, Karol wszedł do sali. Był blady, jego gęsta, postawa, spojrzenia i dźwięk głosu, miały smutek pełen przyjemności. Nie udawał boleści, cierpiał w rzeczy samej, a posępność rozlana po jego twarzy, nadawała mu te postawę zajmującą, która tak się podoba kobietom. Eugenia pokochała go jeszcze bardziéj. Może też nieszczęście zbliżyło go do niéj. Karol nie był już tym bogatym i pięknym młodzieńcem, umieszczonym w sferze nie przystępnéj dla niéj; nie, był to krewny, pogrążony w najokropniejszéj nędzy, a nędza sprowadza równość. Kobieta, ma to wspólnego z aniołem iż cierpiące istoty do niéj należą. Karol i Eugenia zrozumieli się i rozmawiali z sobą, ale oczyma tylko; albowiem biedny podupadły elegant usiadł w kącie, milczący, spokojny i dumny, ale słodkie i pieszczotliwe spojrzenie jego kuzynki, padało na niego, zmuszało go do porzucenia smutnych myśli i do puszczania się z nią w pole nadziei i przyszłości, gdzie się z nim błąkać lubiła.
W téj chwili, miasto Saumur bardziej zajęte było tém że Grandet zaprosił na obiad braci Cruchot, aniżeli wczorajszą jego przedażą, która była występkiem zdrady przeciw wszystkim właścicielom winnic. Gdyby chytry starzec był dał obiad w téj saméj myśli, w jakiéj Alcybiades obciął ogon psu swojemu, byłby może wielkim człowiekiem, ale daleko wyższy od miasta z którego szydził sobie bez ustanku, wcale nie zważał na jego zdanie. Panowie des Grassins dowiedziawszy się o samobójstwie i bankructwie pana Grandet z Paryża, umyślili dziś wieczór odwiedzić starego skąpca, pod pozorem ubolewania nad tém nieszczęściem, a w gruncie rzeczy, aby dowiedziéć się jakie pobudki mogły go skłonić w tych okolicznościach do zaproszenia panów Cruchot.
O saméj piątéj, pan prezes de Bonfons i jego stryj notaryusz, przyszli wystrojeni od stóp do głowy. Biesiadnicy zasiedli do stołu i zaczęli zajadać. Pan Grandet był poważnym, Karol milczał, toż samo Eugenia i jéj matka, tak, iż w rzeczy saméj ten obiad był podobny do żałobnéj stypy.
Gdy wstali od stołu, Karol rzekł do stryjenki i stryja. — »Pozwólcie mi odejśdź. Musze zająć się długą i smutną korrespondencyą.
— »Dobrze mój synowcze.
Po jego odejściu, gdy już stary mógł mniemać iż go nie usłyszy Karol i musi bydź zajęty pisaniem, spojrzał na żonę.
— »Pani Grandet, rzekł, nie zrozumiesz tego o czém będziemy gadać, już jest w pół do ósméj, możesz póśdź do twojego kącika. Dobranoc córko.
Uściskał Eugenią i obie kobiety wyszły.
Wtedy zaczęła się scena, w któréj ojciec Grandet, bardziéj niżeli w jakiejkolwiek chwili życia swojego, rozwinął tę zręczność nabytą w stosunkach z ludźmi, która nieraz zjednała mu nazwisko starego psa, ze strony tych, co za bardzo doświadczyli ostrych jego zębów. Pomyślne okoliczności, gdyby go były umieściły w wyższych stanach społeczeństwa, gdyby był w zawodzie dyplomatycznym użył talentu? swojego, ani wątpić iż byłby z chwałą dla siebie użytecznym swemu krajowi. A może też, za obrębem miasta Saumur, byłby niczém. Częstokroć, umysły ludzkie, podobnież jak zwierzęta, stają się niepłodnemi, przeniesione w inny klimat.
— »Mo... mo... mo... ści pre... pre... pre... zydencie, mp... mć... wisz więc że ba... ba... ba... bankructwo.
Udawane od tak dawna jąkanie się starego, a które miano za naturalne, podobnież jak i głuchotę, na którą narzekał w czas słotny, tak było nieznośne owego wieczora dla panów Cruchot, iż słuchając go krzywili się mimo wiedzy, jak gdyby chcieli dokończyć wyrazów, w których wikłał się z własnéj woli.
Tu może wypadałoby opowiedzieć historyą jąkania i głuchoty pana Grandet.
Nikt w Anjou nie słyszał i nie mówił lepiéj od chytrego bednarza, dyalektem francuzko-anżewińskim. Niegdyś, mimo całéj jego przebiegłości, oszukał go pewien żyd, który podczas umawiania się o interess, przykładał rękę do ucha, nakształt trąbki, pod pozorem lepszego słyszenia, i tak się jąkał, iż Grandet przez ludzkość poddawał żydowi wyrazy jakich on szukał; dopełniał rozumowań tegoż żyda; mówił tak, jak powinien był mówić ten przeklęty żyd, był nareście żydem nie zaś Grandetem, a z téj dziwacznej walki wyszedł, zrobiwszy targ, jedyny wciągu całego życia, na który mógł się użalać. Lecz jeźli stracił na pieniądzach, zyskał dobrą naukę, z któréj późniéj odniósł owoce Nareście, starzec błogosławił żyda, który go nauczył jak można przyprowadzić do niecierpliwości swego przeciwnika handlowego, a zatrudniając go wyrażeniem własnéj myśli, ciągle ukrywać ją przed nim.
A żaden interes bardziéj nie potrzebował użycia głuchoty, jąkania i najniezrozumialszego gadulstwa, któremi Grandet otaczał swoje wyobrażenia. Najprzód, nie chciał brać odpowiedzialności za swoje myśli. Powtóre, chciał zostać panem swojego słowa i utaić prawdziwe zamiary.
— »Panie de Bon... Bon... Bonfons.
Drugi raz w przeciągu trzech lat, Grandet nazwał go panem de Bonfons. Prezydent mógł mniemać że go wybiera za zięcia.
— »Mó... mó... mó... wi... wi... łeś więc, że ba... ba... ba... bankructwo mo... mo... mogą w pewnych przypadkach w... s... s... trzy... mać.
— »Same trybunały handlowe. To się zdarza co dzień, rzekł pan C. de Bonfons chwytając wyobrażenie ojca Grandet, albo też rozumiejąc że je zgaduje. Posłuchaj mię.
— »Słucham; odpowiedział stary z pokorą, przybierając złośliwą minę dziecięcia.
— »Gdy człowiek znakomity i poważny, jak był naprzykład brat pana w Paryżu...
— »Mój brat? tak jest.
— »Zagrożony jest upadłością..
— »U... u... u... pa... pa... dłością?
— »Tak jest, i gdy mu zagraża bankructwo, trybunał handlowy pod którego sądem zostaje, (uważaj dobrze) ma prawo za wyrokiem nakazać likwidacyą jego domu handlowego. Likwidacya nie jest bankructwem. Czy rozumiesz? Bankrutując człowiek jest shańbionym, lecz likwidując pozostaje uczciwym.
— »To... jest wca... le co... innego, jeżeli to... to... nie... nie... ko... ko... ko... sztuje drożéj.
— »Lecz likwidacya może jeszcze nastąpić, rzekł prezydent, bez pomocy trybunału handlowego. Albowiem, rzekł prezydent zażywając tabakę; jakimże sposobem ogłasza się bankructwo?
— »Tak jest, nigdy o tém nie myślałem: odpowiedział Grandet.
— »Najprzód, mówił daléj prezydent, przez złożenie bilansu w trybunale handlowym, co uskutecznia sam negocyant, albo jego plenipotent. Powtóre, na żądanie wierzycieli. A więc, jeżeli negocyant nie składa bilansu, jeżeli żaden z wierzycieli nie ogłasza go bankrutem, cóż ztąd wynika?
— »Tak jest, cóż wynika?
Wtedy familia zmarłego, jego dzieci, albo też sam negocyant jeźli nie umarł, albo jego przyjaciele, jeźli się ukrywa, likwidują. Może chcesz likwidować interessa twojego brata, zapytał się prezydent?
— »Ach Grandet! zawołał notaryusz, to byłoby dobrze. Jest poczciwość w głębi naszych prowincyi. Gdybyś ocalił twoje nazwisko, gdyż to jest twoje nazwisko, byłbyś człowiekiem...
— »Szczytnym! rzekł prezydent, przerywając stryjowi:
— »Zapewne, odpowiedział stary; mój br... br.. brat na... na... na... zy.. wał się Grandet, jak ja... To... to... rzecz pe... pe... wna. Nie... nie mówić nie. I... i... na... na wszelkich przypadek, ta li... li... kwidacya może się przydać synowcowi mojemu...
Nie będziemy nudzić czytelników fałszem powtarzaniem nieznośnego jąkania się ojca Grandet; to tylko powiemy, iż tym sposobem wymógł na panach Cruchot, iż mu podali myśl, aby wierzycieli nieboszczyka wstrzymać od ogłoszenia upadłości; a nawet prezydent chciał pojechać do Paryża i zając się tym interessem, gdy notaryusz przerwał mu to oświadczenie, mówiąc.
— »Niechże pan Grandet wyłoży jakie ma zamiary. Idzie o ważne zlecenie. Nasz przyjaciel powinien oznaczyć je należycie.
Pukanie do bramy, oznajmiło przybycie panów des Grassins, i przerwało tę naradę. Notaryusz ucieszył się z tego. Pan Grandet już na niego patrzał z ukosa, ale roztropny notaryusz uważył najprzód, iż nie przystoi prezesowi trybunału pierwszéj instancyi, jechać do Paryża, układać się z wierzycielami i dopomagać działaniu przeciwnemu prawom ścisłej rzetelności. A przy tém Grandet nie powiedział wyraźnie, iż chce zapłacić chociażby najmniejszą cząstkę długów swojego brata. Lękał się więc, aby jego synowiec nie rozważnie nie w mieszał się w ten interes; korzystając z przybycia państwa des Grassins, wziął prezesa pod rękę i odprowadził go na bok.
— »Dosyć już okazałeś twoją gorliwość rzekł do niego. Zaślepia cię chęć pozyskania ręki Eugenii. Do licha! trzeba mieć rozum, i ostrożnie postępować. Teraz ja będę kierował łódką, ty mi tylko dopomagaj. Czyliż wypada, żebyś narażał twoją prezososką powagę, w takiem....
Nie dokończył; usłyszał bowiem co pan des Grassins mówił do starego bednarza, podając mu rękę.
— »Grandet, wiemy jak okropne nieszczęście spotkało twoją familię; upadek domu Wilhelma Grandet i śmierć twojego brata; przychodzimy wynurzyć ile nas obchodzi to zdarzenie.
— »Jedno tylko zdarzyło się nieszczęście: rzekł notaryusz, przerywając bankierowi: to jest śmierć pana Grandet junior. I ta jeszcze nie byłaby nastąpiła, gdyby był zażądał pomocy braterskiéj. Nasz stary przyjaciel dbając o honor swojego imienia, chce zlikwidować długi domu Grandet z Paryża. Mój synowiec zaś, aby go ochronić od prawniczych kłopotów, oświadczył iż gotów jest natychmiast pojechać do Paryża i ułożyć się z wierzycielami.
Wyrazy te, potwierdzone postawą bednarza, który sobie głaskał podbródek, zadziwiły panów des Grassins, którzy przez całą drogę wygadywali na łakomstwo pana Grandet i prawie oskarżali go o bratobójstwo.

wiedziałem o tém, zawołał bankier spoglądając na żonę. Cóżem ci mówił przed chwilą, pani des Grassins? Grandet jest najuczciwszym z ludzi i nie ścierpi żeby jego imie poniosło chociażby najlżejszą skazę. Pieniądze bez honoru są ciężarem. My ludzie na prowincyi dbamy o honor.
— »Dobrze, bardzo dobrze czynisz. Jestem stary żołnierz, nie umiem ukrywać myśli moich: mówię jawnie. To rzecz bardzo szczytna.
— »W... więc sz... szczytna rzecz ba... bardzo dr... ogo ko... kosztuje: odpowiedział stary, gdy bankier serdecznie ściskał go za rękę.
— »Ale z przeproszeniem pana prezesa, mój kochany Grandet, jest to interess wyłącznie handlowy i potrzebuje doświadczonego negocyanta. Czyliż nie trzeba znać się na rachunkach, zwrotach, wyrachowaniu procentów? Mam jechać do Paryża dla moich osobistych interessów, a razem mógłbym podjąć się....
— »Zo.. zo.. ba.. ba.. czemy... jak się be., dzie mo.. mo.. żna ułożyć... i... i... nie... bio... biorąc zo.. o.. bo.. bo.. wiązania... rzekł Grandet: gdyż pan prezydent żąda zwrotu kosztów podróży.
Te ostatnie sława powiedział bez zająknienia.
— »Ach! rzekła pani des Grassins: pobyt w Paryżu jest uciechą; zapłaciłabym chętnie za to, abym tam pojechać mogła.
I skinęła na męża, zachęcając go aby wydarł to polecenie swoim przeciwnikom, a potem szydercze spojrzenie rzuciła na Cruchotów, którzy miłosierną minę przybrali.
Pan Grandet schwycił bankiera za guzik od sukni i zaciągnął go do kata.
— »Więcéj mieć będę zaufania w tobie niżeli w prezydencie: rzekł, a do tego są jeszcze inne interessa. Chcę kupić papierów, procentowych za kilka tysięcy franków, ale tylko po 80 za sto. Te papiery spadają na końcu miesiąca. Znasz się na tém, nie prawdaż?
— »Tak jest. Obciąłbyś wice kupić za kilkanaście tysięcy?
— »Nie wielkie rzeczy, na początek. Cicho. Chce aby nikt o tém nie wiedział. Zawrzyj kupno podług kursu jaki będzie przy końcu miesiąca, ale nic o tém niemów Cruchotom. Gniewaliby się może. Ponieważ jedziesz do Paryża, zobaczymy zarazem jak tam rzeczy stoją z moim biednym synowcem.
— »Zgoda; przyjadę jutro pocztą, rzekł głośno pan des Grassins i przyjdę po ostateczne instrukcye... O któréj godzinie?
— »O piątej przed obiadem, odpowiedział Grandet, zacierając ręce. Oba stronnictwa jeszcze przez czas niejaki pozostały na placu bitwy. Pan des Grąssins, rzekł po chwili, trącając w ramię pana Grandet:
— »Bodajto mieć dobrych krewnych, jakim ty jesteś!
— »Tak jest, tak; lubo tego nie widać, jestem dobrym krewnym, kochałem brata i dowiodę tego, jeźli to nie będzie...
— »Pożegnamy się, rzekł bankier, i szczęściem przerwał mu wprzódy nim dokończył mówienia. Ponieważ przyśpieszam mój wyjazd, uporządkować muszę niektóre interessa.
— »Dobrze, dobrze. I ja także z powodu tego o czém wiesz, zamknę się w sali narad, jak to powiada prezes Cruchot.
— »Do licha! już nie jestem panem de Bonfons, smutnie pomyślał prezes, a twarz jego przybrała wyraz melancholii sądowniczéj, jaką miewają sędziowie znudzeni rozprawami patronów.
Naczelnicy dwóch współzawodniczych rodzin odeszli razem. Ani jeden ani drugi, już nie myślał o zdradzie któréj dopuścił się Grandet, w zględem właścicieli winnic i wyrozumiewali się wzajem, lecz nadaremnie, aby poznać jakie są istotne zamiary starego.
— »Czy pójdziesz pan z nami razem do pani d’Orsonval? rzekł Grassins do notaaryusza.
— »Pójdziemy późniéj, odpowiedział prezes.
— »A więc do zobaczenia panowie, rzekła pani des Grassins.
— »I cóż mój stryju! zawołał prezes gdy już się oddalili przeciwnicy, zacząłem bydź prezydentem de Bonfons, a na końcu byłem po prostu Cruchol.
— »Uważałem, iż ci to było przykro, ale wiatr, pomyślny sprzyjał Grassinom. Jesteś głupi z całym twoim rozumem; niechaj zawierzają zobaczony pana Grandet, a ty siedź sobie cicho. Mimo tego, Eugenia będzie twoją.
Za chwilę już trzy domy wiedziały o wspaniałomyślném postanowieniu pana Grandet; W całém mieście była mowa o jego braterskiém poświeceniu się. Każdy przebaczył mu przedaż wina uskutecznioną wbrew umowie zaprzysiężonéj między właścicielami, uwielbiał jego honor, jego wspaniałomyślność, tém bardziéj, iż rozumiano, że się na nią nie zdobędzie nigdy. Jest to cechą charakteru francuzów, iż się nagle unoszą, gniewem lub uwielbieniem, bez najmniejszéj rozwagi.
Ojciec Grandet zamknął bramę i zawołał Barbary.
— »Nie wypuszczaj psa i nie śpij; będziemy razem pracowali. O jedenastéj przyjedzie tu Cornoilles z wózkiem z Froidfonds. Słuchaj, jak przyjedzie, niechaj nie puka, wprowadź go natychmiast. Przepisy policyi zabraniają hałasu w nocy. Oprócz tego, niechaj obcy ludzie nie wiedzą że wyruszę w drogę.
To rzekłszy, Grandet poszedł do swego laboratoryum, a Barbara słyszała iż cóś poruszał, podnosił, chodził, ale ostrożnie. Nie chciał obudzić ani żony, ani córki, a zwłaszcza zwracać uwagi synowca, którego przeklinał, postrzegając światło w jego pokoju.
Pośród, nocy, Eugenia zajęta swoim krewnym, nie spała jeszcze, i zdawało jéj się, że usłyszała narzekanie umierającego. Któż mógł bydź tym umierającym, jeźli nie Karol? Gdy go opuściła, był tak blady, tak smutny. Może się zabił!... Nagle zarzuciła na siebie szlafrok i chciała wyjśdź. Mocne światło w sieni wzbudziło w niéj obawę czy się nie pali; ale uspokoiła się, słysząc stąpanie Barbary i rżenie koni.
— »Czyliżby mój ojciec wywiózł mego kuzyna? rzekła do siebie ostrożnie, odchylając drzwi wychodzące na korytarz.
W tém, jéj spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem ojca. Chociaż było obojętne i spokojne, dreszcz ją przejął. Grandet i Barbara, nieśli na grubym drągu baryłkę, podobną do tych, które ojciec Grandet robił dla zabawki w swoim warsztacie.
— »Matko Boska! jakże to jest ciężkie! rzekła Barbara po cichu.
— »Co za szkoda że to są tylko miedziane grosze, odpowiedział stary. Strzeż się abyś nie trąciła o lichtarz.
Scenę tę oświecała jedna tylko świeca, stojąca między dwoma prętami poręczy.
— »Cornoilles, rzekł pan Grandet do leśniczego, czy wziąłeś pistolety?
— »Nie panie. A to po co? czegóż się pan boi o swoje miedziane grosze?
— »O nie! odpowiedział ojciec Grandet.
— »Oprócz tego, pojedziemy prędko. Dzierżawcy wybrali dla pana jak najlepsze konie.
— »To dobrze, to dobrze. Nie powiedziałeś im dokąd pojadę?
— »Nie wiedziałem o tém.
— »Dobrze, dobrze; a powóz czy jest mocny?
— »O! mój panie, uniósłby trzy razy tyle. I cóż takiego cięży w tych baryłkach?
— »Trzymaj, rzekła Barbara, waży przeszło dwieście funtów.
— »Bądź cicho, Barbaro! Powiesz mojéj żonie żem pojechał na wieś. Wrócę na obiad. Jedź żwawo Cornoilles, musimy stanąć w Angers przed dziewiątą.
Powóz wyruszył. Barbara zaryglowała bramę i położyła się z siniakiem na ramieniu, a nikt w mieście nie domyślał się ani wyjazdu pana Grandet ani jego przyczyny. Ostrożność starego, dochodziła do najwyższego stopnia. Nigdy nie widziano ani szeląga w tym domu pełnym złota. Dowiedziawszy się rano, z gadania w porcie, że złoto podskoczyło w górę, z powodu uzbrajania wielu okrętów w Nantes i że spekulanci przyjechali po nie do Angers, bednarz pożyczył koni od swoich dzierżawców, przedał złoto i dostał jego wartość w assygnacyi na bank paryzki.
»Mój ojciec wyjeżdża, rzekła Eugenia, usłyszawszy jego rozporządzenia.
Na powrót wszystko ucichło w domu, a daleki turkot powozu już się nie rozlegał w uśpioném mieście. Wtenczas Eugenia usłyszała w swojém sercu, wprzódy jeszcze nim doszedł do jéj ucha, jęk, który przedarł się przez mury i pochodził z pokoju Karola. Promień światła przedzierał się przez szparę i horyzontalnie przecinał poręcze starych schodów.
— »Cierpi, rzekła wstępując o dwa schody.
Drugi jęk sprowadził ją aż na drugie piętro. Drzwi były tylko przymknięte, popchnęła je. Karol spał z głową zwieszoną za poręcz starego krzesła, jego ręka upuściła pióro i prawie dotykała się ziemi. Przerywany oddech młodzieńca przestraszył Eugenią. Weszła śpiesznie.
Musiał bardzo utrudzić się: rzekła do siebie, spoglądając na dziesiątek zapieczętowanych listów, których podpisy przeczytała. Do pana Roberta siodlarza, Do pana Bittsson krawca.
»Zapewne tak urządził wszystkie interessa swoje, i z wkrótce będzie mógł opuścić Francyą, pomyślała.
Potem wzrok jéj padł na dwa niezapieczętowane listy. Początek jednego »Moja droga Anusiu« nabawił ją zawrotu głowy. Jej serce gwałtownie bić zaczęło, nogi obsuwały się na podłogę.
»Jego droga Anusia! kocha, jest kochany! Już nie mam nadziei! Cóż do niéj pisze?
Ta myśl przeniknęła jej umysł i serce. Wyrazy te, moja droga Anusiu, czytała wszędzie, nawet na podłodze, ognistemi literami napisane.
»Już mam wyrzec się jego miłości! Nie, nie będę czytać tego listu. Powinnam odejśdź. A gdybym go przeczytała?..
Spojrzała na Karola, lekko wzięła go za głowę, oparła ją na poręczy krzesła, a Karol nie przebudził się, podobnież jak dziecię, które nawet przez sen zna jeszcze matkę i bez obudzenia się przyjmuje jéj starania. Podniosła wiszącą jego rękę i jak matka lekko pocałowała go we włosy.
»Droga Anusiu?« szatan powtarzał jéj te dwa wyrazy.
— »Wiem, iż to jest źle, ale przeczytam list jego, rzekła.
Powstała na nią jéj szlachetna poczciwość. Eugenia odwróciła głowę. Pierwszy raz w życiu, złe i dobre walczyło w jej sercu. Aż dotąd nie popełniła żadnego czynu, któregoby rumienić się mogła. Namiętność i ciekawość wzięła górę. Za każdym wyrazem jéj serce rozżalało się co raz bardziej, a zapał ożywiający ją pod czas tego czytania, uczynił tém drażliwszemi pierwsze rozkosze miłości.
»Moja droga Anusiu! nic nas rozłączyć nie mogło, chyba tylko nieszczęście które mię obarcza, a którego żadna roztropność ludzka przewidziéć nie zdołała. Mój ojciec zabił się. Straciłem cały majątek. Zostałem sierotą, w tych latach, kiedy jeszcze z powodu wychowania mojego, mogę uchodzić za dziecię; a przecież powinienem jak mężczyzna podźwignąć się z przepaści w którą wpadłem. Tę cześć nocy obróciłem na obrachowanie się. Jeżeli chce opuścić Francyą jako człowiek uczciwy, o czém nie ma wątpliwości, nie zostanie mi ani sto franków, dla próbowania szczęścia w Indyach albo w Ameryce. Tak jest, biedna Anno, pójdę szukać majątku w krajach najbardziéj zabójczych. Pod takiém niebem nie zawodnie i prędko zrobić go można, jak mi powiadano. Nie mogę zostać w Paryżu. Ani moja dusza, ani moje oblicze nie zdołają znosić poniżenia, oziębłości i wzgardy, czekającej synu bankruta. O Boże! dłużnym bydź trzy miliony!... Pierwszego tygodnia zginąłbym w pojedynku. Dlatego, nie powrócę do Paryża. Twoja nawet miłość, najczulsza i najbardziej poświęcająca się, jaka kiedykolwiek uszlachetniała serce człowieka, przyciągnąć mię tam nie zdoła. Niestety! moja ulubiona, nie mam tyle pieniędzy abym pojechał tam gdzie ty jesteś, dał i otrzymał ostatnie pocałowanie, pocałowanie, z któregobym wyczerpał siłę potrzebną do spełnienia mego zamiaru.
— »Biedny Karolu! rzekła Eugenia obcierając oczy. Dobrze zrobiłam, żem przeczytała ten list. Mam złoto, dam je.
Czytała daléj.
»Nie myślałem jeszcze o nieszczęściach nędzy. Jeżeli zbiorę sto luidorów na opłacenie przeprawy na okręcie, nie będę miał ani grosza na kupienie ładunku towarów. Ale nie, nie będę miał ani stu luidorów, ani nawet jednego. Zobaczę ile mi pozostanie, dopiero po opłaceniu moich długów w Paryżu. Jeżeli nic mieć nie będę, pójdę spokojnie do Nantes, wsiądę na okręt jako prosty majtek i zacznę tak, jak zaczęli ci ludzie z silnym charakterem, którzy nie mieli ani szeląga, a bogaci wrócili z Jndyów. Od rana obojętnie wpatruję się w przyszłość moją. Jest okropniejsza dla mnie niżeli dla kogokolwiek bądź, dla mnie, którego matka pieściła, którego kochał najlepszy z ojców i który wstępując w świat, poznałem ciebie i miłość twoją Anno! Zrywałem same kwiaty życia. Szczęście to nie mogło trwać długo. A jednakże droga Anusiu, więcéj mam odwagi, niżeli można było spodziewać się po młodym człowieku nie dbającym o nic, nawykłym do pieszczot najpiękniejszéj z kobiet, któremu wszystko uśmiechało się w życiu, którego wszystkim życzeniom ojciec czynił zadosyć... Ach i mój ojciec, Anusiu, już nie żyje!
»Otóż zastanowiłem si ęnad mojém położeniem i nad twojém także. Bardzo zestarzałem się w ciągu tych dwudziestu i czterech godzin. Droga Anno! gdybyś dla zatrzymania mię przy sobie w Paryżu, poświęciła wszystkie uciechy zbytku, twoje ubranie, twoją lożę w teatrze, twą świetność, jeszczebyśmy nie dosięgli kwoty potrzebnéj na wydatki mojego płochego życia; a przy tém, nie mógłbym przyjąć takiéj ofiary. Rozstaniemy sic więc na zawsze.
— »Rozstaje się z nią. O Boże! co za szczęście.
Podskoczyła z radości. Karol poruszył się, dreszcz ją przeniknął; ale szczęściem dla niéj, nie obudził się. Czytała daléj.
»Kiedyż powrócę? nie wiem. W klimacie Indyów, prędko starzeje się Europejczyk, a zwłaszcza ten, kto jest zajęty pracą. Za lat dziesięć, twoja córka dojdzie do lat osiemnastu, będzie twoją towarzyszką. Wtedy świat dla ciebie będzie bardzo okrutny, a twoja córka jeszcze bardziéj. Zachowaj w głębi duszy, tak jak ja zachowam, wspomnienie tych czterech lat szczęścia i, jeźli zdołasz, bądź wierną biednemu przyjacielowi twojemu. Jednakże nie mogę tego wymagać, gdyż, moja droga Anusiu, muszę stosować się do mojego położenia i po kupiecku obrachować życie. Muszę więc pomyśléć o małżeństwie, które staje się jednym z warunków nowego bytu mojego, i wyznam ci, iż znalazłem tu w Saumur u mojego stryja, kuzynkę, której obejście się, postać, umysł i serce, podobałyby się tobie, a która prócz tego, zdaje się,..»
List przerywał się na tych słowach:
— »Musiał bydź znużony bardzo kiedy nie dokończył pisania, rzekła Eugenia.
Usprawiedliwiała Karola. Niewinna dziewczyna nie postrzegła oziębłości, którą ten list był nacechowany. Dla młodych dziewcząt, religijnie wychowanych, nie znających świata i czystych, wszystko jest miłością, skoro tylko wstąpią w czarowną krainę miłości. Postępują tam, otoczone boskiém światłem wychodzącém z ich duszy i spadającém na kochanka. Ubarwiają go kolorami ich własnego uczucia, użyczają mu swoich pięknych myśli. Błędy kobiety, prawie, zawsze pochodzą z jéj wiary w dobre, albo z jéj zaufania w prawdę. Te wyrazy, moja kochana Anusiu, moja ulubiona brzmiały w sercu Eugenii jak najpiękniejsza mowa miłości, pieściły jéj duszę tak, jak w dzieciństwie dźwięk organów w kościele głaskał jéj ucho. Oprócz tego, łzy które Karol wylewał za ojcem, świadczyły, iż posiada wszystkie najszlachetniejsze uczucia, uwodzące młodą dziewczynę.
Czyliż mogła wiedzieć, że jeźli Karól tak bardzo kochał ojca i szczerze go opłakiwał, czułość ta nie tyle była skutkiem dobroci jego serca, ile dobroci ojcowskiéj? Państwo Grandet zadosyć czyniąc wszystkim żądaniom ich syna, otaczając go wszystkiemi uciechami zbytku, nie dozwolili mu czynić téj okropnéj rachuby, któréj w Paryżu dopuszcza się większa część dzieci, kiedy wobec uciech życia stolicy, tworzą plany, spóźnione i odwlekane długiem życiem ich rodziców. Rozrzutność ojca zaszczepiła w sercu Karola, miłość prawdziwą i bez wstecznéj myśli.
A przecież Karol był dziecięciem Paryża; obyczaje paryzkie i sama nawet Anusia, nazwyczaiły go poddawać wszystko pod rachubę; był już starcem pod postacią młodzieńca. Odebrał straszliwe wychowanie w tym świecie towarzyskim, gdzie w ciągu jednego wieczora dopuszczają się myślą i mową więcéj zbrodni, niżeli sprawiedliwość ukarać ich może w sądach przysięgłych; gdzie dowcip zabija największe myśli, gdzie ten tylko uchodzi za człowieka z mocnym umysłem, kto widzi trafnie. Widzieć zaś trafnie, jest to nie wierzyć ani uczuciom, ani ludziom, ani wypadkom. W Paryżu, aby trafnie widziéć, trzeba co dzień zważyć sakiewkę przyjaciela, wynieść się nad wszystko co się wydarzyć może, nic nie uwielbiać, ani dzieł sztuki, ani szlachetnych czynów i za sprężynę każdéj rzeczy naznaczać osobisty interess. Po tysiącu szaleństwach, wielka dama, piękna Anusia, zmuszała Karola do poważnych myśli. Mówiła mu o jego przyszłém położeniu, bawiąc się puklami jego włosów. Czyniła go zniewieściałym i materyalistą.
Karol był nazbyt modnym młodzieńcem, rodzice jego czynili go nazbyt ciągle szczęśliwym, świat nazbyt mu pochlebiał, aby mocne i wielkie uczucia mogły utrzymać się w jego sercu. Ale miał dopiero lat dwadzieścia jeden. W tym wieku, zdaje się, że świeżość życia jest nieodłączną od niewinności duszy. Głos, spojrzenie, postać, zdają się zgadzać z uczuciami. Dla tego, najsurowszy sędzia, najbardziéj niedowierzający adwokat, lichwiarz najbardziéj nieużyty, nie śmieją dorozumiewać się starości serca i zepsutego wyrachowania, gdy widzą czyste i młodzieńcze oko i czoło bez zmarszczków. Karolowi nie zdarzyło się jeszcze zastosować w praktyce, zasad moralności paryzkiéj, i aż do tego dnia, piękny był niedoświadczeniem swojém. Lecz mimo jego wiedzy, samolubstwo zakorzeniło się w jego sercu, i wkrótce miało rozwinąć się, skoro tylko z bezczynnego widza stanie się aktorem, w drammacie rzeczywistego życia.
Prawie wszystkie młode dziewczyny, ufają tym powierzchownym oznakom; ale gdyby nawet Eugenia była tak roztropną i postrzegającą, jak bywają niektóre dziewczyny na prowincyi, czylizby mogła nie dowierzać krewnemu swojemu, kiedy jego czyny, obejście się i wyrazy, zgadzały się jeszcze z natchnieniami serca? Traf nieszczęsny dla niéj, zrządził, iż przyjęła ostatnie wynurzenia prawdziwéj czułości, jakie były jeszcze w tém młodém sercu, i usłyszała, że tak powiem, ostatnie jego westchnienia.
Położyła więc ten list, tak pełen miłości, podług jej zdania, i wpatrywała się w uśpionego kuzyna. Świeże złudzenia życia, jeszcze malowały się na jego twarzy. Przysięgła najprzód iż go zawsze kochać będzie. Spojrzała potém na inny list, nieprzywięzując wielkiej wagi do tego postępku, a jeźli zaczęła czytać, to jedynie dla powzięcia nowych dowodów o szlachetnych przymiotach, które, tak, jak wszystkie kobiety czynią, przyznawała swemu kochankowi.
»Mój kochany Alfonsie, w chwili kiedy ten list przeczytasz, już nie będę miał przyjaciół; ale wyznaje iż, wątpiąc o ludziach światowych, nawykłych do szafowania tém słowem, nie wątpiłem o twojéj przyjaźnie. Polecam ci więc, abyś urządził moje interessa i rachuje na ciebie, iż potrafisz należycie spieniężyć to wszystko co posiadam. Teraz musisz znać położenie moje. Nie mam nic, i chcę popłynąć do Jndyów. Pisałem do wszystkich moich dłużników, załączam ich listę tak dokładną, jak może bydż, ułożona z pamięci. Moja biblioteka, meble, powozy, konie, wystarczą jak mniemam, na ich opłacenie. Zostawiam tylko sobie fraszki nie mające wartości, które mi posłużą do zrobienia ładunku. Mój kochany Alfonsie, przyślę ci formalną plenipotencyą do téj sprzedaży, na przypadek sporu. Odeślesz mi wszystko broń moją. Zachowasz dla siebie Brytona. Niktby nie chciał zapłacić tyle, ile jest warto nieoszacowane to zwierzę, wolę ci ofiarować go, zamiast pierścienia, któren, wykonawcy testamentu zapisuje umierający. Robert zrobił dla mnie bardzo piękny koczyk podróżny, ale go jeszcze nie dostawił; wyjednaj na nim, aby go zatrzymał bez wynagrodzenia. Jeżeli tego nie zechce uczynić, unikaj wszystkiego coby mogło przynieść uszczerbek rzetelności mojéj. Winienem sześć luidorów anglikowi, za przegraną w wista, nie omieszkaj....
Nie doczytała do końca.
— »Kochany kuzyn! rzekła Eugenia, kładąc list i drobniutkim krokiem uciekając do swojego pokoju.
Tam, z mocném uczuciem roskoszy, wysunęła szufladę staréj dębowéj komody. Wyjęła dużą sakiewkę z czerwonego axamitu, ze złotem i frendzlami już wypłowiałą i zaczernioną. Potém, dumnie zważyła ją w ręku i zaczęła przeliczać swój zbiorek.
Oddzieliła najprzód dwadzieścia sztuk portugalskich złotych pieniędzy, bitych za króla Jana V. w 1725 wartujących po 16S franków i 64 centymów, ale zapłaconoby za nie po 180 franków, dla tego, iż tak były rzadkie i piękne. Świeciły się jak słońce.
ITEM, pięć genninów czyli sztuk sto-liwrowych z Genui, także bardzo rzadkich i wartujących po 87 fr. w kursie, a po sto franków dla amatorów złota. Dostała je po dziadku macierzystym.
ITEM, trzy kwadruplony złote hiszpańskie, Filipa piątego, bite w 1729, podarunek ciotki, która za każdym razem powtarzała: »Chowaj je moja kochanko, warte są po 98 liwrów. Będą one kwiatem twojego skarbu.
ITEM, to co jéj ojciec cenił najbardziéj, sto dukatów holenderskich bitych w 1756 z najczystszego złota i wartujących po 12ście franków.
ITEM, wielka osobliwość, gatunek medalów bardzo drogich dla skąpców, trzy rupie ze znakiem wagi, i trzy rupie ze znakiem dziewicy, z czystego złota; moneta wielkiego Mogoła, z których każda warta była 37 franków podług wagi, ale przynajmniéj po piędziesiąt franków dla znawców.
ITEM, napoleon piędziesięcio frankowy, podarunek dnia onegdajszego.
Skarb ten, zawierał sztuki nowe, niezużyte, prawdziwe pamiątki o które ojciec Grandet zapytywał się nie raz i oglądał je, pokazując Eugenii ich wartość i zalety, jako to: piękność obrączki, czystość wybicia, wydatność liter. Ale ona nie pomyślała ani na te osobliwości, ani na manią swojego ojca, ani na jakie niebezpieczeństwo naraża się, wydając skarb tak drogi dla jej ojca; myślała tylko o swoim kuzynie i zrozumiała nareście po kilku zmyłkach w rachubie, iż posiada około 5800 franków w złocie, za które można wziąźć blisko dwa tysiące talarów.
Na widok tych bogactw, zaczęła klaskać w ręce, jak dziecię, wydające nadmiar swojéj radości w skokach i wołaniu. Tak więc, ojciec i córka przeliczyli swoje majątki: on aby przedać złoto, Eugenia aby je rzucić w ocean przywiązania.
Włożyła pieniądze w sakiewkę, wzięła ją i bez wahania poszła do pokoju Karola. Tajemna nędza jej kuzyna, wygładziła z jéj pamięci wzgląd na przyzwoitość, a przy tém była silna swojém sumieniem, poświeceniem się i szczęściem.
W chwili gdy stanęła w progu, trzymając świecę w jednej ręce, sakiewkę w drugiéj, Karol obudził się, ujrzał swoją kuzynkę i osłupiał z podziwienia. Eugenia zbliżyła się, postawiła świeco na stole, i ze wzruszeniem rzekła.
Mój kuzynie! proszę cię abyś mi przebaczył ciężki błąd, który popełniłam względem ciebie; ale Bóg przebaczy mi ten grzech, jeżeli go zechcesz zatrzeć.
— »Cóż takiego? rzekł Karol przecierając sobie oczy.
— Czytałam te dwa listy.
Karol zarumienił się.
Jak się to stało, mówiła daléj, dla czego tu weszłam? Prawdziwie już sama nie wiem. Ale nie żałuję zbyt mocno, żem przeczytała listy, z nich bowiem poznałam twoje serce, twoją duszę, i...
— »I cóż? zapylał się Karol.
— »I twoje zamiary, potrzebujesz summy....
— »Kochana kuzynko.
— »Cyt! cyt! nie tak głośno, nie budźmy nikogo. Oto jest, rzekła otwierając sakiewkę, oszczędność biednej dziewczyny, która niczego nie potrzebuje. Przyjmij ją Karolu. Dziś rano nie wiedziałam co to są pieniądze; nauczyłeś mię tego: są środkiem osiągnięcia naszego celu, niczem więcej. Kuzyn, jest prawie bratem i możesz pożyczyć od twojej siostry.
Milczał, Eugenia nie przewidziała że jej odmówi.
— »I cóż? rzekła.
Spuścił głowę.
— »Czy odmówisz? zapytała się Eugenia; bicie jej serca słychać było pośród głębokiego milczenia.
Poniżyło ją wahanie Karola. Jego nędza tym żywiéj przedstawiła się jéj umysłowi; przyklękła.
— »Nie wstanę, dopóki nie przyjmiesz tego złota, rzekła: ale przez litość! Karolu, odpowiedz mi! Niech ze wiem czyli unię poważasz, czy jesteś wspaniałomyślnym, czyli...
Słysząc krzyk szlachetnéj rozpaczy, Karol uronił łzę na rękę Eugenii, a ona czując tę łzę jeszcze nieostygłą, wysypała pieniądze na stół.
— »A cóż! jakże? rzekła płacząc z radości. Nie lękaj się mój kuzynie, będziesz bogatym. To złoto przyniesie ci szczęście. Oprócz tego, będziemy w spółce; przystanę na wszystkie warunki jakie naznaczysz, ale nie możesz przywiązywać tyle ceny do tego daru.
Karol mógł nareście wyrazić swoje uczucia.
— »Tak jest Eugenio! miałbym duszę bardzo nikczemną, gdybym nie przyjął. Jednakże nic za nic, zaufanie za zaufanie.
— »Czegóź żądasz! rzekła przestraszona.
— »Posłuchaj mię droga kuzynko, mam...
I przerwał sobie, aby wskazać na szkatułkę w futerale skórzanym.
— »Tam widzisz, jest rzecz tak szacowna dla mnie jak życie. Toaletka ta jest podarunkiem mojej matki. Od rana myślałem, że gdyby mogła powstać z grobu, sama przedałaby to złoto, ktorém nasadzony jest ten sprzęt zbytkowy; lecz ja to czyniąc, dopuściłbym się świętokradztwa.
Eugenia kowulsyjnie ścisnęła rękę swojego kuzyna, słysząc te słowa.
— »Nie: rzekł po chwili milczenia, podczas której spojrzeli na siebie łzawemi oczyma: nie chcę ani jéj niszczyć, ani narażać na stratę w moich podróżach. Tobie powierzam ją droga Eugenio. Nigdy jeszcze przyjaciel nie powierzył przyjacielowi, świętszego składu. Sama to przyznasz.
Wziął pudełko, wydobył z pokrycia otworzył i z zadziwieniem Eugenii, pokazał toaletkę, któréj robota przewyższała jeszcze wartość kruszczu.
To co uwielbiasz, jest niczém, rzekł dotykając się sprężyny utrzymującéj dno podwójne. Patrz, to jest dla mnie droższe nad wszystkie skarby świata.
Wyjął dwie miniatury, dwa arcydzieła pani de Mirbel, bogato oprawne w perły.
— »Ach! piękna osoba, czy to nie jest dama do której pisałeś?..
— »Nie, rzekł z uśmiechem. Jest to moja matka; a to jest mój ojciec. Eugenio powinienem błagać cię na kolanach o dochowanie tego skarbu. To złoto wynadgrodziłoby twoją stratę, gdybym zginął tracąc twój mająteczek; tobie tylko saméj zostawiam te dwa portrety, godną jesteś abyś je zachowała. Ale zniszcz je wtedy, niechaj nie wpadną w obce ręce.
Eugenia milczała.
— »No cóż, uczynisz to?
Słysząc to zapytanie, rzuciła na Karola to pierwsze spojrzenie miłości, jedno z tych spojrzeń, w którem prawie tyle jest zalotności ile uczucia. Pocałował ją w rękę.
— »Aniele czystości! nie prawdaż? pieniądz niczém będzie pomiędzy nami. Uczucie które mu nadaje jakążkolwiek wartość, jest wszystkiém dla nas.
— »Podobny jesteś do matki. Czy miała głos tak miły jak twój?
— »O! daleko milszy.
— »Tak jest, dla ciebie: rzekła spuszczając oczy. No Karolu, pójdź na spoczynek; chcę tego; jesteś znużony. Do jutra.
Lekko usunęła rękę swoją z rąk Karola, który ją odprowadził na schody.
Gdy już oboje byli przededrzwiami:
— »Ach! dla czegóż straciłem majątek? rzekł.
— »Ale mój ojciec jest bogatym, jak mniemam, odpowiedziała.
— »Biedne dziecię! rzekł Karol stawiając jedną nogę w pokoju Eugenii i opierając się plecami o ścianę: mój ojciec byłby go prosił o pomoc i nie zostawałybyście w takim niedostatku; żyłby inaczéj.
— »Ale ma Froidfond.
— »Ileż wart jest Froidfond?
— »Nie wiem; ale ma Noyers.
— »Lichy zapewne folwarczek!
— »Ma łąki i winnice.
— »Nędzota! rzekł Karol pogardliwym tonem. Gdyby twój ojciec miał przynajmniéj dwadzieścia cztery tysiące liwrów dochodu, czyliżby mieszkał w tej zimnej i pustéj izbie? przydał, wchodząc daléj.
— »Tu więc będą moje skarby: rzekł, wskazując na starą komodę, dla pokrycia swojéj myśli.
— »Idź spać: rzekła, nie dozwalając mu wnijśdź daléj. I pożegnali się wzajemnym uśmiechem. Odtąd, kilka kwiatów rozpogodziło żałobę Karola.
Nazajutrz rano przed śniadaniem, pani Grandet zastała swoją córkę przechadzającą się razem z Karolem. Młody człowiek był jeszcze smutnym, jak musi bydź smutnym nieszczęśliwy, co zmierzywszy głębię przepaści w którą spadł, uczuł cały ciężar przyszłości swojéj.
— »Mój ojciec wróci dopiero na obiad: rzekła Eugenia, widząc niespokojność matki, i wówczas pani Grandet wytłomaczyła sobie przechadzkę córki.
Łatwo było poznać w obejściu i w twarzy Eugenii, w osobliwszéj słodyczy jéj głosu, zgodność myśli miedzy nią i Karolem. Ich dusze poślubiły się wprzudy jeszcze, nim doznały mocy uczuć, która je połączała z sobą. Karol pozostał w sali; szanowano jego smutek. Pani Grandet i Eugenia musiały chodzić, wracać, odpowiadać na nieskończone zapytywania rzemieślników i ludzi wiejskich. Barbara odbierała przynoszowe daniny. Czekała zawsze rozkazów pana swojego, aby wiedziéć co ma bydź sprzedane, co zaś użyte na potrzebo domową. Stary miał ten zwyczaj, podobnie jak wielu ze szlachty wiejskiéj, iż jadał zepsute owoce i pijał najgorsze wino.
Około piątéj wieczorem, pan Grandet powrócił z Angers, zarobiwszy dwadzieścia kilka tysięcy franków na złocie, i mając w pugilaresie przekazy na bank i bony królewskie, które przynosić mu będą procent, dopóki nie przyjdzie termin wypłaty za procentowe papiery. Zostawił gajowego w Angers, aby wypoczął koniom na pół schwaconym i wrócił z niemi powoli.
— »Powracam z Angers, rzekł do żony. Jeść mi się chce.
Barbara zawołała z kuchni:
— »Czy pan nic nie jadłeś od rana?
— »Nic, odpowiedział stary.
Barbara przyniosła talerz. Pan de Grassins przyszedł po rozporządzenia swego klienta, w chwili gdy wszyscy siedzieli przy stole. Grandet nie spojrzał nawet na swego synowca.
— »Jedz spokojnie Grandet, rzekł bankier. Pogadamy. Czy wiesz jak stoi złoto w Angęrs, gdzie go zażądano do Nantes? Posyłam je.
— »Nie posyłaj, odpowiedział bednarz; już go tam jest dosyć. Jako dobry przyjaciel ochronić cię od straty.
— »Ale złoto stoi trzynaście franków i pół za dukat holenderski?
— »Powiedz racéj stało.
— »A skądże się tam wzięło u czarta?
— »Ja byłem téj nocy w Angers, odpowiedział Grandet po cichu.
Bankier zadrżał z podziwienia.
Potém rozmawiali po cichu i oba kilkakrotnie spojrzeli na Karola. Po tém, zapewne w téj chwili, gdy bednarz powiedział aby mu kupił cztery miliony procentowych papierów, pan des Grassins znowu okazał podziwienie.
— »Panie Grandet, rzekł do Karola, wyjeżdżam do Paryża; jeźli masz jakie polecenia...
— »Żadnego, panie. Bardzo dziękuję, odpowiedział Karol.
— »Podziękuj lepiéj, mój synowcze. Pan wyjeżdża dla ułożenia interessów domu Wilhelma Grandet.
— »Czyliż byłaby jaka nadzieja? zapylał się Karol.
— »Ale! zawołał bednarz z udaną dumą, nie jestżeś moim synowcem? Twój honor jest naszym. Czyliż się nie nazywasz Grandet?
Karol wstał, uściskał starego Grandet, zbladł i wyszedł.
Eugenia z uwielbieniem spoglądała na ojca.
— »No! żegnam cię mój dobry przyjacielu; skrępuj mi dobrze tych ludzi.
Dwaj dyplomaci ścisnęli się za ręce; bednarz odprowadził bankiera aż do bramy; zamknąwszy ją, powrócił i rzekł do Barbary: »Daj mi kieliszek wódeczki.
Zbytnie wzruszenie nie dała mu na miejscu pozostać; wstał, spojrzał na portret pana de la Bretelliere i zaczął śpiewać.
Barbara, pani Grandet i Eugenia, milcząc spojrzeli po sobie. Radość starca przestraszała ich zawsze, kiedy do najwyższego stopnia dochodziła.
Wieczór wkrótce się skończył, ojciec Grandet chciał wcześniej pójśdź na spoczynek: a gdy on się położy, cały dom spać powinien. Barbara, Karol i Eugenia, także byli znużeni. Pani Grandet zaś; spała, jadła, piła, chodziła, stosownie do życzeń swojego męża. Jednakże przez dwie godzin przeznaczonych na trawienie, bednarz weselszy niż kiedykolwiek, powiedział kilkanaście przysłów i zdań, jemu tylko właściwych, z których jedno da wyobrażenie o wszystkich. Wypiwszy wódkę spojrzał na kieliszek.
»Skoro tylko przysuniemy kieliszek do ust, natychmiast jest próżny. Taka jest nasza historya. Nie można bydź razem i nie bydź. Talary nie mogą razem i krążyć po świecie i zostawać w naszej szkatule; życie byłoby za bardzo piękne w takim razie. Był żartobliwym i łaskawym, gdy Barbara przyszła z kółkiem.
— »Musisz bydź znużona Barbaro, rzekł, połóż przędzę.
— »O tak! nudziłabym się, odpowiedziała służąca.
— »Biedna Barbara! Czy wypijesz kieliszek wódki?
— »To, to dobrze; pani lepiéj ją zaprawia niżeli aptekarze, u nich zawsze trąci lekarstwem.
— »Bo za wiele cukru kładą, rzekł stary.
Nazajutrz, familia zebrana o godzinie ósméj na śniadanie, po raz pierwszy przedstawiała obraz szczeréj zażyłości. Nieszczęście prędko zaprzyjaźniło panią Grandet, Eugenią i Karola. Barbara podzielała ich uczucia, sama nie wiedząc o tém. Wszyscy czteréj zaczynali składać jedne rodzinę. Co się zaś tycze starego bednarza, on, zaspokoiwszy swoje łakomstwo i pewien będąc że elegancik wyjedzie wkrótce, że więcéj na niego nie wyda prócz opłacenia podroży do Nantes, zupełnie był obojętnym na jego tymczasowy pobyt w domu. Dozwolił dwojgu dzieciom, tak nazywał Karola i Eugenią, czynić co im się podoba pod okiem pani Grandet, w któréj oprócz tego pokładał zupełne zaufanie, względem wszystkiego co się dotyczę moralności i religii. Wytknięcie i wybicie rowów na łąkach, zasadzenie topoli nad brzegiem Loary i zimowe roboty w Froidfond, wyłącznie go zajęły.
Wtedy zaczął się dla Eugenii pierwiosnek miłości. Podczas téj sceny nocnéj, kiedy swoje złoto oddała Karolowi, oddała razem i serce. Oboje byli wspólnikami tejże saméj tajemnicy, spoglądali na siebie z wzajemnem porozumieniem, które jeszcze ściślejszy związek między niemi tworzyło. Ich pokrewieństwo czyliż nie upoważnia ich do pewnéj słodyczy wmówię, do czułości w spojrzeniach? Dla tego też, Eugenia ukołysała cierpienia Karola, dziecinnemi pieszczotami powstającéj miłości.
Ileż to jest przyjemnych podobieństw, między początkiem miłości a początkiem życia! Czyliż nie usypiają dziecięcia, słodką pieśnią i wdzięczném spojrzeniem? Czyliż mu nie opowiadają cudownych powieści, w złotem świetle wystawiających przyszłość. Czyliż nadzieja nie rozwija dla niego swoich promienistych skrzydeł? Czyliż koleją nie wylewa łez radości i boleści? Czyliż nie kłóci się o drobiazgi, o te kamyki, z których usiłuje wystawić sobie ruchomy pałac, o kwiatki natychmiast zapomniane, skoro je zerwie? Czyliż nie pragnie chciwie chwytać czas i posuwać się w życie? Miłość jest naszą drugą przemianą. Wiek dziecinny i miłość, były jedną i tąż samą rzeczą dla Eugenii i dla Karola; była to pierwsza namiętność ze wszystkiemi jéj dzieciństwami, tém bardziéj pieszczącemi serce, iż je otaczał smutek. W samym zawiązku swoim otoczona żałobą, miłość ta, prócz tego zgadzała się z prowincyonalną prostotą tego na pół rozwalonego domu.
Zamieniając kilka wyrazów z kuzynką swoją, przy brzegu studni, na tém cichém podwórzu, siedząc w tym ogródku na ławce mchem porosłéj, aż do zachodu słońca, zajęty mówieniem o drobnostkach tak wiele znaczących, albo też zbierając myśli swoje w ciszy panującéj między wałami i domem, jakby pod sklepieniem kościoła, Karol uczuł świętość miłości, któréj same tylko burzliwe uniesienia poznał przy swojéj ukochanej Anusi. Porzucał w téj chwili namiętność paryzką, zalotną, próżną, błyszczącą, dla miłości prawdziwéj i czystéj. Dopiero trzy dni upłynęły, a już lubił ten dom i zrozumiał jego obyczaje.
Schodził co rano, aby mógł rozmawiać z Eugenią, na kilka chwil wprzódy nim pan Grandet przyjdzie wydawać ze spiżarni, a kiedy siąpanie starego słychać było na schodach, uciekał do ogrodu. Drobne przewinienia tej porannéj schadzki, ukrytéj nawet przed matką Eugenii, a któréj Barbara nie postrzegła niby, nadawały miłości najniewinniejszéj w świecie, żywość zakazanéj roskoszy. Po tém, gdy po śniadaniu ojciec Grandet wychodził oglądać swoje posiadłości, Karol zostawał z matką i córką, doświadczał nieznanéj dotąd słodyczy, dopomagając im do zwijania nici, patrząc na ich prace, słysząc ich rozmowę. Prostota tego życia prawie klasztornego, objawiła mu piękność ich duszy nieznającéj świata i mocno go wzruszyła. Mniemał, że czystość obyczajów już nie może znaleźć się we Francyi; przypuszczał, że tylko istnieje w Niemczech i to jeszcze w bajecznych romansach Augusta Lafontena. Wkrótce Eugenia była w jego oczach ideałem Małgorzaty Getego, prócz błędu.
Nareście, co dzień to bardziéj zachwycały młodą dziewczyno jego spojrzenia, jego wyrazy i zroskoszą oddała sic potokowi miłości. Chwytała szczęśliwość swoją, jak pływak chwyta gałązkę wierzby, dla wydobycia się z wody i spocznienia na brzegu. Bliskie rozstanie czyliż nie zachmurzało najweselszych godzin tych dni ulotnych? A przy tém, codziennie jaki drobny wypadek przypominał tę smutną chwilę. I tak, w trzy dni po odjeździe pana des Grassins. Grandet zaprowadził Karola do trybunału pierwszej instancyi, z tą uroczystością, jaką mieszkańcy prowincyi do takich akt przywiązują, aby tam podpisał wyrzeczenie się spadku ojcowskiego. Straszliwy akt! pewien rodzaj apostazyi domowéj! Po tém poszedł do notaryusza Cruchot, zrobić dwie plenipotencye, jednę na pana Grassins, druga na przyjaciela, któremu polecił sprzedaż swoich ruchomości w Paryżu. Potém, dopełnić musiał potrzebnych formalności dla uzyskania paszportu za granice. Nareście, gdy mu przysłano z Paryża prosty ubiór żałobny, zawołał krawca z Saumur i przedał mu swoją garderobę, co się bardzo podobało ojcu Grandet.
— »Ach! teraz wyglądasz jak człowiek który chce wsiąśdź na okręt i zrobić majątek, rzekł, widząc go w surducie z grubego sukna czarnego. To dobrze, to bardzo dobrze.
— »Chciéj mniemać panie, odpowiedział Karol, iż potrafię zastosować się do mojego położenia.
— »Cóż to jest? rzekł stary spoglądając iskrzącemi się oczyma na garść złota, którą mu pokazał Karol.
— »Panie! zebrałem moje guziczki, pierścionki i wszystkie drobiazgi mogące mieć jakąś wartość; ale nie znając nikogo w Saumur, chciałem prosić, abyś...
— »Abym to kupił od ciebie? rzekł pan Grandet przerywając mu.
— »Nie, mój stryju, abyś mi wskazał uczciwego człowieka, który...
— »Daj mi to mój synowcze, otaxuję wszystko i powiem ci ile jest warto. Ten klejnot, rzekł przypatrując się długiemu łańcuszkowi, waży dziewiętnaście do dwudziestu karatów.
Stary wyciągnął szeroką rękę i zabrał złoto.
— »Moja kuzynko, rzekł Karol, pozwól niechaj ci ofiaruję te dwie sprzączki. Mogą ci posłużyć do przypinania wstążki około ręki, a to jest bardzo modną, bransoletką.
— »Przyjmuję bez wahania się, mój kuzynie, rzekła.
— »Moja ciotko, oto jest naparstek mojéj matki, co go tak troskliwie chowałem w mojéj toaletce podróżnéj.
rzekł podając pani Grandet, piękny naparstek złoty, która już od lat dziesięciu pragnęła mieć podobny.
Słowa te, wyrzekł z mocném wzruszeniem.
— »Wszystko to warto jest 1989 franków, piętnaście centymów, mój synowcze: rzekł Grandet otwierając drzwi. Aby ci ochronić kłopotu zapłacę tę wartość.
— »Nie śmiałam prosić cię o to mój stryju, ale mi przykro było przedawać moje klejnoty, w mieście gdzie mieszkasz. Trzeba w domu prać brudną bieliznę, mawiał Napoleon. Dziękuję więc stryjaszkowi za tę grzeczność.
Grandet poskrobał się w ucho, i milczeli przez chwilę.
— »Moj kochany stryju! mówił daléj Karol niespokojnie spoglądając na niego, jak gdyby obawiał się obrazić jego drażliwość: moja kuzynka i stryjenka, raczyły przyjąć odemnie małą pamiątkę; chciéj także przyjąć guziki do rękawków, na nic mi nieprzydatne teraz; przypomną ci biednego synowca, który zdala od was, myśléć będzie o tych, co są dzisiaj jedyną jego familią.
— »Mój chłopcze! mój chłopcze! nie trzeba się tak ogołacać.
— »Cóż to masz żono? rzekł, chciwie obracając się ku niéj. Ach! naparstek złoty!
— »A ty córko! ha! ha! dyamentowe, zapinki.
— »A więc biorę twoje guziki synowcze, rzekł ściskając rękę Karola. Ale pozwolisz mi... abym... abym... zapłacił... twoją... przeprawę do Indyi. Tak jest, zapłacę twoją przeprawę. Tym bardziéj, że oceniając twoje klejnoty, rachowałem samo tylko złoto, a może da się co zyskać na robocie. Tak, to rzecz skończona.. Dam ci tysiąc talarów. Pożyczę ich od pana Cruchot. Nie mam ani szeląga w domu, chyba że mi zapłaci mój dzierżawca. Idę do niego.
Wziął kapelusz, rękawiczki i wyszedł.
— »Odjeżdżasz więc! rzekła Eugenia, spoglądając na niego z melancholią i uwielbieniem.
— »Tak bydź musi, odpowiedział, pochylając głowę.
Od kilku dni, obejście się, postawa i mowa Karola, były takie, jakie mieć powinien człowiek ciężko zmartwiony, ale który czując jak wielkie zobowiązania, ciężą na nim, nowéj odwagi nabiera z samego nieszczęścia swego. Już nie wzdychał: był mężczyzną. I dla tego Eugenia nigdy nie sądziła korzystniéj o charakterze swego kuzyna, jak, wtenczas, gdy go ujrzała w grubéj żałobie, tak dobrze stosującéj się z jego bladą i posępną twarzą: Tegoż dnia, matka i córka wzięły także żałobę i znajdowały się razem z Karolem na exekwiach w kościele parafialnym, odbytych za duszę Wilhelma Grandet.
Przy drugiém śniadaniu, Karol odebrał listy z Paryża..
— »I cóż mój kuzynie? czy dobrze poszły twoje interessa, rzekła Eugenia po cichu..
— »Nie czyń nigdy takich zapytań córko, odezwał się Grandet. Cóż u licha! nie powiadam ci o moich, a po cóż wdajesz się w interessa: kuzyna? Daj mu pokój.
— »O! ja nie mam tajemnic; rzekł Karol.
— »Ta: ta! ta! mój synowcze, naucz się, że w handlu trzeba trzymać język za zębami.
Gdy dwaj kochankowie byli sami w ogrodzie, Karol rzekł do Eugenii, siadając obok niéj na ławce pod kasztanem.
Nie zawiodłem się na Alfonsie, doskonale postępował sobie. Interessa moje poprowadził roztropnie i szlachetnie. Nikomu nie jestem winien; wszystkie moje meble sprzedał bez straty i donosi mi, że idąc za radą pewnego kapitana okrętu, użył pozostałe trzy tysiące franków, na kupno rozmaitych osobliwości europejskich, które bardzo dobrze można spieniężyć w Indyach. Wyprawił moje pakę do Nantes, skąd odpływa okręt do Jawy. Za pięć dni Eugenio, pożegnamy się, na zawsze może, a przynajmniéj na czas bardzo długi. Mój ładuneczek i dziesięć tysięcy franków; jest to bardzo mały początek. Nie powrócę jak za lat kilkanaście. A więc moja kuzynko, nie kładź na jednéj szali mego życia i twego. Mogę umrzeć. Może zdarzy się dla ciebie jakie bogate zamęźcie.
— »Kochasz mię? rzekła.
— »Tak jest odpowiedział.
— »Czekać będę Karolu.
— »O Boże! mój ojciec patrzy przez okno, rzekła odpychając swego kuzyna, który chciał ją uściskać.
Ucieliła do sieni. Karol pobiegł za nią; widząc go, stanęła przy komórce Barbary, w najciemniejszém miejscu korytarza. Tam wziął ją Karol za rękę przyciągnął ją do serca, i objął ją wpół. Wtenczas Eugenia, nie opierała się dłużéj, przyjęła i oddała najczystsze, najsłodsze, ale i najzupełniejsze pocałowanie. — »Droga Eugenio, rzekł do niej Karol, lepiéj jest bydź kuzynem, niżeli bratem. Kuzyn może ożenić się z tobą.«
— »Amen! zawołała Barbara otwierając drzwi od komórki.
Przestraszeni kochankowie uciekli do sali. Eugenia wzięła robotę, a Karol czytać zaczął litanie w xiążce do nabożeństwa pani Grandet.
Jak tylko Karol oznajmił swój odjazd, pan Grandet nie mało zadawał sobie starania, aby mniemano, iż się nim bardzo zajmuje. Szczodrobliwym był wszystkiego co go nic nie kosztowało, i szukał pak do jego rzeczy. Ale pomyślawszy sobie iż na mieście za drogo żądają za nie, chciał koniecznie sam je zrobić ze starych desek. Wstawał rano, przyrzynał, heblował, zbijał i nareście zrobił porządne paki; umieścił w nich wszystkie rzeczy Karola i spuścił je sinikiem do Nantes.
Od owego pocałowania, godziny upływały da Eugenii z przerażającą szybkością. Nieraz przychodziła jej ta myśl, aby odpłynąć razem z Karolem. Ten kto znał tę najmocniejszą namiętność, któréj trwałość codziennie skraca się wiek, przez śmiertelną chorobę i innych tysiące przygód, ten pozna udręczenia Eugenii. Często płakała przechadzając się po tym ogrodzie, teraz zbyt ciasnym dla niéj, podobnież jak dziedziniec, dom, miasto, i w myśli puszczała się na obszerną przestrzeń oceanu.
Nadeszła wilia odjazdu. Rano podczas nieobecności pana Grandet i Barbary, szacowny depozyt w którym były dwa portrety, schowano uroczyście do szuflady, zamykanéj na klucz, i gdzie była próżna teraz sakiewka. Zachowanie tego skarbu, nie odbyło się bez wielu pocałowali i łez wzajemnych.
— »Jesteś my zaślubieni« rzekł przyciskając ją do serca; mam twoje słowo, przyjmij moje.
— »Twoją do, zgonu, rzekła Eugenia i toż samo Karol powtórzył.
Żadna przysięga na téj ziemi nie była czystszą; niewinność Eugenii uświęciła na chwilę miłość Karola.
Nazajutrz rano, smutne było śniadanie. Barbara nawet, mimo złotego szlafroka i czarnego krzyżyka które dostała od Karola, łzy miała w oku.
— »Ten biedaczek odpływa na morze, niechaj go Bóg prowadzi, rzekła.
O w pół do jedenastéj, cała familia odprowadziła Karola do dyliżansu. Barbara spuściła psa, zamknęła bramę i chciała zanieść mantelzak Karola. Wszyscy kupcy staréj ulicy, stanęli we drzwiach sklepów, przypatrując się temu orszakowi, do którego na rynku przyłączył się notaryusz Cruchot.
— »Nie płacz Eugenio, rzekła matka.
— »Mój synowcze« rzekł Grandet przy rozsianiu, całując Karola w oba puliczki, odjeżdżasz ubogim, powróć bogatym, a za powrotem zastaniesz nie uszkodzoną dobrą sławę twojego ojca. Zaręczam ci, ja Grandet, iż tylko od ciebie zależeć będzie...
— »Ach mój stryju, ułagadzasz gorycz mojego odjazdu. Nie jestże to najpiękniejszym podarunkiem jaki mi przyrzekłeś uczynić.
Nie rozumiejąc wyrazów starego bednarza, któremu przerwał mowę, Karol zrosił łzami wdzięczności pomarszczoną twarz stryja, Eugenia ściskała z całéj siły rękę swego kuzyna i rękę ojca.
Sam tylko notaryusz uśmiechał się, uwielbiając przebiegłość Grandeta, gdyż on go tylko sam zrozumiał.
Ci czteréj mieszkańcy Saumur otoczeni wieloma osobami, stali przy dyliżansie dopóki nie wyruszał, a gdy już zniknął z oczu i tylko słychać było daleki turkot: »Ruszaj z Bogiem! rzekł Grandet.»
Szczęściem, sam tylko Cruchot usłyszał to wykrzyknienie. Eugenia i pani Grandet, poszły na miejsce, skąd jeszcze mogły widzieć dyliżans i powiewały białemi chustkami, a na ten znak odpowiedział Karol, powiewając chustką.
— »Moja matko, chciałabym na chwilę posiadać moc Boga, rzekła Eugenia, gdy już nie widać było Karola.
Aby nie przerywać ciągu wypadków, które zaszły w domu rodziny Grandet, powiemy w krótkości jakie działania przedsięwziął w Paryżu stary skąpiec, za pośrednictwem pana des Grassins.
W miesiąc po wyjeździe bankiera, Pan Grandet posiadał dwakroć sto tysięcy franków procentu od papierów kupionych po 80 fr. za sto. Co się zaś tycze interessów domu handlowego Wilhelma Grandet, spełniły się wszystkie przepowiednie bednarza.
Bank francuzki posiada wiadomości o wielkich majątkach w Paryżu i na prowincyi. Nazwiska pana de Grassins i pana Grandet z Saumur, znane były i posiadały niezmierną wziętość, opartą na własnościach gruntowych mających czystąmhypotekę.
Przybycie bankiera z Saumur, który miał likwidować interessa domu pana Grandet z Paryża, przez wzgląd na honor imienia, wstrzymało wszystkich od protestowania wexlów. Odjęcie pieczęci uskuteczniło się w obecności wierzycieli i spisano inwentarz spadku. Wkrótce, pan des Grassins zgromadził wierzycieli i wybrano jednomyślnością za likwidatorów massy, bankiera z Saumur i jednego z jego kolegów w Paryżu, naczelnika bogatego domu i mającego bardzo znaczny dług u zmarłego Grandet. Dali im pełnomocnictwo, potrzebne dla ocalenia honoru familii i majątków wierzycieli. Kredyt pana Grandet z Saumur, nadzieje które wzniecił w sercach, a których pan des Grassins był pośrednikiem, ułatwiły umowę i nie znalazł się między wierzycielami ani jeden uporczywy. Nikt nie zapisał swojego długu w rubryce zysków i strat, i każdy mówił sobie: Fan Grandet z Saumur zapłaci.
Sześć miesięcy upłynęło, wszyscy wierzyciele wykupili wexle zmarłego Grandet i schowali je w głębi swoich pugilaresów. Był to pierwszy rezultat, którego pragnął bednarz.
W dziewięć miesięcy po pierwszém zebraniu, likwidatorowie rozdzielili dwadzieścia dwa od sta każdemu z wierzycieli. Summa ta pochodziła ze sprzedaży wartości, posiadłości, dóbr i ruchomości zmarłego Wilhelma Grandet, co jak najrzetelniej uskuteczniono.
Postępowanie takowe, wzbudziło powszechną ufność i wierzyciele uznali zadziwiający i nie zaprzeczony honor Grandetów. Po tém, gdy już wynurzyli pochwały, zażądali reszty swoich pieniędzy. Musieli napisać list ogólny od wszystkich do, pana Grandet.
— »Otóż jest! rzekł, rzucając list w ogień: cierpliwość! moi przyjaciele.
W odpowiedzi na propozycye zawarte w tym liście, pan Grandet z Saumur żądał, aby złożono w depozycie u notaryusza wszystkie obligi jego brata, z pokwitowaniem z wypłat już uskutecznionych, a to pod pozorem oczyszczenia rachunków i ustanowienia stanu sukcessyi. Złożenie: to wznieciło tysiące trudności.
W ogóle, wierzyciel jest pewnym rodzajem maniaka; dziś gotów zawrzeć układ; jutro chcę posunąć się do ostatecznych kroków; późniéj jest znowu aż nadto dobry. Dziś jego żona była w wesołym humorze; najmłodszy synek szczęśliwie dostał zębów; wszystko idzie dobrze w domu; nie chce stracić ani szeląga. Jutro deszcz pada, nie może wyjśdż, jest smutny, przy staje na wszystkie propozycye, byleby tylko skonczyć interes. Za parę dni znowu mu potrzeba rękojmi; przy końcu miesiąca chce do kozy wsadzić dłużnika, niemiłosierny człowiek!
Grandet znał atmosferyczne przemiany ich umysłu, a wierzyciele jego brata, zastosowali się do tych wszystkich wyrachowań.
— »Dobrze idzie! mówił pan Grandet, zacierając ręce po przeczytaniu listów, które z tego powodu pisał do niego pan des Grassins.
Niektórzy przystali na ten depozyt, jedynie pod tym warunkiem, iż zastrzegają wszystkie swoje prawa, a nawet prawo ogłoszenia upadłości. Nowa korrespondencya; nareście pan Grandet z Saumur przystał na wszystkie zastrzeżenia. Wierzyciele łagodni, namówili wierzycieli nieużytych, i zrobiono depozyt, nie bez użalania się i skarg.
— «Ten stary, mówiono do pana Grassins, śmieje się z nas i z pana.
W dwa lata po śmierci pana Wilhelma Grandet, wielu negocyantów zajętych ruchem interessów, zapomniało, o swoim długu u pana Grandet, albo tez myśląc o nim, mówiło: »Zdaje nam się, że dwadzieścia dwa za sto będą jedyną zapłatą jaką na nie dostaniemy.
Bednarz rachował na potęgę czasu. Przy końcu trzeciego roku, pan des Grassins napisał do pana Grandet że za dziesięć od sta od dwóch milionów czterech kroć sto tysięcy franków, należących się jeszcze, przez zmarłego Grandet, wierzyciele pokwitują ze swoich należności.
Pan Grandet odpowiedział, że gdy notaryusz i ajent banku, których okropne bankructwo było przyczyną śmierci jego brata, żyją i podźwignęli swoje interessa, trzeba więc ich zapozwać, dostać od nich co i zmniejszyć deficit.
Przy końcu czwartego roku, deficit obliczono i ustanowiono na summę dwóch milionów. Pół roku trwały umowy między wierzycielami i likwidatorami, a panem Grandet z Saumur. Stary, naglony aby raz skończył ten interes, odpowiedział, że gdy jego synowiec zrobił majątek w Indyach i oświadczył sam, iż chce w całości zapłacić długi ojcowskie, nie może więc płacić ze szkodą wierzycieli, bez zasiagnienia jego rady i czeka odpowiedzi.
Wierzyciele w połowie piątego roku jeszcze byli trzymani na wodzy tém słowem w całości, które kiedy nie kiedy puszczał przebiegły bednarz, śmiejąc się w duchu z Paryżanów.
Ale wierzyciele doznali niesłychanego losu w rocznikach handlu. Będą jeszcze w tém samém położeniu, kiedy wypadki téj powieści zwrócą nas do nich.
Gdy papiery procentowe doszły do 109 za sto, ojciec Grandet przedał je i sprowadził z Paryża cztery miliony trzykroć sto tysięcy franków w złocie, które połączyły się z milionem pięćkroć sto tysięcy franków złożonego procentu od tychże centów.
Pan de Grassins mieszkał w Paryżu, a to dla następujących powodów. Najprzód, obrano go deputowanym. Po tém, on ojciec familii, znudzony nudném życiem w miasteczku, zakochał się w jednéj z najpiękniejszych aktorek i ocuciły się w nim dawne żołnierskie nałogi. Daremnie byłoby wspominać o jego postępowaniu. Szczęściem dla jego żony, nie żyła z nim pod wspólnością majątku, potrafiła prowadzić interessa bankierskie w Saumur i tym sposobem wynagradzać straty będące skutkiem szaleństw Pana de Grassins. Panowie Gruchot, tak gorliwie szkodzili téj jakoby wdowie, iż bardzo źle wydała córkę za mąż i musiała wyrzec się nadziei, iż się jéj Adolf zaślubi z Eugenią. Adolf pojechał do ojca, i wyszedł na nic dobrego. Cruchotowie tryumfowali.
— »Mąż pani, nie ma zdrowego rozsądku: mówił pan Grandet, pożyczając pieniędzy pani des Grassins, za należytém zabezpieczeniem. Żałuję cię, jesteś dobrą kobieciną.
— »Ach mój panie! odpowiedziała: któżby mniemał, że tego dnia kiedy wyjechał do Paryża, leciał na zgubę!
— »Świadczę się niebem, moja pani, że mu odradzałem aż do ostatniéj chwili. Pan prezes koniecznie chciał go wyręczyć; a teraz wiemy dla czego się tak śpieszył.
Tak więc Grandet nie poczuwał się wcale do wdzięczności.


V.
Zmartwienia Domowe.

W każdym przypadku, kobiety więcéj mają przyczyn do smutku i boleści, niż mężczyźni, i więcéj cierpią. Mężczyzna ma siłę i wykonywanie władzy; działa, chodzi, zatrudnia się, myśli, ogarnia przyszłość i znajduje w niéj pociechę, jak to czynił Karol: ale kobieta zostaje w domu, w obec zmartwienia, od którego nic jéj nie oderwie, zstępuje aż do głębi przepaści, mierzy ją i częstokroć zapełnia życzeniami i łzami, jak to czyniła Eugenia. Łączyła się z przeznaczeniem swojém. Czuć, kochać, cierpieć, poświęcać się, będzie to zawsze treścią życia kobiety. Otóż Eugenia musiała tego wszystkiego doznawać, prócz pociechy. Jéj szczęście nagromadzone jak gwoździe rozsiane na murze, podług szczytnego wyrażenia Bossueta, z czasem zapełnić nie miało dołka jéj dłoni. Zmartwienia nigdy nie zwlekają swego przybycia; a dla niéj wkrótce nadeszły.
Nazajutrz po odjeździe Karóla, dom pana Grandet przybrał dawniejszą postać, dla wszystkich, prócz Eugenii. Dla niéj dom ten był niezmiernie pusty. Mimo wiedzy ojca, chciała żeby pokój Karóla pozostał tak, jak był przy jego odjeździe. Jéj matka i Barbara chętnie mieli udział w owym statu quo.
— »Któż wie, czy nie powróci wcześniéj jak nam się zdaje? mówiła.
— »Chciałabym żeby wrócił do nas: odpowiadała Barbara. Nazwyczaiłam się do niego. Był to bardzo dobry, bardzo doskonały młodzieniec, słodziutki jak dziewczyna.
Eugenia spojrzała na Barbarę.
Od tego dnia, piękność panny Grandet nowe znamię przybrała. Poważne myśli, które jéj dusze napełniały, miłość i godność kobiety która jest kochaną, nadały jéj rysom ten blask, jaki malarze wyobrażają przez promienista koronę.
Wracając ze mszy, nazajutrz po odjeździe Karola (a ślubowała iż co dzień mszy słuchać będzie) kupiła u xięgarza mappe świata całego i przybiła ją przy zwierciedle, aby mogła ścigać żeglugę swego kuzyna do Jndyów, aby co wieczór i rano wstępować myślą w ten okręt którym płynie Karol, widzieć go, zadawać mu tysiące pytań i mówić do niego: »Czy jesteś zdrów, czy nie cierpisz, czy myślisz o mnie?
A potém, każdego poranku siedziała zamyślona, pod kasztanem, na ławce spróchniałéj i mchem porosłéj, gdzie o tylu rzeczach rozmawiali z sobą, gdzie budowali tyle zamków na lodzie i marzyli o swojém ładném gospodarstwie. Myślała o przyszłości, spoglądając na niebo, na tę małą przestrzeń> jaką dostrzedz mogła między marami, a po tém na starą ścianę i na dach pod którym była izdebka Karola. Nareście, była to miłość samotna, miłość prawdziwa i wytrwała, która przenika wszystkie nasze myśli, staje się ich treścią, albo jak to byliby powiedzieli nasi ojcowie, materyą życia. Gdy tak zwani przyjaciele ojca Grandet, przychodzili na wieczór, była wesołą, udawała, ale przez całe rano rozmawiała o Karolu z matką i Barbarą. Barbara pojęła iż może litować się nad cierpieniami swojéj młodéj pani, nie uchybiając obowiązkom względem starego i mówiła do Eugenii:
— »Gdybym miała kochanka, byłabym poszła za nim chociażby w piekło... Byłabym zabiła się za niego... ale.... Umrę nie poszedłszy za mąż!.. Czy uwierzysz mościa panno, że ten stary Cornoiller, dobre człeczysko, kręci się około mnie dla tego, że mam dożywotni dochód, podobnież jak wszyscy, którzy nadskakują jegomości aby dostać panienkę? Widzę to, ponieważ jestem jeszcze przebiegłą; otóż moscia panno i to mi się podoba, chociaż to nie jest miłość.
Dwa miesiące upłynęły tym sposobem. To życie domowe, niegdyś tak jednostajne, ożywiło się tajemnicą, która ściślej połączyła te trzy kobiety. Dla nich, pod ciemną posową sali, Karol obecnym był jeszcze.. Co wieczór i rano, Eugenia patrzała na portret swojéj stryjenki. Pewnego dnia rano, zeszła ją matka w chwili upatrywała podobieństwo Karola do tego portretu; wtenczas pani Grandet przypuszczona została do téj straszliwéj tajemnicy. — »Wszystko mu oddałaś? rzekła przestraszona matka. Ach! cóż powiesz ojcu twojemu, gdy w dzień nowego roku zechce obaczyć twój skarb?
Oczy Eugenii stanęły jak wryte, i ją i matkę śmiertelny przestrach ogarnął.
Za trzy dni kończył się rok 1819; za trzy dni miała zacząć się ta straszliwa dramma, tragedya domowa, bez trucizny, bez sztyletu, bez rozlania krwi, ale względnie na osoby należące do niéj, okrutniejsza niżeli wszystkie drammy powzięte z dostojnéj rodziny Atrydów.
— »Cóż się z nami stanie? rzekła pani Grandet do córki, kładąc robotę na kolanach.
Biedna matka doznała tylu wzruszeń w przeciągu dwóch miesięcy, ze jeszcze nie skończyła rękawków wełnianych, których potrzebowała na zimę. Ta okoliczność tak drobna na pozór, bardzo smutne skutki pociągnęła za sobą. Dla braku rękawków, zimno przejęło ją wśród przerażenia, które w niéj wzbudził straszliwy gniew męża.
— »Moje dziecię, gdybyś mi wprzódy powierzyła twoją tajemnicę, mielibyśmy czas napisać do pana des Grassins; byłby nam przysłał sztuki złote podobne do twoich, a chociaż Grandet zna je dobrze, może....
— »Ale skądże dostalibyśmy tyle pieniędzy?
— «Byłabym zastawiła wszystko co mam. Oprócz tego, pan des Grassins byłby nam....
— »Już nie czas, odpowiedziała Eugenia, głuchym i zmienionym głosem, przerywając matce. Wszakże jutro rano powinnyśmy pójśdź do jego pokoju, z powinszowaniem Nowego Roku?
— »Ależ moja córko, dla czegóż nie prosiłabym panów Cruchot?
— »Nie, nie, zależałabym po tém od ich woli. Oprócz tego, jestem gotowa na wszystko. Dobrzém zrobiła i tego nie żałuję. Bóg będzie opiekował się nademną; niechaj spełni się jego święta wola. Ach! gdybyś czytała jego listy, o nim tylko samym byłabyś myślała moja matko!
Nazajutrz rano, 1 stycznia IS20, bojaźń poddała matce i córce najnaturalniejszą wymówkę, aby nie przyjśdż uroczyście do pokoju pana Grandet. Zima z roku 1819 na 1820, była niezmiernie ostra. Śnieg załamywał dachy. Pani Grandet rzekła do męża, skoro usłyszała go iż się rusza w pokoju swoim.
— »Grandet, każ Barbarze aby napaliła u mnie na kominku. Zimno jest tak mocne, iż w łóżku przeziębiam, ze wszystkiém. W moim wieku potrzebuję wygody.
— »Oprócz tego, mówiła daléj po krótkiéj przerwie, Eugenia ubierze się u mnie. Biedna dziewczyna! mogłaby zachorować ubierając się w tak zimnéj porze. A po tém, powinszujemy ci Nowego Roku przy kominku w sali.
— »Ta! ta! ta! co za język! Jakże zaczynasz nowy Jrok mościa pani Grandet! nigdy jeszcze nie gadałaś tak wiele. A przecież nie jadłaś chleba umaczanego w winie?
Przez chwilę milczeli.
— »A więc, rzekł stary, kontent zapewne z tego wniosku żony, uczynię co zechcesz mościa pani Grandet. Jesteś w rzeczy saméj dobrą kobietą i nie chcę abyś zachorowała.
I zupełnie ubrany wszedł do pokoju żony.
— »Dalibóg, że tu jest zimno. Zjemy dobre śniadanie moja żono. Des Grassins przysłał mi pasztet z truflami. Odbioru go na poczcie. Musiał przyłączyć do niego podwójny napolean dla Eugenii: rzekł po cichu do żony. Już nie mam złota. Miałem jeszcze kilka starych sztuk: mogę to wyznać przed tobą: ale musiałem wydać je na interessa.
A in gratiam nowego roku pocałował ją w czoło.
— »Eugenio! zawołała matka, nie wiem na który bok spał twój ojciec, ale dziś jest w dobrym humorze. Wykręcimy się z kłopotu.
— »Cóż to się stało naszemu panu? rzekła Barbara, wchodząc do swojéj pani aby rozniecić Ogień. Najprzód, powiedział mi »Dzień dobry! winszuję ci nowego roku duża Barbaro. Zapal ogień w pokoju mojéj żony; narzeka na zimno.» A patém, zgłupiałam jak gęś, gdy mi dał pieniądz sześciofrankowy i to nie oberznięty. Patrzaj pani, zobacz! O! zacny człowiek! Ludzie im starsi tém są twardsi, ale on jest łagodny jak nasza wódeczka i co raz to lepszy: jest to doskonały, dobry człowiek!
Radość starego pochodziła ztąd, że wszystkie spekulacye poszły mu jak najlepiéj. Sześć franków dane Barbarze, były może wynadgrodzeniem za niezmierną przysługę, jaką mu wyświadczyła, sama nie wiedząc o tém, w przeniesieniu jego kapitałów.
— »Oh! oh! gdzież to pan Grandet bieży dzisiaj tak rano, jak gdyby się paliło? rzekli kupcy zajęci otwieraniem sklepów.
A gdy wrócił z poczty, a za nim posługacz wiózł na taczkach worki z pieniędzmi:
»Woda ścieka zawsze do rzeki; stary szedł po swoje pieniądze: mówił jeden.
»Przychodzą mu pieniądze z Holandii, z Paryża, z Froidfond, mówił drugi.
»Na ostatku zakupi cały Saumur, odezwał sic trzeci.
»Nie uważa na zimno i zawsze pilnuje swoich interessów, rzekła żona do męża.
— »Hej! hej! panie Grandet, jeźli cię kłopocą te pieniądze, daj mi je: rzekł kupiec sukna, jego najbliższy sąsiad.
— »Tak! to są grosze: odpowiedział Grandet.
— »Srebro, rzekł posługacz po cichu.
— »Jeźli chcesz abym cię używał do posługi, trzymaj język za zębami, rzekł Grandet otwierając drzwi.
.»A! stary lis, rozumiałem że jest głuchy! pomyślał posługacz: ale zdaje się że dobrze słyszy na mróz.
— »Masz dwadzieścia soldów na kolendę i cicho. Ruszaj, rzekł Grandet. Barbara odprowadzi twoje taczki.
— »Barbaro! nasze czeczotki czy są w kościele?
— »Tak jest panie.
— »Dalejże do roboty, rzekł, obciążając ją workami.
W mgnieniu oka, talary już były w jego pokoju.
— »Gdy śniadanie będzie gotowe, zapukasz do drzwi. Odprowadź taczki na pocztę.
Śniadanie było dopiero o dziesiątéj.
— »Tutaj ojciec nie będzie żądał abyś mu pokazała twoje złoto: rzekła pani Grandet do córki, wracając ze mszy. Oprócz tego powiesz że ci zimno. A potém napełniemy twój skarb, na dzień twoich urodzin.
Pan Grandęt schodził pa dół, myśląc o zamianie swoich talarów na złoto, albo na papiery procentowe. Postanowił umieszczać w nich dochody swoje, dopóki kurs nie dojdzie do 95 za sto. Postanowienie to było zgubą Eugenii.
Skoro tylko wszedł, obie kobiety powinszowały mu Nowego Roku; córka ściskając go za szyję i całując go, a pani Grandet poważnie i z godnością.
— »Tak, tak, moje dziecię, rzekł całując córkę: pracuję dla ciebie, chcę twojego szczęścia, a na to trzeba pieniędzy. Bez nich biada. Masz; oto jest nowiuteńki napoleon; sprowadziłem go z Paryża. Nie ma tu ani jednéj sztuki złota. Ty sama tylko masz złoto. Pokaz mi twoje złoto coruniu.
— »Tak jest zimno! jedzmy śniadanie.
— »Dobrze: a więc po śniadaniu. To nam dopomoże do trawienia.
Tłusty Grassins przysłał nam ten pasztet. Jedzenie to, nic nie kosztuje. Dobrze się obraca; jestem kontent z niego. Zajmuje si ędobrem Karola i to jeszcze darmo. Bardzo rozumnie urządza interessa tego biednego Grandet.
— »Ah! ah! mówił, mając pełną gębę, to smaczna potrawa. Jedzże moja żono, nakarm się nią przynajmniéj na dwa dni.
— »Nie mam apetytu. Jestem trochę słaba.
— O! możesz się objeść, nic ci nie będzie. Jesteś z domu Bertelliere, kobietą mocną i zdrową. Jesteś trochę żółtawa, ale ja lubię kolor żółty.
Oczekiwanie publicznéj i haniebnéj kary, nie jest może tak okropne dla skazanego na śmierć, jak było dla pani Grandet i dla jéj córki, oczekiwanie wypadków, mających zakończyć to rodzinne śniadanie. Im weseléj jadł i rozprawiał stary bednarz, tém bardziéj ściskało się serce dwóch kobiet. A jednakże córka miała jedną podporę w tém położeniu. Z miłości swojéj czerpała siłę.
»Dla niego! dla niego! mówiła, wy trzymałabym tysiąc śmierci.« I to myśląc, rzucała na matkę, spojrzenia pałające odwagą.
— »Zabierz to wszystko: rzekł Grandet do Barbary, gdy około jedenastéj dokończyli śniadania. Ale zostaw stolik. Wygodniej, obejrzemy twój mały skarb: rzekł spoglądając na Eugenią. Mały! o nie! dalibóg! Posiadasz wewnętrzną wartość pięć tysięcy dziewięćset piędziesiąt i dziewięć franków; z dzisiejszym Napoleonem będzie sześć tysięcy franków bez jednego. Otóż dam ci ten frank, dla dopełnienia summy; ponieważ widzisz moja coruniu....
— »No! i dla czego słuchasz co gadamy, Barbaro? ruszaj do roboty.
Barbara wyniosła się co żywo.
— »Posłuchaj mię Eugenio; musisz mi dać twoje złoto, nie odmówisz go twojemu tateczkowi, moja maleńka córuniu! hę!
Obie kobiety milczały.
— »Już nie mam złota.. Miałem, ale go nie mam. Oddam ci sześć tysięcy franków w monecie, i umieścisz je tak jak ci poradzę. Już nie trzeba myśléć o tuzinie. Kiedy wydam cię za mąż, a to będzie nie długo, wynajdę ci narzeczonego, który ci da najpiękniejszy tuzin, o jakim kiedy mówiono. Posłuchaj mię córuniu; zdarza się piękna sposobność. Możesz kupić papierów procentowych, za twoje sześć tysięcy franków i będziesz miała co pół roku dwieście franków procentu, bez ponoszenia kosztów, strat i podatków. Może nie chcesz rozstać się z twojém złotem, córuniu? Ale przynieś go zawsze; będę zbierał sztuki złota, holenderskie, portugalskie, rupie mogoła, genujny, a z temi które dostajesz odemnie, odzyskasz w przeciągu trzech lat, połowę twego skarbu, skarbeczku. Cóż mówisz ma to córuniu? Podnieśże głowę. Powinnaś mię ucałować za to, że ci objawiam tajemnicę życia i śmierci pieniędzy. Zaprawdę, pieniądze żyją jak ludzie, krążą i płodzą się.
Eugenią wstała, ale postąpiwszy parę kroków ku drzwiom, odwróciła się nagle, spojrzała na ojca i rzekła:
— »Już nie mam mojego złota.
— »Nie masz twojego złota! zawołał Grandet, wyprężając nogi jak koń, który o dziesięć kroków od siebie, słyszy bicie z armat.
— »Tak jest, już go nie mam.
— »Ale mylisz się Eugenio? — »Nie.
— »Na kości mojego ojca!
Kiedy bednarz klął w ten sposób, deski drżały.
— »Dobry, święty Boże! pani zbladła, zawołała Barbara.
— »Grandet, rzekła biedna kobieta: twój gniew o śmierć mię przyprawi.
— »Ta! ta! ta! wy kobiety — nie umieracie nigdy.
— »Eugenio! cóżeś zrobiła z twojemi pieniędzmi? krzyknął, przystępując do niéj.
— »Panie, rzekła córka, klęcząc przy pani Grandet, moja matka jest mocno słaba, nie zabijaj jéj.
Stary przestraszył się widokiem bladości rozpostartéj na twarzy pani Grandet.
— „Barbaro! zaprowadź mię do łóżka: rzekła matka słabym głosem: umieram.
Natychmiast Barbara podała rękę swojéj pani, tożsamo zrobiła Eugenia i nie bez trudu zdołały zaprowadzić ją na górę do jéj pokoju, gdyż mdlała za każdym schodem. Pan Grandet sam pozostał; jednakże za chwile wszedł na kilka schodów i zawołał:
— „Eugenio, gdy się twoja matka położy, znijdzresz do mnie.
— „Dobrze mój ojcze.
Przyszła wkrótce, uspokoiwszy matkę.
— »Moja córko, rzekł Grandet, powiesz mi, gdzie jest twój skarb.
— »Mój ojcze: z zimną krwią odpowiedziała Eugenia, oddając mu dzisiejszy napoleon: jeżeli czynisz mi podarunki któremi podług woli mojéj rozrządzać nie mogę, odbierz je.
Pan Grandet schwycił pieniądz i schował go do kieszeni.
— »Tak też mniemam, że ci odtąd nic nie dam. Ani źdźbła jednego. Pogardzasz więc twoim ojcem? nie masz zaufania w twoim ojcu? nie wiesz więc co to jest ojciec? Jeźli nie jest wszystkiém dla ciebie, nie jest niczém. Gdzie masz twoje złoto?
— »Mój ojcze, kocham cię i szanuję, ale z pokorą uczynię to przełożenie, że mam lat dwadzieścia trzy. Dosyć często powiadałeś mi, że jestem pełnoletnią, abym o tém wiedzieć nie miała. Zrobiłam z pieniędzmi mojemi to co mi się podobało i bądź pewien że są dobrze umieszczone.
— »Gdzie?
— »Jest to święta tajemnica. Czy nie masz także twoich tajemnic ojcze?
— »Nie jestżem głową domu? czyliż; nie mogę mieć mojéj polityki, moich interesów?
— »To jest także mój interes.
— »Musi to bydź zły interes, jeżeli nie możesz powierzyć go ojcu twojemu, mościa panno Grandet.
— »Jest doskonały, a nie mogę powierzyć go mojemu ojcu.
— »Powiedz przynajmniej kiedy oddałaś twoje złoto?
Eugenia, uczyniła głową znak zaprzeczenia.
Miałaś go. jeszcze w dzień twoich imienin? rzekł.
Eugenia stała się tak przebiegłą przez miłość, jak jéj ojciec przez łakomstwo i powtórzyła toż samo poruszenie głową.
— Widziałże kto, taki upór i taką kradzież! rzekł Grandet co raz to gwałtowniejszym głosem. Co! tu w moim własnym domu, u mnie, ktoś zabrał ci twoje złoto, jedyne złoto jakie było w domu, a nie będę wiedział kto? Złoto jest rzecz droga. Najuczciwsze dziewczęta mogą dopuszczać się błędów; to się zdarza i u wielkich panów i u mieszczan: ale dać złoto?.. bo dałaś je komu, hę?
Eugenia milczała.
— »Widziałże kto drugą; taką dziewczynę? — Czyliż ja to jestem twoim ojcem? Jezeliś je pożyczyła, musisz mieć rewers?
— »Czyliż mi było wolno, albo nie, zrobić z nim co mi się podoba? Czyliż było mojém?
— Ale jesteś dzieckiem.
— »Jestem pełnoletnią.
Odurzony rozumowaniem córki, Grandet zbladł, zadrżał, klął, a nareście odzyskawszy mowę zawołał.
— »Przeklęta jaszczurko? ha? złe ziółko? wiesz że cię kocham i nadużywasz mego przywiązania. Zarzynasz własnego ojca. Dalibóg, rzuciłaś twoje pieniądze pod nogi tego nędznika, który ma buty safianowe. Na kości mojego ojca! nie mogę cię wydziedziczyć; ale cię przeklinam, ciebie, twego kuzyna i twoje dzieci. Nic ztąd dobrego nie wyniknie. Czy rozumiesz? Gdyby to był Karol, któremu... Ale nie. To bydź nie może. Co! ten przeklęty fircyk miałby mię złupić?..
Spojrzał na córkę, milczała niewzruszona.
— Nie wzruszy się, nie zadrży; jest bardziej Grandet, niżeli ja sam. Przynajmniej za nic nie dałaś twojego złota? No, powiedz?
Eugenia rzuciła na ojca szydercze spojrzenie, którem się obraził.
— »Eugenio, jesteś w moim domu, u twojego ojca. Jeżeli chcesz tu zostać, musisz słuchać moich rozkazów. Tak ci nakazuje religia.
Eugenia pochyliła głowę.
— Obrażasz mię w tém, co mi jest najdroższego: rzekł. Zadam uległości tylko. Pójdź do twojéj izby. Będziesz tam siedzieć, dopóki ci nie pozwolę wyjśdź. Barbara będzie ci przynosiła chleb i wodę. Słyszałaś. Idź!
Eugenia zalała się łzami i pobiegła do maiki.
Kilkakrotnie po śniegu obszedłszy ogródek, pan Grandet domyślił się, że jego córka musi bydź u matki. Wtedy ucieszony że ją schwyta na nieposłuszeństwie jego rozkazom, wlazł na schody tak lekko jak kot, i zjawił się w pokoju pani Grandet, w chwili, kiedy pieściła się z włosami Eugenii, któréj twarz przytulona była do łona macierzyńskiego.
— »Pociesz się moje biedne dziecię, twój ojciec uspokoi się.
— »Ona już nie ma ojca! rzekł piorunujący bednarz.
»Czyliż to ty i ja mościa pani Grandet, spłodziliśmy taką nieposłuszną córkę? Piękne i pobożne zwłaszcza dałaś jéj wychowanie! Cóż to! nie jesteś w twojéj izbie? Do więzienia, mościa panno, do więzienia!
— »Chcesz mi wydrzeć moją córkę panie? rzekła pani Grandet, z twarzą zapłonioną od gorączki.
— »Jeżeli chcesz ją zatrzymać przy sobie, wynieście się z mojego domu. Do pioruna! gdzież jest złoto? cóż się stało ze złotem?
Eugenia wstała, z dumą spojrzała na ojca i wróciła do swego pokoju; stary zamknął ją na klucz.
— »Barbaro! zawołał, zagaś ogień w sali.
I usiadł w krześle przy kominku w pokoju żony, mówiąc:
»Zapewne oddała swoje złoto nędznemu zwodzicielowi, temu Karolowi, który czatował na nasze pieniądze.
Pani Grandet znalazła tyle mocy, pośród niebezpieczeństwa które zagrażało jéj córce: i w swojém przywiązaniu do niéj, iż na pozor była oziębłą, niemą i głuchą.
— »Nie wiedziałam, o tém: odpowiedziała obracając się do ściany, aby nie znosić iskrzących się spojrzeń męża. Tyle cierpię z przyczyny twojéj gwałtowności, że jeźli mam wierzyć moim przeczuciom, na marach wyniosą mię złego domu. Powinieneś był mieć przecież wzgląd na mnie, na mnie która ci nigdy żadnego nie zrządziłam zmartwienia, przynajmniéj tak mniemam. Twoja córka ciebie kocha. Jest niewinna, jak dziecię nowonarodzone; nie dręcz jéj, odwołaj twój wyrok. Zimno jest mocne, i możesz bydź przyczyną ciężkiéj choroby.
— »Nie chcę z nią ani mówić, ani jéj widzieć. Siedzieć, będzie o chlebie i wodzie, dopóki nie uczyni zadosyć woli ojca swojego. Cóż u czarta! głowa rodziny powinna wiedzieć gdzie się podziewa złoto z domu. Posiadała jedyne rupiie, jakie może znajdowały sic we Francyi, a do tego genuiny, dukaty holenderskie...
— »Panie, Eugenia jest naszém jedyném dziecięciem; a gdyby je nawet rzuciła w rzekę.
— »W rzekę! zawołał stary: w rzekę! Jesteś szalona, mościa pani Grandet. Co powiedziałem, to bydź musi. Jeżeli chcesz mieć pokój w domu, niechaj córka przyzna się do wszystkiego. Wyprowadź jéj muchy z nosa; kobiety lepiéj znają się na tém. Cóżkolwiek bądź, nie zjem jéj przecie. Czegóż mnie się boi? Gdyby nawet ozłociła swego kuzyna od stóp do głowy, już wypłynął na morze, nie możemy bieżyć za nim.
— »A więc Grandet..
Podbudzona rozdrażnieniem nerwów, albo też nieszczęściem córki, które w niéj rozwinęło jej czuło iść pojętność, dostrzegła straszliwy wyraz w fizyonomii męża: zmieniła więc myśl nie zmieniając tonu.
— »A wice Grandet, czyliż mam więcej władzy nad nią, niżeli ty? Nic mi nie powiedziała. Wdała się w ciebie.
— »Na Boga! jakże masz wyprawny język dzisiejszego rana. Ta! ta! ta! naigrawasz się ze mnie jak widzę. Może się z nią porozumiewasz? I bystre spojrzenie wlepił w żonę.
— »Panie Grandet, jeżeli chcesz mię zabić, musisz tylko mówić w ten sposób. Powtarzam ci panie: chociażbym to życiem przypłaciła: i jeszcze powtarzać będę, że źle postępujesz z twoją córką; ona jest rozsądniejsza od ciebie. Te pieniądze były jéj własnością; nie mogła ich obrócić na co innego, tylko na piękny użytek. Bóg tylko ma prawo wiedziéć o naszych dobrych uczynkach. Panie! błagam cię, powróć Eugenii łaskę twoją; zmniejszysz tym sposobem cios któryś mi zadał przez gwałtowność twoją i może ocalisz mi życie. Moja córka panie! oddaj mi córkę!
— »Wynoszę się, rzekł. Nie można wytrzymać w domu. Córka i matka, rezonują i mówią jak... Brrr... Phu..
— »Dałaś mi okrutną kolendę Eugenio! zawołał. Tak! tak! płacz. Twoje postępowanie nabawi cię zgryzoty. I na cóż się przyda że codzień bywasz na mszy; jeżeli dajesz złoto ojca twojego, próżniakowi, który ci pozrze serce, kiedy już nic nie będziesz miała, coby mógł wyłudzić od ciebie? Nie ma ani serca, ani duszy, ponieważ śmiał zabrać skarb ubogiéj dziewczyny, bez pozwolenia jéj rodziców.
Gdy pan Grandet wyszedł na miasto, Eugenia weszła do pokoju matki.
— »Miałaś wiele odwagi kochana matko, rzekła, a to dla mnie!
— »Widzisz moje dziecię, do czego nas prowadzą rzeczy zakazane; z twojéj przyczyny dopuściłam się kłamstwa.
— »Ach! będę prosiła Boga aby mnie tylko samą ukarał.
— »Czy to prawda? rzekła przestraszona Barbara, wchodząc do pokoju: że panienka skazana jest na chleb i wodę aż do śmierci?
— »I cóż to szkodzi Barbaro? rzekła Eugenia.
— »Ach! czyliż będę mogła ponieść do ust łyżkę strawy, kiedy córka gospodarska jeść będzie chleb suchy!
— »Nie, nie wspominaj o tém Eugenio.
Po raz pierwszy od lat dwudziestu czterech. Pan Grandet zasiadł do stołu sam jeden.
— »Zostałeś więc pan wdowcem, rzekła Barbara. To rzecz nie miła zostać wdowcem, mając dwie kobiety w domu.
— »Nie gadam do ciebie. Milcz, albo cię wypędzę. Cóż tam smażysz w rądelku?
— »Przetapiam tłuszcz...
— »Dziś przyjdą goście; zapal ogień.
W rzeczy samej, bracia Cruchot i pani de Grassins z synem, przyszli o ósméj i zadziwili się nie widząc ani pani Grandet ani Eugenii.
— »Moja córka jest trochę słaba. Eugenia jest przy niéj: odpowiedział stary bednarz, nie okazując najmniejszego wzruszenia.
Pani des Grassins poszła na górę, odwiedziéć panią Grandet.
— »Pani Grandet jest mocno słaba; lękam się o nią, w jéj wieku nie trzeba zaniedbywać choroby.
— »Zobaczymy to, odpowiedział bednarz z roztargnieniem.
Pożegnali go wszyscy, a gdy już byli na ulicy, pani des Grassins rzekła:
— »Coś nowego zaszło w domu Grandetów. Matka jest bardzo słaba, i nie zna swojego stanu. Córka ma czerwone oczy, jak gdyby długi czas płakała. Czyliż chcą wydać ją za mąż mimo jéj woli?
Gdy bednarz już poszedł spać, Barbara przyszła po cichu do pokoju Eugenii i przyniosła potrawko z zająca. — »Jedz panienko. Cornoiller dał mi zająca. Jesz tak mało, ze ta potrawa wystarczy na osiem dni, a nie zepsuje się na zimnie. Przynajmniéj nie będziesz jeśdź suchego chleba.
— »Biedna Barbaro! rzekła Eugenia, ściskając ją za rękę.
— »Zrobiłam dobrą, delikatną potrawkę; on tego nie postrzegł. Kupiłam słoniny i masła, za moje sześć franków. Wolno mi jest zrobić z niemi co mi się podoba.
Służąca uciekła, gdyż jéj się zdało, że pan Grandet nadchodzi.
Przez kilka miesięcy, bednarz ciągle odwiedzał żonę, w rozmaitych godzinach; nie wspominał nazwiska córki, nie widywał jéj, najmniejszéj nawet wzmianki nie czynił o niéj. Pani Grandet nie wyszła z pokoju i co dzień pogorszało się jéj zdrowie. Nic nie mogło przełamać uporu starego bednarza. Był niewzruszony, oziębły i ostry, jak słup granitowy. Pilnował gospodarstwa jak zazwyczaj. Ale nie jąkał się już, mniéj rozmawiał i w interessach jeszcze był twardszy. Częstokroć mylił się w dodawaniu.
— »Coś jakiegoś zaszło w domu pana Grandet, mówili stronnicy Cruchotów i Grassinów.
— »Cóż się to stało w domu pana Grandet? pytali się jedni drugich.
Eugenia chodziła do kościoła w towarzystwie Barbary. Przy wyjściu, jeżeli pani des Grassins czyniła jakie zapytanie, odpowiadała obojętnym sposobem i nie zadowolniała jéj ciekawości.
A przecie nie podobna było po kilku miesiącach ukryć powodu zamknięcia Eugenii. Przyszła wreście chwila, kiedy zabrakło pozorów usprawiedliwienia jéj ciągłéj nieobecności. I nie widziéć jakim sposobem, dowiedziało się całe miasto, że już od nowego roku panna Grandet siedzi w zimnym pokoju o chlebie i wodzie, na rozkaz ojca, że Barbara wieczorem przynosi jéj różne przysmaczki. Wiedziano nawet, że Eugenia jedynie tylko podczas nieobecności ojca, może dozierać chorą matkę.
Wtenczas bardzo surowo oceniono postępowanie pana Grandet. Całe miasto ogłosiło go że tak powiem za wyjętego z pod prawa. Przypomniano sobie o jego zdradach, o jego nieużytości; klątwę rzucono na niego. Gdy przechodził, każdy szemrał.
Gdy jego córka szła przez ulicę na mszę albo na nieszpory, wszyscy mieszkańcy biegli do okien, dla przypatrzenia się bogatéj dziedziczce, a na twarzy Eugenii malowała się melancholia i anielska dobroć. Jéj niewola i niełaska w którą popadła u ojca, nczém były dla niéj. Czyliż nie widziała karty świata, ławeczki, ogrodu, i czyliż nie czuła jeszcze na ustach swoich słodyczy pocałowali miłości? Przez czas niejaki, podobnie jak jéj ojciec, nie wiedziała o rozmowach, których jest przedmiotem. Pobożna, czysta przed obliczem Boga, znosiła za pomocą sumienia i miłości, gniew i karę ojcowską.
Ale głęboka boleść przygłuszała wszystkie inne boleści. Jéj matka, słodka i czuła istota, upiękniona tym blaskiem, który rozsiewała jéj dusza, im bardziej zbliżała się do grobu, gasła co dzień. Częstokroć Eugenia wyrzucała sobie, że była niewinną przyczyną jéj okrutnéj i powolnéj choroby, a te zgryzoty, chociaż je uspokajała matka, jeszcze ściśléj łączyły ją z jéj miłością. Co rano, skoro tylko wyszedł jéj ojciec, przychodziła do łóżka matki, a tam Barbara przynosiła śniadanie. Ale biedna Eugenia smutna i cierpiąca cierpieniem matki, płakała i nie śmiała mówić o swoim kuzynie.
Pani Grandet musiała sama zaczynać. »Gdzież jest, dla czego do nas nie pisze?
Matka i córka nie wiedziały wcale jaka je przestrzeń rozdziela.
— »Myślmy o nim, moja matko! odpowiadała Eugenia, a nie mówmy. Cierpisz! Ty przede-wszystkiém.
Wszystkiem był to Karol.
— »Moje dziecię, odpowiadała pani Grandet, nie żałuję życia. Bóg zlitował się nademną i naznaczył kres moich cierpień.
Słowa téj kobiety, były zawsze święte i chrześciańskie. Gdy podczas śniadania mąż przychodził do jéj pokoju, mówiła do niego z anielską dobrocią, ale razem i ze stałością, albowiem czając się już przy kresie życia, w zbliżającym się zgonie czerpała odwagę, któréj nie miała w ciągu dni swoich.
— Panie! dziękuję ci za troskliwość o moje zdrowie: odpowiadała, na to najpospolitsze zapytanie: ale jeźli chcesz osłodzić ostatnie chwile życia mojego i ulżyć mojéj boleści, powróć twoją łaskę naszéj córce. Pokaż się chrześciańskim mężem i ojcem.
Słysząc te słowa, pan Grandet siadał przy łóżku i postępował jak ten, który za nadejściem ulewy spokojnie chroni się do bramy. Słuchał co żona mówi i nic nie odpowiadał. Na jéj najczulsze i najświętsze błagania.
mówił tylko: — »Trochę dzisiaj zbladłaś moja żono.
Zdawało się, że zupełne zapomnienie o córce, wyryte jest na jego kamienném czole, na jego zwartych ustach. Nie wzruszyły go nawet łzy, które jego nic nie znacząca odpowiedź wyciskała z oczu żony.
— „Niechaj ci Bóg przebaczy! mówiła, jak ja ci przebaczam; kiedyś będziesz potrzebował jego miłosierdzia.
Od czasu choroby żony, nie śmiał już powtarzać to okropne ta! ta! ta! ta! Ale także, jego despotyzmu nie rozbroił ten anioł dobroci, którego szpetność zmniejszała się co dzień, zastąpiona wyrazem moralnych przymiotów, kwitnących na obliczu nieszczęśliwéj.
Była już samą tylko duszą. Duch modlitwy zdawał sic oczyszczać i ułagadzać najgrubsze rysy téj twarzy, okrywać je jaśniejącym promieniem. Widok téj przemiany, dopełnionéj przez cierpienia, trawiące istotę człowieczą w téj kobiecie, działał chociaż słabo na starego bednarza, ale jego charakter pozostał niewzruszony. Już nie mówił tonem pogardy, ale zachowywał nieprzełomne milczenie, które ocalało jego powagę, jako ojca rodziny.
Skoro tylko jego wierna Barbara pokazała się na targu, natychmiast żarty i skargi na jéj pana, wpadały do jéj ucha; ale chociaż sąd powszechny głośno potępiał ojca Grandet, służąca broniła go przez dumę.
— »I cóż, mówiła do przyganiaczów, czyliż wszyscy nie stajemy się surowszemi na starość? i dla czegóż mój pan nie miał trochę zdziwaczyć? Przestańcie kłamać. Nasza panna żyje jak królowa. Jest sama, no! bo tak jéj się podoba. Oprócz tego, mój pan ma ważne powody.
Nareście, pewnego wieczora przy końcu wiosny, pani Grandet udręczona zmartwieniem, bardziéj jeszcze niżeli chorobą i mimo próźb swoich, nie mogąc pojednać Eugenii i pana Grandet, powierzyła się panu Cruchot.
— »Co! zamyka o chlebie i wodzie, córkę mającą lat dwadzieścia i trzy! zawołał prezydent de Bonfons: a to bez powodów? jest to: surowość zakazana prawem i można protestować.
— »No mój synowcze, rzekł notaryusz, porzuć twoją gadaninę sądową, Bądź pani spokojna; jutro skończy się to zamknięcie.
Słysząc że o niéj mówią, Eugenia wyszła ze swego pokoju.
— »Panowie! rzekła z powagą, zbliżając się ku nim: proszę was, ażebyście nie zajmowali się tą rzeczą. Mój ojciec jest panem w domu. Dopóki zostaję u niego, powinnam go słuchać. Nikt w świecie nie ma prawa ganić, albo chwalić jego postępowania; samemu tylko Bogu zdaje z niego rachunek. Proszę panów o jak najgłębsze milczenie w tym względzie. Ganić mojego ojca, byłoby to naśtawać na naszą sławę. Wdzięczna jestem za tę troskliwość; ale jeszcze byłabym wdzięczniejsza, gdybyście panowie przytłumili obrażające wieści, o których dowiedziałam się przypadkiem.
— »Ma słuszność, rzekła pani Grandet.
— »Mościa panno: odpowiedział z uszanowaniem stary notaryusz, uderzony pięknością, która samotność miłość i melancholia ozdobiły rysy Eugenii: najlepszym sposobem przytłumienia tych wieści, byłoby powrócenie ci wolności.
— »Moja córko, dozwól niechaj pan Cruchot wda się w tę sprawę, ponieważ zaręcza za pomyślny skutek. Zna twojego ojca i wie jak sobie z nim postąpić. Jeżeli chcesz abym spokojnie przeżyła kilka dni, które mi jeszcze pozostają, twój ojciec musi koniecznie pojednać się z tobą.
Nazajutrz pan Grandet poszedł przejśdź się po ogródku. Czynił to zawsze o tej porze, kiedy się Eugenia czesała; stawał za kasztanem i tak ukryty przypatrywał się przez kilka chwil długim włosom córki, wahając się między uporem a przywiązaniem do swojego dziecięcia. Częstokroć siedział na ławeczce, gdzie Eugenia i Karol przysięgli sobie dozgonną miłość, a w tedy Eugenia ukradkiem spoglądała na niego.
Notaryusz Cruchot przyszedłszy zawczasu, zastał go, siedzącego w piękny dzień czerwcowy na ławeczce, i patrzącego na córkę.
— »Cóż cię tu sprowadza mój przyjacielu? rzekł do notaryusza.
— »Przychodzę pomówić z tobą o interessach.
— »Ho! ho! może wymienisz moje talary za złoto!
— »Nie idzie tu o pieniądze, ale o twoją córkę. Cały świat mówi o niéj i o tobie.
— »Co komu do tego? każdy jest panem w swoim domu.
— »Zgoda. Wolno jest każdemu zabić się, albo co gorsza, wyrzucie pieniądze przez okno.
— »Jak to.
— »Tak! twoja żona jest bardzo chora mój przyjacielu. Powinieneś nawet zawołać lekarza. Chora jest niebezpiecznie, a gdyby umarła bez pomocy lekarskiéj, nie byłbyś spokojnym, tak mi się przynajmniéj zdaje.
— »Ta! ta! ta! nie wiesz co jest mojéj żonie; ci panowie lekarze skoro tylko zawitają do domu, przychodzą pięć i sześć razy na dzień.
— »Mój panie Grandet, zrobisz co ci się podoba. Jesteśmy starzy przyjaciele. A w całém mieście nie ma ani jednego człowieka, któregoby więcéj niż mnie obchodziło twoje dobro. A teraz, niech się zrobi co chce; jesteś pełnoletnim, masz rozum. Oprócz tego, inny jeszcze miałem interess. JIdzie tu może o coś ważniejszego. Zresztą nie chcesz zapewne zabijać żony twojéj. Nie pomyślałeś jak widzę, w jakiem położeniu byłbyś względem córki, gdyby pani Grandet umarła. Będziesz musiał zdać rachunek twojéj córce: żyjesz bowiem z zoną pod wspólnością majątku. A wtedy córka będzie miała prawo domagać się połowy, którą odziedziczy po matce; może kazać przedać Froidfond.
Wyrazy te uderzyły starego jak piorun; tém bardziéj, że nie tyle znał się na prawie, ile na handlu. Ani był pomyślał o licytacyi.
— »A więc obchodź się z nią łagodnie: rzekł Cruchot.
— »Ale czy wiesz co zrobiła?
— »Cóż takiego? zapytał się notaryusz pragnąc dowiedzieć się nareście o przyczynie ich kłótni.
— »Oddała swoje złoto.
— »I cóż! wszakże było jéj własnością?
— »Wszyscy mi to, powtarzają: rzekł stary, ze smutkiem opuszczając ręce.
— »I dla takiéj fraszki, czy chcesz stawiać przeszkodę, ustąpieniu którego od niéj żądać będziesz po śmierci jéj matki?
— »Sześć tysięcy franków złotem, nazywasz fraszką?...
— »Mój stary przyjacielu, czy wiesz co będzie kosztować inwentarz i podział spadku po twojéj żonie, jeźli tego żądać będzie Eugenia?
— »Co?
— »Dwadzieścia albo trzydzieści tysięcy franków; piędziesiąt, sześćdziesiąt może! Czyliż nie będziesz musiał opłacić ogromnéj kwoty za papier stęplowy, zeznać i zaprzysiądz jaki posiadasz majątek. Gdy przez porozumienie....
— »Na kości mego ojca! zawołał bednarz, siadając wybladły, zobaczymy to, mości Cruchot.
Po chwili milczenia albo raczéj konania, stary spojrzał na notaryusza i rzekł: — Ciężkie jest życie człowieka, jest w nim nie mało boleści. Cruchot: mówił daléj uroczyście: nie zechcesz mię zwodzić, zaręcz mi honorem że to co powiadasz, opiera się na prawie. Pokaz mi kodex, chcę zobaczyć kodex.
— »Mój biedny przyjacielu, odpowiedział notaryusz, czyliż nie znam rzemiosła mojego?
— »A, więc to prawda! Moja córka może mię obedrzeć, zdradzić, zamordować!
— »Dziedziczy po matce.
— »Na cóż się przyda mieć dzieci! Ach! moja żona! kocham ją. Mocne ma zdrowie, cała jéj familia długo żyła.
— »Nie pożyje nawet miesiąca.
Bednarz; uderzył się ręką w czoło, chodził, wracał i przerażające spojrzenie rzucając na Cruchota, rzekł:
— »Cóż z tém zrobić?
— »Eugenia może po prostu wyrzec się spadku po matce. Nie chcesz jéj wydziedziczać, nie prawdaż? Lecz żeby to wymódz na niéj, musisz się z nią łagodnie obchodzić. Radzę ci ze szkodą własną. Cóż ja mam do czynienia?... likwidacye, inwentarze, przedaże, spadki...
— »Zobaczymy, zobaczymy. Nie mówmy o tém. Szarpiesz mi wnętrzności. Czy masz złoto?
— »Nie; ale mam kilka luidorów; dam ci je. Mój przyjacielu, pogódź się z Eugenią. Całe miasto wygaduje na ciebie.
— »Głupcy!
— »Papiery stoją po 97 fr. 75 centymów. Bądźże kontent przynajmniéj raz w życiu.
— »Po 97 franków i 75 centymmów?
— »Tak jest.
— »He! hę! 97 fr. 75 cent, powtórzył bednarz odprowadzając starego notaryusza aż na ulice.
Potém za bardzo wzruszony tém co mu powiedział notaryusz, poszedł do pokoju żony i rzekł do niéj. — »No matko, możesz przepędzić z córką dzień cały. Jadę do Froidfond. Bawcie się dobrze. Dziś jest rocznica naszego wesela. Masz, oto jest dziesięć talarów na ubranie ołtarza przed naszym domem w dzień Bożego Ciała. Już od dawna pragnęłaś tego. Raz go wystawić, bawcie się i bądźcie zdrowe. Niech żyje radość!
Rzucił dziesięć talarów na łóżko żony i pocałował ją w czoło.
— »Dobra żono! zdrowsza jesteś, nie prawdaż?
— »Jakże możesz myśleć o przyjęciu przed domem twoim Boga, który przebacza, jeżeli odpędzasz córkę od twojego serca? rzekła ze wzruszeniem:
— »Ta! ta! ta! rzekł ojciec łagodnym głosem, zobaczymy to.
— »O Boże! Eugenio! zawołała matka zapłonąwszy się z radości, uściskaj twojego ojca! on ci przebacza! Ale stary już znikł. Uciekał jak mógł do swoich winnic i usiłował uporządkować swoje wyobrażenia. Pan Grandet zaczynał wtedy rok siedemdziesiąty i drugi. Od lat dwóch, jego łakomstwo i skąpstwo powiększyło się, jak się powiększają wszystkie zakorzenione namiętności człowieka, i jak to postrzegamy na Ludziach jedném panującém wyobrażeniem zajętych, przywiązał się szczególniéj do panującego godła swéj namiętności. Widok złota, posiadanie złota, były u niego monomanią. A przy tém, despotyzm jego wzrósł w miarę łakomstwa; oddanie chociażby najmniejszéj cząstki swego majątku, uważał za rzecz przeciwną naturze. Zeznawać jaki jest jego majątek, spisywać ruchome i nieruchome dobra!..
»Wolałbym sobie gardło poderżnąć: rzekł głośno, pośród winnicy, któréj latorośle oglądał.
Nareście, postanowił co ma czynie. Powrócił do Saumur na obiad. Umyślił uledz Eugenii, pieścić ją, ugłaskać, aby mógł aż do zgonu trzymać w ręku swoje miliony. W chwili, gdy przypadkiem wziąwszy klucz od bramy, szedł po cichu na schody, Eugenia przyniosła matce toaletkę Karała. Obie, pod czas niebytności pana Grandet, w obrazie matki Karola, widziały jego własny obraz.
— »To jest ze wszystkiém jego czoło i usta! mówiła Eugenia, w chwili, gdy bednarz drzwi otworzył.
Widząc z jakim wyrazem starzec spojrzał na złota: pani Grandet zawołała. »Boże! miej litość nad nami.
Stary rzucił się na toaletkę, jak tygrys rzuca się na uśpione dziecię.
— »Cóź to ma bydź? rzekł porywając skarb, i niosąc go do okna.
»Złoto! czyste złoto! zawołał, wiele złota! waży przynajmniéj trzy albo cztery funty. Ach! Karol dał ci to w zamian za twoje piękne dukaty? I czemużeś mi tego nie powiedziała? to jest dobry interess córuniu. Jesteś moją córunią, poznaję cię.
Eugenia drżała jak listek.
— »Nie prawdaż? to jest toaletka Karola? mówił stary.
— »Tak jest ojcze, jest to święty depozyt.
— »Ta! ta! ta! złupił cię z majątku, muszę ci powrócić twój skarb.
— »Ojcze!
Stary chciał otworzyć nóź i wyjąć blachę złota, i dla tego musiał położyć toaletkę na krześle. Eugenia poskoczyła do niéj; ale bednarz mając razem na oku toaletkę i córkę, odepchnął ją tak gwałtownie, że aż padła na łóżko matki.
— »Panie! panie! zawołała matka podnosząc się na łóżku.
Grandet otworzył nóź i zabierał się do wyjmowania złota.
— »Mój ojcze! zawołała Eugenia padając na kolana i tak czołgając się ku niemu. Na Boga ukrzyżowanego! na moje zbawienie! na moje życie! zaklinam cię, nie ruszaj téj toaletki. Nie należy ona ani do mnie, ani do ciebie, ale do nieszczęśliwego Karola; on mi ją powierzył, musze mu ją oddać w całości.
— »Dia czegóż patrzałaś na nią, jeżeli to jest depozyt? Przypatrywanie się jest gorsze niżeli dotkniecie.
— »Mój ojcze nie niszcz jéj, albo okryjesz mię niesławą. Mój ojcze, czy słyszysz!
— »Panie! zlituj się, rzekła matka.
— »Ojcze! zawołała Eugenia głosem tak mocnym, iż przestraszona Barbara wbiegła do pokoju.
Schwyciła za nóż który leżał na stoliku.
— »I cóż? rzekł Grandet oziębłym tonem i z równie zimnym uśmiechem.
— »Panie, panie, zabijasz mię! rzekła matka.
— »Ojcze, jeżeli nożem twoim naruszysz chociaż jedną odrobinę tego złota, przebiję się tym. Jużeś zabił matkę, zabijesz i córkę. A teraz, rana za ranę.
Pan Grandet trzymał nóż przyłożony do toaletki i z wahaniem się spoglądał na córkę.
— »Czyliż byś mogła to uczynić Eugenio? rzekł.
— »Tak jest panie, odpowiedziała matka.
— »Dotrzymałaby słowa! zawołała Barbara. Panie, miejże rozum przynajmniéj raz wżyciu!
Bednarz przez chwilę spoglądał koleją to na złoto, to na córkę. Pani Grandet zemdlała.
— »Patrzajże pan, jejmość umiera! zawołała Barbara.
— »Weź córko! nie kłóćmy się o taką fraszkę! Weź ją, zawołał bednarz, odpychając toaletkę.
»A ty Barbaro zawołaj pana Bergerin.
— »No! moja żono, rzekł całując jéj rękę, to nic, już jest zgoda między nami, już nie będzie suchego chleba; będzie mogła jeść co zechce. Przecież otwiera oczy. No! matko, mateczko, matuleńko, uspokój się! Widzisz, całuję Eugenią; kocha swego kuzyna, pójdzie za niego jeźli tak zechce; zachowa dla niego toaletę. Ale żyj długo moja biedna żono, wstań! mieć bodziesz najpiękniejszy ołtarz przed domem, jaki kiedykolwiek wystawiono w Saumur.
— »O Boże! czyliż możesz tak obchodzić się z żoną i córką twoją?
— »Już tego nie zrobię, nie! wołał bednarz; zobaczysz moja biedna żono.
Poszedł do gabinetu, przyniósł garść luidorów, i rozrzucił je na łóżku.
— »Weź Eugenio, weź moja żono, to jest dla was: mówił, rozgarniając luidory. No! rozwesel się moja żono, bądź zdrową, niczego nie będzie brakować Eugenii ani tobie. Oto jest sto luidorów dla niéj. Nie oddasz ich znowu Eugenio, nie prawdaż?
Pani Grandet i córka, z podziwieniém spoglądały na siebie.
— »Weź je mój ojcze, potrzebujemy tylko twojego przywiązania.
— »To dobrze! odpowiedział chowając luidory, żyjmy w zgodzie, znijdźmy wszyscy do sali na obiad, będziemy grać w loteryą co wieczór, po dwa soldy. Wstań żono.
— »Niestety! chciałabym wstać, ponieważ tego sobie życzysz: rzekła umierająca: ale nie mam siły.
— »Biedna matko! rzekł bednarz, nie wiesz, jak bardzo cię kocham. I ciebie moja córko.
Uściskał ją, ucałował.
— »Ach, jak to dobrze uściskać córkę po małém poróżnieniu! Schowaj to: przydał wskazując na toaletkę: nie bój się, już ci o tém ani wspomnę.
Pan Bergerin najsławniejszy lekarz z Saumur, wkrótce przyszedł. Obejrzawszy chorą, wyraźnie oświadczył panu Grandet, że jego żona jest bardzo niebezpiecznie słaba; ale że wielka spokojność umysłu, łagodne obejście się i drobiazgowe starania, mogą przedłużyć jéj życie, aż do końca jesieni.
— »Czy to będzie drogo kosztować? rzekł stary, czy potrzeba lekarstw?
— »Mało lekarstw, ale wiele troskliwości: odpowiedział doktor, nie mogąc wstrzymać się od śmiechu.
— »Panie Bergerin, odpowiedział Grandet, jesteś uczciwym człowiekiem, spuszczam się na ciebie, odwiedzaj moją żonę, tyle razy ile tego będzie potrzeba. Zachowaj mi ją przy życiu. Kocham ją bardzo, chociaż tego nie widać; bo u mnie wszystko dzieje się wewnątrz. Jestem zmartwiony. Zmartwienie weszło do mojego domu, razem ze śmiercią brata, za którego płacę w Paryżu niezmierne summy, a jeszcze nie ma końca. Zegnam cię panie; jeśli można ocalić moją żonę, ocal ją, chociażby na to trzeba wydać tysiąc albo dwa tysiące franków.
Mimo gorących życzeń starca, mimo jego uległości dla wszystkich życzeń córki i matki, mimo najczulszych starań Eugenii, pani Grandet coraz bardziéj słabła, była tak wątłą, jak liście drzew w jesieni; promienie z nieba pokrywały ją blaskiem, jak te liście, które słońce przenika i pozłaca. Była to śmierć godna jéj życia, śmierć zupełnie chrześciańska.
W Październiku roku 1820, szczególniéj pokazały się jej cnoty, jéj anielska cierpliwość, jéj przywiązanie do córki. Zgasła, nie wydawszy najmniejszego nawet użalenia. Poszła do nieba i niczego nie żałowała na tym padole, prócz lubej towarzyszki jéj biednego życia, któréj przewidywała nieszczęście. Drżała, zostawiając te owieczkę niewinną i czystą jak ona, samą pośród świata samolubów, chcących jej wydrzeć jéj skarby.
— »Moje dziecię! rzekła przed zgonem, szczęście jest tylko w niebie, z czasem dowiesz się o tém.
Nazajutrz po śmierci matki, Eugenia znalazła nowe pobudki przywiązania się do tego domu, gdzie tyle wycierpiała, gdzie jej matka umarła. Nie mogła spoglądać na jéj miejsce przy oknie, na jéj krzesło, bez zalania się łzami. Mniemała, że nie poznała się na sercu ojcowskiém, widząc że jest przedmiotem jego najczulszych starań. Bednarz sam prowadził ją na śniadanie, całemi godzinami spoglądał na nią wzrokiem dobrym prawie, nareście pożerał ją oczyma, jak gdyby była jego złotem.
Stary bednarz tak mało był podobny do samego siebie, tak drżąc przed swoją córką, iż Barbara i panowie Cruchot będąc świadkami jego słabości, przyznali ja późnemu; wiekowi i myśleli że upada na umyśle. Ale w tym dniu kiedy familia przywdziała żałobę po obiedzie na który zaproszono notaryusza, świadomego tajemnicy ojca Grandet, wyjaśniło się postępowanie starca.
— »Moje drogie dziecię! rzekł do» Eugenii, gdy sprzątnięto ze stołu: jesteś dziedziczką matki, musimy niektóre interessa urządzić.. Nie prawd aż Cruchot?
— »Tak jest.
— »Czyliż potrzeba dzisiaj zajmować się niemi? mój ojcze.
— »Tak jest córuniu. Nie mógłbym wytrzymać téj niepewności. Nie spodziewam się, abyś miała czynić mi przykrość.
— »O mój ojcze!
— »A więc trzeba to wszystko dziś wieczorem ułożyć.
— »I cóż mam zrobić?
— »Moja córuniu, to nie należy do mnie. Panie Cruchot, powiedz jéj.
— »Mościa panno, ojciec twój nie chciałby ani przedawać, ani dzielić majętności swoich, ani składać ogromnej opłaty od gotowych pieniędzy jakie posiadać może. Dla tego więc trzeba uwolnić się od spisywania inwentarza całego majątku, który teraz jest niepodzielnym, pomiędzy panną a jéj ojcem.
— »Cruchot, czy jesteś tego pewnym, iż tak mówisz przy dziecku?
— »Nie przeszkadzaj mi Grandet.
— »Tak jest tak, mój przyjacielu. Ani ty ani moja córka nie chcielibyście ogołocić mię. Nie prawdaż córuniu?
— »Ależ panie, cóż mam zrobić? zapytała się Eugenia.
— »Otóż, rzekł notaryusz, trzeba podpisać ten akt, mocą którego odstępujesz od spadku po twojéj matce i zostawiasz ojcu twojemu posiadanie nie podzielnego majątku, zapewniając sobie wyłączne po nim dziedzictwo.
— »Nie rozumiem tego wszystkiego, odpowiedziała Eugenia, daj mi akt i wskaż pan gdzie mam podpisać.
Ojciec Grandet spoglądał to na córkę, to na akt i doznawał tak mocnego wzruszenia, iż kilkakrotnie obcierał pot spływający mu z czoła.
— »Córuniu, rzekł: zamiast podpisania tego aktu, który drogo będzie kosztować, wołałbym żebyś podpisała proste zrzeczenie się spadku po twojéj kochanéj nieboszczce matce. Wtenczas płaciłbym ci miesięcznie po sto franków. Namyśl się, mogłabyś kazać odprawiać tyle mszy za dusze matki, ile samabyś chciała..... No i cóż? sto franków na miesiąc?. — »Uczynię wszystko co zechcesz ojcze.
— »Mościa panno, rzekł notaryusz, mój obowiązek nakazuje mi uczynić uwagę iż się ogołacasz.
— »O Boże! rzekła i cóż mię to obchodzi?
— »Cicho bądź Cruchot. To dobrze! to dobrze! zawołał Grandet, biorąc rękę córki: nie cofniesz się, jesteś uczciwą dziewczyną.
— »Ach mój ojcze!
Uściskał ją z wylaniem serca tak, iż jéj ledwie nie zadusił.
— »Pójdź moje dziecko; przywracasz życie ojcu twojemu. Oddajesz mu to coś wzięła od niego. Jużeśmy się skwitowali. Tak to powinny odbywać się interessa. Zycie jest interessem. Błogosławię cię, jesteś cnotliwą dziewczyną, kochasz ojca twojego. Będziesz odtąd robić co zechcesz.
— »Do jutra przyjacielu, rzekł, spoglądając na przestraszonego notaryusza. Przygotujesz akt zrzeczenia się.
I nazajutrz koło południa, Eugenia podpisała deklaracyą, mocą któréj sama dopełniła wyzucia się z majątku.
Jednakże, mimo przyrzeczenia swojego, przy końcu pierwszego roku, stary bednarz nie dał jeszcze ani grosza z tych stu franków, przyrzeczonych tak uroczyście. A gdy mu Eugenia wspomniała o tém żartami, zapłonął się mimo woli. Żywo pobiegł do gabinetu, i przyniósł blisko trzecią część klejnotów, które był kupił od synowca.
— »Masz Eugenio, rzekł tonem pełnym szyderstwa, czy weźmiesz to za twoje tysiąc dwieście franków?
— »Ojcze! czy doprawdy dajesz mi to wszystko?
I rzucił jéj klejnoty w fartuszek.
— »Na przyszły rok, znowu ci tyle oddam. I tym sposobem nie zadługo będziesz miała wszystkie te cacka:
dodał zacierając ręce, szczęśliwy że mu uczucie córki do nowéj spekulacji posłużyło.
Jednakże starzec, chociaż silny jeszcze, uczuł potrzebę przypuszczenia córki do wszelkich tajemnic domowych. Przez dwa lata, musiała w jego przytomności wydawać rozkazy, zajmować się drobiazgowém gospodarstwem, odbierać wypłaty; zwolna powiadał jéj nazwiska, obszerność i dochody swoich winnic i folwarków. Przy końcu trzeciego roku, tak ją dobrze wezwyczaił do swego skąpstwa, iż odtąd powierzał jéj bez obawy klucze od wszystkiego i uczynił ją samowładną panią domu.
Pięć lat tak upłynęło, bez żadnéj zmiany w jednostajnym sposobie życia Eugenii i jéj ojca. Był to ciąg jednakich zatrudnień, odbywający się tak regularnie, jak ruch wahadła zegara. Głęboka melancholia panny Grandet nie była tajemnicą dla nikogo, i chociaż wszyscy domyślali się jéj przyczyny, bogata dziedziczka nie wyrzekła nigdy ani słowa, któreby usprawiedliwiało podejrzenia mieszkańców Saumur względem stanu jéj serca. Towarzystwo jéj składało się tylko z trzech panów Cruchot i kilku ich przyjaciół, których nieznacznie wprowadzili w jéj dom. Nauczyli ją grać w wista i schodzili się co wieczór na tę przyjemną zabawę.
Roku 1825, ojciec uczuwszy cały ciężar wieku i słabości, musiał odkryć jéj cały stan swego nieruchomego majątku, dodając, że w razie przytrudnym może zaufać notaryuszowi Cruchot, którego poczciwości doświadczył. Nareście, przy upływie tegoż roku, kończąc siedemdziesiąt dziewiąty rok życia, został tknięty paraliżem. Choroba wzmagała się szybko. Zwątpiono o jego życiu. Czując że nie zadługo sama na świecie zostanie, Eugenia na krok nie opuszczała ojca, ścieśniając że tak powiem, ostatnie ogniwa uczucia łączące ją z towarzystwem. Miłość, była dla niéj, podobnie jak dla każdéj kochającéj kobiety, całym światem, a Karol był tak daleko! Okazała się szczytną w staraniach i przywiązaniu do ojca, którego siły widocznie nikły, a łakomstwo jakby wrodzony instynkt, jeszcze go nie opuszczało. Jakoż, śmierć tego człowieka była zupełnie zgodna z całém jego życiem.
Od rana kazał przesuwać krzesło swoje na kółkach, od kominka do drzwi gabinetu, napełnionego złotem. Siedział tam bez najmniejszego poruszenia, spoglądając z obawą to na wchodzących, to na drzwi żelazem mocno okute. Pytał się o najmniejszy łoskot i nie pomału zadziwił notaryusza, usłyszawszy poziewanie psa na podwórzu.
Budził się z téj pozornéj osłupiałości w dzień i godzinę gdy przypadała wypłata dzierżawy, rachunek z robotnikami, lub gdy potrzeba było kwit jaki wydać. Wówczas posuwał krzesło na kołkach, dopóki się nie ujrzał wprost drzwi gabinetu. Rozkazywał córce, aby je otworzyła, dawał baczenie aby kładła jak najtajemniéj, worki z pieniędzmi jedne na drugich, i drzwi starannie zamknęła. Potém, znowu w milczeniu wracał do kominka, skoro mu tylko oddała szacowny klucz, któren zawsze chował w kieszonkę od kamizelki, i dotykał się co chwila, czy go ma istotnie.
Stary jego przyjaciel notaryusz, będąc pewny że bogata dziedziczka koniecznie musi pójść za jego siostrzeńca prezydenta, jeźli Karol Grandet nie powróci, podwoił starania i uprzejmość. Codziennie przychodził po rozkazy pana Grandet; jeździł do Froidfond, do dóbr, do winnic, na łąki; przedawał zbiory, przetapiał wszystko na złoto i srebro, powiększające gromadę worków, ukrytych w gabinecie. Nadeszły nakoniec dni skonania, i silna budowa bednarza zaczęła walczyć ze zniszczeniem. Chciał ciągle siedziéć przed kominkiem, na przeciw drzwi od swojéj kryjówki. Przygarniał do siebie i skręcał wszystkie kołdry któremi go okrywano, mówiąc do Barbary: — »Schowaj, schowaj i to, żeby mnie nie okradli. Gdy zdołał otworzyć oczy, w których jedynie zachował się ostatek życia, zwracał je natychmiast ku drzwiom gabinetu krojącym jego skarby i pytał córki: — Są-li tam jeszcze! są-li tam jeszcze? głosem zdradzającym paniczną jego obawę.
— »Są, mój ojcze.
— »Pilnuj złota! połóż złoto przedemną!
Wówczas Eugenia rozkładała przed nim luidory na małym stoliczku i całe godziny wpatrywał się w ulubione dukaty, jak dziecię które zaczynając patrzéć, głupowaty wzrok w jeden wlepia przedmiot; i jak dziecię uśmiechał się do złota.
— »To mnie rozgrzewa! przemawiał niekiedy, i promień uszczęśliwienia błyskał na jego wybladłéj twarzy.
Gdy xiądź wszedł aby mu dać ostateczne namaszczenie, oczy jego na pozór zgasłe od kilku godzin, zajaśniały na widok krzyża, lichtarzy i srebrnej kropielnicy; wlepił w nie wzrok osłupiały i źrenica jego ostatni raz się poruszyła. A gdy kapłan przysunął mu krucyfix do ust, aby pocałował wyobrażenie zbawiciela, przerażającym ruchem chciał go uchwycić. To ostatnie wysilenie przypłacił życiem. Zawołał Eugenii, któréj już nie mógł dojrzéć, chociaż przed nim klęczała, skraplając łzami zimne jego ręce.
— »Ojcze! pobłogosław mnie.
— »Daj baczność na wszystko, tam mi zdasz rachunek.... i skonał.
Eugenia Grandet została więc sama w tym opuszczonym domu, niemając nikogo prócz Barbary, coby ją mógł pojąć i zrozumieć; Barbary, jedynéj istoty, która ją dla niej saméj tylko kochała, z którą mogłam mówić o swoich zmartwieniach. Duża Barbara była opatrznością Eugenii. Nie była to już służąca, lecz uległa przyjaciółka.
Po śmierci, ojca,, Eugenia dowiedziała się od pana Cruchot, że posiada czterykroć sto tysięcy liwrów dochodu z dóbr w obwodzie Saumur; dwakroć piedziesiąt tysięcy procentu od papierów; prócz tego gotówki trzy miliony w złocie i sto tysięcy franków w srebrnéj monecie, nie licząc w to zaległości, które jeszcze miano wypłacić. Ogólny szacunek, jéj majątku, dochodził do dwudziestu milionów.
— »Gdzież jest Karol! rzekła sama: do siebie.
Tego samego dnia gdy pan Gruchot zdał swéj klijentce jasny i wylikwidowany rachunek spadku, Eugenia pozostała sama z Barbarą; obie siedziały przy kominku, w owéj pustéj sali, gdzie wszystko było wspomnieniem z począwszy od krzesła z podnóżkiem w którém siadała jéj matka, aż do szklanki z któréj pijał jéj kuzyn.
— »Barbaro, otóż jesteśmy same....
— »Prawda panienko; gdybym wiedziała gdzie jest to ładne dziecko, poszłabym go szukać na własnych nogach.
— »Morze nas rozdziela, rzekła Eugenia.
Gdy tak biedna dziedziczka płakała w towarzystwie staréj sługi, w tym wilgotnym ciemnym domu któren był dla niéj całym światem, nie mówiono tym czasem o niczém, od Nantes aż do Orleanu, tylko o jéj dwudziestu milionach posagu.
Najpierwszym jéj staraniem było, zapewnić Barbarze tysiąc dwieście franków pensyi dożywotniéj, co połączone z sześciuset frankami, które już dawniéj posiadała, uczyniło ją bogatą panną na wydaniu.
Nim miesiąc upłynął, ze staréj panny została żoną Jmci Pana Antoniego Cornoiller, który został nadleśniczym w Froidfond. Pani Cornoiller miała niezaprzeczoną wyższość nad swemi rowiennicami. Chociaż skończyła lat sześćdziesiąt trzy, zdawało się jednak że ma dopiero czterdzieści. Gruba jéj płeć oparła się zniszczeniom czasu. Dzięki klasztornemu jéj życiu w domu Grandeta, żywy rumieniec zdobił jeszcze jéj stare policzki, a zdrowie jéj prawie było żelazne. Może nigdy nie była piękniejszą jak w dzień ślubu. Jej brzydota wyszła jéj na dobre i pokazała się duża, tłusta, silna, z twarzą promieniejącą szczęściem, tak, iż nie jeden pozazdrościł Cornoillemu.
— »Wygląda jeszcze świeżo: mówił sukiennik.
— Jeszcze obdarzy potomstwem swego mężulka: dodał handlarz soli: zakonserwowała się jakby w śledziowym sosie.
— »Ale jest bogata, dodał trzeci sąsiad, a to grunt.
Wychodząc ze starego domu do kościoła, Barbara lubiona od wszystkich, usłyszała zewsząd najpochlebniejsze powinszowania.
Eugenia dała jéj na podarunek ślubny dwa tuziny sztućców.
Zdziwiony taką wspaniałością, Cornoiller, przemawiał do żony ze łzami w oczach, dałby się rozsiekać za nią. Mężatka, poufałą przyjaciółka Eugenii, duża Barbara, była zupełnie szczęśliwa. Miała teraz pod swoim kluczem spiżarnię, mogła ją otwierać i zamykać do woli, i wydawać z niéj co rano, jak nieboszczyk jéj pan czynił niegdyś. Miała pod swoim zarządem dwie służące, kucharkę i młodszą, która naprawiała bieliznę domową i szyła suknie dla panny. Cornoiller pełnił razem obowiązki leśniczego i kommissarza. Nie warto wspominać, że kucharka i młodsza, na które padł wybór dużéj Barbary, były prawdziwe perły służących.
Tym sposobem, panna Grandet miała czworo domowników duszą i ciałem przywiązanych do niéj. Dzierżawcy nie postrzegli bynajmniéj śmierci starego łakomcy; państwo Cornoiller jak najświęciéj przestrzegali surowych prawideł, które stary zaprowadził w zwyczajach i obyczajach, i wszystko dawnym szło trybem.


VI.
Tak Świat Idzie.

W trzydziestym, roku, Eugenia nieznała jeszcze żadnéj przyjemności życia. Blade i smutne jéj dzieciństwo upłynęło przy matce, któréj serce niepoznane, zgromione, samej tylko doświadczyło boleści. Umierając, biedna la matka żałowała córkę że żyć jeszcze musi, i zostawiła w jéj duszy lekką zgryzotę i żal wieczysty. Pierwsza, jedyna miłość Eugenii, stała się dla niej nieprzebraném źródłem tęsknoty. Ledwie przez kilka dni była widziała swego kochanka i oddała mu serce w dwóch ukradkowych pocałunkach. Przestrzeń całego świata przedzielała go od niéj. Tę miłość wyklętą od ojca, przypłaciła prawie życiem matki, doznała przez nią samych tylko cierpień i nic jéj nie pozostało prócz słabego promyka nadziei. Zapragnęła szczęścia, lecz nadaremnie; straciła siły nie mogąc go nigdy dosięgnąć.
W życiu moralném; podobnie jak w życiu fizyczném, są fenomena oddychania; dusza potrzebuje przyswoić sobie, przelać niejako w siebie uczucia innéj duszy, ażeby jéj potém oddać je, bogatsze jeszcze. Jest to życie serca, bez tego, braknie mu powietrza, cierpi, niszczeje.
Eugenia zaczynała cierpieć. Dla niej, majątek nie był ani wynagrodzeniem ani pociechą. Żyła tylko miłością, religią i żywą wiarą w przyszłe życie.
Miłość rozwiązywała jéj zagadkę wieczności. Serce i ewangelia przepowiadały jéj świat inny. Dzień i noc zatapiała się w dwóch myślach nieskończoności, które tworzyły dla niéj może jedną tylko całość. Żyła wewnętrzném życiem, kochając i mniemając że jest kochaną. Od lat siedmiu, miłość była dla niéj wszystkiém. Jéj skarbem nie były owe dwadzieścia milionów, których dochody gromadziła z tak niedbałą obojętnością, lecz toaletka Karola, lecz dwa portrety wiszące nad jéj łóżkiem, lecz klejnoty wykupione od ojca, ułożone na wacie w szufladach komody, lecz naparstek ciotki, którym szyła niegdyś jéj matka, ktoren codziennie ze czcią religijną brała, pracując nad haftem, prawdziwém dziełem Penelopy, przedsiewziętém jedynie aby codziennie kłaśdź na palec to złoto, tak bogate wspomnieniem.
Nie zdawało się rzeczą podobną do prawdy, aby panna Grandet chciana iść za mąż, przed ukończeniem żałoby. Znano powszechnie jej szczerą pobożność. Familia Cruchotów, któréj polityką tak mądrze kierował stary siądź, przestała na tém, iż większemi tylko względy i większą uległością otoczyła nieszczęśliwą dziedziczkę.
Co wieczór zbierało się u niéj towarzystwo, złożone z najzapaleńszych Cruchotinistów, którzy na wszystkie tony głosili pochwały pani domu. Miała domowego doktora, kapelana, damy dworskie, szambelana, pierwszego ministra, kanclerza. Gdyby dziedziczka zapragnęła pazia coby za nią ogon nosił i tego byliby wynaleźli.
Była to królowa, otoczona dworem najzręczniejszych pochlebców. Pochlebstwo jest udziałem małych umysłów, przenikających się niejako powietrzem rozlanym w około celu jedynéj ich żądzy. Pochlebstwo każę się koniecznie domyślać interesowności. Osoby meblujące co wieczór salę panny Grandet, nie zwały ją inaczéj jak panną de Froidfond, i doskonale umiały ją otaczać wonią pochwalnego kadzidła.
Z razu, na ten koncert tak nowych dla niéj pochwał, płonęła się Eugenia; nieznacznie, niezgrabne owe komplementa, tak nazwyczaiły jéj ucho do ciągłych wychwalań jéj piękności, że gdyby kto z nowoprzybyłych nazwał ją brzydką, zarzut ten byłby jej dotkliwszym teraz, niżeli przed ośmią laty. Polubiła nakoniec pochwały, które składała potajemnie u stóp bożyszcza duszy swojéj. Przywykła stopniami uważać się za królową i dawać co wieczór pokoje.
Pan prezydent de Bonfonds był bohatyrem tego małego grona. Nieustannie wychwalano jego dowcip, postawę, naukę, przyjemność. Jeden czynił uwagę, że od siedmiu lat ogromnie powiększył swój majątek; że posiadłość Bonfonds przynosi najmniéj dziesięć tysięcy franków rocznego dochodu, i podobnież jak wszystkie dobra Cruchotów, znajduje sic w obrębie obszernych włości dziedziczki.
— »Czy pani wiadomo, odzywał się jeden z domowych przyjaciół, że Cruchotowie mają przeszło czterdzieści tysięcy liwrów dochodu?
— »A ileż to oszczędzić mogą! dodawała stara Cruchotynitską, panna de Gribaucourt. Niedawno, jeden jegomość z Paryża ofiarował panu Cruchot dwakroć sto tysięcy franków za jego urząd. Sprzeda go zapewne; nie zadługo ma zostać sędzią pokoju.
— »Obejmie po panu Bonfonds miejsce prezydenta trybunału; przedsięwziął już potrzebne środki: odzywała się pani Orsonval, gdyż pan prezydent zostanie nie zadługo konsyliarzem, potém radzcą tajnym; nie zbywa mu na sposobach.
— »0! to bardzo godny człowiek, mówił drugi, jak się pani zdaje?
Prezydent starał się stosować ile możności do roli, którą mu nadano. Chociaż miał już lat czterdzieści, twarz śniadą i odrażającą, zwiędłą zawcześnie, jak to zwykle bywa u prawników, ubierał się jak młodzik, bawił się lekką trzcinką bambusową, nie zażywał tabaki przy pannie de Froidfond, nosił zawsze biały halsztuch i koszulę z gorsem w szerokie fałdy, co go czyniło bardzo podobnym do indyka. Przemawiał poufale do pięknéj dziedziczki i nazywał ją zwykle: nasza kochana Eugenia.
Słowem, prócz liczby osób, zamiany loteryjki na wista i prócz nieobecności państwa Grandet, scena od któréj zaczyna się ta historya, była prawie taż sama co i dawniéj. Łaknąca sfora, ścigała, zawsze Eugenią i jéj miliony, tylko że dzisiaj sforą daleko liczniejsza, lepiéj ujadała, lepiéj osaczyła zdobycz swoją. Gdyby teraz Karol przybył z głębi Indyi, byłby znalazł też same osoby, też same poruszające ich sprężyny, gdyż pani Grassins dla któréj Eugenia była doskonałym wzorem wdzięków i dobroci, zawsze miała upodobanie dreczyć Cruchotów. Lecz i teraz jak niegdyś, postać jéj kuzynka, byłaby najcelniejszą ozdobą obrazu, i jak niegdyś, byłby, tam panującym władzcą. Uczyniono przecież niejakie postępy. Bukiet ofiarowany niegdyś w dzień imienin Eugenii, przez pana Prezydenta, zamienił się w peryodyczną ofiarę. Co wieczór przynosił bogatéj dziedziczce, wielką przepyszną wiązankę kwiatów, którą pani Cornoiller umieszczała, w porcelanowym wazonie, a gdy się towarzystwo rozeszło, wyrzucała natychmiast na śmiecie.
Z początkiem wiosny, pani de Grassins chciała zakłócić szczęście Cruchotów, mówiąc ciągle Eugenii, o Margrabi de Froidfond, którego podupadła świetność, mogłaby w dawnym zajaśnieć blasku, gdyby dziedziczka raczyła mu powrócić jego dobra, za pomocą ślubnej umowy. Pani de Grassins rozwodziła się szeroko o parostwie dworu, tytule margrabiny; a biorąc pogardliwy uśmiech Eugenii za zezwolenie, roznosiła wszędzie, że pan Prezydent Cruchot, nie tak daleko zajechał jak mniemają.
— »Chociaż pan Froidfond ma już lat pięćdziesiąt, mówiła; nie wydaje się starszym od pana Cruchot; prawda iż jest wdowcem, ma dzieci; lecz jest margrabią, będzie parem Francyi; a proszę w teraźniejszych czasach znaleźć podobną partyą. Wiem z pewnego źródła, że ojciec Grandet przyłączając do swoich dóbr włości Froidfond, miał zamiar ściśléj połączyć się z Froidfondami. Często mi o tém wspominał.
— »Jakto Barbaro? mówiła pewnego wieczora Eugenia, kładąc sic spać — nie pisał ani razu przez całe lat siedem?
Gdy to wszystko działo się w Saumur, Karol dobijał sic majątku w Indyach. Sprzedał jak najlepiéj pierwszy ładunek. Wkrótce posiadał sześć tysięcy dolarów. Chrzest równikowy oczyścił go z mnóstwa przesądów; spostrzegł iż najlepszym sposobem rychłego zbogacenia si,ę był handel ludźmi. Pojechał więc na wybrzeża afrykańskie i kupował murzynów, dołączając do tego handel najkorzystniejszych towarów. Tak czynnie przyłożył się do interessów, iż nie miał ani jednéj chwili wolnéj. Dręczyła go chęć ukazania się w Paryżu, z większym blaskiem niżeli ten, któren utrącił?
Zwiedził tyle krajów, przetarł się pomiędzy tylu ludźmi i zważył różność ich obyczajów, iż wyobrażenia jego inny zupełnie wzięły kierunek; stał się sceptykiem. Nie rozróżniał już co było sprawiedliwém a co nie, widząc, że brano za występek w jednym kraju to, co w drugim uchodziło za cnotę. Zatopił się całkiem w handlu, serce jego ostygło, ścisnęło się, oschło. Nie wyrodziła się krew Grandelów. Sprzedawał chińczyków, murzynów, gniazda jaskółcze, dzieci, artystów; był hurtowym lichwiarzem. Nałóg przemycania uczynił go mniéj skrupulatnym względem praw ludzkości. Zakupował za lichą cenę, zrabowane towary od zbójców morskich i dostawiał je na miejsca gdzie na nich zbywało.
Jeźli szlachetny, czysty obraz Eugenii, towarzyszył mu w pierwszéj jego podróży, jeśli pierwsze powodzenia swoje przypisywał urocznemu wpływowi modlitw téj łagodnéj istoty, późniéj, murzynki, mulatki, Jawanki, egipskie Almeje, zbytki i przygody krain rozlicznych, zatarły zupełnie wspomnienie kuzynki z Saumur, ciemnego domu, ławeczki, całusa zdobytego w sionce. Pamiętał tylko ogródek otoczony starym murem, gdyż tam rozpoczął; się jego awanturniczy zawód: ale wyrzekał się zupełnie swojéj familii. Stryj był w jego oczach starym szachrajem, który od niego wyłudził klejnoty; Eugenia nie zajmowała ani jego myśli ni serca, miała tylko styczność z jego interessami, jako wierzycielka, któréj był winien sześć tysięcy franków.
To było przyczyną milczenia Karola. Przez cały ciąg swego awanturniczego zawodu, nazwał się był Chippart, aby nazwiska swojego nie narażał na niesławę i mógł bez przeszkody pokazywać się śmiałym, niespracowanym, łakomym i, jako człowiek chcący zrobić majątek jakążkolwiek bądź drogą, nie wzdrygał się na jak największą sromotę, byleby z nią czemprędzéj rozbrat uczynić i przez resztę życia bydź potem uczciwym człowiekiem.
Przy takim systemacie, zbogacił się bardzo prędko. W 1826 powracał do Bordeaux na okręcie kupieckim. Posiadał 1,600,000 franków w trzech beczkach złota i spodziewał się ciągnąć z nich w Paryżu siedem lub osiem od sta procentu; Na tym brygu znajdował się także szambelan J. K. M. Karola Xgo, pan d’Aubrion, dobry starzec który był uczynił to głupstwo iż się ożenił z kobietą w modnym świecie żyjącą. Jego majątek znajdował się na wyspach. Rozrzutność żony przymusiła go do sprzedania swoich posiadłości i zostało mu się tylko dwadzieścia tysięcy franków dochodu. Mieli córkę dosyć brzydką, którą jéj matka chciała wydać za mąż bez posagu. Było to bardzo wątpliwe przedsięwzięcie, mimo jéj zręczności. Dla tego też sama nawet pani d’Aubrion wątpiła o jego skutku.
Panna d’Aubrion była osoba długa jak glista, chuda, cienka, z pogardliwemu ustami, ku którym spuszczał się nos zbyt długi, gruby przy końcu, czerwony po każdym obiedzie. Nareście była taką; jakiéj sobie życzyć mogła matka, młoda jeszcze i pragnąca wielbicieli. Ale dla równoważenia tych niedogodności, margrabina d’Aubrion dała córce swojéj bardzo szlachetną postawę; za pomocą ścisłéj hygieny utrzymała tymczasowo jéj nos w przyzwoitéj grubości i kolorze; nauczyła ją ubierać się gustownie; uposażyła ją w rozmaite bardzo ładne minki; objawiła jéj tajemnicę tych spojrzeń, które zajmują mężczyznę i wzbudzają w nim mniemanie, iż znajduje anioła upragnionego od tak dawna; pokazała jéj jak powinna wystawiać nóżkę i zwracać uwagę na jéj szczupłość i piękny kształt, w chwili kiedy nos zaczerwieniał się zuchwale: krótko mówiąc, zrobiła z córki bardzo zadowolniający przedmiot. Za pomocą długich rękawów, zwodniczych gorsetów, sukni fałdowanych, otrzymała tak ciekawy produkt kobiecy, iż dla nauki matek, powinna była złożyć go w muzeum.
Karol zaprzyjaźnił się z panią d’Aubrion, która właśnie pragnęła téj znajomości. Razem wylądowali do Bordo i razem pojechali do Paryża. Zręczna kobieta umiała tak zręcznie przyciągnąć Karola do swojéj córki, ułudzie go nadziejami wielkości i tytułów, iż oświadczył się o jéj rękę. Uczyniła mu nadzieje, iż wyrobi postanowienie królewskie upoważniające go do przybrania nazwiska i herbów d’Aubrion; że mu otworzy pole zaszczytów i urzędów.
Karol omamiony temi nadziejami, już wyobrażał sobie przyszłą wielkość swoją. Jego kuzynka znikła zupełnie z jego pamięci. Zobaczył się ze swoją Anusią. Zachęcała go do zawarcia tego związku i przyrzekła iż mu dopomagać będzie. Anusia cieszyła się że Karol zaślubi nudną i szpetną osobę.
Pan des Grassins usłyszawszy o jego powrocie, majątku i bliskiém małżeństwie, przyszedł do niego aby mu wspomnieć o dwuchkroć stu-tysiącach franków, któremi spłacić może długi ojca.
Karol wtedy naradzał się z jubilerem, któremu kazał osadzać brylanty na podarunek ślubny dla panny d’Aubrion. Przyjął pana des Grassins z tym tonem, zuchwałym, właściwym młodemu człowiekowi, który już kilka osób zabił w pojedynku. Wysłuchał go ozięble i odpowiedział, nie zrozumiawszy nawet o co idzie.
— »Jnteressa mojego ojca, nie należą do mnie. Bardzo jestem panu wdzięczny za jego starania. Ale z nich korzystać nie mogę. Nie dla tego zebrałem w pocie czoła, kilkakroć sto tysięcy franków, abym je oddał wierzycielom ojca mojego.
— »A gdyby ojciec pana został za kilka dni ogłoszony bankrutem?
— »Mości panie, za kilka dni nazywać się będę hrabią d’Aubrion, a więc nic mi to nie szkodzi. Oprócz tego, wiesz pan o tém bardzo dobrze, że gdy kto ma sto tysięcy franków dochodu, nikt się nie pyta, czyli jego ojciec zbankrutował.
I grzecznie wyprawił pana de Grassin za drzwi.
Na początku Sierpnia tegoż roku, Eugenia siedziała na drewnianéj ławeczce w ogródku, gdzie jéj kuzyn wieczną był zaprzysiągł miłość, i gdzie wczas pogodny jadała śniadanie. Biedna dziewczyna lubiła przypominać sobie małe i wielkie zdarzenia miłości swojéj. W téj chwili bryftreger z poczty wszedł i oddał list pani Cornoiller, która przybiegła do ogrodu wołając: — »Panno Eugenio! list!
I oddała go, mówiąc: — » Czy to jest ten którego się spodziewasz?
Te wyrazy zabrzmiały tak mocno w sercu Eugenii, jak w istocie odbiły się między murami ogródka.
— »Z Paryża! to od niego, powrócił.
Eugenia zbladła i przez chwilę trzymała list w ręku. Serce biło jej tak mocno, iż go nie mogła odpieczętować i przeczytać.
Duża Barbara, stała, trzymając się pod boki, a radość zdawała się wydobywać jak dym przez krysy jéj ogorzałéj twarzy.
— »Czytajże panno.
— »Ach! Barbaro, dla czegóż powraca na Paryż, kiedy był odjechał przez Saumur!
— »Czytaj a dowiesz się.
Eugenia ze drżeniem odpieczętowała list. Wypadł z niego przekaz na dom Grassins z Corret w Saumur.
»Moja droga kuzynko!
Już nie jestem Eugenią! pomyślała i ścisnęło się jéj serce.
Założyła ręce, nie śmiała czytać, łzy stanęły jéj w oczach.
— »Czy umarł? zapytała się Barbara.
— »Nie pisałby, odpowiedziała Eugenia.
I przeczytała cały list jak następuje:

Moja droga kuzynko!

»Z przyjemnością zapewne dowiesz się, iż pomyślny skutek uwieńczył moje przedsięwzięcia. Pieniądze twoje przyniosły mi szczęście; powróciłem bogaty i poszedłem za radą mego, stryja, o którego śmierci doniósł mi pan des Grassins, jako też i o śmierci mojéj stryjenki. Śmierć naszych rodziców jest skutkiem praw natury i powinniśmy po nich dziedziczyć. Spodziewam się, iż się już pocieszyłaś. Nic nie zdoła oprzeć się potędze czasu: doświadczyłem tego. Tak jest, kochana kuzynko! na nieszczęście moje czas złudzeń już przeminął. I cóż! Podróżując po licznych krajach zastanowiłem sic nad życiem. Z dziecięcia stałem się mężczyzną już dojrzałym. Jesteś wolną moją kuzynko i ja jestem wolnym; nic by nie sprzeciwiało się przywiedzeniu do skutku naszych dawnych zamiarów. Ale moja szczerość nie pozwala mi ukrywać przed tobą stanu moich interessów. Nie zapomniałem że nie należę do siebie; w ciągu długiéj żeglugi pamiętałem zawsze o ławeczce w ogródku....
Eugenia zerwała się jak gdyby rozpalonych węgli się dotknęła i usiadłszy na schodach od podwórza, czytała daléj:
»O ławeczce gdzieśmy zaprzysięgli sobie wieczną miłość, o korytarzu, o ciemnéj sali, o moim pokoiku pod strychem, o twojéj szlachetnej ofierze, która dopomogła mi do mojego zawodu. Tak jest, te wspomnienia ożywiały moją odwagę i mówiłem sobie; że myślisz o mnie, tak jak ja myślę o tobie, o umówionéj godzinie. Czyliż wpatrywałaś się w obłoki o dziewiątéj? Tak, nie prawdaż? Dlatego też nie chcę zdradzać przyjaźni tak świętéj dla mnie, nie chcę cię zwodzić. Zamyślam teraz zawrzeć związek, który zadosyć czyni wszystkim wyobrażeniom jakie sobie o małżeństwie czyniłem. Miłość w małżeństwie jest urojeniem. Dziś moje doświadczenie powiada mi, żem powinien ulegać wszystkim prawom i stosunkom towarzyskim. Otóż zachodzi pomiędzy nami wielka różność, która może wpłynęłaby na przyszłość twoją droga kuzynko. Nie wspominam ci ani o twoich obyczajach, ani o twojém wychowaniu, ani o twoim sposobie życia, nie mających żadnego stosunku z życiem paryzkiem i nie zgadzających się z dalszemi zamiarami mojemi. Zamyślam prowadzić znaczny dom, przyjmować wiele osób, a zdaje mi się, iż lubisz spokojne i skromne życie. Będę szczerym, odkryję ci moje położenie. Posiadam sześćdziesiąt tysięcy franków dochodu. Majątek ten pozwala, mi połączyć się z familią Aubrion, któréj dziedziczka, młoda osiemnastoletnia osoba, przynosi mi w posagu swoje nazwisko, tytuł, miejsce szambelana J., K. Mości i bardzo świetne Znaczenie w świecie. Przyznam ci się droga kuzynko, że bynajmniéj nie kocham panny d’Aubrion; ale żeniąc się z nią, zapewniam moim dzieciom bardzo korzystne stanowisko w społeczenstwie; kiedyś mój syn (jeżeli go miéć będę ) posiadając majorat z trzydziesta tysięcy franków dochodu, będzie mógł otrzymać znakomity urząd. Powinniśmy poświecić się dla dzieci naszych. Bydź może, iż także zapomniałaś o naszych dzieciństwach, po siedmiu latach nieobecności; ale ja nie zapomniałem ani twojéj dobroci, ani mego słowa; pamiętam o wszystkich moich przyrzeczeniach, nawet o tych które dałem bez uwagi; pamiętam jeszcze o naszych dziecinnych miłostkach. Czyliż przez to nie czynie ciebie panią mojego losu i nie powiadam ci, że jeźli trzeba wyrzec się moich dumnych widoków, poprzestanę chętnie na tym prostém i czystém szczęściu, którego wystawiłaś mi tak tkliwy obraz?
Ta! ta! ta! la! la! la! la i Tan! tan! tan!... śpiewał był Grandet podpisując

»Twój przywiązany kuzyn
Karól.
»Dalibóg! za bardzo jestem delikatny rzekł. Załączył przekaz i-przydał co następuje:

»P. S. Przyłączam do mojego listu przekaz na dom pana Grassins, na ośm tysięcy sto franków, płatne w złocie, obejmujące kapitał i procenta od summy, którą mi pożyczyć raczyłeś. Z Bordeaux przyjdą mi niektóre przedmioty, ośmielę się ofiarować je kuzynce, w dowód mojéj wiecznéj wdzięczności. Proszę, odeślij dyliżansem toaletkę moją, pod adressem: do pana Grande te pałacu Aubrion
— »Dyliżansem! powtórzyła Eugenia. Rzecz za którąbym tysiąc razy własne życie oddała!»
Przerażająca i zupełna klęska! Okręt rozbił się, nie została ani jedna lina, ani jedna deska, na obszernym oceanie nadziei.
Widząc że są opuszczone, niektóre kobiety wyrywają kochanka z objęć rywalki, dopuszczają się morderstwa, i uciekają na koniec świata, na rusztowanie, lub do grobu. Inne kobiety pochylają głowę i cierpią w milczeniu, umierające i poddane losowi swemu, płaczą i przebaczają, modlą się i pamiętają, aż do ostatniego tchnienia. Jest to miłość, miłość prawdziwa, miłość aniołów, miłość dumna, która żyje boleścią swoją i z niéj umiera. Takie było uczucie Eugenii, gdy przeczytała ten list okropny. Spojrzała w niebo i wspomniała sobie ostatnie wyrazy matki, która przy zgonie, przenikającym jasnym rzutem oka, przyszłość przejrzała. Wtedy Eugenia zmierzyła całe przeznaczenie swoje. Nic jéj nie pozostało oprócz modlitwy i oczekiwania, dopóki nie przyjdzie chwila jéj oswobodzenia.
— »Moja matka prawdę mówiła, rzekła z płaczem: »Cierpieć i umierać!«
Powolnym krokiem poszła z ogrodu do sali i mimo swego zwyczaju, minęła korytarzyk. Ale znalazła wspomnienie Karola, w téj staréj sali, w téj cukierniczce z porcelany sewskiéj, któréj używała do kawy.
Ten poranek miał bydź dla niéj uroczysty i pełen ważnych wypadków. Barbara oznajmiła przybycie proboszcza parafii.
Proboszcz ten, spokrewniony Z Cruchotami, popierał widoki prezydenta de Bonfons; rady jego zmierzały ciągle do tego, aby skłonić Eugenią do zawarcia ślubów małżeńskich. W téj chwili, powtórzył je z nową mocą, i w duchu religijnym.
Barbara oznajmiła znowu przybycie pani Grassins, która przyszła powodowana zemstą i nadzieją.
— »Panno Eugenio! rzekła: Ach! otóż siądź proboszcz. Przepraszam: widzę że masz ważną naradę.
— »Pani! rzekł proboszcz, natychmiast wychodzę.
— »Tak jest mości xięże proboszczu, rzekła Eugenia, powróć za chwilę, twoja pomoc jest mi bardzo potrzebna.
— »Wiem o tém, moje biedne dziecię! rzekła pani Grassins.
— »Cóż to ma znaczyć? zapytała się panna Grandet i proboszcz.
— »Czyliż nie wiem o powrocie twego kuzyna, o jego małżeństwie z panną d’Aubrion?
Eugenia zapłonęła się i zamilkła, ale na przyszłość postanowiła udawać te niezachwianą obojętność, jaką umiał przybrać jéj ojciec.
— »Czytaj panno Eugenio, co mąż do mnie napisał.
Eugenia przeczytała list następujmy:

»Moja kochana żono!

»Pan Karol Grandet przjechał z Indyów; już od miesiąca jest w Paryżu....
— »Od miesiąca!.... rzekła Eugenia, przerywając czytanie.
»...Musiałem dwa razy stać w przedpokoju, nim rozmówić się mogłem z tym przyszłym hrabią d’Aubrion. Chociaż cały Paryż mówi o jego małżeństwie i ogłoszono zapowiedzi....
— »Pisał więc do mnie w chwili, gdy już.... rzekła do siebie Eugenia. Nie domówiła, nie zawołała jak Paryżanka; »łotr! hultaj!« Lecz mimo tego, jej pogarda nie była mniejszą.
»....To małżeństwo: czytała daléj: może wcale nie dojdzie do skutku; margrabia d’Aubrion, nie odda córki swojéj, synowi bankruta. Przyszedłem oznajmić mu, ile trudów użył jego stryj i ja, dla załatwienia interessów jego ojca; jak zręcznemi spobami umieliśmy po dziś dzień wierzycieli trzymać na wodzy: a ten młody zuchwalec śmiał powiedzieć mi, mnie, który od lat siedmiu poświęcałem się dla jego dobra i honoru, że się nie wdaje w interesa swojego ojca.
Miałbym prawo dopominać się o czterdzieści tysięcy franków wynagrodzenia, to jest o jeden od sta, od wszystkich długów. Ale miejmy cierpliwość; należy się dwa miliony wierzycielom. Ogłoszę jego ojca bankrutem. Wdałem się w tę sprawę, na słowo tego starego dziada, i-uczyniłem obietnice w imieniu familii. Jeżeli pan Grandet mało dba o swój honor, ja dbam o mój, i dla tego wytłómaczę położenie moje wierzycielom, a przecież tyle mam uszanowania dla panny Grandet, iż nie będę działał, dopóki się z nią nie rozmówisz....
— »Dziękuję pani, rzekła Eugenia do Pani de Grassins, nie czytając daléj: zobaczymy.
— »W téj chwili, głos twój zupełnie jest podobny do głosu nieboszczyka ojca twojego: rzekła pani des Grassins.
— »Pani! odezwała się Barbara, masz nam wypłacić 8100 franków w złocie.
— »To prawda, proszę pani ze sobą. Proboszcz i pani Grassins odeszli. Panna Grandet poszła do gabinetu ojcowskiego i tam cały dzień przepędziła. Pokazała się dopiero wieczorem, gdy zwyczajni goście już przyszli. Wiadomość o powrocie i niedorzecznéj zdradzie Karola, już sic rozpostarła po mieście. Lecz odwiedzający nie zadowolnili ciekawości swojéj. Eugenia nie okazała na twarzy żadnego śladu okrutnych wzruszeń, miotających jej sercem. Umiała przybrać śmiejącą się postać i nieszczęście swoje pokryć zasłoną grzeczności.
Około dziewiątéj skończył się wist, gracze zabierali się do wyjścia. W téj to chwili zaszło niespodziane zdarzenie, które zabrzmiało w całém mieście, ztamtąd w okręgu i doszło aż do czterech okolicznych departamentów.
— »Zostań panie prezydencie de Bonfons, rzekła Eugenia, gdy już się zabierał do wyjścia.
Na te słowa, całe zgromadzenie wzruszyło się mocno. Prezydent zbladł i musiał usiąśdź.
— »Prezydent dostał dwadzieścia dwa miliony: rzekła panna de Gribaucourt.
— »To rzecz jasna! prezydent de Bonfons żeni się z panną Grandet: zawołała panna d’Orsonval.
Każdy odezwał się ze swoim konceptem. Rozwiązywał się drammat zaczęty od lat dziesięciu. Eugenia mówiąc w obec wszystkich do prezydenta aby został, czyliż nie oznajmiała przez to, że chce go obrać za męża? W małych miasteczkach, przyzwoitość mają na tak ścisłym względzie, że przestąpienie jéj w ten sposób, równa się najuroczystszéj obietnicy.
— »Mości prezydencie: rzekła Eugenia ze wzruszeniem, gdy pozostali sami: rady wszystkich moich przyjaciół, a zwłaszcza tego który jest przewodnikiem sumienia mojego, zniewalają mię do pójścia za mąż. Wiem: co ci się podoba we mnie. Przysiąż mi, iż zostawisz mię wolną przez całe życie moje, iż będziesz tylko moim, przyjacielem i doradzcą, a oddam ci rękę moją.
— »O! mówiła daléj widząc iż zabiera się paśdź na kolana: jeszcze nie powiedziałam wszystkiego. Nie powinnam cię zwodzić panie; nie wygasłe nigdy uczucia żywię w sercu mojém. Przyjaźń będzie jedyném uczuciem, które zdołam ofiarować mężowi. Nie chcę ani go obrażać ani gwałtu zadawać własnemu sercu. Ale wprzódy musisz mi uczynić niezmierną przysługę.
— »Gotów jestem na wszystko: rzekł prezydent.
— »Oto jest dwa miljony kilkakroć sto tysięcy franków, rzekła podając mu papiery. Jedź do Paryża, nie jutro, nie téj nocy, ale natychmiast, w téj chwili. Udaj się do pana des Grassins, zaspokój wszystkich wierzycieli mego stryja, zapłać im i kapitał i procent po pięć od sta, aż do dnia dzisiejszego i weź należyte prawne pokwitowanie. Jesteś prawnikiem, na pana zdaję się w téj rzeczy. Mam pana za człowieka słusznego, zawierzę jego słowu i pod ochroną jego imienia, przebywać będę niebezpieczeństwa życia. Nie zechcesz uczynić mię nieszczęśliwą.
Prezydent, z bijącém sercem od radości i wzruszenia, padł do nóg bogatéj dziedziczki.
— »Będę twoim niewolnikiem! rzekł.
—» Gdy mieć będziesz pan pokwitowanie: rzekła, oziębłe spojrzenie rzucając na niego: oddasz je z tym listem panu Karolowi Grandet. Za powrotem pana, dotrzymam słowa.
Prezydent zrozumiał iż winien jest rękę panny Grandet przekorze miłosnéj. Dla tego też, pospieszył wykonać jéj rozkazy, żeby się nie poznali kochankowie.
Po jego odejściu, Eugenia zalała się łzami. Już się wszystko skończyło!
Prezydent zaspokoił wszystkich wierzycieli w imieniu famillii Grandet: co było najbardziéj zadziwiającém zdarzeniem dla kupiectwa paryzkiego.
Gdy już otrzymał pokwitowanie i wynadgrodził starania pana des Grassins, ofiarą piędziesięciu tysięcy franków: stosownie do życzenia Eugenii, udał się do pałacu d’Aubrion i zastał Karola w téj właśnie chwili, gdy tenże wracał do siebie przerażony oświadczeniem przyszłego teścia, iż mu nie odda córki, dopóki nie zaspokoi wszystkich wierzycieli ojca swojego.
Prezydent oddał mu najprzód list Eugenii.

Mój kuzynie!

— »Pan Prezydent de Bonfons, odda ci pokwitowanie z wszystkich długów mojego stryja. Mówiono mi o bankructwie i pomyślałam iż syn bankruta możeby nie mógł ożenić się z panną d’Aubrion. Tak jest mój kuzynie, dobrze oceniłeś mój umysł i obejście się; nie znam wielkiego świata, nie umiałabym żyć w nim i udzielić ci tych rozkoszy, których tam szukasz. Bądź szczęśliwym podług wyobrażeń towarzyskich, dla których poświęcasz naszą pierwszą miłość. Aby uzupełnić twoje szczęście, nie mogę ci nic więcéj ofiarować, jak honor twojego ojca. Zegnam cię. Zawsze mieć będziesz we mnie wierną przyjaciółkę i kuzynkę.»

»Eugenia Grandet«

Prezydent uśmiechnął się na wykrzyknienie, którego nie mógł powściągnąć ten dumny człowiek, podbierając kwity.
—» Wzajem oznajmiemy sobie nasze ożenienie się, przydał.
— »Żenisz się pan z Eugenią! cieszy mię to: odpowiedział Karol: jest to dobra dziewczyna.
—» Ależ, rzekł uderzony nagłą myślą, jest więc bogata?
— »Miała, odpowiedział prezydent z urąganiem, dwadzieścia i jeden milionów, przed czterema dniami, teraz ma dziewiętnaście.
Karol jak odurzony spojrzał na prezydenta.
— »Dziewiętnaście mili...
— »Dziewiętnaście milionów, tak jest panie. Ja i panna Grandet, miéć będziemy razem 800,000 franków dochodu.
— »Mój kochany kuzynie, rzeki Karol nadrabiając miną, będziemy mogli kierować się razem.
— »Zgoda, rzekł prezydent, oprócz tego mam oddać tę szkatułeczkę do własnych rąk pana.
I położył na stole toaletkę.
— »No! mój kochany przyjacielu: rzekła margrabina d’Aubrion wchodząc bez zwracania uwagi na pana Cruchot: nie troszcz się o to co powiedział ten biedny pan d’Aubrion. Nabitą ma głowę niepotrzebnemi rzeczami. Powtarzam ci, nic nie przeszkodzi twojemu małżeństwu.
— »Tak jest, nic: odpowiedział Karol: trzy miliony długu mojego ojca już są zapłacone.
— »Gotowizną? rzekła.
— »W całości, kapitał i procent.
— »Co za głupstwo! zawołała. Któż.
jest ten pan? szepnęła do ucha przyszłego zięcia, postrzegając pana Cruchot.
— »Mój plenipotent, odpowiedział po cichu.
— »Dumnie ukłoniła sic panu de Bonfons i wyszła.
W trzy dni po powrocie z Paryża, pan de Bonfons ogłosił swoje małżeństwo z Eugenią, a w sześć miesięcy po tém, został członkiem sądu królewskiego w Angers.
Przed wyjazdem z Saumur, Eugenia kazała stopić klejnoty, przez tak długi czas drogie dla jéj serca i z nich, jako też z ośmiu tysięcy franków, które jej był Karol odesłał, kazała zrobić kadzielnicę złotą i darowała ją parafialnemu kościołowi.


ZAKOŃCZENIE.

Pan prezydent de Bonfons (zagładził nareście swoje stare nazwisko Gruchot) nie zdołał przywieśdź do skutku dumnych marzeń swoich; umarł w osiem dni po tém, gdy został deputowanym z Saumur.
Bóg, który widzi wszystko i nigdy bez powodu nie karze, ukarał go zapewne za wyrachowanie z jakiém był ułożył intercyzę i mocą któréj małżonkowie zapisali sobie wzajemnie, na przypadek gdyby nie mieli dzieci cały swój majątek.
Eugenia obdarzona tą przenikliwością, którą przez długie rozmyślania nabywamy i nawykła do nieszczęścia, wiedziała że prezydent pragnie jéj, śmierci aby sam ogarnął ten niezmierny majątek, powiększony jeszcze dziedzictwem po notaryuszu i xiędzu Cruchot. Opatrzność pomściła się za tę obmierzłą rachubę.
Bóg rzucił więc massy złota niewolnicy swojéj, dla któréj złoto było rzeczą obojętną, która wzdychała do nieba, żyła pobożna, dobra, świętemi zajęta myślami i skrycie wspierała nieszczęśliwych.
Pani de Bonfons, owdowiała w trzydziestym siódmym roku życia, posiadając dwadzieścia pięć milionów majątku, piękna jeszcze, ale tak, jak jest piękną kobieta koło czterdziestego roku życia. Jéj twarz jest biała, spokojna, głos poważny i słodki, obejście się proste. Posiada całą szlachetność boleści, świętość osoby, któréj nie skaziło zetknięcie się ze światem, ale i sztywność staréj panny, oraz drobiazgowe zwyczaje prowincyonalnego życia. Mimo 1,100,000 fr. dochodu, żyje tak jak żyła biedna Eugenia Grandet, każe palić ogień w sali wtenczas, kiedy jéj ojciec pozwalał go zapalać i gasi go w tymże samym czasie co i dawniéj. Ubrana jest zawsze tak, jak ubierała się jej matka. Jéj dom w Saumur, ciemny, zimny i smutny, jest obrazem jéj życia. Troskliwie zgromadza swoje dochody, i możeby oskarżono ją o skąpstwo, gdyby tych zbiorów nie używała szlachetnie. Pobożne i miłosierne zakłady, szpital dla starców i szkółki chrześciańskie dla dzieci, biblioteka publiczna bogato uposażona, odpowiadają na zarzuty, uwłaczające dobroci jéj serca. Powszechnie wzbudza religijne uszanowanie. To szlachetne setce które biło tylko dla najtkliwszych uczuć, musiało więc uledz rachubom interessu! Pieniądze musiały udzielić zimnéj barwy swojéj, temu boskiemu życiu i wzbudzić w niéj nieufność dla własnych uczuć.
— „Ty sama jedna kochasz mię, mawiała do Barbary.
Ręka téj kobiety goi tajemne rany wszystkich rodzin. Wielkość jéj duszy, zagładza drobiazgowość jéj wychowania i zwyczajów. Takie jest życie téj kobiety, która nie jest z tego świata, która stworzona aby wspaniale była małżonką i matką, nie ma ani dzieci ani rodziny!
To zakończenie musi zawodzie ciekawość; tak dzieje się ze wszystkiemi prawdziwemi zakończeniami. Tragedye i drammata rzadko zdarzają się w przyrodzoném życia. Powieść ta jest niedokładną kopią kilku zapomnianych stronnic w wielkiéj xiedzę świata. Każdy powiat ma swojego Grandeta. Autor mógł przesadzić niektóre jego rysy, źle wydać swoich ziemskich aniołów. Ale nie odmówcie mu wyrozumiałości waszéj. Autor, młody jeszcze, mniema że kobieta jest najdoskonalszą ze wszystkich istot. Ostatnie dzieło rąk Stworzyciela, bardziéj niż wszelkie inne, powinna wyrażać myśl boską; jest przechodnim utworem pomiędzy mężczyzną i aniołem. Widziemy że jest tak mocną jak mężczyzna i tak delikatnie pojętną przez uczucie, jak anioł. Czyliż nie trzeba było połączyć w niéj te dwie natury, aby mogła przy sercu swojém nosić przyszłe plemię człowieka? Dziecię nie jestże dla niéj całą ludzkością?
Między kobietami, Eugenia Granlet będzie może wzorem poświęcenia się, rzuconego pośród burz tego świata, a które wśród nich ginie, jak ta szlachetna statua, uniesiona z Grecyi, która podczas przewozu wpada w morze i tam na wieki pozostaje zgubiona.

KONIEC TOMU DRUGIEGO
I OSTATNIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Franciszek Salezy Dmochowski.