Eugenia Grandet (Balzac, 1835)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Eugenia Grandet |
Data wyd. | 1835 |
Druk | Drukarnia przy ulicy Nowo-Senatorskiey Nro. 476 Lit. D |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Salezy Dmochowski |
Tytuł orygin. | Eugenia Grandet |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pod czas niebytności ojca, Eugenia była tak szczęśliwa, iż mogła otwarcie zająć się ukochanym kuzynem, i bez obawy wylać na niego skarby litości swojej. Trzy albo cztery razy, Eugenia poszła słuchać przy drzwiach, jak oddycha jej krewny, czy śpi, czyli się budzi; a gdy wstał, najtroskliwiej zajęła się śniadaniem. Znowu lekko pobiegła na stare schody i słuchała co robi Karol. Czyliż się ubiera? czy jeszcze płacze? Przyszła aż do drzwi.
— »Mój kuzynie!
— »Mów kuzynko!
— »Gdzie chcesz jeść śniadanie? tu, czy w twoim pokoju?
— »Gdzie zechcesz.
— »Jak się masz?
— »Moja kuzynko, wstydzę się tego, ale jestem głodny.
Ta rozmowa przeze-drzwi, była dla Eugenii ustępem romansu.
— »Dobrze więc, przyniesiemy ci śniadanie do twojego pokoju, aby nie sprzeciwiać się mojemu ojcu.
A potém, zeszła do kuchni, tak lekka jak ptaszek.
— »Barbaro, poprzątnij jego pokój.
Te schody, po których tak często wchodzili i schodzili, gdzie każdy odgłos słychać było, w oczach Eugenii straciły znamię starości; jaśniały, mówiły, były młode jak ona, jak jéj miłość. Nareście jéj matka, dobra i wyrozumiała matka, dopomagała dziwactwom jéj miłości, a gdy poprzątnieto pokój Karola, obie poszły do niego. Czyliż miłosierdzie chrześciańskie, nie nakazuje przynosić mu pociechy?..
Karol Grandet był więc przedmiotem najczulszych i najżyczliwszych starań. Jego rozbolałe serce, żywo czuło słodycz téj delikatnéj przyjaźni i sympatyi, którą umiały rozwinąć te dwie dusze, zawsze pod przymusem jęczące, a teraz na chwilę wolne w krainie cierpień, w téj ich zwyczajnej sferze. Upoważniona związkiem pokrewieństwa, Eugenia zaczęła układać bieliznę i rozmaite przedmioty stroju, które jéj krewny przywiózł i mogła do woli napatrzyć się tym zbytkowym fraszkom, ze złota i srebra. Wtedy Karol, ujrzał nie bez mocnego rozrzewnienia, wspaniałomyślne zajęcie stryjenki i kuzynki swojéj: tyle bowiem znał towarzystwo paryzkie, iż wiedział, że w położeniu swojém byłby tam znalazł same tylko obojętne i zimne serca. Eugenia objawiła mu się w całym blasku swojéj piękności. Od téj chwili, uwielbiał tę niewinność obyczajów, z któréj był śmiał się dnia wczorajszego. Dla tego też, kiedy Eugenia wzięła z rąk Barbary czarkę fajansową, pełną kawy ze śmietanką, aby mu ją podać z całą prostotą przywiązania i rzuciła na niego życzliwe spojrzenie, łzy stanęły mu w oczach. Pocałował jéj rękę.
— »I cóż ci jest? zapytała się.
— »Są to łzy wdzięczności: odpowiedział.
Eugenia nagle obróciła się i wzięła świecę stojącą na kominku.
— Barbaro, weź ją rzekła.
Gdy spojrzała na swego kuzyna, była jeszcze zapłoniona, ale przynajmniéj jéj oczy nie mogły kłamać i malowały nadzwyczajną radość, która napełniała jéj serce. Ale ich oczy wyrażały toż samo uczucie, jak ich dusze zlały się w myśl też samą. Przyszłość należała do nich. To słodkie wzruszenie, tém rozkoszniejsze było dla Karola pośród jego zmartwień tak ciężkich, iż się go wcale nie spodziewał.
Zapukanie do drzwi, przywołało obie kobiety na ich miejsca, i szczęściem zdołały zasiąśdź już do roboty, kiedy wszedł pan Grandet. Gdyby je spotkał w sieni, byłby nowe powziął podejrzenia. Po śniadaniu, przyszedł leśniczy któremu dotąd nie dano przyobiecanéj nagrody; przyniósł zająca, kuropatwy ubite w zwierzyńcu, węgorza i dwa szczupaki należne od młynarzy.
— »Ho! ho! biedny Cornoiller, jak się masz? czy to dobre dojedzenia?
— »Tak jest mój kochany panie, ta zwierzyna ma dopiero dwa dni.
— »Barbaro, weź, będzie to na obiad; zaprosiłem braci Cruchot. Barbara wytrzyszczyła oczy i spojrzała zdumiona.
— »Dobrze, rzekła, ale skądże wezmę słoniny i korzeni?
— »Żono, rzekł pan Grandet, daj sześć franków Barbarze i przypomnij mi abym przyniósł z piwnicy dobrego wina.
— »A więc, panie Grandet: mówił gajowy, przygotowawszy się na przemowę o swoją płacę: panie Grandet....
— »Ta, ta, ta! rzekł skąpiec, wiem co chcesz mówić; jesteś dobry człowiek; zobaczymy; nie mam teraz czasu.
»Moja ożno, daj mu pięć franków.
I wyszedł.
Biedna kobieta bardzo była szczęśliwa, że za jedenaście franków kupiła sobie pokój. Wiedziała, że Grandet cicho siedział przez kilkanaście dni, tym sposobem wyłudziwszy od niéj pieniądze.
— »Masz Cornoiller, rzekła, dając mu dziesięć franków. Kiedyś wynadgrodzimy twoje usługi.
Cornoiller nie miał co do powiedzenia i wyszedł.
— »Pani, rzekła Barbara, potrzeba mi tylko trzech franków, schowaj resztę.
— »Zrob dobrv obiad Barbaro, moj kuzyn znijdzie na dół.
Oczywiście dzieje się tu coś nadzwyczajnego, rzekła pani Grandet.
Dziś po raz trzeci od czasu jak poszłam za mąż, twój ojciec daje obiad.
Około czwartéj, w chwili, gdy Eugenia i jego matka nakryły stół na sześć osób, a stary Grandet przyniósł z piwnicy kilka butelek tego wybornego wina, które z takiém zamiłowaniem chowają mieszkańcy miast prowincyonalnych, Karol wszedł do sali. Był blady, jego gęsta, postawa, spojrzenia i dźwięk głosu, miały smutek pełen przyjemności. Nie udawał boleści, cierpiał w rzeczy samej, a posępność rozlana po jego twarzy, nadawała mu te postawę zajmującą, która tak się podoba kobietom. Eugenia pokochała go jeszcze bardziéj. Może też nieszczęście zbliżyło go do niéj. Karol nie był już tym bogatym i pięknym młodzieńcem, umieszczonym w sferze nie przystępnéj dla niéj; nie, był to krewny, pogrążony w najokropniejszéj nędzy, a nędza sprowadza równość. Kobieta, ma to wspólnego z aniołem iż cierpiące istoty do niéj należą. Karol i Eugenia zrozumieli się i rozmawiali z sobą, ale oczyma tylko; albowiem biedny podupadły elegant usiadł w kącie, milczący, spokojny i dumny, ale słodkie i pieszczotliwe spojrzenie jego kuzynki, padało na niego, zmuszało go do porzucenia smutnych myśli i do puszczania się z nią w pole nadziei i przyszłości, gdzie się z nim błąkać lubiła.
W téj chwili, miasto Saumur bardziej zajęte było tém że Grandet zaprosił na obiad braci Cruchot, aniżeli wczorajszą jego przedażą, która była występkiem zdrady przeciw wszystkim właścicielom winnic. Gdyby chytry starzec był dał obiad w téj saméj myśli, w jakiéj Alcybiades obciął ogon psu swojemu, byłby może wielkim człowiekiem, ale daleko wyższy od miasta z którego szydził sobie bez ustanku, wcale nie zważał na jego zdanie. Panowie des Grassins dowiedziawszy się o samobójstwie i bankructwie pana Grandet z Paryża, umyślili dziś wieczór odwiedzić starego skąpca, pod pozorem ubolewania nad tém nieszczęściem, a w gruncie rzeczy, aby dowiedziéć się jakie pobudki mogły go skłonić w tych okolicznościach do zaproszenia panów Cruchot.
O saméj piątéj, pan prezes de Bonfons i jego stryj notaryusz, przyszli wystrojeni od stóp do głowy. Biesiadnicy zasiedli do stołu i zaczęli zajadać. Pan Grandet był poważnym, Karol milczał, toż samo Eugenia i jéj matka, tak, iż w rzeczy saméj ten obiad był podobny do żałobnéj stypy.
Gdy wstali od stołu, Karol rzekł do stryjenki i stryja. — »Pozwólcie mi odejśdź. Musze zająć się długą i smutną korrespondencyą.
— »Dobrze mój synowcze.
Po jego odejściu, gdy już stary mógł mniemać iż go nie usłyszy Karol i musi bydź zajęty pisaniem, spojrzał na żonę.
— »Pani Grandet, rzekł, nie zrozumiesz tego o czém będziemy gadać, już jest w pół do ósméj, możesz póśdź do twojego kącika. Dobranoc córko.
Uściskał Eugenią i obie kobiety wyszły.
Wtedy zaczęła się scena, w któréj ojciec Grandet, bardziéj niżeli w jakiejkolwiek chwili życia swojego, rozwinął tę zręczność nabytą w stosunkach z ludźmi, która nieraz zjednała mu nazwisko starego psa, ze strony tych, co za bardzo doświadczyli ostrych jego zębów. Pomyślne okoliczności, gdyby go były umieściły w wyższych stanach społeczeństwa, gdyby był w zawodzie dyplomatycznym użył talentu? swojego, ani wątpić iż byłby z chwałą dla siebie użytecznym swemu krajowi. A może też, za obrębem miasta Saumur, byłby niczém. Częstokroć, umysły ludzkie, podobnież jak zwierzęta, stają się niepłodnemi, przeniesione w inny klimat.
— »Mo... mo... mo... ści pre... pre... pre... zydencie, mp... mć... wisz więc że ba... ba... ba... bankructwo.
Udawane od tak dawna jąkanie się starego, a które miano za naturalne, podobnież jak i głuchotę, na którą narzekał w czas słotny, tak było nieznośne owego wieczora dla panów Cruchot, iż słuchając go krzywili się mimo wiedzy, jak gdyby chcieli dokończyć wyrazów, w których wikłał się z własnéj woli.
Tu może wypadałoby opowiedzieć historyą jąkania i głuchoty pana Grandet.
Nikt w Anjou nie słyszał i nie mówił lepiéj od chytrego bednarza, dyalektem francuzko-anżewińskim. Niegdyś, mimo całéj jego przebiegłości, oszukał go pewien żyd, który podczas umawiania się o interess, przykładał rękę do ucha, nakształt trąbki, pod pozorem lepszego słyszenia, i tak się jąkał, iż Grandet przez ludzkość poddawał żydowi wyrazy jakich on szukał; dopełniał rozumowań tegoż żyda; mówił tak, jak powinien był mówić ten przeklęty żyd, był nareście żydem nie zaś Grandetem, a z téj dziwacznej walki wyszedł, zrobiwszy targ, jedyny wciągu całego życia, na który mógł się użalać. Lecz jeźli stracił na pieniądzach, zyskał dobrą naukę, z któréj późniéj odniósł owoce Nareście, starzec błogosławił żyda, który go nauczył jak można przyprowadzić do niecierpliwości swego przeciwnika handlowego, a zatrudniając go wyrażeniem własnéj myśli, ciągle ukrywać ją przed nim.
A żaden interes bardziéj nie potrzebował użycia głuchoty, jąkania i najniezrozumialszego gadulstwa, któremi Grandet otaczał swoje wyobrażenia. Najprzód, nie chciał brać odpowiedzialności za swoje myśli. Powtóre, chciał zostać panem swojego słowa i utaić prawdziwe zamiary.
— »Panie de Bon... Bon... Bonfons.
Drugi raz w przeciągu trzech lat, Grandet nazwał go panem de Bonfons. Prezydent mógł mniemać że go wybiera za zięcia.
— »Mó... mó... mó... wi... wi... łeś więc, że ba... ba... ba... bankructwo mo... mo... mogą w pewnych przypadkach w... s... s... trzy... mać.
— »Same trybunały handlowe. To się zdarza co dzień, rzekł pan C. de Bonfons chwytając wyobrażenie ojca Grandet, albo też rozumiejąc że je zgaduje. Posłuchaj mię.
— »Słucham; odpowiedział stary z pokorą, przybierając złośliwą minę dziecięcia.
— »Gdy człowiek znakomity i poważny, jak był naprzykład brat pana w Paryżu...
— »Mój brat? tak jest.
— »Zagrożony jest upadłością..
— »U... u... u... pa... pa... dłością?
— »Tak jest, i gdy mu zagraża bankructwo, trybunał handlowy pod którego sądem zostaje, (uważaj dobrze) ma prawo za wyrokiem nakazać likwidacyą jego domu handlowego. Likwidacya nie jest bankructwem. Czy rozumiesz? Bankrutując człowiek jest shańbionym, lecz likwidując pozostaje uczciwym.
— »To... jest wca... le co... innego, jeżeli to... to... nie... nie... ko... ko... ko... sztuje drożéj.
— »Lecz likwidacya może jeszcze nastąpić, rzekł prezydent, bez pomocy trybunału handlowego. Albowiem, rzekł prezydent zażywając tabakę; jakimże sposobem ogłasza się bankructwo?
— »Tak jest, nigdy o tém nie myślałem: odpowiedział Grandet.
— »Najprzód, mówił daléj prezydent, przez złożenie bilansu w trybunale handlowym, co uskutecznia sam negocyant, albo jego plenipotent. Powtóre, na żądanie wierzycieli. A więc, jeżeli negocyant nie składa bilansu, jeżeli żaden z wierzycieli nie ogłasza go bankrutem, cóż ztąd wynika?
— »Tak jest, cóż wynika?
Wtedy familia zmarłego, jego dzieci, albo też sam negocyant jeźli nie umarł, albo jego przyjaciele, jeźli się ukrywa, likwidują. Może chcesz likwidować interessa twojego brata, zapytał się prezydent?
— »Ach Grandet! zawołał notaryusz, to byłoby dobrze. Jest poczciwość w głębi naszych prowincyi. Gdybyś ocalił twoje nazwisko, gdyż to jest twoje nazwisko, byłbyś człowiekiem...
— »Szczytnym! rzekł prezydent, przerywając stryjowi:
— »Zapewne, odpowiedział stary; mój br... br.. brat na... na... na... zy.. wał się Grandet, jak ja... To... to... rzecz pe... pe... wna. Nie... nie mówić nie. I... i... na... na wszelkich przypadek, ta li... li... kwidacya może się przydać synowcowi mojemu...
Nie będziemy nudzić czytelników fałszem powtarzaniem nieznośnego jąkania się ojca Grandet; to tylko powiemy, iż tym sposobem wymógł na panach Cruchot, iż mu podali myśl, aby wierzycieli nieboszczyka wstrzymać od ogłoszenia upadłości; a nawet prezydent chciał pojechać do Paryża i zając się tym interessem, gdy notaryusz przerwał mu to oświadczenie, mówiąc.
— »Niechże pan Grandet wyłoży jakie ma zamiary. Idzie o ważne zlecenie. Nasz przyjaciel powinien oznaczyć je należycie.
Pukanie do bramy, oznajmiło przybycie panów des Grassins, i przerwało tę naradę. Notaryusz ucieszył się z tego. Pan Grandet już na niego patrzał z ukosa, ale roztropny notaryusz uważył najprzód, iż nie przystoi prezesowi trybunału pierwszéj instancyi, jechać do Paryża, układać się z wierzycielami i dopomagać działaniu przeciwnemu prawom ścisłej rzetelności. A przy tém Grandet nie powiedział wyraźnie, iż chce zapłacić chociażby najmniejszą cząstkę długów swojego brata. Lękał się więc, aby jego synowiec nie rozważnie nie w mieszał się w ten interes; korzystając z przybycia państwa des Grassins, wziął prezesa pod rękę i odprowadził go na bok.
— »Dosyć już okazałeś twoją gorliwość rzekł do niego. Zaślepia cię chęć pozyskania ręki Eugenii. Do licha! trzeba mieć rozum, i ostrożnie postępować. Teraz ja będę kierował łódką, ty mi tylko dopomagaj. Czyliż wypada, żebyś narażał twoją prezososką powagę, w takiem....
Nie dokończył; usłyszał bowiem co pan des Grassins mówił do starego bednarza, podając mu rękę.
— »Grandet, wiemy jak okropne nieszczęście spotkało twoją familię; upadek domu Wilhelma Grandet i śmierć twojego brata; przychodzimy wynurzyć ile nas obchodzi to zdarzenie.
— »Jedno tylko zdarzyło się nieszczęście: rzekł notaryusz, przerywając bankierowi: to jest śmierć pana Grandet junior. I ta jeszcze nie byłaby nastąpiła, gdyby był zażądał pomocy braterskiéj. Nasz stary przyjaciel dbając o honor swojego imienia, chce zlikwidować długi domu Grandet z Paryża. Mój synowiec zaś, aby go ochronić od prawniczych kłopotów, oświadczył iż gotów jest natychmiast pojechać do Paryża i ułożyć się z wierzycielami.
Wyrazy te, potwierdzone postawą bednarza, który sobie głaskał podbródek, zadziwiły panów des Grassins, którzy przez całą drogę wygadywali na łakomstwo pana Grandet i prawie oskarżali go o bratobójstwo.
wiedziałem o tém, zawołał bankier spoglądając na żonę. Cóżem ci mówił przed chwilą, pani des Grassins? Grandet jest najuczciwszym z ludzi i nie ścierpi żeby jego imie poniosło chociażby najlżejszą skazę. Pieniądze bez honoru są ciężarem. My ludzie na prowincyi dbamy o honor.
— »Dobrze, bardzo dobrze czynisz. Jestem stary żołnierz, nie umiem ukrywać myśli moich: mówię jawnie. To rzecz bardzo szczytna.
— »W... więc sz... szczytna rzecz ba... bardzo dr... ogo ko... kosztuje: odpowiedział stary, gdy bankier serdecznie ściskał go za rękę.
— »Ale z przeproszeniem pana prezesa, mój kochany Grandet, jest to interess wyłącznie handlowy i potrzebuje doświadczonego negocyanta. Czyliż nie trzeba znać się na rachunkach, zwrotach, wyrachowaniu procentów? Mam jechać do Paryża dla moich osobistych interessów, a razem mógłbym podjąć się....
— »Zo.. zo.. ba.. ba.. czemy... jak się be., dzie mo.. mo.. żna ułożyć... i... i... nie... bio... biorąc zo.. o.. bo.. bo.. wiązania... rzekł Grandet: gdyż pan prezydent żąda zwrotu kosztów podróży.
Te ostatnie sława powiedział bez zająknienia.
— »Ach! rzekła pani des Grassins: pobyt w Paryżu jest uciechą; zapłaciłabym chętnie za to, abym tam pojechać mogła.
I skinęła na męża, zachęcając go aby wydarł to polecenie swoim przeciwnikom, a potem szydercze spojrzenie rzuciła na Cruchotów, którzy miłosierną minę przybrali.
Pan Grandet schwycił bankiera za guzik od sukni i zaciągnął go do kata.
— »Więcéj mieć będę zaufania w tobie niżeli w prezydencie: rzekł, a do tego są jeszcze inne interessa. Chcę kupić papierów, procentowych za kilka tysięcy franków, ale tylko po 80 za sto. Te papiery spadają na końcu miesiąca. Znasz się na tém, nie prawdaż?
— »Tak jest. Obciąłbyś wice kupić za kilkanaście tysięcy?
— »Nie wielkie rzeczy, na początek. Cicho. Chce aby nikt o tém nie wiedział. Zawrzyj kupno podług kursu jaki będzie przy końcu miesiąca, ale nic o tém niemów Cruchotom. Gniewaliby się może. Ponieważ jedziesz do Paryża, zobaczymy zarazem jak tam rzeczy stoją z moim biednym synowcem.
— »Zgoda; przyjadę jutro pocztą, rzekł głośno pan des Grassins i przyjdę po ostateczne instrukcye... O któréj godzinie?
— »O piątej przed obiadem, odpowiedział Grandet, zacierając ręce. Oba stronnictwa jeszcze przez czas niejaki pozostały na placu bitwy. Pan des Grąssins, rzekł po chwili, trącając w ramię pana Grandet:
— »Bodajto mieć dobrych krewnych, jakim ty jesteś!
— »Tak jest, tak; lubo tego nie widać, jestem dobrym krewnym, kochałem brata i dowiodę tego, jeźli to nie będzie...
— »Pożegnamy się, rzekł bankier, i szczęściem przerwał mu wprzódy nim dokończył mówienia. Ponieważ przyśpieszam mój wyjazd, uporządkować muszę niektóre interessa.
— »Dobrze, dobrze. I ja także z powodu tego o czém wiesz, zamknę się w sali narad, jak to powiada prezes Cruchot.
— »Do licha! już nie jestem panem de Bonfons, smutnie pomyślał prezes, a twarz jego przybrała wyraz melancholii sądowniczéj, jaką miewają sędziowie znudzeni rozprawami patronów.
Naczelnicy dwóch współzawodniczych rodzin odeszli razem. Ani jeden ani drugi, już nie myślał o zdradzie któréj dopuścił się Grandet, w zględem właścicieli winnic i wyrozumiewali się wzajem, lecz nadaremnie, aby poznać jakie są istotne zamiary starego.
— »Czy pójdziesz pan z nami razem do pani d’Orsonval? rzekł Grassins do notaaryusza.
— »Pójdziemy późniéj, odpowiedział prezes.
— »A więc do zobaczenia panowie, rzekła pani des Grassins.
— »I cóż mój stryju! zawołał prezes gdy już się oddalili przeciwnicy, zacząłem bydź prezydentem de Bonfons, a na końcu byłem po prostu Cruchol.
— »Uważałem, iż ci to było przykro, ale wiatr, pomyślny sprzyjał Grassinom.
Jesteś głupi z całym twoim rozumem; niechaj zawierzają zobaczony pana Grandet, a ty siedź sobie cicho. Mimo tego, Eugenia będzie twoją.
Za chwilę już trzy domy wiedziały o wspaniałomyślném postanowieniu pana Grandet; W całém mieście była mowa o jego braterskiém poświeceniu się. Każdy przebaczył mu przedaż wina uskutecznioną wbrew umowie zaprzysiężonéj między właścicielami, uwielbiał jego honor, jego wspaniałomyślność, tém bardziéj, iż rozumiano, że się na nią nie zdobędzie nigdy. Jest to cechą charakteru francuzów, iż się nagle unoszą, gniewem lub uwielbieniem, bez najmniejszéj rozwagi.
Ojciec Grandet zamknął bramę i zawołał Barbary.
— »Nie wypuszczaj psa i nie śpij; będziemy razem pracowali. O jedenastéj przyjedzie tu Cornoilles z wózkiem z Froidfonds. Słuchaj, jak przyjedzie, niechaj nie puka, wprowadź go natychmiast. Przepisy policyi zabraniają hałasu w nocy. Oprócz tego, niechaj obcy ludzie nie wiedzą że wyruszę w drogę.
To rzekłszy, Grandet poszedł do swego laboratoryum, a Barbara słyszała iż cóś poruszał, podnosił, chodził, ale ostrożnie. Nie chciał obudzić ani żony, ani córki, a zwłaszcza zwracać uwagi synowca, którego przeklinał, postrzegając światło w jego pokoju.
Pośród, nocy, Eugenia zajęta swoim krewnym, nie spała jeszcze, i zdawało jéj się, że usłyszała narzekanie umierającego. Któż mógł bydź tym umierającym, jeźli nie Karol? Gdy go opuściła, był tak blady, tak smutny. Może się zabił!... Nagle zarzuciła na siebie szlafrok i chciała wyjśdź. Mocne światło w sieni wzbudziło w niéj obawę czy się nie pali; ale uspokoiła się, słysząc stąpanie Barbary i rżenie koni.
— »Czyliżby mój ojciec wywiózł mego kuzyna? rzekła do siebie ostrożnie, odchylając drzwi wychodzące na korytarz.
W tém, jéj spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem ojca. Chociaż było obojętne i spokojne, dreszcz ją przejął. Grandet i Barbara, nieśli na grubym drągu baryłkę, podobną do tych, które ojciec Grandet robił dla zabawki w swoim warsztacie.
— »Matko Boska! jakże to jest ciężkie! rzekła Barbara po cichu.
— »Co za szkoda że to są tylko miedziane grosze, odpowiedział stary.
Strzeż się abyś nie trąciła o lichtarz.
Scenę tę oświecała jedna tylko świeca, stojąca między dwoma prętami poręczy.
— »Cornoilles, rzekł pan Grandet do leśniczego, czy wziąłeś pistolety?
— »Nie panie. A to po co? czegóż się pan boi o swoje miedziane grosze?
— »O nie! odpowiedział ojciec Grandet.
— »Oprócz tego, pojedziemy prędko. Dzierżawcy wybrali dla pana jak najlepsze konie.
— »To dobrze, to dobrze. Nie powiedziałeś im dokąd pojadę?
— »Nie wiedziałem o tém.
— »Dobrze, dobrze; a powóz czy jest mocny?
— »O! mój panie, uniósłby trzy razy tyle. I cóż takiego cięży w tych baryłkach?
— »Trzymaj, rzekła Barbara, waży przeszło dwieście funtów.
— »Bądź cicho, Barbaro! Powiesz mojéj żonie żem pojechał na wieś.
Wrócę na obiad. Jedź żwawo Cornoilles, musimy stanąć w Angers przed dziewiątą.
Powóz wyruszył. Barbara zaryglowała bramę i położyła się z siniakiem na ramieniu, a nikt w mieście nie domyślał się ani wyjazdu pana Grandet ani jego przyczyny. Ostrożność starego, dochodziła do najwyższego stopnia. Nigdy nie widziano ani szeląga w tym domu pełnym złota. Dowiedziawszy się rano, z gadania w porcie, że złoto podskoczyło w górę, z powodu uzbrajania wielu okrętów w Nantes i że spekulanci przyjechali po nie do Angers, bednarz pożyczył koni od swoich dzierżawców, przedał złoto i dostał jego wartość w assygnacyi na bank paryzki.
»Mój ojciec wyjeżdża, rzekła Eugenia, usłyszawszy jego rozporządzenia.
Na powrót wszystko ucichło w domu, a daleki turkot powozu już się nie rozlegał w uśpioném mieście. Wtenczas Eugenia usłyszała w swojém sercu, wprzódy jeszcze nim doszedł do jéj ucha, jęk, który przedarł się przez mury i pochodził z pokoju Karola. Promień światła przedzierał się przez szparę i horyzontalnie przecinał poręcze starych schodów.
— »Cierpi, rzekła wstępując o dwa schody.
Drugi jęk sprowadził ją aż na drugie piętro. Drzwi były tylko przymknięte, popchnęła je. Karol spał z głową zwieszoną za poręcz starego krzesła, jego ręka upuściła pióro i prawie dotykała się ziemi. Przerywany oddech młodzieńca przestraszył Eugenią. Weszła śpiesznie.
Musiał bardzo utrudzić się: rzekła do siebie, spoglądając na dziesiątek zapieczętowanych listów, których podpisy przeczytała. Do pana Roberta siodlarza, Do pana Bittsson krawca.
»Zapewne tak urządził wszystkie interessa swoje, i z wkrótce będzie mógł opuścić Francyą, pomyślała.
Potem wzrok jéj padł na dwa niezapieczętowane listy. Początek jednego »Moja droga Anusiu« nabawił ją zawrotu głowy. Jej serce gwałtownie bić zaczęło, nogi obsuwały się na podłogę.
»Jego droga Anusia! kocha, jest kochany! Już nie mam nadziei! Cóż do niéj pisze?
Ta myśl przeniknęła jej umysł i serce. Wyrazy te, moja droga Anusiu, czytała wszędzie, nawet na podłodze, ognistemi literami napisane.
»Już mam wyrzec się jego miłości! Nie, nie będę czytać tego listu. Powinnam odejśdź. A gdybym go przeczytała?..
Spojrzała na Karola, lekko wzięła go za głowę, oparła ją na poręczy krzesła, a Karol nie przebudził się, podobnież jak dziecię, które nawet przez sen zna jeszcze matkę i bez obudzenia się przyjmuje jéj starania. Podniosła wiszącą jego rękę i jak matka lekko pocałowała go we włosy.
»Droga Anusiu?« szatan powtarzał jéj te dwa wyrazy.
— »Wiem, iż to jest źle, ale przeczytam list jego, rzekła.
Powstała na nią jéj szlachetna poczciwość. Eugenia odwróciła głowę.
Pierwszy raz w życiu, złe i dobre walczyło w jej sercu. Aż dotąd nie popełniła żadnego czynu, któregoby rumienić się mogła. Namiętność i ciekawość wzięła górę. Za każdym wyrazem jéj serce rozżalało się co raz bardziej, a zapał ożywiający ją pod czas tego czytania, uczynił tém drażliwszemi pierwsze rozkosze miłości.
»Moja droga Anusiu! nic nas rozłączyć nie mogło, chyba tylko nieszczęście które mię obarcza, a którego żadna roztropność ludzka przewidziéć nie zdołała. Mój ojciec zabił się. Straciłem cały majątek. Zostałem sierotą, w tych latach, kiedy jeszcze z powodu wychowania mojego, mogę uchodzić za dziecię; a przecież powinienem jak mężczyzna podźwignąć się z przepaści w którą wpadłem. Tę cześć nocy obróciłem na obrachowanie się. Jeżeli chce opuścić Francyą jako człowiek uczciwy, o czém nie ma wątpliwości, nie zostanie mi ani sto franków, dla próbowania szczęścia w Indyach albo w Ameryce. Tak jest, biedna Anno, pójdę szukać majątku w krajach najbardziéj zabójczych. Pod takiém niebem nie zawodnie i prędko zrobić go można, jak mi powiadano. Nie mogę zostać w Paryżu. Ani moja dusza, ani moje oblicze nie zdołają znosić poniżenia, oziębłości i wzgardy, czekającej synu bankruta. O Boże! dłużnym bydź trzy miliony!... Pierwszego tygodnia zginąłbym w pojedynku. Dlatego, nie powrócę do Paryża. Twoja nawet miłość, najczulsza i najbardziej poświęcająca się, jaka kiedykolwiek uszlachetniała serce człowieka, przyciągnąć mię tam nie zdoła. Niestety! moja ulubiona, nie mam tyle pieniędzy abym pojechał tam gdzie ty jesteś, dał i otrzymał ostatnie pocałowanie, pocałowanie, z któregobym wyczerpał siłę potrzebną do spełnienia mego zamiaru.
— »Biedny Karolu! rzekła Eugenia obcierając oczy. Dobrze zrobiłam, żem przeczytała ten list. Mam złoto, dam je.
Czytała daléj.
»Nie myślałem jeszcze o nieszczęściach nędzy. Jeżeli zbiorę sto luidorów na opłacenie przeprawy na okręcie, nie będę miał ani grosza na kupienie ładunku towarów. Ale nie, nie będę miał ani stu luidorów, ani nawet jednego. Zobaczę ile mi pozostanie, dopiero po opłaceniu moich długów w Paryżu. Jeżeli nic mieć nie będę, pójdę spokojnie do Nantes, wsiądę na okręt jako prosty majtek i zacznę tak, jak zaczęli ci ludzie z silnym charakterem, którzy nie mieli ani szeląga, a bogaci wrócili z Jndyów. Od rana obojętnie wpatruję się w przyszłość moją. Jest okropniejsza dla mnie niżeli dla kogokolwiek bądź, dla mnie, którego matka pieściła, którego kochał najlepszy z ojców i który wstępując w świat, poznałem ciebie i miłość twoją Anno! Zrywałem same kwiaty życia. Szczęście to nie mogło trwać długo. A jednakże droga Anusiu, więcéj mam odwagi, niżeli można było spodziewać się po młodym człowieku nie dbającym o nic, nawykłym do pieszczot najpiękniejszéj z kobiet, któremu wszystko uśmiechało się w życiu, którego wszystkim życzeniom ojciec czynił zadosyć... Ach i mój ojciec, Anusiu, już nie żyje!
»Otóż zastanowiłem si ęnad mojém położeniem i nad twojém także. Bardzo zestarzałem się w ciągu tych dwudziestu i czterech godzin. Droga Anno! gdybyś dla zatrzymania mię przy sobie w Paryżu, poświęciła wszystkie uciechy zbytku, twoje ubranie, twoją lożę w teatrze, twą świetność, jeszczebyśmy nie dosięgli kwoty potrzebnéj na wydatki mojego płochego życia; a przy tém, nie mógłbym przyjąć takiéj ofiary. Rozstaniemy sic więc na zawsze.
— »Rozstaje się z nią. O Boże! co za szczęście.
Podskoczyła z radości. Karol poruszył się, dreszcz ją przeniknął; ale szczęściem dla niéj, nie obudził się. Czytała daléj.
»Kiedyż powrócę? nie wiem. W klimacie Indyów, prędko starzeje się Europejczyk, a zwłaszcza ten, kto jest zajęty pracą. Za lat dziesięć, twoja córka dojdzie do lat osiemnastu, będzie twoją towarzyszką. Wtedy świat dla ciebie będzie bardzo okrutny, a twoja córka jeszcze bardziéj. Zachowaj w głębi duszy, tak jak ja zachowam, wspomnienie tych czterech lat szczęścia i, jeźli zdołasz, bądź wierną biednemu przyjacielowi twojemu. Jednakże nie mogę tego wymagać, gdyż, moja droga Anusiu, muszę stosować się do mojego położenia i po kupiecku obrachować życie. Muszę więc pomyśléć o małżeństwie, które staje się jednym z warunków nowego bytu mojego, i wyznam ci, iż znalazłem tu w Saumur u mojego stryja, kuzynkę, której obejście się, postać, umysł i serce, podobałyby się tobie, a która prócz tego, zdaje się,..»
List przerywał się na tych słowach:
— »Musiał bydź znużony bardzo kiedy nie dokończył pisania, rzekła Eugenia.
Usprawiedliwiała Karola. Niewinna dziewczyna nie postrzegła oziębłości, którą ten list był nacechowany. Dla młodych dziewcząt, religijnie wychowanych, nie znających świata i czystych, wszystko jest miłością, skoro tylko wstąpią w czarowną krainę miłości. Postępują tam, otoczone boskiém światłem wychodzącém z ich duszy i spadającém na kochanka. Ubarwiają go kolorami ich własnego uczucia, użyczają mu swoich pięknych myśli. Błędy kobiety, prawie, zawsze pochodzą z jéj wiary w dobre, albo z jéj zaufania w prawdę. Te wyrazy, moja kochana Anusiu, moja ulubiona brzmiały w sercu Eugenii jak najpiękniejsza mowa miłości, pieściły jéj duszę tak, jak w dzieciństwie dźwięk organów w kościele głaskał jéj ucho. Oprócz tego, łzy które Karol wylewał za ojcem, świadczyły, iż posiada wszystkie najszlachetniejsze uczucia, uwodzące młodą dziewczynę.
Czyliż mogła wiedzieć, że jeźli Karól tak bardzo kochał ojca i szczerze go opłakiwał, czułość ta nie tyle była skutkiem dobroci jego serca, ile dobroci ojcowskiéj? Państwo Grandet zadosyć czyniąc wszystkim żądaniom ich syna, otaczając go wszystkiemi uciechami zbytku, nie dozwolili mu czynić téj okropnéj rachuby, któréj w Paryżu dopuszcza się większa część dzieci, kiedy wobec uciech życia stolicy, tworzą plany, spóźnione i odwlekane długiem życiem ich rodziców. Rozrzutność ojca zaszczepiła w sercu Karola, miłość prawdziwą i bez wstecznéj myśli.
A przecież Karol był dziecięciem Paryża; obyczaje paryzkie i sama nawet Anusia, nazwyczaiły go poddawać wszystko pod rachubę; był już starcem pod postacią młodzieńca. Odebrał straszliwe wychowanie w tym świecie towarzyskim, gdzie w ciągu jednego wieczora dopuszczają się myślą i mową więcéj zbrodni, niżeli sprawiedliwość ukarać ich może w sądach przysięgłych; gdzie dowcip zabija największe myśli, gdzie ten tylko uchodzi za człowieka z mocnym umysłem, kto widzi trafnie. Widzieć zaś trafnie, jest to nie wierzyć ani uczuciom, ani ludziom, ani wypadkom. W Paryżu, aby trafnie widziéć, trzeba co dzień zważyć sakiewkę przyjaciela, wynieść się nad wszystko co się wydarzyć może, nic nie uwielbiać, ani dzieł sztuki, ani szlachetnych czynów i za sprężynę każdéj rzeczy naznaczać osobisty interess. Po tysiącu szaleństwach, wielka dama, piękna Anusia, zmuszała Karola do poważnych myśli. Mówiła mu o jego przyszłém położeniu, bawiąc się puklami jego włosów. Czyniła go zniewieściałym i materyalistą.
Karol był nazbyt modnym młodzieńcem, rodzice jego czynili go nazbyt ciągle szczęśliwym, świat nazbyt mu pochlebiał, aby mocne i wielkie uczucia mogły utrzymać się w jego sercu. Ale miał dopiero lat dwadzieścia jeden. W tym wieku, zdaje się, że świeżość życia jest nieodłączną od niewinności duszy. Głos, spojrzenie, postać, zdają się zgadzać z uczuciami. Dla tego, najsurowszy sędzia, najbardziéj niedowierzający adwokat, lichwiarz najbardziéj nieużyty, nie śmieją dorozumiewać się starości serca i zepsutego wyrachowania, gdy widzą czyste i młodzieńcze oko i czoło bez zmarszczków. Karolowi nie zdarzyło się jeszcze zastosować w praktyce, zasad moralności paryzkiéj, i aż do tego dnia, piękny był niedoświadczeniem swojém. Lecz mimo jego wiedzy, samolubstwo zakorzeniło się w jego sercu, i wkrótce miało rozwinąć się, skoro tylko z bezczynnego widza stanie się aktorem, w drammacie rzeczywistego życia.
Prawie wszystkie młode dziewczyny, ufają tym powierzchownym oznakom; ale gdyby nawet Eugenia była tak roztropną i postrzegającą, jak bywają niektóre dziewczyny na prowincyi, czylizby mogła nie dowierzać krewnemu swojemu, kiedy jego czyny, obejście się i wyrazy, zgadzały się jeszcze z natchnieniami serca? Traf nieszczęsny dla niéj, zrządził, iż przyjęła ostatnie wynurzenia prawdziwéj czułości, jakie były jeszcze w tém młodém sercu, i usłyszała, że tak powiem, ostatnie jego westchnienia.
Położyła więc ten list, tak pełen miłości, podług jej zdania, i wpatrywała się w uśpionego kuzyna. Świeże złudzenia życia, jeszcze malowały się na jego twarzy. Przysięgła najprzód iż go zawsze kochać będzie. Spojrzała potém na inny list, nieprzywięzując wielkiej wagi do tego postępku, a jeźli zaczęła czytać, to jedynie dla powzięcia nowych dowodów o szlachetnych przymiotach, które, tak, jak wszystkie kobiety czynią, przyznawała swemu kochankowi.
»Mój kochany Alfonsie, w chwili kiedy ten list przeczytasz, już nie będę miał przyjaciół; ale wyznaje iż, wątpiąc o ludziach światowych, nawykłych do szafowania tém słowem, nie wątpiłem o twojéj przyjaźnie. Polecam ci więc, abyś urządził moje interessa i rachuje na ciebie, iż potrafisz należycie spieniężyć to wszystko co posiadam. Teraz musisz znać położenie moje. Nie mam nic, i chcę popłynąć do Jndyów. Pisałem do wszystkich moich dłużników, załączam ich listę tak dokładną, jak może bydż, ułożona z pamięci. Moja biblioteka, meble, powozy, konie, wystarczą jak mniemam, na ich opłacenie. Zostawiam tylko sobie fraszki nie mające wartości, które mi posłużą do zrobienia ładunku. Mój kochany Alfonsie, przyślę ci formalną plenipotencyą do téj sprzedaży, na przypadek sporu. Odeślesz mi wszystko broń moją. Zachowasz dla siebie Brytona. Niktby nie chciał zapłacić tyle, ile jest warto nieoszacowane to zwierzę, wolę ci ofiarować go, zamiast pierścienia, któren, wykonawcy testamentu zapisuje umierający. Robert zrobił dla mnie bardzo piękny koczyk podróżny, ale go jeszcze nie dostawił; wyjednaj na nim, aby go zatrzymał bez wynagrodzenia. Jeżeli tego nie zechce uczynić, unikaj wszystkiego coby mogło przynieść uszczerbek rzetelności mojéj. Winienem sześć luidorów anglikowi, za przegraną w wista, nie omieszkaj....
Nie doczytała do końca.
— »Kochany kuzyn! rzekła Eugenia, kładąc list i drobniutkim krokiem uciekając do swojego pokoju.
Tam, z mocném uczuciem roskoszy, wysunęła szufladę staréj dębowéj komody. Wyjęła dużą sakiewkę z czerwonego axamitu, ze złotem i frendzlami już wypłowiałą i zaczernioną. Potém, dumnie zważyła ją w ręku i zaczęła przeliczać swój zbiorek.
Oddzieliła najprzód dwadzieścia sztuk portugalskich złotych pieniędzy, bitych za króla Jana V. w 1725 wartujących po 16S franków i 64 centymów, ale zapłaconoby za nie po 180 franków, dla tego, iż tak były rzadkie i piękne. Świeciły się jak słońce.
ITEM, pięć genninów czyli sztuk sto-liwrowych z Genui, także bardzo rzadkich i wartujących po 87 fr. w kursie, a po sto franków dla amatorów złota.
Dostała je po dziadku macierzystym.
ITEM, trzy kwadruplony złote hiszpańskie, Filipa piątego, bite w 1729, podarunek ciotki, która za każdym razem powtarzała: »Chowaj je moja kochanko, warte są po 98 liwrów. Będą one kwiatem twojego skarbu.
ITEM, to co jéj ojciec cenił najbardziéj, sto dukatów holenderskich bitych w 1756 z najczystszego złota i wartujących po 12ście franków.
ITEM, wielka osobliwość, gatunek medalów bardzo drogich dla skąpców, trzy rupie ze znakiem wagi, i trzy rupie ze znakiem dziewicy, z czystego złota; moneta wielkiego Mogoła, z których każda warta była 37 franków podług wagi, ale przynajmniéj po piędziesiąt franków dla znawców.
ITEM, napoleon piędziesięcio frankowy, podarunek dnia onegdajszego.
Skarb ten, zawierał sztuki nowe, niezużyte, prawdziwe pamiątki o które ojciec Grandet zapytywał się nie raz i oglądał je, pokazując Eugenii ich wartość i zalety, jako to: piękność obrączki, czystość wybicia, wydatność liter. Ale ona nie pomyślała ani na te osobliwości, ani na manią swojego ojca, ani na jakie niebezpieczeństwo naraża się, wydając skarb tak drogi dla jej ojca; myślała tylko o swoim kuzynie i zrozumiała nareście po kilku zmyłkach w rachubie, iż posiada około 5800 franków w złocie, za które można wziąźć blisko dwa tysiące talarów.
Na widok tych bogactw, zaczęła klaskać w ręce, jak dziecię, wydające nadmiar swojéj radości w skokach i wołaniu. Tak więc, ojciec i córka przeliczyli swoje majątki: on aby przedać złoto, Eugenia aby je rzucić w ocean przywiązania.
Włożyła pieniądze w sakiewkę, wzięła ją i bez wahania poszła do pokoju Karola. Tajemna nędza jej kuzyna, wygładziła z jéj pamięci wzgląd na przyzwoitość, a przy tém była silna swojém sumieniem, poświeceniem się i szczęściem.
W chwili gdy stanęła w progu, trzymając świecę w jednej ręce, sakiewkę w drugiéj, Karol obudził się, ujrzał swoją kuzynkę i osłupiał z podziwienia. Eugenia zbliżyła się, postawiła świeco na stole, i ze wzruszeniem rzekła.
Mój kuzynie! proszę cię abyś mi przebaczył ciężki błąd, który popełniłam względem ciebie; ale Bóg przebaczy mi ten grzech, jeżeli go zechcesz zatrzeć.
— »Cóż takiego? rzekł Karol przecierając sobie oczy.
— Czytałam te dwa listy.
Karol zarumienił się.
Jak się to stało, mówiła daléj, dla czego tu weszłam? Prawdziwie już sama nie wiem. Ale nie żałuję zbyt mocno, żem przeczytała listy, z nich bowiem poznałam twoje serce, twoją duszę, i...
— »I cóż? zapylał się Karol.
— »I twoje zamiary, potrzebujesz summy....
— »Kochana kuzynko.
— »Cyt! cyt! nie tak głośno, nie budźmy nikogo. Oto jest, rzekła otwierając sakiewkę, oszczędność biednej dziewczyny, która niczego nie potrzebuje. Przyjmij ją Karolu. Dziś rano nie wiedziałam co to są pieniądze; nauczyłeś mię tego: są środkiem osiągnięcia naszego celu, niczem więcej. Kuzyn, jest prawie bratem i możesz pożyczyć od twojej siostry.
Milczał, Eugenia nie przewidziała że jej odmówi.
— »I cóż? rzekła.
Spuścił głowę.
— »Czy odmówisz? zapytała się Eugenia; bicie jej serca słychać było pośród głębokiego milczenia.
Poniżyło ją wahanie Karola. Jego nędza tym żywiéj przedstawiła się jéj umysłowi; przyklękła.
— »Nie wstanę, dopóki nie przyjmiesz tego złota, rzekła: ale przez litość! Karolu, odpowiedz mi! Niech ze wiem czyli unię poważasz, czy jesteś wspaniałomyślnym, czyli...
Słysząc krzyk szlachetnéj rozpaczy, Karol uronił łzę na rękę Eugenii, a ona czując tę łzę jeszcze nieostygłą, wysypała pieniądze na stół.
— »A cóż! jakże? rzekła płacząc z radości. Nie lękaj się mój kuzynie, będziesz bogatym. To złoto przyniesie ci szczęście. Oprócz tego, będziemy w spółce; przystanę na wszystkie warunki jakie naznaczysz, ale nie możesz przywiązywać tyle ceny do tego daru.
Karol mógł nareście wyrazić swoje uczucia.
— »Tak jest Eugenio! miałbym duszę bardzo nikczemną, gdybym nie przyjął. Jednakże nic za nic, zaufanie za zaufanie.
— »Czegóź żądasz! rzekła przestraszona.
— »Posłuchaj mię droga kuzynko, mam...
I przerwał sobie, aby wskazać na szkatułkę w futerale skórzanym.
— »Tam widzisz, jest rzecz tak szacowna dla mnie jak życie. Toaletka ta jest podarunkiem mojej matki. Od rana myślałem, że gdyby mogła powstać z grobu, sama przedałaby to złoto, ktorém nasadzony jest ten sprzęt zbytkowy; lecz ja to czyniąc, dopuściłbym się świętokradztwa.
Eugenia kowulsyjnie ścisnęła rękę swojego kuzyna, słysząc te słowa.
— »Nie: rzekł po chwili milczenia, podczas której spojrzeli na siebie łzawemi oczyma: nie chcę ani jéj niszczyć, ani narażać na stratę w moich podróżach. Tobie powierzam ją droga Eugenio. Nigdy jeszcze przyjaciel nie powierzył przyjacielowi, świętszego składu. Sama to przyznasz.
Wziął pudełko, wydobył z pokrycia otworzył i z zadziwieniem Eugenii, pokazał toaletkę, któréj robota przewyższała jeszcze wartość kruszczu.
To co uwielbiasz, jest niczém, rzekł dotykając się sprężyny utrzymującéj dno podwójne. Patrz, to jest dla mnie droższe nad wszystkie skarby świata.
Wyjął dwie miniatury, dwa arcydzieła pani de Mirbel, bogato oprawne w perły.
— »Ach! piękna osoba, czy to nie jest dama do której pisałeś?..
— »Nie, rzekł z uśmiechem. Jest to moja matka; a to jest mój ojciec.
Eugenio powinienem błagać cię na kolanach o dochowanie tego skarbu.
To złoto wynadgrodziłoby twoją stratę, gdybym zginął tracąc twój mająteczek; tobie tylko saméj zostawiam te dwa portrety, godną jesteś abyś je zachowała. Ale zniszcz je wtedy, niechaj nie wpadną w obce ręce.
Eugenia milczała.
— »No cóż, uczynisz to?
Słysząc to zapytanie, rzuciła na Karola to pierwsze spojrzenie miłości, jedno z tych spojrzeń, w którem prawie tyle jest zalotności ile uczucia. Pocałował ją w rękę.
— »Aniele czystości! nie prawdaż? pieniądz niczém będzie pomiędzy nami. Uczucie które mu nadaje jakążkolwiek wartość, jest wszystkiém dla nas.
— »Podobny jesteś do matki. Czy miała głos tak miły jak twój?
— »O! daleko milszy.
— »Tak jest, dla ciebie: rzekła spuszczając oczy. No Karolu, pójdź na spoczynek; chcę tego; jesteś znużony. Do jutra.
Lekko usunęła rękę swoją z rąk Karola, który ją odprowadził na schody.
Gdy już oboje byli przededrzwiami:
— »Ach! dla czegóż straciłem majątek? rzekł.
— »Ale mój ojciec jest bogatym, jak mniemam, odpowiedziała.
— »Biedne dziecię! rzekł Karol stawiając jedną nogę w pokoju Eugenii i opierając się plecami o ścianę: mój ojciec byłby go prosił o pomoc i nie zostawałybyście w takim niedostatku; żyłby inaczéj.
— »Ale ma Froidfond.
— »Ileż wart jest Froidfond?
— »Nie wiem; ale ma Noyers.
— »Lichy zapewne folwarczek!
— »Ma łąki i winnice.
— »Nędzota! rzekł Karol pogardliwym tonem. Gdyby twój ojciec miał przynajmniéj dwadzieścia cztery tysiące liwrów dochodu, czyliżby mieszkał w tej zimnej i pustéj izbie? przydał, wchodząc daléj.
— »Tu więc będą moje skarby: rzekł, wskazując na starą komodę, dla pokrycia swojéj myśli.
— »Idź spać: rzekła, nie dozwalając mu wnijśdź daléj. I pożegnali się wzajemnym uśmiechem. Odtąd, kilka kwiatów rozpogodziło żałobę Karola.
Nazajutrz rano przed śniadaniem, pani Grandet zastała swoją córkę przechadzającą się razem z Karolem. Młody człowiek był jeszcze smutnym, jak musi bydź smutnym nieszczęśliwy, co zmierzywszy głębię przepaści w którą spadł, uczuł cały ciężar przyszłości swojéj.
— »Mój ojciec wróci dopiero na obiad: rzekła Eugenia, widząc niespokojność matki, i wówczas pani Grandet wytłomaczyła sobie przechadzkę córki.
Łatwo było poznać w obejściu i w twarzy Eugenii, w osobliwszéj słodyczy jéj głosu, zgodność myśli miedzy nią i Karolem. Ich dusze poślubiły się wprzudy jeszcze, nim doznały mocy uczuć, która je połączała z sobą. Karol pozostał w sali; szanowano jego smutek. Pani Grandet i Eugenia musiały chodzić, wracać, odpowiadać na nieskończone zapytywania rzemieślników i ludzi wiejskich. Barbara odbierała przynoszowe daniny. Czekała zawsze rozkazów pana swojego, aby wiedziéć co ma bydź sprzedane, co zaś użyte na potrzebo domową. Stary miał ten zwyczaj, podobnie jak wielu ze szlachty wiejskiéj, iż jadał zepsute owoce i pijał najgorsze wino.
Około piątéj wieczorem, pan Grandet powrócił z Angers, zarobiwszy dwadzieścia kilka tysięcy franków na złocie, i mając w pugilaresie przekazy na bank i bony królewskie, które przynosić mu będą procent, dopóki nie przyjdzie termin wypłaty za procentowe papiery. Zostawił gajowego w Angers, aby wypoczął koniom na pół schwaconym i wrócił z niemi powoli.
— »Powracam z Angers, rzekł do żony. Jeść mi się chce.
Barbara zawołała z kuchni:
— »Czy pan nic nie jadłeś od rana?
— »Nic, odpowiedział stary.
Barbara przyniosła talerz. Pan de Grassins przyszedł po rozporządzenia swego klienta, w chwili gdy wszyscy siedzieli przy stole. Grandet nie spojrzał nawet na swego synowca.
— »Jedz spokojnie Grandet, rzekł bankier. Pogadamy. Czy wiesz jak stoi złoto w Angęrs, gdzie go zażądano do Nantes? Posyłam je.
— »Nie posyłaj, odpowiedział bednarz; już go tam jest dosyć. Jako dobry przyjaciel ochronić cię od straty.
— »Ale złoto stoi trzynaście franków i pół za dukat holenderski?
— »Powiedz racéj stało.
— »A skądże się tam wzięło u czarta?
— »Ja byłem téj nocy w Angers, odpowiedział Grandet po cichu.
Bankier zadrżał z podziwienia.
Potém rozmawiali po cichu i oba kilkakrotnie spojrzeli na Karola. Po tém, zapewne w téj chwili, gdy bednarz powiedział aby mu kupił cztery miliony procentowych papierów, pan des Grassins znowu okazał podziwienie.
— »Panie Grandet, rzekł do Karola, wyjeżdżam do Paryża; jeźli masz jakie polecenia...
— »Żadnego, panie. Bardzo dziękuję, odpowiedział Karol.
— »Podziękuj lepiéj, mój synowcze. Pan wyjeżdża dla ułożenia interessów domu Wilhelma Grandet.
— »Czyliż byłaby jaka nadzieja? zapylał się Karol.
— »Ale! zawołał bednarz z udaną dumą, nie jestżeś moim synowcem? Twój honor jest naszym. Czyliż się nie nazywasz Grandet?
Karol wstał, uściskał starego Grandet, zbladł i wyszedł.
Eugenia z uwielbieniem spoglądała na ojca.
— »No! żegnam cię mój dobry przyjacielu; skrępuj mi dobrze tych ludzi.
Dwaj dyplomaci ścisnęli się za ręce; bednarz odprowadził bankiera aż do bramy; zamknąwszy ją, powrócił i rzekł do Barbary: »Daj mi kieliszek wódeczki.
Zbytnie wzruszenie nie dała mu na miejscu pozostać; wstał, spojrzał na portret pana de la Bretelliere i zaczął śpiewać.
Barbara, pani Grandet i Eugenia, milcząc spojrzeli po sobie. Radość starca przestraszała ich zawsze, kiedy do najwyższego stopnia dochodziła.
Wieczór wkrótce się skończył, ojciec Grandet chciał wcześniej pójśdź na spoczynek: a gdy on się położy, cały dom spać powinien. Barbara, Karol i Eugenia, także byli znużeni. Pani Grandet zaś; spała, jadła, piła, chodziła, stosownie do życzeń swojego męża. Jednakże przez dwie godzin przeznaczonych na trawienie, bednarz weselszy niż kiedykolwiek, powiedział kilkanaście przysłów i zdań, jemu tylko właściwych, z których jedno da wyobrażenie o wszystkich. Wypiwszy wódkę spojrzał na kieliszek.
»Skoro tylko przysuniemy kieliszek do ust, natychmiast jest próżny. Taka jest nasza historya. Nie można bydź razem i nie bydź. Talary nie mogą razem i krążyć po świecie i zostawać w naszej szkatule; życie byłoby za bardzo piękne w takim razie. Był żartobliwym i łaskawym, gdy Barbara przyszła z kółkiem.
— »Musisz bydź znużona Barbaro, rzekł, połóż przędzę.
— »O tak! nudziłabym się, odpowiedziała służąca.
— »Biedna Barbara! Czy wypijesz kieliszek wódki?
— »To, to dobrze; pani lepiéj ją zaprawia niżeli aptekarze, u nich zawsze trąci lekarstwem.
— »Bo za wiele cukru kładą, rzekł stary.
Nazajutrz, familia zebrana o godzinie ósméj na śniadanie, po raz pierwszy przedstawiała obraz szczeréj zażyłości. Nieszczęście prędko zaprzyjaźniło panią Grandet, Eugenią i Karola. Barbara podzielała ich uczucia, sama nie wiedząc o tém. Wszyscy czteréj zaczynali składać jedne rodzinę. Co się zaś tycze starego bednarza, on, zaspokoiwszy swoje łakomstwo i pewien będąc że elegancik wyjedzie wkrótce, że więcéj na niego nie wyda prócz opłacenia podroży do Nantes, zupełnie był obojętnym na jego tymczasowy pobyt w domu. Dozwolił dwojgu dzieciom, tak nazywał Karola i Eugenią, czynić co im się podoba pod okiem pani Grandet, w któréj oprócz tego pokładał zupełne zaufanie, względem wszystkiego co się dotyczę moralności i religii. Wytknięcie i wybicie rowów na łąkach, zasadzenie topoli nad brzegiem Loary i zimowe roboty w Froidfond, wyłącznie go zajęły.
Wtedy zaczął się dla Eugenii pierwiosnek miłości. Podczas téj sceny nocnéj, kiedy swoje złoto oddała Karolowi, oddała razem i serce. Oboje byli wspólnikami tejże saméj tajemnicy, spoglądali na siebie z wzajemnem porozumieniem, które jeszcze ściślejszy związek między niemi tworzyło. Ich pokrewieństwo czyliż nie upoważnia ich do pewnéj słodyczy wmówię, do czułości w spojrzeniach? Dla tego też, Eugenia ukołysała cierpienia Karola, dziecinnemi pieszczotami powstającéj miłości.
Ileż to jest przyjemnych podobieństw, między początkiem miłości a początkiem życia! Czyliż nie usypiają dziecięcia, słodką pieśnią i wdzięczném spojrzeniem? Czyliż mu nie opowiadają cudownych powieści, w złotem świetle wystawiających przyszłość. Czyliż nadzieja nie rozwija dla niego swoich promienistych skrzydeł? Czyliż koleją nie wylewa łez radości i boleści? Czyliż nie kłóci się o drobiazgi, o te kamyki, z których usiłuje wystawić sobie ruchomy pałac, o kwiatki natychmiast zapomniane, skoro je zerwie? Czyliż nie pragnie chciwie chwytać czas i posuwać się w życie? Miłość jest naszą drugą przemianą. Wiek dziecinny i miłość, były jedną i tąż samą rzeczą dla Eugenii i dla Karola; była to pierwsza namiętność ze wszystkiemi jéj dzieciństwami, tém bardziéj pieszczącemi serce, iż je otaczał smutek. W samym zawiązku swoim otoczona żałobą, miłość ta, prócz tego zgadzała się z prowincyonalną prostotą tego na pół rozwalonego domu.
Zamieniając kilka wyrazów z kuzynką swoją, przy brzegu studni, na tém cichém podwórzu, siedząc w tym ogródku na ławce mchem porosłéj, aż do zachodu słońca, zajęty mówieniem o drobnostkach tak wiele znaczących, albo też zbierając myśli swoje w ciszy panującéj między wałami i domem, jakby pod sklepieniem kościoła, Karol uczuł świętość miłości, któréj same tylko burzliwe uniesienia poznał przy swojéj ukochanej Anusi. Porzucał w téj chwili namiętność paryzką, zalotną, próżną, błyszczącą, dla miłości prawdziwéj i czystéj. Dopiero trzy dni upłynęły, a już lubił ten dom i zrozumiał jego obyczaje.
Schodził co rano, aby mógł rozmawiać z Eugenią, na kilka chwil wprzódy nim pan Grandet przyjdzie wydawać ze spiżarni, a kiedy siąpanie starego słychać było na schodach, uciekał do ogrodu. Drobne przewinienia tej porannéj schadzki, ukrytéj nawet przed matką Eugenii, a któréj Barbara nie postrzegła niby, nadawały miłości najniewinniejszéj w świecie, żywość zakazanéj roskoszy. Po tém, gdy po śniadaniu ojciec Grandet wychodził oglądać swoje posiadłości, Karol zostawał z matką i córką, doświadczał nieznanéj dotąd słodyczy, dopomagając im do zwijania nici, patrząc na ich prace, słysząc ich rozmowę. Prostota tego życia prawie klasztornego, objawiła mu piękność ich duszy nieznającéj świata i mocno go wzruszyła. Mniemał, że czystość obyczajów już nie może znaleźć się we Francyi; przypuszczał, że tylko istnieje w Niemczech i to jeszcze w bajecznych romansach Augusta Lafontena. Wkrótce Eugenia była w jego oczach ideałem Małgorzaty Getego, prócz błędu.
Nareście, co dzień to bardziéj zachwycały młodą dziewczyno jego spojrzenia, jego wyrazy i zroskoszą oddała sic potokowi miłości. Chwytała szczęśliwość swoją, jak pływak chwyta gałązkę wierzby, dla wydobycia się z wody i spocznienia na brzegu. Bliskie rozstanie czyliż nie zachmurzało najweselszych godzin tych dni ulotnych? A przy tém, codziennie jaki drobny wypadek przypominał tę smutną chwilę. I tak, w trzy dni po odjeździe pana des Grassins. Grandet zaprowadził Karola do trybunału pierwszej instancyi, z tą uroczystością, jaką mieszkańcy prowincyi do takich akt przywiązują, aby tam podpisał wyrzeczenie się spadku ojcowskiego. Straszliwy akt! pewien rodzaj apostazyi domowéj! Po tém poszedł do notaryusza Cruchot, zrobić dwie plenipotencye, jednę na pana Grassins, druga na przyjaciela, któremu polecił sprzedaż swoich ruchomości w Paryżu. Potém, dopełnić musiał potrzebnych formalności dla uzyskania paszportu za granice. Nareście, gdy mu przysłano z Paryża prosty ubiór żałobny, zawołał krawca z Saumur i przedał mu swoją garderobę, co się bardzo podobało ojcu Grandet.
— »Ach! teraz wyglądasz jak człowiek który chce wsiąśdź na okręt i zrobić majątek, rzekł, widząc go w surducie z grubego sukna czarnego. To dobrze, to bardzo dobrze.
— »Chciéj mniemać panie, odpowiedział Karol, iż potrafię zastosować się do mojego położenia.
— »Cóż to jest? rzekł stary spoglądając iskrzącemi się oczyma na garść złota, którą mu pokazał Karol.
— »Panie! zebrałem moje guziczki, pierścionki i wszystkie drobiazgi mogące mieć jakąś wartość; ale nie znając nikogo w Saumur, chciałem prosić, abyś...
— »Abym to kupił od ciebie? rzekł pan Grandet przerywając mu.
— »Nie, mój stryju, abyś mi wskazał uczciwego człowieka, który...
— »Daj mi to mój synowcze, otaxuję wszystko i powiem ci ile jest warto. Ten klejnot, rzekł przypatrując się długiemu łańcuszkowi, waży dziewiętnaście do dwudziestu karatów.
Stary wyciągnął szeroką rękę i zabrał złoto.
— »Moja kuzynko, rzekł Karol, pozwól niechaj ci ofiaruję te dwie sprzączki. Mogą ci posłużyć do przypinania wstążki około ręki, a to jest bardzo modną, bransoletką.
— »Przyjmuję bez wahania się, mój kuzynie, rzekła.
— »Moja ciotko, oto jest naparstek mojéj matki, co go tak troskliwie chowałem w mojéj toaletce podróżnéj.
rzekł podając pani Grandet, piękny naparstek złoty, która już od lat dziesięciu pragnęła mieć podobny.
Słowa te, wyrzekł z mocném wzruszeniem.
— »Wszystko to warto jest 1989 franków, piętnaście centymów, mój synowcze: rzekł Grandet otwierając drzwi. Aby ci ochronić kłopotu zapłacę tę wartość.
— »Nie śmiałam prosić cię o to mój stryju, ale mi przykro było przedawać moje klejnoty, w mieście gdzie mieszkasz. Trzeba w domu prać brudną bieliznę, mawiał Napoleon. Dziękuję więc stryjaszkowi za tę grzeczność.
Grandet poskrobał się w ucho, i milczeli przez chwilę.
— »Moj kochany stryju! mówił daléj Karol niespokojnie spoglądając na niego, jak gdyby obawiał się obrazić jego drażliwość: moja kuzynka i stryjenka, raczyły przyjąć odemnie małą pamiątkę; chciéj także przyjąć guziki do rękawków, na nic mi nieprzydatne teraz; przypomną ci biednego synowca, który zdala od was, myśléć będzie o tych, co są dzisiaj jedyną jego familią.
— »Mój chłopcze! mój chłopcze! nie trzeba się tak ogołacać.
— »Cóż to masz żono? rzekł, chciwie obracając się ku niéj. Ach! naparstek złoty!
— »A ty córko! ha! ha! dyamentowe, zapinki.
— »A więc biorę twoje guziki synowcze, rzekł ściskając rękę Karola.
Ale pozwolisz mi... abym... abym... zapłacił... twoją... przeprawę do Indyi. Tak jest, zapłacę twoją przeprawę. Tym bardziéj, że oceniając twoje klejnoty, rachowałem samo tylko złoto, a może da się co zyskać na robocie. Tak, to rzecz skończona.. Dam ci tysiąc talarów. Pożyczę ich od pana Cruchot. Nie mam ani szeląga w domu, chyba że mi zapłaci mój dzierżawca. Idę do niego.
Wziął kapelusz, rękawiczki i wyszedł.
— »Odjeżdżasz więc! rzekła Eugenia, spoglądając na niego z melancholią i uwielbieniem.
— »Tak bydź musi, odpowiedział, pochylając głowę.
Od kilku dni, obejście się, postawa i mowa Karola, były takie, jakie mieć powinien człowiek ciężko zmartwiony, ale który czując jak wielkie zobowiązania, ciężą na nim, nowéj odwagi nabiera z samego nieszczęścia swego. Już nie wzdychał: był mężczyzną. I dla tego Eugenia nigdy nie sądziła korzystniéj o charakterze swego kuzyna, jak, wtenczas, gdy go ujrzała w grubéj żałobie, tak dobrze stosującéj się z jego bladą i posępną twarzą: Tegoż dnia, matka i córka wzięły także żałobę i znajdowały się razem z Karolem na exekwiach w kościele parafialnym, odbytych za duszę Wilhelma Grandet.
Przy drugiém śniadaniu, Karol odebrał listy z Paryża..
— »I cóż mój kuzynie? czy dobrze poszły twoje interessa, rzekła Eugenia po cichu..
— »Nie czyń nigdy takich zapytań córko, odezwał się Grandet. Cóż u licha! nie powiadam ci o moich, a po cóż wdajesz się w interessa: kuzyna? Daj mu pokój.
— »O! ja nie mam tajemnic; rzekł Karol.
— »Ta: ta! ta! mój synowcze, naucz się, że w handlu trzeba trzymać język za zębami.
Gdy dwaj kochankowie byli sami w ogrodzie, Karol rzekł do Eugenii, siadając obok niéj na ławce pod kasztanem.
Nie zawiodłem się na Alfonsie, doskonale postępował sobie. Interessa moje poprowadził roztropnie i szlachetnie. Nikomu nie jestem winien; wszystkie moje meble sprzedał bez straty i donosi mi, że idąc za radą pewnego kapitana okrętu, użył pozostałe trzy tysiące franków, na kupno rozmaitych osobliwości europejskich, które bardzo dobrze można spieniężyć w Indyach. Wyprawił moje pakę do Nantes, skąd odpływa okręt do Jawy. Za pięć dni Eugenio, pożegnamy się, na zawsze może, a przynajmniéj na czas bardzo długi. Mój ładuneczek i dziesięć tysięcy franków; jest to bardzo mały początek. Nie powrócę jak za lat kilkanaście. A więc moja kuzynko, nie kładź na jednéj szali mego życia i twego. Mogę umrzeć. Może zdarzy się dla ciebie jakie bogate zamęźcie.
— »Kochasz mię? rzekła.
— »Tak jest odpowiedział.
— »Czekać będę Karolu.
— »O Boże! mój ojciec patrzy przez okno, rzekła odpychając swego kuzyna, który chciał ją uściskać.
Ucieliła do sieni. Karol pobiegł za nią; widząc go, stanęła przy komórce Barbary, w najciemniejszém miejscu korytarza. Tam wziął ją Karol za rękę przyciągnął ją do serca, i objął ją wpół. Wtenczas Eugenia, nie opierała się dłużéj, przyjęła i oddała najczystsze, najsłodsze, ale i najzupełniejsze pocałowanie. — »Droga Eugenio, rzekł do niej Karol, lepiéj jest bydź kuzynem, niżeli bratem. Kuzyn może ożenić się z tobą.«
— »Amen! zawołała Barbara otwierając drzwi od komórki.
Przestraszeni kochankowie uciekli do sali. Eugenia wzięła robotę, a Karol czytać zaczął litanie w xiążce do nabożeństwa pani Grandet.
Jak tylko Karol oznajmił swój odjazd, pan Grandet nie mało zadawał sobie starania, aby mniemano, iż się nim bardzo zajmuje. Szczodrobliwym był wszystkiego co go nic nie kosztowało, i szukał pak do jego rzeczy. Ale pomyślawszy sobie iż na mieście za drogo żądają za nie, chciał koniecznie sam je zrobić ze starych desek. Wstawał rano, przyrzynał, heblował, zbijał i nareście zrobił porządne paki; umieścił w nich wszystkie rzeczy Karola i spuścił je sinikiem do Nantes.
Od owego pocałowania, godziny upływały da Eugenii z przerażającą szybkością. Nieraz przychodziła jej ta myśl, aby odpłynąć razem z Karolem. Ten kto znał tę najmocniejszą namiętność, któréj trwałość codziennie skraca się wiek, przez śmiertelną chorobę i innych tysiące przygód, ten pozna udręczenia Eugenii. Często płakała przechadzając się po tym ogrodzie, teraz zbyt ciasnym dla niéj, podobnież jak dziedziniec, dom, miasto, i w myśli puszczała się na obszerną przestrzeń oceanu.
Nadeszła wilia odjazdu. Rano podczas nieobecności pana Grandet i Barbary, szacowny depozyt w którym były dwa portrety, schowano uroczyście do szuflady, zamykanéj na klucz, i gdzie była próżna teraz sakiewka. Zachowanie tego skarbu, nie odbyło się bez wielu pocałowali i łez wzajemnych.
— »Jesteś my zaślubieni« rzekł przyciskając ją do serca; mam twoje słowo, przyjmij moje.
— »Twoją do, zgonu, rzekła Eugenia i toż samo Karol powtórzył.
Żadna przysięga na téj ziemi nie była czystszą; niewinność Eugenii uświęciła na chwilę miłość Karola.
Nazajutrz rano, smutne było śniadanie. Barbara nawet, mimo złotego szlafroka i czarnego krzyżyka które dostała od Karola, łzy miała w oku.
— »Ten biedaczek odpływa na morze, niechaj go Bóg prowadzi, rzekła.
O w pół do jedenastéj, cała familia odprowadziła Karola do dyliżansu.
Barbara spuściła psa, zamknęła bramę i chciała zanieść mantelzak Karola. Wszyscy kupcy staréj ulicy, stanęli we drzwiach sklepów, przypatrując się temu orszakowi, do którego na rynku przyłączył się notaryusz Cruchot.
— »Nie płacz Eugenio, rzekła matka.
— »Mój synowcze« rzekł Grandet przy rozsianiu, całując Karola w oba puliczki, odjeżdżasz ubogim, powróć bogatym, a za powrotem zastaniesz nie uszkodzoną dobrą sławę twojego ojca. Zaręczam ci, ja Grandet, iż tylko od ciebie zależeć będzie...
— »Ach mój stryju, ułagadzasz gorycz mojego odjazdu. Nie jestże to najpiękniejszym podarunkiem jaki mi przyrzekłeś uczynić.
Nie rozumiejąc wyrazów starego bednarza, któremu przerwał mowę, Karol zrosił łzami wdzięczności pomarszczoną twarz stryja, Eugenia ściskała z całéj siły rękę swego kuzyna i rękę ojca.
Sam tylko notaryusz uśmiechał się, uwielbiając przebiegłość Grandeta, gdyż on go tylko sam zrozumiał.
Ci czteréj mieszkańcy Saumur otoczeni wieloma osobami, stali przy dyliżansie dopóki nie wyruszał, a gdy już zniknął z oczu i tylko słychać było daleki turkot: »Ruszaj z Bogiem! rzekł Grandet.»
Szczęściem, sam tylko Cruchot usłyszał to wykrzyknienie. Eugenia i pani Grandet, poszły na miejsce, skąd jeszcze mogły widzieć dyliżans i powiewały białemi chustkami, a na ten znak odpowiedział Karol, powiewając chustką.
— »Moja matko, chciałabym na chwilę posiadać moc Boga, rzekła Eugenia, gdy już nie widać było Karola.
Aby nie przerywać ciągu wypadków, które zaszły w domu rodziny Grandet, powiemy w krótkości jakie działania przedsięwziął w Paryżu stary skąpiec, za pośrednictwem pana des Grassins.
W miesiąc po wyjeździe bankiera, Pan Grandet posiadał dwakroć sto tysięcy franków procentu od papierów kupionych po 80 fr. za sto. Co się zaś tycze interessów domu handlowego Wilhelma Grandet, spełniły się wszystkie przepowiednie bednarza.
Bank francuzki posiada wiadomości o wielkich majątkach w Paryżu i na prowincyi. Nazwiska pana de Grassins i pana Grandet z Saumur, znane były i posiadały niezmierną wziętość, opartą na własnościach gruntowych mających czystąmhypotekę.
Przybycie bankiera z Saumur, który miał likwidować interessa domu pana Grandet z Paryża, przez wzgląd na honor imienia, wstrzymało wszystkich od protestowania wexlów. Odjęcie pieczęci uskuteczniło się w obecności wierzycieli i spisano inwentarz spadku. Wkrótce, pan des Grassins zgromadził wierzycieli i wybrano jednomyślnością za likwidatorów massy, bankiera z Saumur i jednego z jego kolegów w Paryżu, naczelnika bogatego domu i mającego bardzo znaczny dług u zmarłego Grandet. Dali im pełnomocnictwo, potrzebne dla ocalenia honoru familii i majątków wierzycieli. Kredyt pana Grandet z Saumur, nadzieje które wzniecił w sercach, a których pan des Grassins był pośrednikiem, ułatwiły umowę i nie znalazł się między wierzycielami ani jeden uporczywy. Nikt nie zapisał swojego długu w rubryce zysków i strat, i każdy mówił sobie: Fan Grandet z Saumur zapłaci.
Sześć miesięcy upłynęło, wszyscy wierzyciele wykupili wexle zmarłego Grandet i schowali je w głębi swoich pugilaresów. Był to pierwszy rezultat, którego pragnął bednarz.
W dziewięć miesięcy po pierwszém zebraniu, likwidatorowie rozdzielili dwadzieścia dwa od sta każdemu z wierzycieli. Summa ta pochodziła ze sprzedaży wartości, posiadłości, dóbr i ruchomości zmarłego Wilhelma Grandet, co jak najrzetelniej uskuteczniono.
Postępowanie takowe, wzbudziło powszechną ufność i wierzyciele uznali zadziwiający i nie zaprzeczony honor Grandetów. Po tém, gdy już wynurzyli pochwały, zażądali reszty swoich pieniędzy. Musieli napisać list ogólny od wszystkich do, pana Grandet.
— »Otóż jest! rzekł, rzucając list w ogień: cierpliwość! moi przyjaciele.
W odpowiedzi na propozycye zawarte w tym liście, pan Grandet z Saumur żądał, aby złożono w depozycie u notaryusza wszystkie obligi jego brata, z pokwitowaniem z wypłat już uskutecznionych, a to pod pozorem oczyszczenia rachunków i ustanowienia stanu sukcessyi. Złożenie: to wznieciło tysiące trudności.
W ogóle, wierzyciel jest pewnym rodzajem maniaka; dziś gotów zawrzeć układ; jutro chcę posunąć się do ostatecznych kroków; późniéj jest znowu aż nadto dobry. Dziś jego żona była w wesołym humorze; najmłodszy synek szczęśliwie dostał zębów; wszystko idzie dobrze w domu; nie chce stracić ani szeląga. Jutro deszcz pada, nie może wyjśdż, jest smutny, przy staje na wszystkie propozycye, byleby tylko skonczyć interes. Za parę dni znowu mu potrzeba rękojmi; przy końcu miesiąca chce do kozy wsadzić dłużnika, niemiłosierny człowiek!
Grandet znał atmosferyczne przemiany ich umysłu, a wierzyciele jego brata, zastosowali się do tych wszystkich wyrachowań.
— »Dobrze idzie! mówił pan Grandet, zacierając ręce po przeczytaniu listów, które z tego powodu pisał do niego pan des Grassins.
Niektórzy przystali na ten depozyt, jedynie pod tym warunkiem, iż zastrzegają wszystkie swoje prawa, a nawet prawo ogłoszenia upadłości. Nowa korrespondencya; nareście pan Grandet z Saumur przystał na wszystkie zastrzeżenia. Wierzyciele łagodni, namówili wierzycieli nieużytych, i zrobiono depozyt, nie bez użalania się i skarg.
— «Ten stary, mówiono do pana Grassins, śmieje się z nas i z pana.
W dwa lata po śmierci pana Wilhelma Grandet, wielu negocyantów zajętych ruchem interessów, zapomniało, o swoim długu u pana Grandet, albo tez myśląc o nim, mówiło: »Zdaje nam się, że dwadzieścia dwa za sto będą jedyną zapłatą jaką na nie dostaniemy.
Bednarz rachował na potęgę czasu. Przy końcu trzeciego roku, pan des Grassins napisał do pana Grandet że za dziesięć od sta od dwóch milionów czterech kroć sto tysięcy franków, należących się jeszcze, przez zmarłego Grandet, wierzyciele pokwitują ze swoich należności.
Pan Grandet odpowiedział, że gdy notaryusz i ajent banku, których okropne bankructwo było przyczyną śmierci jego brata, żyją i podźwignęli swoje interessa, trzeba więc ich zapozwać, dostać od nich co i zmniejszyć deficit.
Przy końcu czwartego roku, deficit obliczono i ustanowiono na summę dwóch milionów. Pół roku trwały umowy między wierzycielami i likwidatorami, a panem Grandet z Saumur.
Stary, naglony aby raz skończył ten interes, odpowiedział, że gdy jego synowiec zrobił majątek w Indyach i oświadczył sam, iż chce w całości zapłacić długi ojcowskie, nie może więc płacić ze szkodą wierzycieli, bez zasiagnienia jego rady i czeka odpowiedzi.
Wierzyciele w połowie piątego roku jeszcze byli trzymani na wodzy tém słowem w całości, które kiedy nie kiedy puszczał przebiegły bednarz, śmiejąc się w duchu z Paryżanów.
Ale wierzyciele doznali niesłychanego losu w rocznikach handlu. Będą jeszcze w tém samém położeniu, kiedy wypadki téj powieści zwrócą nas do nich.
Gdy papiery procentowe doszły do 109 za sto, ojciec Grandet przedał je i sprowadził z Paryża cztery miliony trzykroć sto tysięcy franków w złocie, które połączyły się z milionem pięćkroć sto tysięcy franków złożonego procentu od tychże centów.
Pan de Grassins mieszkał w Paryżu, a to dla następujących powodów. Najprzód, obrano go deputowanym. Po tém, on ojciec familii, znudzony nudném życiem w miasteczku, zakochał się w jednéj z najpiękniejszych aktorek i ocuciły się w nim dawne żołnierskie nałogi. Daremnie byłoby wspominać o jego postępowaniu. Szczęściem dla jego żony, nie żyła z nim pod wspólnością majątku, potrafiła prowadzić interessa bankierskie w Saumur i tym sposobem wynagradzać straty będące skutkiem szaleństw Pana de Grassins. Panowie Gruchot, tak gorliwie szkodzili téj jakoby wdowie, iż bardzo źle wydała córkę za mąż i musiała wyrzec się nadziei, iż się jéj Adolf zaślubi z Eugenią. Adolf pojechał do ojca, i wyszedł na nic dobrego. Cruchotowie tryumfowali.
— »Mąż pani, nie ma zdrowego rozsądku: mówił pan Grandet, pożyczając pieniędzy pani des Grassins, za należytém zabezpieczeniem. Żałuję cię, jesteś dobrą kobieciną.
— »Ach mój panie! odpowiedziała: któżby mniemał, że tego dnia kiedy wyjechał do Paryża, leciał na zgubę!
— »Świadczę się niebem, moja pani, że mu odradzałem aż do ostatniéj chwili. Pan prezes koniecznie chciał go wyręczyć; a teraz wiemy dla czego się tak śpieszył.
Tak więc Grandet nie poczuwał się wcale do wdzięczności.