Eugenia Grandet (Balzac, 1835)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Eugenia Grandet |
Data wyd. | 1835 |
Druk | Drukarnia przy ulicy Nowo-Senatorskiey Nro. 476 Lit. D |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Salezy Dmochowski |
Tytuł orygin. | Eugenia Grandet |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W wielu miasteczkach prowincyonalnych, znajdują się domy, których widok wzbudza taką samą melancholią, jaką wzbudzają najposępniejsze klasztory, stepy odludne, albo najsmutniejsze zwaliska. Może w tych domach łączy się cisza klasztoru, dzikość stepów i gruzy zwalisk. Ruch i życie, tak są tam ciche i słabe, iż obcy człowiek mniemałby, że nikt w nich nie mieszka, gdyby przypadkiem nie spotkał bladego i zimnego spojrzenia nieruchoméj osoby, która na odgłos nieznajomego stąpania, wygląda oknem.
Takim był dom w mieście Saumur, na rogu ulicy prowadzącéj w górę do zamku. Ta ulica mało uczęszczana, gorąca w lecie, zimna w zimie, ciemna w niektórych miéjscach, odznacza się ciszą panującą w domach, które należą do starego miasta i stoją nad wałami.
Domy te zbudowane przed trzema wiekami, jeszcze są mocne, chociaż je wystawiono z drzewa; rozmaitość ich kształtu, pomnaża jeszcze oryginalność téj części miasta.
Dolnych pomieszkali w téj ulicy nie możnaby nazwać sklepami, stosownie do tegoczesnych wyobrażeń; są to raczéj izby zachowujące prostotę ojców naszych. Na framugach okien leżą próby towarów. Nie ma tam szarlataństwa. Próby te składają się z kawałów soli, albo stokfiszu, z sztuk płótna, z lin zawieszonych u posowy.
Wnijdź. Dziewczyna czysto ubrana, świeża i młoda, w białej chusteczce, z czerwonemi rękoma, woła ojca lub matki, którzy przychodzą, i sprzedają ci, stosownie do twojego życzenia, albo za dwa soldy albo za dwadzieścia tysięcy franków.
Spojrzyj na kupca klepek siedzącego we drzwiach kramu; na pozór zdaje się że nic tam nie ma prócz kilku kawałków desek, ale nad portem jego warsztat zaopatruje beczkami całą prowincyą; wie on ile ich będzie potrzeba jeźli się winobranie powiedzie. Zbogaca go dzień pogodny, niszczy go jedna godzina deszczu. W przeciągu jednego poranku, beczka kosztuje jedenaście franków, albo spada aż do sześciu.
W tym kraju, podobnie jak w Turenii, zmiany powietrza rządzą handlem. Właściciele winnic, robotnicy handlujący drzew em, bednarze, oberżyści, marynarze, wszyscy czatują na promień słońca, a idąc na spoczynek drżą, czyli nazajutrz rano nie dowiedzą się że mróz w nocy powarzył winogrona; boją się deszczu, wiatru, suszy. Barometr, zasmuca i rozpogadza koleją, fizyonomie wszystkich.
Od jednego rogu ulicy do drugiego, te słowa.: Oto jest czas złoty, przebiegają odedrzwi da drzwi. W sobotę około dziesiątéj godziny, w pięknéj porze roku, nie dostaniesz u nich ani za grasz towaru. Każdy ma swoją winnicę i dwa dni przepędza na wsi. Tam wszystko jest obliczone, kupno, sprzedaż, zyski; handlujący mogą przez dziesięć godzin na dzień zajmować sic zabawą, przypatrywaniem co robią ich sąsiedzi i plotkami. Gospodyni nie może kupić kuropatwy, aby sąsiedzi nie zapytali się męża czy ją upiekła jak należy? Młoda dziewczyna wyjrzy oknem, zaraz ją widzą wszystkie gromadki próżniaków. Tak więc sumienia są na jawie, a te czarne niedostępne domy, żadnéy nie ukrywają tajemnicy.
Dawne pałace miasta leżą w wyższéj części tej ulicy, niegdyś zamieszkanéj od szlachty. Smutny dom, gdzie zaszły wypadki będące przedmiotem naszéj powieści, był właśnie jednym z tych pomieszkali, szacownych szczątków owego wieku, kiedy ludzie i rzeczy miały znamię prostoty, od któréj tegoczesne obyczaje oddalają się coraz bardziéj.
Jdąc tą ulicą dosyć krętą, któréj każdy dom obudzą wspomnienia i pogrąża w smutku, postrzegam załom posępny a w jego środku są drzwi domu pana Grandet.
Nie podobna oddać ważności tego prowincyonalnego wyrażenia, nie skreśliwszy bijografii pana Grandet.
Pan Grandet posiadał w Saumur wielką wziętóść; jéj przyczyn i skutków nie zdołają pojąć ci, którzy nie mieszkali na prowincyi. Pan Grandet, zwany przez niektórych ojcem. Grande, ale coraz zmniejszała się liczba tych starców: był w 1789 r. majstrem bednarskim, dosyć dostatnim, umiejącym czytać, pisać, rachować. Wtenczas gdy rząd wystawił na sprzedaż dobra duchowieństwa w okresu Saumur, ojciec Grandet mając lat czterdzieści, zaślubił córkę bogatego kupca desek. Zebrawszy swoją gotowiznę i posag, razem dwa tysiąceluidorów, dał dwieście luidorów dzikiemu republikanowi który kierował sprzedażą, a za to dostał, za kawałek chleba, prawnym jeśli nie prawym sposobem, najpiękniejsze winnice w okolicy, stare opactwo i kilka folwarczków.
Mieszkańcy miasta Saumur poczytali go za człowieka wdającego się w nowe wyobrażenia, gdy tymczasem bednarz wdawał się po prostu w winnice. Mianowano go członkiem administracyi okręgu Saumur, a jego wpływ dał się w niéj uczuć politycznie i handlowo.
Politycznie, gdyż bronił szlachty i ile możności sprzeciwiał się sprzedąży dóbr emigrantów. Handlowo, gdyż dostawił wojsku dwa tysiące beczek pospolitego wina; a za nie kazał sobie zapłacić, pysznemi łąkami, które należały do klasztoru zakonnic.
Za konsulatu, poczciwy Grandet został merem (prezydentem) miasta; administrował mądrze, a jeszcze lepiéj zbierał wino. Napoleon nie lubiąc republikanów, odebrał ten urząd panu Grandet; bez żalu porzucił on zaszczyty municypalne. Przez wzgląd na dobro miasta, kazał porobić przewyborne drogi, dochodzące do jego posiadłości; jego dom i grunta opłacały bardzo umiarkowany podatek i od czasu rozklassyfikowania gruntów; winnice pana Grandet, dzięki ciągłemu staraniu, stały się najpierwszemi w całym powiecie.
Działo się to wyroku 1806. Pan Grandet miał lat piędziesiąt siedem a jego żona około trzydziestu sześciu. Córka jedynaczka, owoc jego prawéj miłości, miała lat dziesięć.
Pan Grandet odziedziczył po rodzicach i dziadku żony. Nikt nie wiedział jak znaczny był ten spadek. Wtedy pan Grandet otrzymał ten nowy tytuł szlachectwa, którego żadna mania równości zatrzeć nie zdoła. Opłacał podatku najwięcéj ze wszystkich. Posiadał sto czterdzieści morgów winnic, które w latach urodzajnych dawały mu tysiąc do tysiąca dwóch set miar wina. Trzynaście folwarków, opactwo, którego okna zamurować kazał przez oszczędność, i sto dwadzieścia morgów łąki, gdzie rosło i grubiało trzy tysiące topoli zasadzonych w r. 1793, nareście dom w którym mieszkał, były jego własnością.
Taki był jego widzialny majątek: co się tycze kapitałów, dwie tylko osoby mogły wiedzieć o nich. Jeden, pan Cruchot notaryusz, który umieszczał na procent pieniądze pana Grandet; drugi, pan de Grassins najbogatszy bankier w Saumur, w którego zyskach Grandet miał skryty udział. Ale chociaż stary Cruchot i pan de Grassins przed nikim nie wspominali o tym przedmiocie, okazywali jednakże dla pana Grandet tak wielkie uszanowanie, iż można było miarkować z tego jak musi bydź bogatym.
Krótko mówiąc, wszyscy przekonani byli w Saumur, iż pan Grandet ma skarb osobny, kryjówkę zapełnioną luidorami i używa niewymownej roskoszy, jaką wzbudza widok wielkiéj ilości złota. Łakomcy mieli o tém niejaką pewność, patrząc na oczy tego starca, które, zdawało się, iż przejęły barwę tego kruszczu. Spojrzenie człowieka pobierającego tak wielki procent od swoich kapitałów, nabywać musi podobnie jak spojrzenie rozpustnika i gracza, pewnego wyrazu którego określić niepodobna, ruchów ulotnych, chciwych, tajemniczych, nie uchodzących przed okiem jego współwyznawców.
Pan Grandet wzbudzał więc uszanowanie, jakie wzbudzać musi człowiek który nikomu nie nie jest winien, który, stary bednarz, stary winnicarz, zgadywał lepiéj niż najbieglejszy astronom, kiedy trzeba kazać zrobić na zbiór tegoroczny pięćset beczek, a kiedy tysiąc; który nie opuścił ani jednéj spekulacyi i zawsze miał beczki na sprzedanie wtedy, gdy beczka więcéj była warta niż wino w niéj zawierać się mające; który mógł swoje winobranie schować do piwnic, i czekać najlepszego targu. Sławny zbiór wina zr. 1811, mądrze zachowa wyprzedany powoli, przyniósł mu przeszło dwieście czterdzieści tysięcy liwrów. Pan, Granat miał niejakie przymioty tygrysa, i węża boa. Umiał przyczaić się, czatować, długo wpatrywać się w swoją zdobycz, rzucić się na nią, a potém otwierał paszcze swego skarbu; pochłaniał ładunek talarów i kładł się spokojnie jak wąż podczas trawienia, obojętny, oziębły, metodyczny.
Każdy spoglądał na niego z uczuciem uwielbienia, połączoném z uszanowaniem i trwogą. Któż w mieście Saumur nie uczuł jego stalowych szponów? temu pan Cruchot pożyczył pieniędzy potrzebnych do kupienia własności, ale za osiem od sta procentu; tamtemu, pan de Grassins wyeskontował wexle, ale z niezmierném potrąceniem ażjo. Dla niektórych, majątek starego winnicarza był przedmiotem dumy rodzinnéj. Jakoż, nie jeden negocyant, nie jeden oberżysta, mówił do obcych osób z niejaką chlubą i zadowoleniem:
— »Mości panie, mamy tu dwa albo trzy milionowe domy, ale co się dotyczę pana Grandet, on sam nie wie jaki posiada majątek.
W roku 1816, najbieglejsi rachmistrze w Saumur, obliczali własności gruntowe tego człowieka, na półczwarta miliona. A że przez przecięcie, powinien był mieć po sto tysięcy franków dochodu, już od lat dwudziestu i czterech, musi więc posiadać w gotowiźnie drugie półczwarta miliona.
Jeżeli jaki Paryżanin mówił o Rotszyldzie albo Lafficie, mieszkańcy Saumur pytali się czy oni są tak bogaci jak pan Grandet? A gdy Paryżanin z uśmiechem odpowiadał, tak jest, patrzali na siebie i z niedowierzaniem wstrząsali głowa.
Tak wielki majątek pokrył złotym płaszczem wszystkie czyny tego człowieka. Jeżeli z razu niektóre szczegóły jego życia podawały go w śmieszność i szyderstwo, szyderstwo i śmieszność zużyły sic za czasem. W najmniejszych czynnościach swoich, Pan Grandet miał za sobą powagę czasu i doświadczenia. Jego słowa, ubranie, gęsta, mruganie oczyma, były ważną skazówką.
»Zima będzie ciężka, mówiono, ojciec Grandet wziął futrzane rękawiczki.
»Pan Grandet kupuje dużo klepek; tego roku uda się winobranie.
Pan Grandet nie kupował nigdy ani chleba ani mięsa. Jego dzierżawcy przynosili mu co tydzień dostateczny zapas kur i kapłonów, kurcząt, jaj, masła i zboża. Posiadał młyn, którego młynarz w dodatku do dzierżawy mleć musiał mąkę na jego potrzeby domowe. Duża Barbara, jego jedyna służąca, piekła chleb co sobota. Straganiarze jego lokatorowie, opatrywali go warzywami; owoców zbierał taką wielką ilość, iż znaczną ich część przedawał na targu. Gotowiznę wydawał tylko na ubranie swojéj żony i córki, na światło, na opłatę zasług Barbary, na podatki i na naprawę budynków. Miał trzysta mórg lasu świeżo nabytych, ale kazał je dozierać leśniczemu swego sąsiada, któremu za to dawał wynagrodzenie. Dopiero od owego czasu jadał zwierzynę.
Mało mówił, jego obejście było bardzo proste. W ogólności wyrażał się krótkiemi sentencyami. Od czasu rewolucyi, jąkał się niezmiernie, skoro tylko musiał długo rozprawiać. Ale to jąkanie, ten napływ słów w którym utapiał swoje myśli, ten brak loiki, były tylko udaniem, jak to zobaczymy w ciągu powieści. Oprócz tego, cztery słowa tak dokładne jak formuły algebraiczne, służyły mu do rozwiązywania wszystkich interessów.
Nie wiem.
Nie mogę.
Nie chcę.
Zobaczemy.
Nigdy nie mówił tak albo nie, nigdy nie pisał.
Jeźli mówiono do niego, słuchał ozięble, trzymał podbródek w prawéj ręce, opierając prawy łokieć na dłoni ręki lewéj. W każdej rzeczy nie odstępował od wyobrażenia, które sobie raz utworzył. Długo rozmyślał nad najmniejszém kupnem, a kiedy po uczonéj rozmowie, jego przeciwnik wydał mu tajemnicę swego żądania, odpowiadał:
»Nie mogę nic zrobić, nie poradziwszy się mojéj żony.
Żona, którą, przyprowadził do zupełnego stanu niewolnictwa, była w interessach jego zwyczajną, zasłoną. Nie bywał u nikogo, nie chciał ani dawać, ani przyjmować obiadów. Nie czynił hałasu, zdawało się ze chce oszczędzać wszystkiego, nawet ruchu i mowy. Jednakże, mimo łagodności jego głosu, ostrożnego obejścia się, ton i zwyczaje bednarskie wychodziły na jaw, a zwłaszcza w domu, gdzie sic mniej wystrzegał, niżeli gdzieindziéj.
Co się tycze fizyczności, był to człowiek na pięć stóp wysoki, czerstwy, krzepki, twarz jego była okrągła, opalona, ospowata. W oczach miał wyraz spokojny i pożerczy, jaki przypisują bazyliszkowi; czoło, pełne zmarszczek poprzecznych, nie było wcale wydatném; włosy żółtawe i już bielejące, były złote i srebrne jak mówili młodzi ludzie z Saumur; na jego nosie grubym od końca, był naostek, pełen złośliwości, jak utrzymywało pospólstwo i to nie bez powodów. — W ogóle, postać jego oznajmiała niebezpieczną przebiegłość, zimną rzetelność i samolubstwo człowieka, który wszystkie swoje uczucia ograniczał na łakomstwie i na jednéj istocie obchodzącéj go cokolwiek, na swojéj córce Eugenii, jego jedynéj dziedziczce. Postawa, obejście się, ruch, wszystko w nim wskazywało to zaufanie w samym sobie, pochodzące z ciągłego powodzenia. Jakoż, pan Grandet chociaż obojętny na pozór, posiadał charakter tak twardy jak bronz.
Zawsze ubrany jednostajnie, jak wyglądał w roku 1791, wyglądał i teraz. Nosił mocne trzewiki zawiązywane rzemykiem, wełniane pończochy krótkie spodnie z grubego sukna, koloru ciemno-orzechowęgo ze sprzączkami srebrnemi, axamitną kamizelkę w pasy żółte i ponsowe, szeroki surdut ciemno-orzechowy, biały halsztuch i kapelusz kwakrowski. Jego rękawiczki tak mocne jak żandarmów albo huzarów, służyły mu dwadzieścia miesięcy; ażeby ich nie zesmolić, kładł je na brzegu kapelusza zawsze na jednémże miejscu.
Mieszkańcy Saumur nic więcéj nie wiedzieli o tym człowieku.
Sześć tylko osób miało prawo bywać w jego domu.
Najznaczniejszą z trzech pierwszych, był synowiec pana Cruchot. Od czasu jak został prezesem trybunału pierwszéj instancyi w Saumur, młody ten człowiek przydał do imienia Cruchot przezwisko Bonfons, i pracował nad tém, aby Bonfons wzięło górę nad Cruchot. Podpisywał się C. de Bonfons. Prawujący się, który był tak nieuważny, iż go nazwał panem prezesem Cruchot, wkrótce poznał jakie głupstwo popełnił. Protegował tych co go nazywali JW. prezesem, ale najwdzięczniéj uśmiechał się do tych, co go nazywali JW. Prezesem de Bonfons. Pan prezes miał lat trzydzieści i trzy, posiadał włość de Bonfons (Bonae Fontis) przynoszącą siedem tysięcy liwrów dochodu, czekał na spadek po swoim stryju notaryuszu i po stryju xiędzu Cruchot, których obu miano za bogatych. Ci trzéj panowie Cruchot wspierani znaczna liczbą krewnych i spowinowaceni z mnóstwem domów w mieście, tworzyli partyą jak niegdyś we Florencyi familia Pazzi i podobnież jak Pazzi mieli przeciwników.
Pani des Grassins mając syna już dwadzieścia trzy lat liczącego, bardzo często bywała u państwa Grandet, w téj nadziei, że swego Adolfa ożeni z panną Eugenią. Pan de Grassini bankier, silnie dopomagał zabiegom żony, ciągle świadcząc przysługi staremu łakomcy i zawsze na czas przybywał na pole bitwy.
Państwo des Grassins mieli także swoich stronników, krewnych i wiernych przyjaciół.
Ta skryta walka między domami Cruchot i Grassins, któréj nagrodą bydź miała Eugenia Grandet, mocno zajmowała towarzystwa miasta Saumur.
Panna Grandet czy zaślubi prezydenta, czy też Adolfa des Grassins?
Na to zapytanie jedni odpowiadali że Grandet nie odda swojéj córki żadnemu z nich. Stary bednarz pożerany dumą> wyszuka jakiego para Francyi, który dla dwóch kroć stu tysięcy franków dochodu, zapomni a wszystkich beczkach ojca Grandet, teraźniejszych, przeszłych i przyszłych.
Drudzy odpowiadali, że państwo de Grassin są szlacheckiego urodzenia i dosyć bogaci, że pan Adolf jest przystojny młodzieniec i że takie zamęźcie powinno zaspokoić dumę człowieka, którego całe miasto widziało z heblem w ręku. Najrozsądniejsi uważali, że pan Cruchot de Bonfons może bywać u państwa Grandet każdego czasu, jego zaś współ zawodnik tylko co niedziela.
Starzy mieszczanie najświadomsi, utrzymywali, że Grandetowie nie wypuszczą majątku ze swojego domu. Podług nich, panna Grandet pójdzie za syna pana Grandet z Paryża, hurtownego kupca win.
Na to odpowiadali stronnicy Cruchotów i Grassinow, iż dwaj bracia nie widzieli się od lat trzydziestu, a przy tém pan Grandet wysoko sięga. Jest merem okręgu, deputowanym, pułkownikiem gwardyi narodowéj, sędzią trybunału handlowego, wypiera się Grandetów z Saumur i zamyśla ożenić syna z córką jakiego siecią z łaski Napoleona.
Czegóż nie gadano o dziedziczce, tak bogatéj, iż o niéj słychać było o dwadzieścia mil na około!..
W roku 1818, Cruchotinowie odnieśli ważną korzyć nad Crassinistami. Dobra Froidfonds, obejmujące zwierzyniec, folwarki, rzeczkę, staw, lasy i wartujące pięć milionów, wystawione były na sprzedaż przez młodego hrabię Froidfonds. Cruchotowie nie dopuścili sprzedaży na cząstki. Pan Grandet nabył te dobra i, z wielkiem podziwieniem całego miasta, zapłacił gotowizną.
Starzec zabrał się do swojéj nowéj posiadłości, wózkiem który tam powracał. Obejrzawszy te dobra, wrócił do Saumur, pewien, że mieć będzie pięć od sta od swoich kapitałów i powziął wspaniałą myśl, zaokrąglić hrabstwo de Froidfond, przez przyłączenie do niego wszystkich swoich posiadłości. Aby zaś napełnić swój skarb wypróżniony prawie, umyślił wyciąć lasy i topole zasadzone na łąkach.
Łatwo teraz ocenić wartość tych wyrazów: Dom pana Grandet! ten dom zimny, cichy, posępny!....
Na dole w tym starożytnym budynku, najznaczniejszą izbą była Sala, do któréj wchodziło sic przez bramę wjezdną. Mało osób zna jak ważną jest rzeczą SALA w naszych prowincyonalnych miastach. Ta sala jest zarazem przedpokojem, salonem, gabinetem, budoarem, izbą jadalną; jest miejscem domowego życia; tam jedynie palił się ogień na kominku, tam fryzyer przychodził dwa razy do roku strzydz pana Grandet; tam wchodzili dzierżawcy, proboszcz, młynarz, wyrobnicy, goście, a nawet i podprefekt. Okna tej sali wychodziły na ulicę; zakopcone mury, spłowiałe meble, wskazywały skąpstwo właściciela. Przy oknie najbliższém drzwi, było krzesło słomiane pani Grandet. Stoliczek do roboty stał we framudze, krzesełko Eugenii było tuż przy nim.
Od lat piętnastu, życie matki i córki, upływało spokojnie przy tém oknie, na ciągłéj pracy, licząc od Kwietnia, aż do Listopada. W tym dopiero miesiącu, pan Grandet pozwalał palić ogień na kominku, a kazał gasić go trzydziestego Marca, bez względu na pierwsze zimna wiosny lub jesieni. Ogrzewa.
czka napełniona węglami, które Barbara oszczędzała w kuchni, dopomagała pani i pannie Grandet, do przebycia zimnych wieczorów Kwietnia i Października.
Matka i córka miały staranie o bieliźnie domowéj, i tak sumiennie cały dzień poświęcały téj pracy, że jeźli Eugenia chciała wyhaftować kołnierzyk dla matki, musiała to czynie wieczorem i zwodzić pana Grandet aby dostać światła. Już od dawna, stary łakomieć wydzielał świeczki córce i Barbarze, podobnież jak co rano wydzielał chleb na codzienną potrzebę.
Dula Barbara była może jedyném w święcie stworzeniem, mogącém służyć u takiego pana. Całe miasto zazdrościło pani Grandet takiéj służącéj. Duża Barbara, tak nazwana z powodu wzrostu wysokiego napięć stóp i osiem cali, od lat trzydziestu pięciu służyła u pana Grandet. Chociaż brała tylko sześćdziesiąt liwrów zasług, miano ją za najbogatszą służącą w mieście Saumur. Te sześćdziesiąt liwrów nagromadzone od lat trzydziestu pięciu, utworzyły kapitalik 4000 liwrów, które umieściła na dochód dożywotni u pana Cruchot. Ten owoc długiéj i wytrwałéj oszczędności dużej Barbary, wydawać się będzie olbrzymim. Każda sługa, widząc że biedna sześćdziesięcio-letnia Barbara ma chleb na swoje stare lata, zazdrościła jéj, nie myśląc jak ciężką i krwawą pracą go nabyła.
Mając lat dwadzieścia dwa, biedna ta dziewczyna, nigdzie nie mogła znaleźć służby, tak odrażającą była jéj postać. Zapewne to uczucie było bardzo niesprawiedliwém; jéj twarz wyglądałaby przewybornie na ramionach grenadyera gwardyi, ale wszystko musi bydź na swojém miejscu. Gdy spalił się folwark gdzie pasła krowy, przyszła do Saumur i ożywiona tą wytrwałą odwagą, która się niczego nie wzdryga, szukała służby.
Ojciec Grandet myślał wtedy o żonie i szukał służącéj. Zobaczył tę dziewczynę odpychaną od wszystkich. Jako bednarz, znając się na sile fizycznéj, zgadł ile będzie mógł korzystać z téj kobiety zbudowanéj jak Herkules, czerstwéj, krzepkiéj, mającéj ręce jak u furmana i poczciwość tak silną jak jéj nieskażona cnota. Ani brodawki ozdabiające jéj męzką twarz, ani ceglasta cera, ani żylaste ręce, ani łachmany Barbary, nie przestraszały bednarza. Odział, obuł, żywił biedną dziewczynę, dał jéj zasługi i nie bardzo zrzędził na nią.
Znalazłszy takie przyjęcie, duża Barbara skrycie zapłakała z radości i szczerze przywiązała się do bednarza; gotowała, rąbała drzewo, chodziła do rzeki prać bieliznę, przynosiła ją na plecach, wstawała o świcie, późno szła spać, gotowała dla wszystkich pracujących podczas winobrania, dozierała ich, broniła jak wierny pies dobra swojego pana i ufając mu bez granic, posłuszna była bez szemrania największym jego dziwactwom.
W sławnym roku 1811, po dwudziestu latach służby, pan Grandet umyślił darować Barbarze stary swój zegarek: był to jedyny podarunek jaki od niego dostała. Potrzeba uczyniła tę dziewczynę tak skąpą, iż pan Grandet polubił ją nareście tak, jak lubimy psa domowego, a Barbara dała sobie włożyć na szyję obrożę opatrzoną wewnątrz kolcami, których dolegania znosiła cierpliwie.
Jeżeli pan Grandet zbyt oszczędnie udzielał chleba, nie skarżyła się na to. Ochoczo miała udział w korzyściach hygieny, wynikających ze skromnego życia w tym domu gdzie nikt nie chorował. A przy tém, Barbara należała do familii, śmiała się wtenczas kiedy śmiał się pan Grandet, smuciła się, marzła, grzała się, pracowała z nim razem. Ileż to słodkich wynagrodzeń jednała jéj ta równość? Nigdy pan nie wyrzucał służącéj tego, że zjadała winogrona, śliwki lub gruszki, leżące pod drzewem.
— »No, najedz się Barbaro! mówił do niéj wtenczas, kiedy gałęzie zginały się pod owocami tak, iż dzierżawcy musieli je dla świń wyrzucać.
Dla wiejskiéj dziewki która w młodości zawsze doznawała złego obchodzenia, dla biedaczki z miłosierdzia przyjętéj, dwójznaczny śmiech pana Grandet był istotnym promieniem słońca. Oprócz tego, proste serce i ciasna głowa Barbary nie mogły objąć więcéj nad jedno uczucie, nad jedno wyobrażenie. Pamiętała zawsze, jak przed laty trzydziestu pięciu przyszła do warsztatu ojca Grandet, bosa, w łachmanach, i zawsze brzmiały jéj w oczach te słowa bednarza:
— »Czego chcesz moja piękna?« A jéj wdzięczność zawsze była młoda.
Niekiedy, pan Grandet myśląc że to biedne stworzenie nie usłyszało nigdy, najmniejszego słodkiego słowa, że nieznało tych lubych uczuć jakie wzbudza kobieta, przejęty litością mówił:
— »Ta biedna Barbara!
A po tym wyrazie biedna Barbara, stara służąca zwracała na niego spojrzenie, którego niepodobna opisać. Ten wyraz powtórzony czasami, tworzył od dawna nieprzerwany łańcuch przyjaźni, a każde takie wykrzyknienie, powiększało go jedném ogniwem. Ta litość znajdująca się w sercu pana Grandet i za dobre poczytana przez tę starą dziewczynę, miała w sobie coś okropnego. Ta sroga litość w sercu łakomcy, była jedyném szczęściem Barbary. I któż z nas nie powtórzy także »biedna. Barbara!»
Było w mieście Saumur mnóstwo domów gospodarskich, gdzie się daleko lepiéj obchodzono ze służącemi, ale bynajmniéj nie przywiązywali się do panów. Dla tego leż pytano się:
»Cóz takiego świadczą państwo Grandet téj dużéj Barbarze, iż tak jest do nich przywiązana? W skoczyłaby w ogień dla nich.«
Jéj kuchnia, której okna opatrzone kratami wychodziły na podwórze, była zawsze czysta, zimna, prawdziwa kuchnia łakomcy, gdzie nic zginąć nie powinno. Gdy Barbara pomyła talerze i naczynia kuchenne, schowała reszty obiadu, zgasiła ogień, wtenczas wychodziła z kuchni oddzielonéj korytarzykiem od sali i przędła przy państwu. Jedna świeca wystarczała na wieczór dla całéj familii. Służąca sypiała w tym korytarzyku. Jéj czerstwe zdrowie dozwalało bez szkody sypiać w téj jamie, zkąd mogła słyszéć najmniejszy szmer pośród głębokiéj ciszy panującéj w dzień i w nocy w tym domu. Powinna była, jak brytan czuwający nad bezpieczeństwem swego pana, spać jedném okiem i czuwając spoczywać.
Wzmianka o innych częściach tego mieszkania, wiąże się z wypadkami téj historyi, lecz oprócz tego, zarys, sali, w któréj rozwijał się cały zbytek gospodarstwa, może dać poznać jak obnażone być musiały wyższe piętra.
W r. 1819, 17 Listopada wieczorem, duża Barbara po raz pierwszy zapaliła ogień. Jesień była bardzo piękna. Był to dzień uroczysty, znany dobrze Cruchotinom i Grassinistom. Dla tego też, ci przeciwnicy gotowali się do boju, aby spotkać się w sali państwa Grandet i przezwyciężyć jedni drugich w dowodach przyjaźni.
Rano, całe miasto widziało pana, panią Grandet i Barbarę, idących na msze do kościoła parafialnego i każdy przypominał sobie, iż to jest rocznica urodzin panny Eugenii. Dla tego też, wiedząc o któréj godzinie kończy się obiad, pan notaryusz Cruchot, xiądz Cruchot i pan prezes de Bonfons, uprzedzili państwa des Grassins. w złożeniu powinszowania pannie Grandet. Wszyscy trzéj przynieśli ogromne bukiety, zebrane w ich małych szklarniach.
Rano, pan Grandet, stosownie do swego zwyczaju, w pamiętne dni urodzin i imienin Eugenii, wszedł do jéj pokoiku wprzódy jeszcze nim wstała, i uroczyście ofiarował ojcowski podarunek, składający się od lat trzynastu, z podwójnego napoleona złotego.
Pani Grandet zazwyczaj dawała córce suknie zimową, albo letnią, stosownie do pory roku.
Te dwie suknie, cztery napoleony i dwie inne sztuki złota, które dostawała w pierwszy dzień roku i w dzień imienin ojca, składały jéj dochód stu talarów. Pan Grandet z upodobaniem patrzał na jego nagromadzenie. Czyliż nie przekładał pieniędzy z jednéj kassy do drugiéj, i wcześnie nie usposabiał córki do łakomstwa? Niekiedy zapytywał się o jéj skarb, mówiąc: to będzie twoim tuzinem ślubnym.
Tuzin, jest to starożytny zwyczaj dotąd święcie zachowywany w wielu prowincyach środkowéj Francyi. W Berry, w Anjou, kiedy młoda dziewczyna idzie za maż, jéj familia albo familia mężowska, musi jéj dadź woreczek, gdzie się znajduje, stosownie do majątku, dwanaście sztuk albo dwanaście tuzinów, albo dwanaście set pieniędzy złotych i srebrnych. Najuboższa z wieśniaczek nie poszłaby za mąż bez swojego tuzina, chociażby składał się z groszy miedzianych. Papież Klemens, stryj Katarzyny de Medicis, podarował jéj, wydając ją za Henryka II. tuzin starożytnych medalów złotych, jak największéj ceny.
Przy obiedzie, ojciec uradowany że jego córka jeszcze piękniéj wygląda w nowéj sukni, zawołał:
— »Ponieważ dziś są imieniny Eugenii, zapalmy ogień na kominku; będzie to dobrą wróżbą.
— »Panna pójdzie za mąż tego roku:
rzekła duża Barbara odnosząc reszty gęsi, tego bażanta bednarzy.
— »Nie widzę za kogoby pójśdź mogła w naszém mieście? odpowiedziała pani Grandet spoglądając na męża nie śmiałym wzrokiem, oznaczającym w jak cieżkiem jarzmie małżeńskiem jęczy biedna kobieta.
Pan Grandet spojrzał na córkę i zawołał wesoło:
— »Dziś skończyła lat dwadzieścia i trzy; wkrótce trzeba będzie pomyśleć o tém
Eugenia i jéj matka spojrzały wzajem na siebie.
Pani Grandet była kobieta chuda, żółta jak cytryna, powolna, nie śmiała, jedna z kobiet, zdaje się stworzonych na to, aby im dokuczali mężowie. Miała wydatne kości policzkowe, duży nos, duże czoło, i za pierwszém rzutem oka podobna była nieco do tych owoców zmurszałych, nie mających już ani woni ani słodyczy; zęby miała czarne i rzadkie, twarz pomarszczoną, brodę trochę zadartą. Anielska łagodność, rezygnącya owadu któremu dzieci dokuczają, jednostajność duszy, dobroć serca, wzbudzały dla niéj żal i uszanowanie.
Jej mąż nigdy jéj więcéj nie dawał na drobne wydatki, jak sześć franków na raz. Chociaż śmieszna z powierzchowności, ta kobieta, która w posagu i spadkach, wniosła mężowi przeszło 300,000 franków, tak była głęboko poniżona przez tę zależność i niewolę, na którą łagodna jéj dusza nie śmiała się oburzać, iż nie żądała ani szeląga, nie uczyniła ani jednego postrzeżenia nad akiami które podpisywała z woli męża. Ta duma tajemna, ta szlachetność duszy, ciągle niepoznana i obrażona, kierowała jéj postępowaniem.
Ciągle chodziła w sukni zielonkowéj lewantynowéj, która jéj na rok cały wystarczała; nosiła wielką chustkę białą bawełnianą, kapelusz słomiany i czarny fartuszek. Rzadko wychodząc z domu, nie wiele darła trzewików, krótko mówiąc, nigdy nic nie żądała dla siebie.
Dla tego też, pan Grandet wzruszony niekiedy zgryzotą, i przypominając sobie, jak dawno już nie dał sześciu franków zonie, zastrzegał zawsze dla niéj na szpilki, przedając coroczne winobranie.
Cztery albo pięć luidorów, ofiarowane przez nabywców winobrania, tworzyły najczystszy dochód pani Grandet.
Ale gdy dostała te pieniądze, mąż często do niej mawiał, jak gdyby mieli wspólną kassę.
»Daj mi kilka soldów.
A biedna kobieta, uradowana iż może co uczynić dla człowieka, którego uważa jako swego władcę i pana, oddawała mu w ciągu zimy, kilka talarów z owych pieniędzy na szpilki.
Kiedy pan Grandet wyjmował z kieszeni sztukę pięcio-frankową, przeznaczoną co miesiąc na drobne wydatki, nici, igły i toaletę córki, nie omieszkał nigdy, zapiąwszy surdut, zapytać się żony.
— »A ty matko! czyli chcesz czego?
— »Mój przyjacielu! odpowiadała pani Grandet, ożywiona uczuciem macierzyńskiéj godności: zobaczymy to późniéj.
Ale była to daremna bezinteresowność. Pan Grandet rozumiał, że jest bardzo wspaniałomyślnym dla żony.
Po tym obiedzie, przy którym po raz pierwszy była mowa o zamęźciu Eugenii, Barbara zapaliwszy ogień, poszła po butelkę piwa do pokoju pani Grandet i ledwie nie upadła na schodach.
— »Gapo! zawołał pan Grandet: czy się wywrócisz?
— »Panie! bo te schody ruszają się.
— »Prawdę mówi, rzekła pani Grandet, Eugenia ledwie sobie nogi nie wywichnęła.
— »Masz, rzekł pan Grandet do Barbary, widząc że zbladła: ponieważ to są urodziny Eugenii i ledwie żeś się nie wywróciła, wypij szklankę piwa.
— »Zarobiłam na nią, odpowiedziała Barbara. Na mojém miejscu, nie jedna byłaby rozbiła butelkę, ale ja wołałabym wprzódy złamać rękę.
— »Biedna Barbara! rzekł pan Grandet, nalewając jéj szklankę. A więc, ponieważ to są urodziny Eugenii, naprawię schody. Nie umiecie kobiety tam stąpać gdzie są jeszcze mocne.
Wziął świecę i poszedł po gwoździe, deski i inne narzędzia.
— »Czy potrzeba dopomódz panu? zawołała Barbara, słysząc iż puka na schodach.
— »Nie, nie, znam się na tém, odpowiedział stary bednarz.
W chwili gdy sam pan Grandet naprawiał spróchniałe schody i gwizdał na zabój na pamiątkę swoich lat młodych, trzéj panowie Cruchot zapukali do drzwi.
— »Czy to pan jesteś panie Cruchot? zapytała się Barbara wyglądając przez okienko.
— »Tak jest, odpowiedział prezydent.
Otworzyła drzwi a przy połysku ognia na kominku, trzéj Cruchotowie postrzegli wnijście do sali.
— »Przebaczcie panowie, zawołał Grandet poznając głos swoich przyjaciół, zaraz przyjdę. Nie jestem hardy, naprawiam schody.
— »Rób! rób! panie Grandet, każdy jest panem w domu własnym: rzekł sentencyonalnie prezydent, śmiejąc się ze swego zastosowania, którego nikt nie zrozumiał.
— »Czy pozwolisz mi Mościa Panno, abym ci życzył dzisiaj, w dzień twoich urodzin, długiego ciągu lat szczęśliwych i zdrowia, którem się cieszysz?..
Dał jéj duży bukiet rzadkich kwiatów, a wziąwszy ją za łokcie, pocałował po obu stronach szyi, z przyciskiem, który zawstydził Eugenią. Prezes podobny do dużego zardzewiałego gwoździa, mniemał że się tym sposobem zaleca.
Pan Grandet stawiając światło na stołku, rzekł:
— »Ponieważ dziś są urodziny Eugenii, zapalmy drugą świecę.
— »Państwa des Grassins czy jeszcze nie ma?
— »Jeszcze nie, odpowiedział pan Grandet.
— »Ale będą? zapytał się stary notaryusz, wykrzywiając twarz.
— »Tak mniemam, odpowiedziała pani Grandet.
Rozmawiali o winobraniu, o tegorocznéj cenie wina, gdy zapukano do drzwi i weszła familia de Grassins.
Pani Grasinns była jedną z tych kobiet, małego wzrostu, żywych, białych, rumianych, dobréj tuszy, które, dzięki spokojnemu życiu na prowincyi i nałogom życia cnotliwego, utrzymały młodość swoją aż do czterdziestego roku życia. Jej mąż, dawny kwatermistrz w gwardyi cesarskiéj, ciężko zraniony w bitwie pod Austerlitz, zachował, mimo poważania swego dla państwa Grandet, pozorną szczerość wojskowych.
— »Dzień dobry, Grandet rzekł, biorąc go za rękę z tym tonem wyższości, którym zawsze pognębiał Cruchotów.
— »Panno Eugenio: przydał, przywitawszy się z panią Grandet: jesteś tak piękna, iż w rzeczy saméj nie wiem co mam ci życzéć.
I podał skrzyneczkę którą przyniosł służący: w niéj znajdował się kwiat świeżo sprowadzony do Europy z przylądka Dobréj Nadziei.
Pani de Grassins serdecznie uściskała Eugenią i biorąc ją za rękę, rzekła:
— »Adolf złożył ci mój mały przypominek.
Wtedy, młody człowiek wysoki, blady i cienki, mający dosyć dobre obejście, bojaźliwy na pozór: ale który wydał w Paryżu, gdzie chodził do szkoły prawa, osiem do dziesięciu tysięcy franków, prócz swojéj pensyi, zbliżył się do Eugenii, pocałował ją w oba policzki i podał jéj toaletkę, w któréj wszystkie drobiazgi były z emalii: prawdziwy jarmarczny towar, mimo tarczy, na któréj litery E. i G. gotyckim charakterem wyryte, mogłyby wzbudzać mniemanie, że to jest podarunek z umysłu zamówiony.
Jednakże Eugenia otworzywszy ją, uczuła tę niespodziewaną radość, na jaką rumienią się i drżą z zadowolenia młode dziewczyny. Spojrzała na ojca, jak gdyby pytając się, czy może przyjąć, a pan Grandet rzekł: Weź moja córko, tonem, jakiegoby żaden aktor nie powtórzył.
Trzéj panowie Cruchot, osłupieli, widząc jak radosne spojrzenie rzuciła dziedziczka na Adolfa: gdyż jéj się zdawało, że podarunek nie słychaną ma wartość. Pani Grassins spojrzała na niebieskie wazony, w których były bukiety panów Cruchot, niby to szukając ich podarunków. W tak krytyczném położeniu, xiądz, Cruchot wziął pod rękę pana Grandet, a przechadzając sic z nim po sali, rzekł:
— »Ci ludzie oknami wyrzucają pieniądze!
— »Cóż to szkodzi, jeżeli te pieniądze wracają do piwnicy, odpowiedział Grandet.
— »Mój siostrzeniec jest duda; pomyślał xiądz, patrząc na prezydenta, którego rozczochrane włosy pomnażały jeszcze nieprzyjemność ogorzałéj jego fizyonomii. Czyliż też nie mógł wymyśleć podobnéj fraszki?
— »Będziemy grać, pani Grandet, piekła pani des Grassins.
— »Jużeśmy się wszyscy zgromadzili; możemy zająć dwa stoliki.
— »Ponieważ to są urodziny Eugenii, rzekł pan Grandet, grajcie wszyscy w loteryą, te dwoje dzieci mogą grać także.
— „No! Barbaro! postaw stoliki.
— „Dopomożemy ci panno Barbaro, rzekła wesoło pani des Grassins, nacieszona szczęściem Eugenii.
— „Nigdy jeszcze nie byłam, tak uradowana, rzekła dziedziczka. Nic jeszcze nie widziałam tak pięknego!.
— „Adolf przywiózł z Paryża tę toaletkę i sam ją wybrał, szepnęła pani des Grassins do jéj ucha.
„Gadaj! gadaj! przeklęta intrygantko: mówił prezydent sam do siebie: jeżeli kiedy mieć będziesz sprawę, ty albo twój mąż, przegracie niezawodnie.
Notaryusz usiadłszy w kącie, spokojnie patrzał na brata i myślał sobie:
»Grassinowie daremne czynią zabiegi, mój majątek, mego brata i mego synowca, wynosi razem milion sto tysięcy franków. Jeżeli mają połowę tego, to będzie wielka osobliwość.
Grandet ma jedynaczkę córkę. Niechaj przynoszą co chcą, dziedziczka i podarunki wszystko to naszem będzie.
O w pół do dziewiątéj wieczorem, zasiedli do loteryjki. Pani de Grasin dokazała tego, że jéj syn usiadł obok Eugenii. Aktorowie téj sceny tak zajmującéj chociaż pospolitéj na pozór, opatrzeni kartkami loteryjnemi i kawałkami szkła niebieskiego, niby słuchali żartów starego notaryusza, który za każdym numerem czynił jakieś postrzeżenia, ale wszyscy myśleli o milionach pana Grandet. Stary bednarz, z dumą spoglądał na różowe pióra, na świeże ubranie pani Grassin, na żołnierską minę bankiera, na Adolfa, na prezydenta, na notaryusza i mówił do siebie:
»Siedzą tu dla moich talarów! Przyszli nudzić się dla mojéj córki, a nie dostanie jéj ani jeden ani drugi. To są moje wędki!...
Ta fałszywa wesołość w téj staréj zakopconéj sali, na pół oświeconéj dwoma świeczkami; te śmiechy którym towarzyszył szelest kółka Barbary i które były szczere na ustach saméj tylko Eugenii i jéj matki; te drobiazgi połączone z tak wielkiemi interessami; ta młoda dziewczyna podobna do ptaków na które polują, padających ofiarą wysokiéj ceny o któréj nawet nie wiedzą, oblężona zewsząd dowodami przyjaźni którym wierzyła w prostocie swojéj, wszystko to smutny i komiczny obraz tworzyło. Była to scena powtarzająca się zawsze i wszędzie, ale przywiedziona do najprostszego wyrażenia. Postać pana Grandet, korzystającego z fałszywéj przyjaźni dwóch rodzin i ciągnącego ztąd ogromne zyski, panowała nad tym dramatem. Nie byłże on jedyném tegoczesném bożyszczem, Pieniądzem, z całą jego potęgą?
Słodkie uczucia zajmowały tam podrzędne miejsce, i ożywiały trzy serca czyste, Barbary, Eugenii i jéj matki. A przytém jakże nieświadomą była ich prostota! Eugenia i jéj matka, nie wiedziały wcale o majątku pana Grandet. Oceniały życie podług słabych wyobrażeń swoich, ani ceniły ani pogardzały pieniędzmi; nawykły obywać się bez nich. Były one ciekawym wyjątkiem w tém zgromadzeniu, którego życie polegało na samych tylko materyalnych interessach. Okropne jest położenie człowieka! nie doznajemy ani jednego szczęścia, któreby nie pochodziło z niewiadomości!
W chwili gdy pani Grandet wygrała wielki los na szesnaście soldów, najznaczniejszy jaki kiedy był do wygrania w téj sali, a duża Barbara śmiała się z radości, widząc że pani zabiera tak wielką kwotę — tak mocno zapukano do bramy, iż wszystkie kobiety podskoczyły na krzesłach.
— »To nie może bydź ktoś z miasta, rzekł notaryusz.
— »Czyliż można tak pukać? rzekła Barbara, chcą drzwi wyłamać!
— »Cóż to jest u licha? zawołał pan Grandet.
Barbara wzięła świecę i poszła do bramy, razem z panem Grandet.
— »Grandet! Grandet! krzyknęła jego zona, i powodowana trwogą, poskoczyła ku drzwiom.
Wszyscy spojrzeli na siebie.
— »Pójdźmy tam, rzekł pan de Grassins. To pukanie nie podoba mi się.
Ledwie mógł dostrzedz postaci młodego człowieka, za którym posługacz pocztowy przyniósł dwie ogromne paki i mantelzak. Pan Grandet żywo obrócił się ku żonie i rzekł:
— »Pani Grandet, wróć do loteryi, ja sam rozmówię się z tym panem. I zamknął drzwi od sali. Wzruszeni gracze usiedli na miejscach, ale nie ciągnęli loteryi.
— »Czy to jest kto z Saumur, panie Grassin? rzekła jego żona.
— »Nie, to jakiś podróżny.
— »Musiał przyjechać z Paryża?
— »W rzeczy saméj: rzekł notaryusz, wyjmujące stary zegarek w kształcie cebuli; już dziewiąta. Dyliżans nigdy się nie spóźnia.
— »Czy ten pan jest młody? zapytał się siądź Cruchot.
— »Tak jest, odpowiedział pan de Grassins. Ma ze sobą paki ważące przynajmniéj trzy cetnary.
— »Barbara nie powraca, rzekła Eugenia.
— »Musi to bydź kto z krewnych, przydał prezydent.
— »Grajmy daléj, rzekła pani Grandet. Po głosie mojego męża, poznałam że nie był kontent; może gniewałby się, postrzegłszy iż mówimy o jego interessach.
— »Panno Eugenio, rzekł Adolf do sąsiadki, zapewne to jest twój kuzyn Grandet; ładny, młody człowiek, którego widziałem na balu marszałka Ou...
Adolf nie dokończył, matka nastąpiła mu na nogę, i żądając głośno dwóch soldów na stawkę, szepnęła mu do ucha:
— »Będzieszli cicho? niezgrabiaszu!
W téj chwili pan Grandet wszedł, bez dużéj Barbary, której stąpanie i posługacza słychać było na schodach. Za nim wszedł podróżny, co przed chwilą wzbudził tak wielką ciekawość i tak zajął wyobraźnią, iż jego przybycie do tego domu i spadnięcie wśród tego świata, jedynie możnaby porównać ze zjawieniem się ślimaka w ulu, albo pawia między kurami.
— »Siadaj przy kominku, rzekł pan Grandet.
Ale nieznajomy wprzódy ukłonił się zgromadzeniu. Mężczyźni wstali, kłaniając sic na wzajem; kobiety grzecznie go przywitały.
— »Zapewne pan zziąbł, rzekła pani Grandet, przyjeżdżasz może...
— »Otóż są kobiety! rzekł stary Grandet, przerywając sobie czytanie listu: zaczekajże, niech ten pan odpocznie.
— »Ale mój ojcze, może ten pan czego potrzebuje? — zapytała się Eugenia.
— »Ma język: surowo odpowiedział ojciec.
Sam tylko nieznajomy zdziwił się tą odpowiedzią. Inni goście znali samowładny ton starego. Jednakże, po tych dwóch zapytaniach, nieznajomy wstał, obrócił się plecami do ognia i rzekł do Eugenii.
— Moja kuzynko, dziękuję bardzo; jadłem obiad w Tours i, przydał spoglądając na pana Grandet, niczego nie potrzebuję, nie jestem nawet znużony.
— Pan przyjeżdżasz z Paryża? zapytała się pani des Grassins.
Na to zapytanie, pan Karol (tak się nazywał syn pana Grandet) wziął szkiełko wiszące na łańcuszku u szyi i przyłożył go do prawego oka, dla przypatrzenia się osobom siedzącym przy stole; bardzo zuchwale zlornetował panią de Grassins i odpowiedział nareście:
— »Tak jest pani. Moja ciociu, granie w loteryą, proszę, nie przerywajcie sobie, jest to gra tak zabawna...«
— Pewna byłam że to jest kuzynek: pomyślała pani des Grassins spoglądając na niego.
— »Czterdzieści siedm! zawołał xiądz Cruchot. Naznaczże pani! masz ten numer.
Pan des Grassins nakrył szkiełkiem numer na tabliczce żony, która smutném zdjęta przeczuciem, uważała kolejno na kuzynka z Paryża i na Eugenią, nie pomnąc wcale o loteryi. Kiedy niekiedy, młoda dziedziczka, ukradkiem spoglądała na kuzyna, a żona bankiera łatwo mogła odkryć, że jéj podziwienie i ciekawość wzrasta.