Gasnące słońce/Część druga/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Bez radości witał nazajutrz wojownik rzymski duże, białe, promienne słońce, lejące na ziemię potoki ciepła i światła. Co cieszyło rolnika, dbałego o wczesny sprzęt, to przepełniało niepokojem żołnierza, zakutego w suknie żelazne.
Stroskanem okiem szukali trybunowie na widnokręgu obietnicy deszczu. Ale błękitów niebieskich nie mąciła najlżejsza chmurka. Duszne od samego rana powietrze zapowiadało dzień skwarny.
Nadomiar pozwolił Marek Aureliusz, cofając się bez planu, prześcignąć się Markomanom o kilka mil od Strigonium i przyprzeć do muru, który uniemożliwiał zmianę stanowiska.
Wyminąwszy wojsko rzymskie, zajęli barbarzyńcy trzy boki nieregularnego czworokąta, zamkniętego od zachodu, północy i wschodu rzeką Arabo i Dunajem. Bok czwarty, jednostajna płaszczyzna, ciągnąca się wzdłuż stoków pasma gór, został się dla legionów, tak ściśniętych niewygodnem położeniem, iż nie mogły się nawet swobodnie rozwinąć.
Zdziwił się cesarz-filozof, gdy wschodzące słońce zdjęło zasłonę z pól, gór i rzek. Dokądkolwiek spojrzał, wszędzie jeżył się las włóczni. Barbarzyńcy, skorzystawszy z nocy, podsunęli się do obozu rzymskiego na odległość dwóch mil[1]. Nawprost oparty o Dunaj, stał Serwiusz ze swoim ludem i z Jazygami, z lewej strony zbliżali się Markomanowie króla Wadomara, z prawej Kwadowie.
Szli, a kiedy objęli rozległem półkolem cały czworobok, zatrzymał ich głos rogów.
Marek Aureliusz zrozumiał, że był zewsząd otoczony, z tyłu bowiem odcięły mu odwrót góry, skrępowawszy ruch jego wojska.
Więc zamiast obmyślić natychmiast szyk bojowy, odpowiadający położeniu, zarzucił na głowę welon, kazał przyprowadzić białego wołu, utopił własną ręką nóż w jego gardle i modlił się do Marsa, błagając go o natchnienie.
W ponurem milczeniu otaczali go starsi trybunowie i prefekci. Doświadczeni wojownicy spoglądali po sobie, wzruszając ramionami, jakby chcieli powiedzieć: „Nie dość być dobrym człowiekiem i myślicielem, by módz rządzić państwem i rozkazywać wojsku“.
Czuł to widocznie sam Marek Aureliusz, bo dokonawszy ofiary, powiódł po swoich namiestnikach spojrzeniem pytającem.
Każdy z nich wiedział bardzo dobrze, co należy uczynić, ale żaden nie miał prawa do rady bez jego rozkazu. Wszakże ten wylękniony marzyciel był ich imperatorem... Przed jego obrazem składali przysięgę wierności i posłuszeństwa.
Kiedy się nikt nie odezwał, wyrzekł cesarz głosem wzruszonym:
— Przyszedł na nas dzień ciężki. Komu z was bóg wojny poddał myśl szczęśliwą, niech jej nie chowa dla siebie.
A zwróciwszy się do Publiusza, dodał:
— Rozpoczynaj ty, legacie.
— Żołnierz nasz musi dotrzeć do wody — mówił Publiusz — bo go słońce zwycięży i musi sobie zdobyć więcej miejsca, by się mógł ruszać swobodnie. Dwa legiony iliryjskie ustawić w klin ostrym końcem na północ, barbarzyńcy bowiem uderzą równocześnie z dwóch stron. Trzeci, melityński, zostanie w tyle, w odwodzie i będzie się posuwał na lewo, ku miastu Arabo; niech wypełni przestrzeń, dzielącą góry od rzeki i otworzy wolną drogę na wypadek, gdyby o nas dziś bogowie znów zapomnieli. Jazda posiłkowa po bokach legionu melityńskiego... szyk bojowy zwykły, w cztery szeregi.
Dopiero kiedy skończył, zmiarkował Publiusz, że przemawiał językiem wodza naczelnego. Nie radził, lecz rozkazywał.
Ale Marek Aureliusz był tak zajęty treścią jego słów, iż nie zwrócił nawet uwagi na ich szorstką, żołnierską formę.
Spojrzał wokoło: trybunowie i prefekci milczeli.
Zgadzali się...
Więc skinął na gromadkę setników, którzy trzymali się w pewnem oddaleniu od świty cesarskiej, a kiedy nadbiegli, powtórzył im głosem donośnym rozporządzenie Publiusza.
Zadudniła ziemia pod kopytami klaczy kapadockich... Setnicy nieśli młodszym trybunom rozkazy imperatora.
W kwadrans potem odezwała się w kilku miejscach równocześnie tuba: wojsko szykowało się do boju.
Stało się to w samą porę, bo od Strigonium zbliżał się tak rozległy i gęsty tuman kurzu, że przesłonił cały północny bok czworokąta.
Szeroką ławą pędzili Jazygowie wprost na Rzymian. Przypadli, rozłamali się, zwyczajem swoim, na dwie połowy, rozprysnęli się na drobne oddziały i rozpoczęli harce.
— Zakryć się — napominały tuby i grad strzał nieszkodliwych odbił się od dachu z tarczy.
Szybko rozwinęli się łucznicy i procownicy długim łańcuchem po obu stronach piechoty. Ich celne pociski ostudziły zapał napastników. Ruchliwy lud słowiański cofał się wprawdzie i wracał ciągle, z każdą jednak chwilą rósł przedział między nim a wojskiem imperatora.
Dwie pary orlich oczu przypatrywały się ze stron przeciwnych z wytężeniem utarczce Jazygów i strzelców rzymskich, robiącej zdaleka wrażenie bezkrwawego igrzyska.
Publiusz, który śledził z po za pleców cesarza uważnie ruchy legionów, uśmiechał się z zadowoleniem, żołnierz bowiem, chociaż świeży, lecz prowadzony rozkazami doświadczonych wodzów, wykonywał jego plan w porządku. Pod osłoną łuczników i procowników, trzymających Jazygów w takiem oddaleniu, że strzały ich raniły tylko ziemię, ustawiali się Iliryjczycy w klin olbrzymi.
Zamilkły nawoływania trybunów i setników, ucichły sygnały tuby. Przez jakiś czas stało wojsko bez ruchu, potem rozbrzmiał marsz dorycki i cała ta ogromna masa ciał ludzkich ruszyła naprzód w szeregach tak zwartych, jakby jednę tworzyła całość. Równocześnie wił się wzdłuż stoków gór długi, lśniący wąż: legion melityński posuwał się ku miastu Arabo.
I Serwiusz nie spuszczał oka z nieprzyjaciela.
Wyprzedziwszy swój lud z naczelnikami rodów, zbliżył się do stanowiska Rzymian na odległość dwóch pocisków.
Promienie słońca, łamiąc się na łuskach jego srebrnej zbroi, otaczały go aureolą świetlaną. Widać go było zdaleka, ponad głowami piechoty rzymskiej.
Patrzył, a kiedy się Iliryjczycy ruszyli, odwrócił się do swojego otoczenia i zawołał:
— Jazygowie uderzą gromadnie!
Dwóch panów słowiańskich odczepiło się od jego świty i rozbiegło się w strony przeciwne.
— Jazda króla Wadomara odetnie czoło rzymskie, konnica Kwadów rozbije środek! Pierwsze dwa szeregi piechoty niech zachodzą równocześnie!
I znów odłączyło się kilku naczelników od orszaku wodza, by zanieść jego rozkazy ludom sprzymierzonym.
A wojsko imperatora posuwało się ciągle naprzód, zajmując z każdą minutą coraz szerszą przestrzeń. W miarę, jak się oddalało od gór, rozstępowała się dolna część klina na prawo i na lewo.
Wtem odezwały się rogi słowiańskie i Jazygowie zwijali pośpiesznie łańcuch. Luźne gromadki harcowników skupiły się w kilku miejscach w większe oddziały.
Sygnały powtórzyły się, tumany kurzu zakryły słońce i zewsząd posypał się na Rzymian grad strzał.
Świsnęły w powietrzu włócznie, wzdłuż szeregów rozbrzmiała komenda: — Zwieraj się! — i walka przestała być igrzyskiem.
Już drgały na piasku pierwsze trupy w kurczach śmiertelnych.
Powtórnie stęknęła ziemia pod kopytami koni. Z dwóch stron szły na Iliryjczyków chmury jeźdźców. Pierwsza uderzyła z prawej strony w ostry koniec klina z taką gwałtownością, że oderwała go od całości, druga, przełamawszy szyk z lewej, wdarła się do środka.
— Zwieraj się, zwieraj! — nawoływały tuby trybunów.
— Bij, zabij! — odpowiadał okrzyk wojenny Markomanów i Kwadów.
Na czele i w środku szyku rzymskiego zakłębiło się. Zanim legionista zdążył nawiązać przerwany łańcuch, byli Germanowie już po za promieniem, pocisków, zostawiwszy za sobą krwawą ulicę.
Ale zatrzymał ich i nawrócił głos rogów. I znów wpadły na Iliryjczyków żywe tarany, tym razem w innych miejscach.
Jak roje dokuczliwych bąków, krążyły oddziały Jazygów naokoło wojska imperatora, zajmując sobą bezustannie łuczników i procowników. Coraz celniejsze były ich strzały.
Na pagórku, z którego Marek Aureliusz kierował bitwą, panowało milczenie. Z powstrzymanym oddechem śledzili prefekci i starsi trybunowie rozwój walki.
Odgadali oni natychmiast plan Serwiusza. Germanin chciał złamać szyk, wyczerpać zapasy strzelców i rozbroić włóczników przed nadejściem szermierzy. Poświęcił jazdę dla piechoty.
Coraz mniejsze gromady konnych niepokoiły Iliryjczyków, ale wracały mimo to uporczywie, nie ustając w robocie.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy się z lewej strony ukazały orły Markomanów, a z prawej smoki Kwadów.
Publiusz pochylił się ku przodowi i wpił się wzrokiem sępa, który spostrzegł groźnego przeciwnika, w dwa olbrzymie, szare węże, zbliżające się linią ukośną, wolno, bez pośpiechu. Czekały one widocznie, aż strzelcy i włócznicy wyrzucą resztę pocisków.
Teraz zagrały rogi, tarcze zadzwoniły o tarcze, miecze o miecze, fala zmieszanych głosów przewaliła się po płaszczyźnie, dwa wieńce kurzu oplotły wojsko imperatora, a potem nie było czas dłuższy nic widać.
Kiedy się kurz przerzedził, pobladło otoczenie cesarza.
— Złamali szyk! — zawołał Marek Aureliusz.
Szeregi rzymskie chwiały się, jak łańcuch rozbujany. Daremnie nawoływały tuby: zwieraj się! Germanowie, otworzywszy sobie drogę włóczniami, wdzierali się zewsząd do środka.
Zamilkły okrzyki, komendy, sygnały. Mąż brał się za bary z mężem, zwycięży zaś ten, kto będzie miał więcej ramion.
Nie po stronie rzymskiej była przewaga. Już nadchodziły nowe szeregi Markomanów i Kwadów, a za niemi czerniły się jeszcze zwarte zastępy.
Olbrzymi tuman kurzu zakrył krwawe pole.
Z głębi tej gęstej chmury wysnuwała się wrzawa bitwy i rozlała się szeroko wokoło. Szczęk tysięcy mieczów, zgrzyt druzgotanych tarczy, krótkie klątwy rannych, jęk konających, stopiły się w jeden ogromny głos, podobny zdaleka do skargi wichury jesiennej. Zdawało się, że ziemia wzdycha i płacze.
A z nieba przypatrywało się walczącym słońce tak gorące, iż powietrze drżało, spalone jego żarami. Strugi ognia spływały z góry na wojsko imperatora. Kropli wody nie miał żołnierz od wczoraj w ustach. Dusił go kurz, torturowało pragnienie, uciskała zbroja.
Germanin, przyodziany w lekki płaszcz, pokrzepiony chłodną falą Dunaju, szedł do boju, jak na gonitwę rycerską. I świeże ciągle szeregi nadciągały z lewej i prawej strony, a gdy znikły w chmurze kurzu, potężniał znów ów przejmujący jęk, który słabł od czasu do czasu.
Z głową pochyloną, cichy, blady, wsłuchiwał się Aureliusz w pieśń śmierci, ucztującej przy dźwiękach oręża. Wychowaniec greckich mędrców zapomniał w tej chwili o wszystkich swoich wątpieniach. Splótłszy ręce na łonie, modlił się gorąco, całą duszą do bogów Rzymu, korząc się nawet przed zabobonem. Wota czynił, ofiary obiecywał.
Z pola bitwy biegł jakiś setnik wprost na stanowisko cesarza. Zatrzymał się przed obliczem pana świata, podniósł gasnące oczy, zachwiał się.
— Wody, boski panie! — szepnął, schwycił się za głowę i runął w proch bez życia.
A „boski pan“ rzucił się na kolana, wyciągnął ręce do nieba i wolał głosem wielkim:
— Jowiszu, ojcze bogów, spojrzyj na moje dłonie! Nie ma na nich ani jednej kropli krwi niewinnej, ani jednego asa, wydartego ubogim! Wysłuchaj mnie i zmiłuj się nad Rzymem, twoją wierną stolicą!
I bił czołem o ziemię i modlił się, jak mąż z gminu.
Prefekci i trybunowie spojrzeli znów po sobie, wzruszywszy ramionami. Tam, w straszliwym uścisku barbarzyńców, ginie podstawa siły rzymskiej, a on, imperator, zawodzi, jak niewiasta.
Od północy zbliżał się nowy, ogromny tuman kurzu. To szedł pieszy lud Serwiusza, by dokończyć krwawego dzieła.
Uderzy on w czoło porwanego szyku, zepchnie Iliryjczyków z zajętego stanowiska, przyprze ich do gór, a potem rozpocznie się rzeź ogólna.
Nie było ani chwili do stracenia. Trybunowie i prefekci, widząc bezradność cesarza, otoczyli Publiusza.
— Rozkazuj! — szepnął najstarszy z nich.
— Wyprowadź nas z tej matni!
— Ufamy twojemu doświadczeniu!
Publiusz spojrzał na Marka Aureliusza: cesarz modlił się ciągle. Więc uśmiechnął się pogardliwie i rozporządził głosem stłumionym:
— Jazda posiłkowa wstrzyma Markomanów Serwiusza; legion melityński wesprze Iliryjczyków; każdy z nas wróci na swoje stanowisko; Armeńczyków sam poprowadzę; straż przyboczna odejdzie z imperatorem ku miastu Arabo w razie, gdyby nas barbarzyńcy do gór przyparli.
Rzekłszy to, dosiadł konia i oddalił się w pełnym galopie. To samo uczyniła reszta naczelników legionów. Przy cesarzu został tylko oddział pretoryanów, wróżbici i astrologowie.
W samą porę stanęli starsi trybunowie na polu bitwy, bo już odrywały się od całości luźne gromady, uciekając w stronę gór. Widok wodzów powstrzymał chyże kroki spłoszonego żołnierza.
Publiusz, dopadłszy legionu melityńskiego, który wlókł się wolno w gorącym piasku, rzucił natychmiast jazdę posiłkową na lud Serwiusza i ustawił piechotę w szyku bojowym.
Już odezwały się tuby, które wzywały lewe skrzydło do rozpoczęcia pochodu, i rozbrzmiał marsz wojenny. Ale mimo wyraźnych sygnałów, nie podniosła się ani jedna noga. Wojownicy nie ruszyli się z miejsca, czarni od potu i kurzu.
Byłżeby to bunt?! Bunt w obliczu nieprzyjaciela?
Prawica Publiusza spoczęła ruchem instynktowym na rękojeści miecza.
Ale nie... Armenia dostawiała zawsze karne legiony. Nauczył ją Awidyusz Kassyusz posłuszeństwa. Tych biedaków obezwładniło słońce. Niech widzą, że nietylko oni muszą znosić niewygody.
Zeskoczył z konia, zdjął z głowy szyszak, wyrwał z rąk najbliższego chorążego sztandar i krzyknąwszy: — Za mną, towarzysze! — brnął pieszo przez piasek.
Stłumiony szmer, idący od męża do męża, od oddziału do oddziału, odpowiedział na jego rozkaz.
Publiusz obejrzał się i pobladł. Nikt nie postępował za nim. Losy Rzymu ważyły się, a oni, ostatnia nadzieja, nie chcą oddać życia za jego chwałę.
Teraz podniósł i on ręce i zawołał głosem wielkim:
— O Jowiszu, Jowiszu!
Wtem stała się rzecz niezwykła. Jakby na komendę, padł cały legion na kolana i obcy Publiuszowi hymn wzbił się pod stropy niebieskie. Armeńczycy błagali kogoś w języku swojej ojczyzny o pomoc.
Publiusz słuchał. Nie do bogów Olimpu modliły się dzieci Azyi. O jego uszy obiły się już kiedyś dźwięki podobne. Taką pieśnią żegnają chrześcianie życie, gdy giną na arenie amfiteatru.
Tak, to chrześcianie. Nie mylił się. Imię „Chrystus“ wracało ciągle w hymnie.
Przypomniał sobie, że nauka galilejskiego Proroka zjednała sobie najwięcej zwolenników na Wschodzie.
Więc ukrył twarz w dłoniach i pragnął, żeby go ziemia pochłonęła. Cały legion zarażony przesądem, wrogim wierze Rzymu. Okropne!...
A pieśń chrześciańska szła daleko, spływając się z wrzawą walki, która zbliżała się ku górom.
Po jakimś czasie słabła, ustawała, aż umilkła zupełnie.
Publiusz spojrzał po za siebie: żołnierze podnieśli się z kolan.
Uśmiechnął się z goryczą, dobył miecza i zawołał:
— Za cześć świętego Rzymu!
— Za Chrystusa Pana! — odpowiedziały mu tysiące głosów i lewe skrzydło legionu zaczęło podchód.
Na krwawem polu rozstrzygały się ostatecznie losy bitwy. Piechota Serwiusza, rozbiwszy jazdę posiłkową, zwarła się już z czołem Iliryjczyków i pchała ich ze świeżą siłą ku południowi.
W tej ciężkiej dla Rzymu chwili stała się rzecz tak dziwna, że przerwała walkę. Rzymianin i barbarzyniec opuścił broń i wlepił zdumiony wzrok w góry. Bo nad ich szczytami zakurzyło się nagle. Zewsząd tłoczyły się gęste chmury, zbierały się, kłębiły, łączyły z sobą, a gdy się zlały w jeden olbrzymi, czarny obłok, ruszyły na północ z taką szybkością, jak gdyby je z tyłu wichry jesienne gnały.
Kiedy zawisły nad polem bitwy, zaszumiało w powietrzu i rzęsisty deszcz lunął na spaloną ziemię.
Przeciągły okrzyk radości powitał wodę. Żołnierz rzymski, nie bacząc, iż na jego życie nastaje tuż oręż nieprzyjaciela, chwytał orzeźwiający płyn szyszakiem, tarczą, ręką i pił z chciwością konającego, którego trawi żądza życia, a któremu podają ostatnie lekarstwo.
Już oprzytomnieli Germanowie. Miecz ich podjął znów przerwaną robotę, a legionista pił ciągle...
Dopiero, kiedy zagasił pragnienie, pożerające jego wnętrzności, ujął broń w pięść pokrzepioną i rzucił się z wściekłością na wroga.
— Niech żyje imperator! — huknęły przetrzebione legiony iliryjskie.
— Za Chrystusa Pana! — wołali Armeńczycy, którzy stanęli właśnie na polu bitwy.
I zawrzała walka z gwałtownością pierwszego starcia. Powtórnie zakołysały się stargane szeregi, jak łańcuch rozbujany, ale nie Germanowie byli teraz sprawcami ruchu. Z wewnątrz parł Iliryjczyk Kwadów, z zewnątrz walił się Armeńczyk na Markomanów.
Tuby, które, zagłuszone wrzawą bezładnego boju, milczały od dłuższego czasu, odezwały się ponownie, wzywając legionistę do porządku. Wodzowie czuwali, żołnierz słuchał sygnałów.
Rozprzężone oddziały łączyły się, zsuwały, nawiązując przerwany szyk. Co pod żarami słońca — ciężka zbroja — obezwładniło ramię Rzymianina, to stało się dla niego po ochłodzeniu powietrza wałem ochronnym. Szermierz imperatora, zakryty żelaznym napierśnikiem, zbliżał się śmiało do barbarzyńcy, odzianego w płótno i skórę.
Po godzinie zmieniło się położenie. Armeńczycy wyparli Markomanów z zajętego stanowiska, Iliryjczycy pędzili Kwadów przed sobą.
Widział Serwiusz, że się szala zwycięztwa przechyla na stronę Rzymian. Więc odwrócił się do jazdy, którą trzymał w odwodzie i zawołał:
— Niewiasty i dzieci lasów markomańskich wyciągają do was w tej chwili ręce błagalne. Brońcie ich wolności.
Dobył miecza, pochylił się na koniu, wskazał ręką przed siebie i poszedł przodem.
Kiedy tak leciał na czele całej jazdy germańskiej, z orlemi skrzydłami na szyszaku, owiany białym płaszczem, do boga wojny podobny, stała się po raz trzeci rzecz niespodziewana.
Od strony gór pędziła nowa, olbrzymia chmura, mieszała się z pierwszą, porwała ją z sobą, a zrównawszy się z Germanami zawarczała groźnie. Długi, ognisty wąż przemknął zygzakiem po jej czarnem łonie. Po kilku chwilach stanęło całe niebo w płomieniach i nad głowami Germanów rozległ się taki łoskot, jakby się słońce na nich waliło. Błyskawica następowała po błyskawicy, piorun uderzał po piorunie z sykiem jadowitej żmii wpadł wicher na jazdę Serwiusza.
Konie, przerażone nagłą burzą, stargały szyk bojowy. Jedne rzuciły się w tył, drugie w bok, inne stanęły dęba.
— Bądźcie mężami! To tylko burza! — wołał Serwiusz.
Ale jego głos pokrył grzmot przeciągły.
— Zwieraj się, zwieraj! — huczały rogi.
Ale na przesądnych barbarzyńców padł strach, mocniejszy od ich woli.
— Bogowie są z Rzymianami! — krzyknął ktoś, i popłoch ogarnął szeregi.
Niedobitki konnicy germańskiej i słowiańskiej zawróciły w miejscu i ruszyły ku Dunajowi na skrzydłach trwogi. Przy Serwiuszu została tylko jego jazda, którą zabrał z Obozu Batawów.
Z pola bitwy napływał już tłum bezładny, uciekający bez wodza i oporu, ścigany przez legion melityński.
— Bogowie są z Rzymianami! — wołali Germanowie, a tuż za nimi szedł okrzyk Armeńczyków — Za Chrystusa Pana!
Wówczas podniósł Serwiusz oczy na ową okrutną chmurę i wyrzucił z głębi zrozpaczonej duszy bluźnierstwo.
— Jesteście podli i chciwi krwi niewinnej, o bogowie! — wołał. — Na co są oni wam jeszcze potrzebni, na co?
Zgrzytnął zębami. Wiedział, że nie okiełzna już przestrachu, który poraził ludy germańskie.
Luźnemi kupami nadbiegała jego piechota, torując sobie drogę poprzez konnicę.
— Wstrzymać tę hałastrę! — krzyknął. — Cofać się w porządku! Nie ucieszyć tych psów rzymskich łatwem zwycięztwem! Niech nasze imię straszy jeszcze ich wnuków.
I ciął mieczem przez głowę pierwszego Markomanina, który mu się pod rękę nawinął.
— Stójcie, tchórze! Wytłuką wąs, jak zające, gdy będziecie uciekali.
Byli legioniści, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, opanowali konie, związali przerwany łańcuch szeregów i rozpoczęli prawidłowy odwrót.
Zewsząd waliły się na nich zastępy rzymskie, groźne liczbą i porządkiem. Z wściekłością fali morskiej, rozgniewanej oporem skalistego brzegu, rzucali się Armeńczycy na jazdę Serwiusza, odrywając od niej cząstkę po cząstce. Gęsto padał żołnierz imperatora pod mieczem germańskim, ale ten miecz błyskał coraz rzadziej.
Już szumiał w pobliżu Dunaj. Serwiusz spojrzał na lśniącą wstęgę, po za którą czerniły się lasy, ostatnia nadzieja pierzchającego barbarzyńcy. Tysiące głów ludzkich i końskich unosiły się nad wodami. Zanurzały się i wychylały... Jedne spychały drugie pod wodę...
Trzeba bronić do ostatniej chwili tego mostu zdradzieckiego... Każda zdobyta minuta ocali dla przyszłej wojny setki ramion...
— Sygar, uważaj! — zawołał Serwiusz, stanąwszy z niedobitkami swojej jazdy na brzegu rzeki.
Byli legioniści walczyli z szałem straceńców. Zeskoczywszy z koni, utworzyli z piersi swoich mur, o który bił bezustannie taran wściekłości rzymskiej. Mur rysował się, pękał, wyłomy mnożyły się, a przez każdy nowy otwór wciskał się nieprzyjaciel, pijany zwycięztwem.
Miecz Serwiusza poruszał się z szybkością błyskawicy, ale wokoło niego robiło się coraz przestronniej. Już bronił osoby wodza jeden tylko Sygar.
— Wziąć go żywcem! — zawołał jeden z Armeńczyków. — Zasłużymy sobie na wdzięczność imperatora.
I sto tarczy zbliżyło się do Serwiusza.
On skoczył w tył na sam skraj brzegu rzeki, przykląkł, pochylił się naprzód i czekał.
Wtem świsnęły w powietrzu trzy włócznie. Jedna z nich odbiła się od jego puklerza, druga zerwała mu z głowy szyszak, trzecia, rozwiązawszy spinki, łączące pancerz na ramieniu, utkwiła pod pachą.
Prawica Serwiusza zwisła, jak kwiat, podcięty przy korzeniu.
— Sygar! Spłać dług!
Olbrzym stęknął.
— Sygar! — powtórzył Serwiusz głosem rozkazującym, kiedy się żołnierz ociągał.
Na jego czaszkę spadł miecz olbrzyma.
Żygnęła krew na srebrną zbroję. Armeńczycy cofnęli się przerażeni i do Dunaju stoczył się trup wodza Germanów.
Jeszcze się fala nie zdążyła nad nim zamknąć, kiedy się woda powtórnie zapieniła.
Sygar przebił się sam i runął za swoim panem na dno rzeki.

................

Słońce zaszło już za górami, duże, czerwone, jakby się napiło krwi, której dziś tyle widziało.
Łagodnie uśmiechnięta cisza letniego wieczoru szła nad pobojowiskiem, osnuwając ofiary wojny szarą przędzą zmroku.
Gdyby nie stosy trupów, napiętrzone wzdłuż prawego brzegu, nie domyśliłby się nikt, iż przed kilku godzinami szalała tu rozpacz zwyciężonych, dławiona przez wściekłość zwycięzców.
Ani jedno ramię nie ocalało z jazdy Serwiusza. Byli legioniści polegli wszyscy, pomściwszy straszliwie śmierć wodza.
Pod osłoną tego muru, który odkrył rzekę dopiero wtedy, kiedy runął, przeprawiły się niedobitki Markomanów i Kwadów na drugą stronę Dunaju i rozbiegły się po lasach.
Bez potrzeby uciekali Germanowie na skrzydłach trwogi, wojsko bowiem imperatora było tak znużone całodzienną walką, iż powitało z radością sygnały trąb, wzywających do odwrotu.
Około północy zbliżała się do miejsca, w którem jazda Serwiusza broniła przystępu do Dunaju, gromadka ciemnych postaci. Światła pochodni padały na lektykę, niesioną przez czterech niewolników, odzianych w szare tuniki służby lekarskiej.
— Mówiłeś, że Mucyusz zginął na lewem skrzydle drugiej kohorty melityńskiej — odezwał się Publiusz, idący przodem orszaku. — Tu stała druga kohorta.
— Po raz ostatni widziałem lekarza Mucyusza tam, pod tem drzewem — odpowiedział setnik armeński. — Od chwili rozpoczęcia pochodu szedł on ciągle w pewnem oddaleniu za nami, a kiedy się druga kohorta zwarła z nieprzyjacielem, złączył się z szeregami, chociaż nie niósł z sobą broni. Pod gradem włóczni germańskich opatrywał rannych z takim spokojem, jak gdyby mu nic nie groziło. Pociski i miecze omijały go długo, aż go nad samą rzeką dosięgło przeznaczenie wojownika. Lekarz Mucyusz szukał rozmyślnie śmierci, przesławny legacie, wyzywał ją, drażnił, a ona nie znosi zuchwalstwa człowieka.
Publiusz słuchał z pochyloną głową. Cienie nocy zasłaniały jego oblicze przed spojrzeniami żołnierzy i niewolników.
Kiedy setnik skończył, rozkazał Publiusz swoim zwykłym, szorstkim głosem:
— Poświećcie!
Światła pochodni zamigotały nad brzegiem Dunaju, pstrząc jego czarne fale żółtemi plamami.
— Tu! — odezwał się setnik po jakimś czasie.
Publiusz postąpił szybko naprzód, ale w połowie drogi do miejsca wskazanego zatrzymał się i przyłożył rękę do oczu.
Ci ludzie z gminu mogliby dostrzedz wzruszenie, które zatrzęsło jego wolą, a tego nie chciał patrycyusz.
Mocując się z sobą, zapytał, by zyskać na czasie:
— Gdzie?
— Nie omyliłem się — odpowiedział setnik — Lekarz Mucyusz zginął pod tem drzewem.
— Pod... tem... drzewem... — powtórzył Publiusz półgłosem.
Ale już nakazał sobie spokój.
Niewolnicy zaczęli się na niego oglądać...
Ściągnął brwi, przygryzł usta, uczynił kilka kroków i... pochylił się nad Mucyą.
Leżała na wznak z piersią przebitą.
Groza ostatniej chwili rozwarła jej oczy szeroko, lecz nie przestrach w nich zastygł. Cichy, głęboki żal szedł z tych szklistych źrenic do nieba... niemy wyrzut za boleść niezasłużoną.
Długo pił Publiusz wzrokiem tę skargę rozczarowanej życiem duszy, której przyczynę znał on jedyny. Jego usta poruszały się, szepcąc miękkie słowa pożegnania; jego serce biło tak wolno, jakby zamierało.
Potem wziął zwłoki Mucyi na ręce, tulił zwisłą głowę do piersi, dotykał wargami zimnego czoła.
Ułożywszy sam trupa w lektyce, wyrzekł głosem ochrypłym z tłumionego siłą woli wzruszenia:
— Odkryjcie głowy i zegnijcie kolana! Wielka dusza żyła w tem ciele. Ukorzcie się przed bohaterstwem rzymskiej patrycyuszki, albowiem nie zwykły lekarz, jeno Mucya Kornelia opatrywała wasze rany.
Ukląkł pierwszy, a za nim padli w proch żołnierce i niewolnicy.
— Szczęście innych światów daj jej, Panie nasz i Boże! — modlił się setnik armeński.
A rzymskiej dumy Publiusza nie obraziła już prośba chrześcianina. Wszakże wstrętny mu „przesąd wschodni“ walczył dziś za Rzym i zwyciężył...
W tej chwili wyjrzał z po za chmury księżyc i osrebrzył głowę Mucyi, rozjaśniając jej rysy.
Publiuszowi zdawało się, że uśmiech ukojenia rozlał się po jej twarzy.
— Niech bogowie naszych przodków nie płoszą twojego snu wieczystego — mówił z drżeniem w głosie i zamknął powieki Mucyi.









  1. Pięć mil rzymskich = jedna mila geograficzna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.