Han z Islandyi/Tom II/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Han z Islandyi |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Synów St. Niemiry |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Han d’Islande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Podróżny, przebiegając za naszych czasów pokryte śniegiem góry, otaczające jakby białym pasem jezioro Smiasen, nie napotka nawet śladu tego, co Norwegczycy w XVII wieku nazywali Zwaliskami Arbara. Nigdy nie było wiadomem, z jakiego mianowicie gmachu powstały te zwaliska, jeżeli tylko można im było nadać takie miano. Wyszedłszy z lasu, dotykającego południowej części jeziora i wdrapawszy się po pochyłości, pokrytej tu i owdzie szczątkami murów i resztkami wieży, przybywało się nakoniec do sklepionego otworu, wybitego w stoku góry. Otwór ten, dzisiaj całkowicie zawalony obsuwającą się ziemią, stanowił wejście do podziemnego korytarza, wykutego w skale i prowadzącego z jednego stoku góry na drugi. Korytarz oświecały stożkowe okienka, wybite w pewnych odległościach w sklepieniu, w końcu zaś korytarza, znajdowała się owalna sala, w połowie wykuta w skale, a zakończona celtyckim murem. Dokoła sali, w głębokich framugach, widniały granitowe figury prostej roboty. Niektóre z tych tajemniczych posągów, zrzucone ze swoich podstaw, leżały na kamiennej posadzce, zmieszane z mnóstwem innych bezkształtnych szczątków, porosłych trawą i mchami, pośród których przesuwała się jaszczurka, pająk i wszystkie zresztą ohydne gady i owady, gnieżdżące się w ziemi i zwaliskach.
Światło dzienne dochodziło tam tylko przez trójkątne drzwi, przeciwległe do otworu korytarza. Drzwi te, chociaż zaczynały się od samej posadzki, można było nazwać oknem, wychodziły bowiem na bezdenną przepaść, a trudno było pojąć, dokąd mogły prowadzić trzy czy cztery schody, zawieszone nad otchłanią, poniżej tego szczególnego wyjścia.
Opisana wyżej sala tworzyła wnętrze olbrzymiej wieży, która zdaleka, od strony przepaści, wyglądała jak jeden ze szczytów góry. Wieża stała samotnie i, jakeśmy to już powiedzieli, nie wiadomo do jakiego budynku należała kiedyś. Wyżej tylko, na płaszczyźnie niedostępnej dla najśmielszego strzelca, można było widzieć gromadę murów, wyglądającą zdaleka jak krzywa skała, albo szczątki kolosalnej arkady. Wieżę tę, wraz z ruinami arkady, wieśniacy norwescy nazywali Zwaliskami Arbara. Pochodzenia tej nazwy również nikt wyjaśnić nie umiał.
Na kamieniu, leżącym pośrodku owalnej sali, siedział odziany w skóry dzikich zwierząt mały człowiek, któregośmy już kilkakrotnie spotkali. Zwrócony był tyłem do dziennego światła, albo raczej do słabego brzasku, który wdzierał się do ponurej wieży o południu. Przy świetle tem, nąjsilniejszem, jakie mogło docisnąć się do wnętrza wieży, niepodobna było jednak rozpoznać przedmiotu, nad którym ów mały człowiek siedział pochylony. Słychać było niekiedy głuche jęki, a ze słabych poruszeń przedmiotu, można było odgadnąć, że stamtąd pochodziły. Od czasu do czasu mały człowiek powstawał i niósł do ust czarę, kształtem do ludzkiej czaszki podobną, a pełną dymiącego płynu, którego barwy również dojrzeć nie było można, i pił go długiemi łykami.
Nagle powstał.
— Zdaje mi się — rzekł — że ktoś idzie korytarzem... Czyby to już był kanclerz obojga królestw?
Po słowach tych nastąpił wybuch strasznego śmiechu, zakończonego dzikiem rykiem, na który odpowiedziało wycie w głębi korytarza.
— Ho! ho! — mówił dalej mieszkaniec Zwalisk Arbara — to nie człowiek; zawsze jednak nieprzyjaciel: to wilk.
Wistocie, z pod sklepienia korytarza, wysunął się ogromny wilk, przystanął na chwilę, a potem zaczął się zbliżać do małego człowieka, czołgając się na brzuchu i wlepiwszy weń oczy błyszczące w ciemności. Ten ostatni zaś, stojąc z założonemi rękoma, patrzał na niego spokojnie.
— A! — rzekł nareszcie — to wilk z szaremi kudłami, najstarszy w Smiaseńskich lasach. Dzień dobry, wilku; oczy twoje błyszczą, jesteś zgłodniały, a zapach trupów przynęca cię tutaj. Niedługo ty sam przywabiać będziesz zgłodniałych wilków. Witaj, wilku smiaseński; zawsze pragnąłem spotkać się z tobą. Tak jesteś już stary, iż ludzie sądzą, że nigdy życia nie skończysz. Jutro już tego nie powtórzą.
Zwierz odpowiedział straszliwym rykiem, cofnął się i jednym skokiem rzucił się na małego człowieka. Ten ani na krok nie ruszył się z miejsca. Szybki jak błyskawica, prawą ręką uchwycił za brzuch wilka, który stojąc na tylnych, przednie swe łapy zarzucił na jego ramiona, lewą ręką zasłonił twarz przed otwartą paszczą swego wroga i uchwycił go za gardło z taką siłą, że zwierz, podniósłszy łeb do góry, zdołał zaledwie wydać jęk chrapliwy.
— Wilku smiaseński — zawołał mały człowiek z tryumfem — rozdzierasz moją opończę, ale ją twoja skóra zastąpi.
W chwili, kiedy do tych słów zwycięskich dodawał kilka wyrazów z jakiegoś dziwnego języka, wysilenia konwulsyjne duszonego wilka przewróciły go na kamienie, rozrzucone po sali. Upadli obadwaj, a ryk ludzki złączył się z wyciem dzikiego zwierza.
W upadku swoim puściwszy gardło wilka, mały człowiek już uczuł ostre kły, zatapiające się w jego ramieniu, kiedy, taczając się po ziemi, walczący potrącili białą, kosmatą masę olbrzymiej wielkości, leżącą w najciemniejszej części sali.
Był to niedźwiedź; zaczepiony, obudził się z głębokiego snu, mrucząc gniewnie.
Skoro tylko jego zaspane ślepia otwarły się o tyle, że mógł dojrzeć toczącą się walkę, natychmiast rzucił się z wściekłością, nie na człowieka jednak, lecz na wilka, tryumfującego właśnie w tej chwili; swą paszczą straszliwą schwycił go za kark i odciągnął od człowieka. Ale człowiek wcale nie był zadowolony z tej usługi. Podniósłszy się, kopnął niedźwiedzia silnie nogą w brzuch, jak pan karcący swego psa.
— Kto cię wołał, Friend? Po co się tu wtrącasz?
Słowom tym, wypowiedzianym z wściekłością, towarzyszył zgrzyt zębów.
— Precz! — dodał z rykiem mały człowiek.
Niedźwiedź, sponiewierany przez człowieka i zarazem skaleczony kłem wilka, zaskomlał żałośnie, a potem, nachylając swój ciężki łeb, puścił zgłodniałego zwierza, który z nową zażartością rzucił się na swego dawnego przeciwnika.
Podczas toczącej się w dalszym ciągu walki, odpędzony niedźwiedź wrócił na miejsce, na którem spał poprzednio, a zasiadłszy tam poważnie, patrzył na walczących obojętnie i w milczeniu, głaszcząc niekiedy koniec swego pyska to jedną, to drugą łapą.
Mały człowiek w chwili, kiedy patryarcha smiaseńskich wilków powtórnie rzucił się na niego, uchwycił krzywy jego pysk i naraz, niezmiernie zręcznym a przytem niesłychanie silnym ruchem, uwięził całą jego paszczę w swych dłoniach. Wilk wyrywał się, rzucał z wściekłości i bólu; piana toczyła się z jego ściśniętego pyska, a krwią zaszłe ślepia zdawały się wychodzić ze swych dołów.
Potem kości jednego z walczących zaczęły trzeszczeć, gruchotane przez ostre zęby, jego ciało szarpały silne szpony, ofiarą tą jednak nie był człowiek, ale zwierz drapieżny; ze wspólnych ich ryków, straszniejszym i dzikszym był ryk nie zwierza, lecz człowieka.
Ten ostatni, zbierając siły wyczerpane przez długi opór starego wilka, obydwiema rękami ścisnął jego paszczę z taką mocą, że krew trysnęła z nozdrzy zwierza, jego błyszczące oczy zgasły i napół się zamknęły, wreszcie zachwiał się i padł u nóg swego zwycięzcy. Słabe poruszenia ogonem i konwulsyjne drgania, przebiegające po całem jego ciele, świadczyły, że zwierz żył jeszcze. Trwało to jednak zaledwie kilkanaście sekund, poczem wszelkie oznaki życia znikły.
— Otóż i nie żyjesz stary wilku — rzekł mały człowiek, popychając wzgardliwie nogą martwego już zwierza. — Czy sądziłeś, że późniejszej doczekasz się starości po spotkaniu mnie na swej drodze? Nie będziesz już po śniegu biegał cichemi kroki, wietrząc i tropiąc swe ofiary; sam teraz staniesz się łupem wilków, albo sępów. Zbłąkanych podróżnych około Smiasen pożarłeś wielu w ciągu twego długiego, pełnego mordów życia, a teraz sam już nie żyjesz, nie będziesz więcej pożerał ludzi. A szkoda!
Wziąwszy do ręki ostry kamień, usiadł nad ciepłym i drgającym jeszcze trupem wilka, porozcinawszy stawy członków, oderznął głowę, przeciął skórę przez całą długość brzucha i zdjął ją, jak kaftan, z martwego cielska; ze straszliwego wilka Smiaseńskich lasów po został tylko kadłub nagi i skrwawiony. Potem zwycięzca zdobytą skórę zarzucił na swe pokąsane ramiona, odwróciwszy na zewnątrz spodem, krwią zbroczonym.
— Rad nie rad — mruknął do siebie — muszę odziewać się w skóry dzikich zwierząt, gdyż skóra ludzka za cienka jest, aby ochronić mogła od zimna.
Gdy mały człowiek tak przemawiał do siebie, ohydniejszy jeszcze teraz, bo odziany w swój łup odrażający, niedźwiedź, znudzony widać bezczynnością, zbliżył się cichaczem do leżącego na środku sali przy jednym z głazów przedmiotu, o którym mówiliśmy na początku tego rozdziału, i wkrótce słychać było szczękanie zębów zwierza oraz przenikliwe i bolesne jęki.
— Friend! — zawołał mały człowiek groźnie — Friend! Tu, pójdź tu!
I podniósłszy kamień, rzucił nim w głowę zwierza, który odurzony tym ciosem, opuścił zwolna ucztę i oblizując swój pysk skrwawiony, przywlókł się leniwie do nóg małego człowieka, podnosząc ku niemu swą ogromną głowę i schylając grzbiet, jak gdyby prosił o przebaczenie za swoją nierozwagę.
Wtedy, pomiędzy dwoma potworami, można bowiem śmiało nadać tę nazwę mieszkańcowi Zwalisk Arbara, rozpoczęła się wymiana snąć pełnych znaczenia mruczeń. Mruczenie człowieka wyrażało władzę i gniew, niedźwiedzia zaś prośbę i uległość.
— Masz — rzekł nakoniec mały człowiek, wskazując zakrzywionym palcem obdarty trup wilka — to dla ciebie; tamtę zdobycz dla mnie pozostaw.
Niedźwiedź, powąchąwszy wilka, potrząsł głową z niezadowoleniem i spojrzenie swoje znów skierował na człowieka, który widocznie był jego panem.
— Rozumiem cię — rzekł człowiek — to już dla ciebie nazbyt martwe, gdy tamto drga jeszcze. Jesteś wybredny w swoich ucztach, Friend, jakbyś był człowiekiem; chcesz, żeby twój kąsek żył jeszcze, kiedy go szarpiesz; przyjemność ci sprawia, kiedy pastwa przestaje żyć pod twoim zębem; to tylko, co cierpi, rozkoszy ci dostarcza. Jesteśmy do siebie podobni, Friend. Stoję wyżej od nędznego rodu ludzkiego, jestem, jak i ty, drapieżnym zwierzem. Chciałbym, abyś mógł mówić, towarzyszu Friend, powiedziałbyś mi bowiem, czy mojej rozkoszy dorównywa rozkosz, jakiej doznajesz, kiedy pożerasz wnętrzności ludzkie. Ale nie, nie chcę, żebyś mówił, bo lękam się, by głos twój ludzkiego nie przypominał mi głosu. Tak, tak, mrucz u moich nóg tem mruczeniem, które przejmuje dreszczem zbłąkanego w górach myśliwca. Podnieś, Friend, swoją głowę ku mnie, liż moje ręce językiem, który tyle razy pił ludzką krew. Masz, jak i ja, zęby białe, a nie nasza wina, że nie są one czerwone, jak świeża rana. Ale krew zmywa krew. Widziałem nieraz z głębi swej jaskini, jak młode dziewczyny z Kole lub Oelmoe myły swe nagie nogi w wodzie potoku, śpiewając cichym głosem; ale nad te głosy melodyjne, nad te gładkie twarze, wolę twoją paszczę kudłatą i ryki chrapliwe, bo one strachem przejmują człowieka.
Mówiąc tak, usiadł i rękę swoją oddał na pieszczoty zwierzowi, który przewracając się na grzbiecie u jego nóg, bawił się z nim, jak piesek, igrający ze swoją panią.
Najdziwniejszą była uwaga, z jaką niedźwiedź słuchał słów swojego pana. Szczególne monosylaby, któremi tenże przeplatał swoje wyrazy, zdawał się najlepiej rozumieć, a zrozumienie to ujawniał podnosząc nagle głowę, albo wydając głuche chrapanie z głębi swej gardzieli.
— Ludzie mówią, że od nich uciekam — ciągnął dalej mały czlowiek — przeciwnie, to oni uciekają ode mnie, robią przez bojaźń to, co jabym uczynił z nienawiści... Ty jednak wiesz, Friend, że z zadowoleniem spotykam człowieka, kiedy czuję głód albo pragnienie.
Nagle spostrzegł w głębi korytarza światełko, które pokazało się i wzrastało stopniowo, oświecając wilgotne mury.
— Otóż jeden z nich. Kiedy się mówi o piekle, szatan pokazuje swe rogi... Hola! Friend — dodał, odwracając się do niedźwiedzia — wstań!
Zwierz powstał natychmiast.
— No, no, trzeba wynagrodzić posłuszeństwo, zaspakajając twój głód.
To rzekłszy, mały człowiek nachylił się do przedmiotu, który leżał na ziemi, a po chwili rozlegało się jakby trzeszczenie kości rąbanych siekierą; już jednak nie było słychać jęków.
— Jak widzę, to nas dwôch tylko jest żyjących w tej sali Arbara. Masz, przyjacielu Friend, dokończ rozpoczętej uczty.
I ku drzwiom trójkątnym rzucił odciętą część przedmiotu, który leżał u jego nóg.
Niedźwiedź poskoczył do swego łupu z taką chciwością, że najwprawniejsze oko nie zdołałoby dostrzedz, czy nim nie było ramię ludzkie, odziane w kawałek sukna, barwy munduru muszkieterów munckholmskiego pułku.
— Otóż nadchodzą — rzekł mały człowiek, wpatrując się w światło coraz więcej wyraźniejsze. — Towarzyszu Friend zostaw mnie na chwilę samego... dalej! precz!
Posłuszny zwierz cofnął się ku drzwiom trójkątnym, zszedł tyłem po schodkach i z rykiem zadowolenia znikł, unosząc w paszczy swoją zdobycz odrażającą.
W tej samej chwili, przy wyjściu z korytarza, w zakrętach którego błyszczało jeszcze niepewne światło, zjawił się człowiek dość wysokiego wzrostu. Odziany był w długi, ciemny płaszcz, w ręku zaś trzymał ślepą latarkę, której światło skierował wprost na twarz małego człowieka.
Ten siedząc wciąż na kamieniu z założonemi rękoma, zawołał:
— Biada ci przybyszu, który wchodzisz tutaj kierując się myślą a nie instynktem!
Nieznajomy, nie odpowiadając, przypatrywał mu się z uwagą.
— Przyjrzyj mi się — mówił dalej mały człowiek podnosząc głowię — za godzinę może nie będziesz miał już tyle głosu w swej piersi, aby się módz pochwalić, żeś mnie zobaczył.
Nowoprzybyły, prowadząc światłem po całej postaci małego człowieka, okazywał więcej zdziwienia aniżeli strachu.
— Cóż się tak dziwisz? — odezwał się znów mieszkaniec Zwalisk Arbara ze śmiechem, podobnym do trzeszczenia łamanej czaszki — mam ręce i nogi, jak i ty, tylko, że moje członki nie staną się, jak twoje, żerem jastrzębi i kruków.
Nieznajomy odpowiedział nakoniec głosem pewnym lecz przyciszonym, jakby się obawiał, żeby go kto więcej nie usłyszał:
— Nie przychodzę tutaj jako wróg, przeciwnie, przychodzę jako przyjaciel...
Mieszkaniec Zwalisk nic pozwolił mu dokończyć.
— Dlaczegóż więc — rzekł — nie zrzuciłeś z siebie ludzkiej postaci?
— Zamiarem moim jest oddać ci usługę, jeśli tylko jesteś tym, którego szukam...
— To znaczy, że chcesz, abym ci był użytecznym. Człowieku, daremne są twe trudy. Umiem oddawać usługi tym tylko, którym się żyć sprzykrzyło.
— Ze słów tych — odparł nieznajomy — widzę, że jesteś człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Ale twój wzrost... Han z Islandyi jest olbrzymem, więc ty nim być nie możesz.
— Pierwszy to raz wątpią o tem w mojej obecności.
— Jakto! ty nim jesteś? — i nieznajomy zbliżył się do małego człowieka. — Ależ wszyscy mówią, że Han z Islandyi ma kolosalną postawę?...
— Do postawy dodaj moją sławę, a będę wyższym od Hekli.
— Doprawdy? Powiedz, proszę, czy rzeczywiście jesteś Hanem, urodzonym w Klipstadur w Islandyi?
— Nie odpowiadam słowami na to pytanie — rzekł mały człowiek powstając, a przed spojrzeniem jego nieznajomy cofnął się o trzy kroki.
— Poprzestaję na odpowiedzi twego spojrzenia — zawołał prawie błagalnie nieznajomy, spoglądając na próg korytarza wzrokiem, w którym znać było żal, że go przestąpił. — Twoje dobro sprowadza mnie tutaj.
Wchodząc do sali i nie rozpoznawszy jeszcze należycie postaci tego, którego szukał, nieznajomy zachowywał pewność siebie i krew zimną; ale gdy mieszkaniec Zwalisk stanął przed nim ze swoją twarzą tygrysią, skrwawionemi ramiony, nawpół okrytemi skórą jeszcze posoką zbroczoną, z rękami zbrójnemi w długie pazury, z płomiennem spojrzeniem, wtedy zadrżał jak nieświadomy podróżny, któremu zdaje się, że igra z węgorzem a poznaje ukąszenie żmii.
— Moje dobro? — powtórzył drwiąco potwrór. — Czy przychodzisz uwiadomić mnie, że jest gdzie źródło do zatrucia, wieś do spalenia, albo, że można gdzie zamordować jakiego żołnierza z munckholmskiego pułku?
— Być może. Słuchaj jednak. Górnicy norwescy buntują się. Wszak wiesz, jakie klęski bunt za sobą prowadzi?
— Wiem: mordy, gwałty, świętokradztwa, pożary» rabunki...
— Ofiaruję ci to wszystko.
Mały człowiek zaczął się śmiać.
— Aby to mieć, nie potrzebuję twojej łaski.
Towarzyszący tym słowom śmiech dziki i szyderczy przejął dreszczem nieznajomego. Rzekł jednak:
— W imieniu górników, proponuję ci, żebyś stanął na czele powstania.
Mały człowiek milczał przez chwilę. Nagle ponure jego i straszne oblicze przybrała wyraz piekielnej złośliwości.
— Czy rzeczywiście w ich imieniu proponujesz mi to? — zapytał.
Nieznajomy zmieszał się; rychło jednak przyszedł do siebie i odparł:
— Tak jest.
— Dlaczego się górnicy buntują? — spytał znowu mały człowiek.
— Chcą się uwolnić z pod opieki królewskiej.
— Czy tylko dlatego?
— Chcą również wyswobodzić munckholmskiego więźnia.
— I to jedyny cel tego ruchu? — powtórzył mały człowiek z szyderstwem, które dziwnie zaniepokoiło nieznajomego.
— Nie znam innego — wybąknął.
— A! ty nie znasz innego celu!
Słowa te wypowiedziane były tym samym ironicznym tonem.
Nieznajomy, chcąc już raz rozegrać stawkę, wydobył z pod płaszcza dobrze wyładowany worek i rzucił go skwapliwie pod nogi potwora.
— Oto nagroda za twoje dowództwo.
Mieszkaniec Zwalisk odepchnął worek nogą.
— Nie chcę tego — rzekł. — Czy sądzisz, że gdybym pragnął złota albo krwi, to czekałbym na twoje pozwolenie, aby pragnienie to zaspokoić?
Nieznajomy zadrżał ze zdumienia i zarazem mimowolny uczuł przestrach.
— Jest to podarunek, który górnicy królewscy polecili mi doręczyć tobie.
— Mówię ci, że go nie chcę. Złoto na nic mi się nie przyda. Ludzie sprzedają chętnie swą duszę, ale nie sprzedają życia. Trzeba im siłą je odbierać.
— Oświadczę więc wodzom górników, że straszliwy Han z Islandyi zgadza się przyjąć dowództwo...
— Nie przyjmuję go.
Słowa te, wypowiedziane stanowczo, wywarły na mniemanym pośle górników fatalne wrażenie.
— Jakto? — zapytał.
— Nie przyjmuję dowództwa! — powtórzył Han z Islandyi.
— Nie chcesz przyjąć udziału w wyprawie, która tyle przedstawia korzyści?
— Bo mogę sam jeden rabować wioski, pustoszyć folwarki, mordować chłopów i żołnierzy.
— Ależ pomyśl, że przyjmując propozycyę górników, zapewniasz sobie zupełną bezkarność...
— Czy także w imieniu górników przyrzekasz mi bezkarność? — zapytał Han ze śmiechem.
— Nie będę ukrywał — odpowiedział nieznajomy tajemniczo — że to w imieniu pewnej potężnej osoby, która zajmuje się powstaniem.
— A ta potężna osoba czy jest pewna, że jej samej nie powieszą?
— Gdybyś ją znał, nie wahałbyś się ani przez chwilę.
— Więc któż to jest taki?
— Tego powiedzieć nie mogę.
Mały człowiek postąpił naprzód, a uderzywszy po ramieniu nieznajomego, rzekł z tym samym szyderczym śmiechem:
— Czy chcesz, żebym ja ci to powiedział?
Nieznajomy mimowoli wzdrygnął się, poniekąd z przestrachu, poniekąd też z podrażnionej dumy; nie spodziewał się, iżby rozbójnik mógł się do niego zwrócić z temi słowy, ani też przypuszczał dzikiej z jego strony poufałości.
— Dziwi cię to — mówił dalej Han — że ja wiem o wszystkiem? Ta potężna osoba, to wielki kanclerz Danii i Norwegii — to ty.
Tak było w samej rzeczy.
Przybywszy do Zwalisk Arbara, dokąd, jak wiemy, dążył z Musdoemonem, hrabia Ahlefeld chciał sam namówić rozbójnika, który, jak sądził, wcale go nie znał i nie oczekiwał; nigdy też nawet potem, mimo całej swej przebiegłości i władzy, nie mógł dociec, jakim sposobem Han był tak dobrze uwiadomiony. Byłażby to zdrada Musdoemona?
Wprawdzie to Musdoemon podał szlachetnemu hrabiemu myśl, aby ten osobiście widział się z rozbójnikiem; ale zdradzając, jakiż mógł w tem mieć interes? A może rozbójnik znalazł przy której ze swoich ofiar jakie papiery, dotyczące zamiarów wielkiego kanclerza? Lecz oprócz Musdoemona, tylko Fryderyk Ahlefeld był jedynym żyjącym powiernikiem planów hrabiego, a chociaż był on lekkomyślnym, nie zdradziłby jednak podobnej tajemnicy. Zresztą kwaterował w Munckholm, przynajmniej wielki kanclerz tak sądził. Wkrótce przekonamy się, że to ostatnie przypuszczenie można było uznać za prawdopodobne.
Jednym z głównych przymiotów hrabiego Ahlefelda była przytomność umysłu. Usłyszawszy swoje nazwisko, wymienione tak niespodziewanie przez małego człowieka, nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia; w mgnieniu oka jednak z jego twarzy bladej i wyniosłej znikł wyraz obawy, ustępując przed spokojem i pewnością.
— A więc, tak! — rzekł — chcę z tobą być szczerym. Jestem wistocie kanclerzem. W zamian i od ciebie wymagam szczerości.
Gwałtowny wybuch śmiechu przerwał mu.
— Czy potrzebowałeś mnie prosić, abym ci powiedział swoje, albo twoje imię?
— Powiedz mi więc z równą szczerością: skąd dowiedziałeś się, kto ja jestem?
— Czy ci nie mówiono, że Han z Islandyi nawskroś gór widzieć może?
Hrabia chciał jeszcze nalegać.
— Uważaj mnie za przyjaciela...
— Daj mi swą rękę, hrabio Ahlefeld! — rzekł opryskliwie mały człowiek.
Po chwili, wpatrując się w twarz ministra, zawołał:
— Gdyby w tym momencie nasze dusze opuściły ciało, to zdaje mi się, że szatan długoby się wahał, zanimby stanowczo powiedział, która z nich jest duszą rozbójnika.
Dumny dygnitarz przygryzł wargi; obawa jednak rozbójnika z jednej strony, a z drugiej konieczność uczynienia z niego swego narzędzia, zmusiła go do stłumienia wściekłości.
— Nie lekceważ — rzekł — swego własnego interesu; obejmij kierunek powstania i licz na moją wdzięczność.
— Kanclerzu Norwegii, ty tak spodziewasz się powodzenia twojego przedsięwzięcia, jak stara baba, która myśli o sukni, jaką ma sobie uprząść ze skradzionych konopi, a tymczasem pazury kota plączą jej wrzeciona.
— Jeszcze raz proszę zastanów się, zanim odrzucisz moją ofiarę.
— Jeszcze raz, ja, rozbójnik, powtarzam ci, wielki kanclerzu obojga królestw — nie!
— Po ważnej usłudze, jaką mi oddałeś, innej spodziewałem się odpowiedzi.
— Po jakiej usłudze? — zapytał rozbójnik.
— Czy to nie ty zamordowałeś kapitana Dispolsena?
— Być może, hrabio Ahlefeld, ale go nie znam wcale. Któż jest ten człowiek, o którym mówisz?
— Jakto! czyżby wypadkiem nie w twoje ręce wpadła żelazna szkatułka, którą on niósł z sobą?
Zapytanie to zdawało się coś przypominać rozbójnikowi.
— Poczekaj — rzekł — pamiętam wistocie i tego człowieka, i jego szkatułkę żelazną. Było to na płaszczyznach Urchtalu.
— Gdybyś mógł oddać mi tę szkatułkę, wtedy wdzięczność moja byłaby bez granic. Powiedz mi, co się z nią stało, bo napewno jest w twojem posiadaniu?
Szlachetny minister tak żywo nalegał, że to zdziwiło rozbójnika.
— Ta skrzynka żelazna jest więc tak wielkiej wagi dla twojej łaski, kanclerzu Norwegii?
— Tak, tak!
— Jakąż otrzymam nagrodę, jeśli ci powiem, gdzie ją możesz znaleźć?
— Wszystko, co tylko zażądasz, mój drogi Hanie.
— A więc, nic się ode mnie nie dowiesz.
— Żartujesz sobie! Pomyśl przecie, jaką mi przez to oddasz usługę.
— Właśnie o tem myślę.
— Zapewnię ci ogromny majątek; u króla wyjednam ułaskawienie...
— U mnie lepiej wyjednaj je dla siebie! — rzekł Han. — Słuchaj mnie, wielki kanclerzu Danii i Norwegii, — tygrysy nie pożerają hyen. Wypuszczę cię stąd żywego, bo jesteś zły, bo każda chwila twojego życia, każda myśl twojej duszy, wyradza nieszczęście dla ludzi a zbrodnię dla ciebie. Ale nie powracaj tu więcej, bo cię przekonam, że moja nienawiść nie oszczędza nikogo, nawet zbrodniarzy. Co się zaś tyczy kapitana, to nie pochlebiaj sobie, że go dla ciebie zamordowałem; mundur, jaki nosił, wydał wyrok na niego, jak i na tego oto nędznika, którego zabiłem zupełnie nie dla oddania ci usługi.
Rzekłszy to, ujął hrabiego za ramię i pociągnął do przedmiotu, leżącego w ciemności. W tej chwili właśnie światło latarni hrabiego padło na ów przedmiot. Był to pokaleczony trup, w mundurze oficera muszkieterów munckholmskich. Kanclerz zbliżył się z uczuciem wstrętu. Nagle jego spojrzenie spoczęło na bladej i skrwawionej twarzy zamordowanego. Pomimo, że usta trupa były sine i nawpół otwarte, włosy najeżone, policzki wybladłe i oczy zagasłe, hrabia jednak poznał go natychmiast i krzyknął przeraźliwie:
— O nieba! to Fryderyk! mój syn!
Nie należy wątpić, że serca, pozornie najbardziej wyziębione i zatwardziałe, zachowują w swoich zakątkach tajnych uczucie, przez siebie nawet nieznane, ukryte między namiętnościami i występkami, jak tajemniczy świadek i przyszły mściciel. Moźnaby powiedzieć, że istnieje ono tam dlatego, ażeby kiedyś zbrodnia poznała się z cierpieniem. Uczucie to oczekuje w milczeniu stanowczej chwili. Człowiek przewrotny nosi je w sobie, ale o niem nie wie, zwykłe bowiem strapienie nie jest dość silne, aby zdołało się przedrzeć przez grubą warstwę egoizmu i złości, które je przytłumiają; ale kiedy niespodzianie zjawi się prawdziwa boleść życia, wtedy, jak w przepaści, nurtuje w duszy i dosięga najgłębszych jej kryjówek. Wówczas owo uczucie ogarnia nieszczęśliwego tem gwałtowniej, ponieważ było nieznane i tem boleśniej dotyka, ponieważ tkwiło w sercu niewidzialnie; ostrze bowiem nieszczęścia, chcąc dostać się do serca zlodowaciałego, głębiej je wzruszyć musi. Wtedy natura ludzka targa swoje więzy, wystawia nędznika na niezwykłe udręczenia, na niesłychane męczarnie; odczuwa on w jednej chwili wszystkie cierpienia, z których szydził w ciągu lat całych. Najrozliczniejsze katusze dręczą go jednocześnie. Jego serce, dotknięte ponurem osłupieniem, wstrząsają konwulsyjne męki. Zdaje mu się, że ujrzał piekło w swojem życiu, że poznał coś straszniejszego jeszcze od rozpaczy.
Hrabia Ahlefeld, nie wiedząc o tem, kochał swego syna. Mówimy syna, nie wiedział bowiem o przeniewierstwie żony, przeto Fryderyk, bezpośredni dziedzic jego imienia, był nim istotnie w jego oczach. Sądząc, że jest on wciąż w Munckholm, nie mógł się spodziewać, że go zobaczy w wieży Arbara, a tembardziej, że go znajdzie nieżywym. A jednak ten trup skrwawiony, zsiniały — to był jego syn. Nie mógł o tem wątpić. Łatwo sobie wyobrazić, co się w nim działo, kiedy pewność, że go kochał, wdarła się do jego duszy razem z pewnością, że go już utracił. Wszystkie uczucia uderzyły jednocześnie w jego serce, jak wybuch piorunów. Powalony niejako zdumieniem, zgrozą i rozpaczą, rzucił się w tył i załamując ręce, powtarzał żałosnym głosem:
— Mój syn! mój syn!
Rozbójnik zaczął się śmiać, a strasznie brzmiał zaprawdę ten śmiech, wobec jęków ojca nad trupem syna.
— Na mojego przodka Ingolpha! — zadrwił potwór — możesz jęczeć, hrabio Ahlefeld, ale go już nie obudzisz.
Nagle twarz jego okrutna zachmurzyła się i rzekł ponuro:
— Opłakuj swego syna, ja się mszczę za mego.
W tej chwili w korytarzu rozległ się odgłos kroków, a kiedy Han obejrzał się z zadziwieniem, wpadło do sali czterech ludzi wysokiego wzrostu, z dobytemi szablami; za nimi podążał piąty, nizki i otyły, ze szpadą w jednej a z pochodnią drugiej ręce, odziany w ciemny płaszcz, podobny do płaszcza wielkiego kanclerza.
— Usłyszeliśmy waszą miłość — zawołał ten ostatni — i przybiegamy z pomocą.
Czytelnik poznał zapewne Musdoemona i czterech zbrojnych hajduków, którzy składali straż przyboczną hrabiego.
Kiedy pochodnia oświeciła salę, nowo przybyli stanęli jak wryci, przejęci zgrozą i zdumieniem. Straszliwy widok mieli przed oczyma, Z jednej strony skrwawione szczątki wilka; z drugiej zeszpecony trup młodego oficera; dalej jego ojciec z osłupiałemi oczyma, dzikim krzykiem; obok niego okrutny rozbójnik, który zwrócił ku napastnikom swą twarz ohydną, z wyrazem szczerego zdumienia, lecz bez cienia obawy.
Na widok niespodziewanej pomocy, myśl zemsty przejęła hrabiego, a miejsce rozpaczy zastąpiła wściekłość.
— Śmierć temu zbójowi! — zawołał, dobywając miecza. — Zamordował mego syna!... Śmierć mu śmierć!
— Jakto, zamordował pana Fryderyka? — zapytał Musdoemon, a przy świetle pochodni, którą trzymał w ręku, można było widzieć jego twarz zupełnie obojętna.
— Śmierć! śmierć! — powtarzał hrabia z wściekłością, rzucając się, wraz ze swymi ludźmi, na Hana!
Ten, nieprzygotowany na napaść, cofnął się ku trójkątnemu otworowi z dzikim rykiem, wyrażąjcym raczej gniew, niż bojaźń.
Sześć mieczów skierowało się ku niemu, lecz jego spojrzenie silniej błyszczało, rysy były groźniejsze, niż spojrzenie i rysy któregokolwiek z napastników. Pochwycił swój kamienny topór, a zmuszony przez tak znaczna przewagę nacierających do energicznego i bacznego oporu, obracał nim z taką, szybkością, że koła, przez topór zakreślane, osłaniały go jakby tarczą. Z ostrzów mieczy sypały się tysiące iskier, za każdem zetknięciem z toporem, ale żaden nie zdołał dotknąć rozbójnika. Wyczerpany jednak niedawną walką z wilkiem, musiał się ciągle cofać, aż doszedł do progu trójkątnego wyjścia.
— Śmiało przyjaciele! — wołał hrabia — zrzućmy w przepaść tego potwora.
— Zanim mnie zrzucicie, gwiazdy tam wpierw spadną! — odparł rozbójnik ze śmiechem.
Tymczasem napastnicy nacierali coraz gwałtowniej, ośmieleni tem zwłaszcza, że mały człowiek cofnął się już na pierwszy stopień schodów, zawieszonych nad przepaścią.
— Śmiało! Śmiało! — wołał wielki kanclerz — napierajmy go, a musi stoczyć się w otchłań. Nie żałujcie rąk! Nędzniku, ostatnią już popełniłeś zbrodnię... Odważnie, towarzysze!
Prawą ręką wykonywając błyskawiczne obroty, rozbójnik ręką lewą ujął za róg, wiszący u jego pasa, a podniósłszy go do ust, wydał kilka ostrych, przeciągłych dźwięków, na które z przepaści odpowiedziały groźne ryki.
Niebawem też, kiedy już hrabia i jego straż, nacierająca z coraz większym impetem, zmusili Hana do zejścia o jeden stopień niżej, z przepaści wynurzył się ogromny niedźwiedź biały. Widok strasznego drapieżnika przeraził napastników — cofnęli się natychmiast.
Niedźwiedź zwolna wdrapał się po schodach, ukazując im swą paszczę skrwawioną i ostre zęby.
— Dziękuję ci, mój dzielny Friend! — zawołał bandyta, a korzystając ze zdumienia napastników, skoczył na grzbiet niedźwiedzia, który zaczął schodzić tyłem, wyszczerzając wciąż straszną paszczę na nieprzyjaciół swojego pana.
Ochłonąwszy ze zdumienia i przerażenia, patrzyli bezradni, jak niedźwiedź, unosząc bandytę z pod ich ciosów, schodził w przepaść, zapewne w ten sam sposób, jak z niej wyszedł, to jest czepiając się pni drzew i wypukłości skał. Chcieli go porazić odłamami skalnemi, ale zanim zdołali podźwignąć bryły granitowe, leżące na ziemi od wieków, rozbójnik i jego osobliwy wierzchowiec zniknęli im z przed oczu.