Han z Islandyi/Tom II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Han z Islandyi |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Synów St. Niemiry |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Han d’Islande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pełen rozpaczy, wynurzał w samotności swoje skargi na króla Alfonsa.
Słońce zachodziło, jego ostre promienie rysowały na wełnianej szacie Schnmackera i żałobnej sukni Etheli czarny cień kraty więziennego okna.
Siedzieli oni oboje przy wysokiej arkadzie okna, starzec w wielkim fotelu gotyckim, dziewica na taborecie, u jego nóg. Więzień zdawał się być pogrążony w swojem melancholijnem, zwykłem marzeniu. Jego czoło, łyse i zmarszczkami pokryte, oparte było na dłoniach, z całej twarzy można było widzieć tylko siwą brodę, spadającą w nieładzie na jego piersi.
— Mój ojcze — rzekła Ethel, starając się go rozerwać — panie mój i ojcze, dzisiejszej nocy miałam sen szczęśliwej przyszłości... Patrz, podnieś swe oczy, szlachetny ojcze, spojrzyj na to piękne niebo.
— Widzę niebo — odpowiedział starzec — tylko przez kraty mego więzienia, jak na twą przyszłość, Ethelo, patrzę przez zasłonę własnych mych nieszczęść.
Po tych słowach, głowa jego, podniesiona przez chwilę, opadła znów na dłonie i oboje zamilkli.
— Mój ojcze i panie — odezwała się po chwili dziewica nieśmiałym głosem — czy myślisz o Ordenerze?
— O Ordenerze? — powtórzył starzec, jakby starając się przypomnieć sobie, o kim ona mówi. — Ach! wiem o co zapytujesz. Więc?
— Czy sądzisz, mój ojcze, że on prędko powróci? Tak dawno pojechał. Dziś już czwarty dzień.
Starzec smutno pokiwał głową.
— Zdaje mi się, że kiedy będziemy liczyli czwarty rok po jego odjeździe, to równie jak i dzisiaj, będziemy blizko jego powrotu.
— O mój Boże! czyż sądzisz, ojcze, że on nigdy nie powróci?
Schumacker nie odpowiedział. Młoda dziewica powtórzyła swe zapytanie głosem błagalnym i drżącym.
— Czy nie przyrzekł, że powróci? — rzekł nagle więzień.
— O tak, panie — odparła spiesznie Ethela.
— A więc, jakże możemy liczyć na jego powrót? Czy on nie jest człowiekiem? Wierzę, że sęp może powrócić do trupa, ale nie wierzę w powrót wiosny w kończącym się roku.
Ethel, widząc swego ojca wpadającego w melancholię, uspokoiła się nieco; w jej dziecięcem i dziewiczem sercu odzywał się głos zwycięsko zbijający smutną filozofię starca.
— Mój ojcze — rzekła upewniająco — Ordener powróci; on nie taki, jak inni ludzie.
— Skądże to wiesz, moja córko?
— Ty sam wiesz o tem, ojcze mój i panie.
— Nic o tem nie wiem — rzekł starzec. — Słyszałem od niego słowa człowieka, które mi zapowiadały czyny wielkie i zbożne.
Później dodał z gorzkim uśmiechem:
— Zastanawiałem się nad niemi i znalazłem, że jego słowa były za piękne, aby w nie wierzyć można.
— A ja, panie, wierzyłam w nie właśnie dlatego, że były tak piękne.
— O! moje dziecię, gdybyś była tem, czem być powinnaś, to jest hrabianką Tonsberg i księżniczką Wollin, otoczoną przez cały dwór układnych zdrajców i interesownych wielbicieli, wtedy twa łatwowierność bardzoby dla ciebie była niebezpieczną.
— Ojcze mój, to nie łatwowierność, ale zaufanie.
— Łatwo z tego odgadnąć, Ethelo, że część francuskiej krwi płynie w twoich żyłach.
Myśl ta niepostrzeżenie wprowadziła starca na drogę wspomnień, mówił przeto dalej z pewną przyjemnością:
— Ci, co zepchnęli twego ojca z najwyższych dostojeństw w nędzę poniżenia, muszą jednak przyznać, że jesteś córką Karoliny, księżniczki Tarentu, i że jedna z twoich prababek, których nosisz imię, Adela czyli Edela, była hrabiną Flandryi.
Ethel myślała o czem innem.
— Mój ojcze — rzekła — źle sądzisz szlachetnego Ordenera.
— Szlachetnego, moja córko? A jaką myśl nadajesz tym słowom? Ongi nadawałem szlachectwo ludziom, którzy wcale nie byli szlachetni.
— Nie mówię tego, aby on był szlachetny tem szlachectwem, jakie się nadaje.
— Wiedziałażbyś, że pochodzi od jarla albo hersy?[1].
— Równie o tem nie wiem, jak i ty, mój ojcze. I może być bardzo — mówiła dalej spuszczając oczy — że jest synem chłopa albo wazala. Malują przecie korony na aksamicie stopni powozu. Chcę tylko powiedzieć, że on jest sercem szlachetny.
Ze wszystkich ludzi, jakich Ethel widziała, Ordener był tym właśnie, którego znała najwięcej i najmniej zarazem. Stanął on na drodze jej życia, jak aniołołowie, odwiedzający pierwszych ziemi mieszkańców, otoczeni światłością i tajemnicą. Sama ich obecność mówiła, czem oni są, uwielbiano ich przeto. Ordener pozwolił Etheli widzieć to, co ludzie najbardziej ukrywają, to jest swoje serce; zamilczał o tem, z czego się chlubią chętnie — o swem pochodzeniu i rodzinie. Spojrzenie Ordenera dostatecznem było dla Etheli i dlatego wierzyła jego słowom. Kochała go, oddała mu swoje życie, znała całą jego duszę, a nie znała jego nazwiska.
— Szlachetny sercem! — powtórzył starzec. — Szlachetność ta wyższą jest od szlachectwa, przez królów nadawanego: daje ją Bóg. Ale w tem mniej od nich jest rozrzutny...
Tutaj więzień spojrzał na zgruchotany herb swój, dodając z boleścią:
— I nigdy jej nie odbiera.
— Tak więc, mój ojcze — rzekła młoda dziewica — kto zachował pierwszą, łatwo się może pocieszyć, choć drugie utracił.
Słowa te przejęły starca dreszczem i wróciły mu całą jego odwagę. Rzekł przeto pewnym głosem:
— Masz słuszność, moje dziecię. Ale o tem nie wiesz, że niełaska, uznana przez świat za niesprawiedliwą, znajduje niekiedy usprawiedliwienie w naszem sumieniu. Taka już jest ludzka natura: jak tylko jesteśmy nieszczęśliwi, wtedy w nas samych odzywa się głos, wyrzucający nasze błędy i uchybienia; głos, który milczał w czasach pomyślności.
— Nie mów tak, dostojny ojcze — rzekła Ethel głęboko wzruszona, gdyż po drżącym głosie starca poznała, że mimowolnie ujawniła tajemnicę jednej z jego boleści.
Spojrzała potem na niego, a całując jego rękę zimną i pomarszczoną mówiła słodko:
— Zbyt surowo, ojcze, sądzisz dwóch szlachetnych ludzi: siebie i Ordenera.
— Ty zaś wyrokujesz zbyt lekkomyślnie Ethelo! Możnaby mniemać, iż nie wiesz, co to jest życie.
— Czy źle uczyniłam, oddając sprawiedliwość szlachetnemu Ordenerowi?
Schumacker zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
— Nie mogę cię pochwalić, moja córko, że wciąż głosisz swoje uwielbienie dla nieznajomego, którego już bezwątpienia nigdy nie zobaczysz!
— Och! — rzekła młoda dziewica, na którą te zimne słowa spadały jak ciężkie brzemię — nie mów tak, mój ojcze. Zobaczymy go jeszcze. Czy nie dla nas udał się w tę podróż? Czy nie dla nas naraża się na niebezpieczeństwa?
— Wyznaję, że z początku, równie jak i ty, uwierzyłem w jego obietnicę. Ale nie — on nigdzie nie pójdzie, a zatem i do nas nie powróci.
— Pójdzie, ojcze, pójdzie.
Młoda dziewica wymówiła to z pewną urazą. Zwątpienie o uczciwości i dobrej woli Ordenera dotknęło ją.
Więzień jednak wciąż trwał w sceptycznem usposobieniu.
— Chociażby nawet pokonał owego rozbójnika — zaprzeczył z uporem — i nie cofnął się przed żadnem niebezpieczeństwem, to jestem przekonany, że nie wróci.
Biedna Ethel! Jakże ciężko jedno słowo, wypowiedziane nieopatrznie, dotknąć może serce niespokojne i obawy pełne. Pochyliła głowę, ażeby ukryć przed zimnem spojrzeniem ojca twarz swą bladą i łzy z oczu płynące.
— Mój ojcze — szepnęła — w chwili, kiedy tak o nim sądzisz, ten szlachetny człowiek może umiera dla ciebie.
Stary minister wstrząsnął głową na znak powątpiewania.
— Ani w to wierzę, ani tego pragnę. Zresztą, czy wątpliwość moją można nazwać występkiem? Okazałbym się tylko względem tego młodzieńca tak niewdzięcznym, jak tylu innych niewdzięcznymi okazało się względem mnie.
Głębokie westchnienie zastąpiło odpowiedź Etheli; Schumacker zaś, nachyliwszy się nad swojem biurkiem, przerzucał z roztargnieniem karty Życiorysów sławnych ludzi Plutarcha. Była ta księga zniszczona częstem użyciem, a jej marginesy zapełniały liczne uwagi więźnia.
W chwilę potem dał się słyszeć odgłos otwierających się drzwi. Schumacker, nie odwracając się, zawołał, jak zwykle:
— Proszę mnie zostawić w spokoju; niechaj nikt nie wchodzi.
— To jego ekscelencya pan gubernator — odezwał się głos odźwiernego.
I w samej rzeczy, przed Schumackerem, który nawpół się podniósł z fotelu, stanął starzec w jeneralskim mundurze, z łańcuchami Słonia, Danebroga i Złotego Runa na szyi, oraz z mnóstwem zagranicznych orderów na piersiach.
— Gubernator! gubernator! — powtórzył z cicha Schumacker.
Lewin Knud skłonił się z uszanowaniem Etheli, która stojąc obok ojca, spoglądała na niego z obawą.
Tu należy przypomnieć powody przybycia jenerała Lewina do Munckholmu.
Wiemy, że zacnego gubernatora doszły pogłoski, które go mocno poruszyły. Aczkolwiek uwierzyć im nie mógł, uważał za właściwe wybadać Schumackera, gdyż jego głównie dotyczyły. Zdobył się na krok ten z prawdziwym wstrętem. Myśl niepokojenia nieszczęśliwego więźnia, i tak już przygnębionego cierpieniem moralnem, surowe badanie tajemnic nieszczęścia, choćby występnego nawet, nie zgadzało się z jego dobrem i szlachetnem sercem. Jednakże obowiązki urzędu wymagały tego; nie powinien był opuszczać Drontheimu nie otrzymawszy wyjaśnień od mniemanego sprawcy powstania górników. W przeddzień tedy swego wyjazdu, po długiej i poufnej rozmowie z hrabiną Ahlefeld, zdecydował się na odwiedzenie więźnia. Przejęcie się sprawami kraju, myśl o tem, jakie korzyści jego liczni nieprzyjaciele mogą odnieść zarzucając mu niedbalstwo, a może i podstępne słowa wielkiej kanclerzyny, burzyły się w jego głowie i sprawiły, że udał się do zamku z silnem postanowieniem. Wszedł więc do wieży Lwa Szlezwiskiego z zamiarem surowości; przyrzekał sobie traktować spiskującego Schumackera, jakby nigdy nie znał kanclerza Griffenfelda, wyzuć się ze wszystkich wspomnień i przemawiać jak nieugięty sędzia do dawnego spółtowarzysza w łaskach i znaczeniu.
Tymczasem zaledwie wszedł do komnaty byłego kanclerza, poważne choć ponure oblicze starca wzruszyło go, a więcej go jeszcze wzruszyła łagodna choć dumna twarz Etheli; sam widok dwojga uwięzionych nawpół rozproszył jego surowość.
Zbliżył się do upadłego ministra i przemawiając, podał mu dłoń, nie zauważywszy nawet, że ten nie odpowiedział na jego grzeczność:
— Witam was, hrabio Griffen...
Była to pomyłka skutkiem dawnego przyzwyczajenia, poprawił się więc spiesznie, dodając:
— Witam was, panie Schumacker.
Poczem zatrzymał się, zadowolony i wyczerpany swojem wysileniem.
Nastała chwila milczenia. Jenerał szukał w swej głowie słów dość surowych, które byłyby właściwemi wobec obojętnego zachowania się więźnia.
— A więc — rzekł nakoniec Schumacker — pan to jesteś gubernatorem Drontheimhuusu?
Jenerał zdziwiony, że mu zadawał pytanie człowiek, którego właśnie przyszedł badać, skinął przytwierdzające głową.
— W takim razie — mówił dalej więzień, muszę zanieść skargę do pana.
— Skargę! Jaką? — zapytał Lewin Knud z zainteresowaniem.
Schumacker odpowiedział cierpko:
— Według rozkazu wice-króla, powinienem być wolny i spokojny w tej wieży.
— Znam ten rozkaz.
— A więc, panie gubernatorze, pozwalają sobie niepokoić mnie, wchodzić do mego więzienia.
— Wymień pan tego, który się ośmiela? — zawołał jenerał. — Któż to taki?
— Wy, panie gubernatorze.
Słowa te, wypowiedziane wyniośle, dotknęły jenerała. Odparł przeto prawie z gniewem:
— Zapominasz pan, że moja władza, kiedy spełniam moje obowiązki, nie zna żadnych granic.
— Oprócz uszanowania należnego nieszczęściu — rzekł Schumacker. — Ale ludzie nie znają się na tem.
Ostatnie słowa były wielki kanclerz wyrzekł tak, jakby mówił do siebie samego. Gubernator usłyszał go jednak.
— To prawda, to prawda! Przepraszam was, hrabio Griff... panie Schumacker, chciałem powiedzieć; powinienem zostawić panu prawo gniewania się, skoro sam mam władzę.
Schumacker milczał przez chwilę.
— Jest coś — rzekł nareszcie — w waszej twarzy i w waszym głosie, panie gubernatorze, co mi przypomina człowieka, którego znałem kiedyś. Bardzo to już dawno. Ja tylko pamiętać o tem mogę. Było to w czasach mojej pomyślności. Człowiek ten nazywał się Lewin Knud z Meklemburga. Czy nie znałeś pan tego szaleńca?
— Znałem go — odparł jenerał.
— A! przypominasz go pan sobie. Sądziłem, że pamięta się o ludziach wtedy tylko, kiedy się doznaje przeciwności losu.
— Wszak on był kapitanem gwardyi królewskiej? — zapytał jenerał.
— Tak jest, prostym kapitanem, chociaż król lubił go bardzo. Ale on nie okazywał zbytniej ambicyi. Była to szalona głowa. Bo czy można pojąć umiarkowanie żądań w ulubieńcu króla?
— Dlaczego nie?
— Lubiłem tego Lewina Knud, nie potrzebowałem bowiem obawiać się go. Uważał się on przyjacielem króla, jak każdego innego człowieka; był do niego przywiązany zupełnie bezinteresownie.
Jenerał chciał przerwać Schumackerowi, ten jednak mówił dalej z pewnym uporem, czy to przez ducha przeciwieństwa, czy też dlatego, że wspomnienie to przyjemnem dlań było wistocie:
— Skoro pan znałeś kapitana Lewina, panie gubernatorze, musisz wiedzieć, że miał on syna, który umarł bardzo młodo. Ale czy pan przypominasz sobie — co zaszło przy urodzeniu owego syna?
— Lepiej pamiętam śmierć jego — odparł jenerał drżącym głosem, zasłaniając oczy ręką.
— Jest to fakt — mówił obojętnie Schumacker — znany przez niewiele osób, a malujący dokładnie całe dziwactwo Lewina. Król chciał trzymać do chrztu jego dziecię. Czy pan uwierzysz, że Lewin odmówił? Gorzej nawet: na ojca chrzestnego dla swego syna wybrał starego żebraka, stojącego zwykle u bram pałacu. Nie mogłem nigdy odgadnąć przyczyny tego szaleństwa.
— Powiem ja panu — rzekł jenerał. — Wybierając protektora dla duszy swego syna, kapitan Lewin sądził zapewne, że wobec Boga, biedny żebrak więcej znaczy niż król.
Schumacker, zastanowiwszy się przez chwilę, rzekł:
— Masz pan słuszność.
Gubernator chciał rozmowę wprowadzić na przedmiot swoich odwiedzin, Schumacker jednak powstrzymał go.
— Jeśli to prawda, że pan znasz Lewina z Meklemburga, to pozwól mi o nim mówić. Ze wszystkich ludzi, których znałem w czasach swej wielkości, wspomnienie tylko o nim jednym nie budzi we mnie wstrętu i odrazy. Chociaż dziwactwa swoje posuwał do szaleństwa, to jednak wskutek swoich szlachetnych przymiotów, był on człowiekiem, jakich nie wielu znaleźć można.
— Ja tak nie sądzę. Lewin był, jak inni ludzie. Mnóstwo nawet jest takich, co od niego są więcej warci.
Schumacker skrzyżował ręce, wznosząc oczy do góry.
— Tacy oni wszyscy! Nie można wobec nich chwalić człowieka szlachetnego, bo natychmiast starają się go oczernić. Przyjemność nawet słusznej pochwały zatrzeć usiłują. A jednak jest ona tak rzadką!
— Gdybyś mnie pan znał, nie zarzucałbyś mi, że chcę oczernić jen... to jest kapitana Lewina.
— Daruj pan — rzekł więzień — ale pod względem prawości i szlachetności, nie było nigdy człowieka równego Lewinowi Knud. Utrzymywać przeciwnie jest to zarazem spotwarzać i nad miarę chwalić przeklęty ród ludzki.
— Ależ zaręczam panu — uśmiechnął się gubernator, starając się uspokoić Schumackera — że nie miałem nigdy przeciw Lewinowi Knud żadnej złej intencyi...
— Nie mów pan tego. Chociaż był szaleńcem, nikt jednak nie zdołał wyrównać mu szlachetnością. Ludzie są fałszywi, niewdzięczni, zawistni, potwarcy. Czy pan wiesz, że Lewin Knud dawał na szpitale w Kopenhadze więcej niż połowę swego dochodu?
— Nie przypuszczałem, abyś pan mógł o tem wiedzieć.
— Otóż to! — zawołał starzec z tryumfem. — Mniemałeś, że go możesz spokojnie oczerniać i lżyłeś przekonany, że nie wiedziałem o dobrych uczynkach biednego Lewina.
— Ale nie, nie...
— Czyż pan sądzisz, że nie wiem i o tem, iż pułk, ofiarowany mu przez króla, odstąpił oficerowi, którego ranił w pojedynku, mówiąc, że tamten był od niego więcej zasłużonym?
— Myślałem, że nikt nie wie o tym jego postępku...
— Powiedz mi więc, panie gubernatorze Drontheimhuusu, czy przez to postępek jego mniej ci się pięknym wydaje? Że Lewin ukrywał swoje cnoty, to jeszcze nie powód, aby mu ich zaprzeczać. Jakże ludzie wszyscy są do siebie podobni! I któż ośmieli się porównywać ich ze szlachetnym Lewinem, który nie mogąc ocalić żołnierza przekonanego, iż chciał go zamordować, wyznaczył pensyę dla wdowy po swoim mordercy?
— A któżby postąpił inaczej?
Schumacker wybuchnął z całem uniesieniem:
— Kto? Pan! Ja sam! Wszyscy ludzie, panie gubernatorze! Że pan nosisz mundur jeneralski i honorowe znaki na swojej piersi, czy dlatego wierzysz w swoje zasługi? Pan jesteś jenerałem, a nieszczęśliwy Lewin umrze jako kapitan. Prawda jednak, że on był szaleńcem, nie myślał o wyniesieniu się i zaszczytach.
— Jeśli nie myślał o sobie sam, to król jednak w swej łasce o nim pomyślał.
— Łaska? Powiedz pan raczej — sprawiedliwość! Jakąż więc tak świetną dano mu nagrodę?
— Jego królewska mość wynagrodził Lewina Knud nad jego zasługi.
— Wybornie! — zawołał stary minister klaskając w ręce. — Zasłużony kapitan, po trzydziestu latach służby, został może majorem, a już ta wysoka łaska rzuca cień na pańską osobę, szlachetny jenerale. Słusznie mówi przysłowie perskie, że zachodzące słońce zazdrości wschodzącemu księżycowi.
Schumacker tak był rozdrażniony, że nie słyszał nawet, gdy jenerał powiedział:
— Ale pan mi ciągle przerywasz... nie pozwalasz nawet wytłumaczyć sobie...
— O nie! — przerwał mu więzień — z pierwszego wejrzenia, panie jenerale, zdawało mi się, że widzę pewne podobieństwo pomiędzy panem i zacnym Lewinem; ale przekonywam się, że niema go wcale.
— Posłuchaj że pan...
— Mam pana słuchać? Może będziesz chciał wmówić we mnie, że Lewin Knud nie godzien nawet jest nędznej nagrody...
— Przysięgam panu, że nie to...
— Chcielibyście może dowodzić mi — bo odgaduję was, o ludzie podstępni! — że on jest taki, jak wy wszyscy: oszustem, hypokrytą, nędznikiem...
— Ależ nie! doprawdy.
— Więc może zdradził przyjaciela, prześladował swego dobroczyńcę, jak wszyscy czynią? Może otruł swego ojca, lub zamordował swą matkę?
— Jesteś pan w błędzie... wcalebym nie chciał...
— Czy pan wiesz, że to on skłonił wice-kanclerza Winda, a niemniej Scheela, Vindinga i Lassona, trzech moich sędziów, aby nie głosowali za karą śmierci? I chcesz, abym słuchał, jak go szkalujesz? Tak jest, w ten sposób postąpił względem mnie Lewin Knud, a jednak ja więcej mu złego niż dobrego zrobiłem, bo jestem, jak i wy, ludzie, nikczemny i zły.
Szlachetny Lewin, podczas tej dziwnej rozmowy, doznawał szczególnego wzruszenia. Będąc jednocześnie przedmiotem bezpośrednich obelg i najszczerszej pochwały, nie wiedział jak sobie postąpić wobec cierpkich komplementów i zniewag pochlebnych. Czuł się dotkniętym i rozczulonym. Raz chciał unieść się, to znowu dziękować Schumackerowi. Obecny a nieznany, z przyjemnością słuchał, jak Schumacker bronił rzekomo nieobecnego przyjaciela — jego samego; wołałby był tylko, żeby jego adwokat do swoich pochwał mniej mieszał cierpkości i goryczy. W głębi jednak serca więcej go wzruszały gwałtowne pochwały, oddawane kapitanowi Knud, aniżeli raniły zniewagi, zwrócone do gubernatora Drontheimhuusu. Rzuciwszy na upadłego faworyta życzliwe spojrzenie, postanowił pozwolić mu wynurzyć się, wypowiedzieć całe swe oburzenie i wdzięczność.
Wreszcie Schumacker, po długich tyradach o niewdzięczności ludzkiej, upadł wyczerpany na fotel, kończąc z boleścią:
— O ludzie, cóżem wam uczynił, żeście mi się tak poznać dali?
Jenerał przeto nie mógł przystąpić do załatwienia sprawy, która go tu sprowadziła. Cała niechęć niepokojenia więźnia badaniem owładnęła go na nowo. Do współczucia i rozczulenia przyłączyły się dwie jeszcze przyczyny: gwałtowne wzruszenie Schumackera nie dawało mu pewności, aby zdołał on odpowiadać ściśle; a po wtóre, zastanawiając się nad całą sprawą, szlachetny Lewin nie sądził, by podobny człowiek mógł knuć jakie spiski. Lecz czy mógł powrócić do Drontheimu nie wybadawszy Schumackera? Przykra ta konieczność, wynikająca z obowiązków gubernatora, zwalczyła jego wahanie. Łagodząc więc ile możności głos swój, zaczął w następujący sposób:
— Chciejcie się uspokoić, hrabio Schumacker...
Zacny gubernator, natchnieniem niejako wiedziony, użył tego tytułu. Jak gdyby chciał pogodzić uszanowanie dla wyroku, pozbawiającego więźnia dostojeństw i zaszczytów, ze względami naleźnemi dla nieszczęścia, połączył tytuł hrabiowski z jego nieszlacheckiem nazwiskiem. Potem mówił dalej:
— Przykry obowiązek sprowadza mnie tutaj...
— Przedewszystkiem — przerwał więzień — pozwól panie gubernatorze, abyśmy pomówili jeszcze o przedmiocie, który mnie zajmuje więcej niż wszystko, co mi wasza ekscelencya powiedzieć może. Mówiłeś pan przed chwilą, że tego szaleńca, Lewina, wynagrodzono nad jego zasługi. Bardzobym pragnął wiedzieć — w jaki mianowicie sposób?
— Jego królewska mość, panie Griffenfeld, wyniosła go na stopień jenerała i od dwudziestu lat szaleniec ten starzeje się spokojnie, zaszczycony tą godnością wojskową oraz życzliwością swego króla.
Schumacker opuścił głowę.
— Tak, tak — rzekł — ten szalony Lewin, któremu tak mało zależało, choćby do śmierci został kapitanem, umrze jako jenerał, a rozumny Schumacker, mający nadzieję, że skończy życie jako wielki kanclerz, dożywa swoich dni jako więzień stanu.
Mówiąc to, starzec zakrył twarz dłońmi i westchnienie wyrywało się z jego piersi. Ethel, o tyle tylko pojmująca tę rozmowę, ile ona zasmucała jej ojca, starała się go rozerwać.
— Mój ojcze — przemówiła — czy widzisz tam na północy błyszczące światełko, którego poprzednich wieczorów nigdy nie spostrzegłam?
W samej rzeczy, pośród zupełnej już nocy, można było widzieć na horyzoncie dalekie światełko, zdające się błyszczeć na wierzchołku wysokiej góry. Ale oko i myśl Schumackera nie zwracały się nieustannie ku północy, jak oczy Etheli, nic przeto nie odpowiedział. Spostrzeżenie młodej dziewicy jenerała tylko uderzyło.
— Może to — rzekł do siebie — ogień przez powstańców zapalony?
Myśl ta znów mu przypomniała cel jego pobytu w zamku, zwrócił się przeto do więźnia:
— Panie Griffenfeld, przykro mi, że cię muszę niepokoić; zechcesz pan jednak pozwolić, abym...
— Rozumiem, panie gubernatorze. Jak widzę, niedość wam tego, że pędzę dni swoje w tej wieży, osławiony i samotny; że pozostały mi tylko gorzkie wspomnienia wielkości i potęgi... Potrzeba wam jeszcze naruszać moją spokojność dla zbadania mej boleści i nacieszenia się mojem nieszczęściem. Ponieważ szlachetny Lewin Knud, którego przypomniały mi rysy pańskiej twarzy, jest także jenerałem, wielkiem przeto dla mnie byłoby szczęściem, aby jemu dano miejsce, które pan zajmujesz; on bowiem, przysięgam panu, nie przyszedłby dręczyć nieszczęśliwego w jego więzieniu.
Podczas całej tej dziwaczej rozmowy, aby ją nareszcie zakończyć, jenerał kilkakrotnie chciał już wymienić swoje nazwisko. Wymówka Schumackera i ten jego zamiar udaremniła. Tak silnie zgadzała się ona z jego przekonaniem, że natchnęła go niejako uczuciem wstydu samego siebie. Starał się jednak odpowiedzieć na zarzut Schumackera. Sędzia musiał niejako usprawiedliwić się przed obwinionym. Odezwał się przeto:
— Gdyby jednak obowiązek tego wymagał, to z pewnością i Lewin Knud...
— Bardzo wątpię, jenerale! — przerwał Schumacker — pan zaś możesz być pewnym, że on odrzuciłby ze szlachetnem oburzeniem urząd, któryby mu kazał śledzić i zwiększać tortury nieszczęśliwego więźnia! Znam go lepiej niż pan, w żadnym razie nie podjąłby się obowiązków kata. A teraz słucham was, panie jenerale. Chciej pan wypełnić to, co nazywasz swoim obowiązkiem. Wasza ekscelencya czego ode mnie żąda?
Stary minister utkwił w gubernatora dumne wejrzenie.
Całe postanowienie tego ostatniego odrazu się rozwiało.
— Ma słuszność — pomyślał — czy można dręczyć nieszczęśliwego na zasadzie prostego podejrzenia? Niechaj to komu innemu poruczą.
Zbliżył się potem do zdziwionego Schumackera, ścisnął go za rękę i wyszedł, rzekłszy uroczyście:
— Hrabio Schumacker, zachowaj zawsze szacunek dla Lewina Knud.
- ↑ Dawni magnaci norwescy, zanim Griffenfeld wprowadził szlachectwo na zasadach gdzieindziej przyjętych, nosili tytuły jarl (hrabia) i hersa (baron).