<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Ijola
Podtytuł Dramat w czterech aktach z czasów średniowiecza
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Okrągła cela na zamkowej wieży. Ściany z kamienia — szare, powała na ciężkiem belkowaniu wsparta. Jedno wązkie, kształtem strzelnicy do podłogi sięgające, zardzewiałą i uszkodzoną kratą zamknięte okienko w murze. Kraty czepia się bluszcz, pnący się zewnątrz po wieży. Pod ścianą tapczan; nieopodal krzyż, pod nim, na oparciu klęcznika, płonący kaganek. Drzwi małe, kute żelazem. — Noc się ma ku końcu; światło zachodzącego księżyca pada przez kraty okna.
MARUNA,
szarym płaszczem odziana, siedzi w półśnie na tapczanie. Głowa o mur oparta, ręce bezwładnie opuszczone po bokach. Blask miesięczny pada jej na twarz... Uśmiecha się przez sen, pierś wznosi się jej w głębokiem westchnieniu, usta drgnęły — zaczyna mówić:

Ty przy mnie? Całuj, całuj jeszcze... Twojam!
Pachną te kwiaty...

GŁOS ZA OKNEM — daleki:
Ijola!
MARUNA
uśmiecha się przez sen, wstaje, wyciąga ręce.

Mój miły!
wołasz mnie... Idę... Za twemi ustami
tęskniłam długo...

Księżyc zaszedł w tej chwili. Maruna wstrzymuje się, rozwiera oczy, rozgląda się w koło jak nieprzytomna.

Sny... Znów sny mnie łudzą...

Wyciąga ręce do krzyża na ścianie:

O, Chryste, Chryste! zbaw mnie już od męki!

Gwałtownym ruchem rzuca się na kolana.

Za co się mścisz?
dlaczego prośby mej nie chcesz wysłuchać?
Chryste! Chryste!
Wszak jam nie winna, że mnie uwiódł księżyc,
wszak ja nie winna, że mnie miłość zwiodła
i kwiaty — pachnące...
lilije...
i że mu moje zjawienie tak piękne
było i czyste,
iż ze mnie jasną uczynił Maryję.
Matkę Twą, Chryste! —

Nie chciałam tego, ja nie chciałam, Panie,
— bo wiem, że ja grzesznica, —

lecz dziś przez Matkę Twą świętą Cię proszę,
której bezwiednie dałam swoje lica.
zbaw mnie od snów!
zbaw od pamięci!...
kiedy nie może być tak, jako było...

Chciałabym dzisiaj być jak Twoi święci —
jasna i czysta,
a oto zły żar się w moje serce wkrada;
nie wiem, czy krzywda, czy szatańska zdrada...
Ja nie chcę! nie chcę! —
On mnie pogardą swoją wepchnął w błoto
i oto
brudne się żądze w mojem ciele budzą....
Zbaw mnie — i jego zbaw — o, Panie!
przez Marji posąg ten o zmiłowanie
błagam Cię, Chryste!

Niech nie zwycięża wieczny wróg Twój, Boże,
który mnie kusi, bym się w jego ręce
oddała, —
oh! połóż koniec mojej męce,
zbaw mnie od życia, wybaw mnie od ciała,
bo oto walczę już ostatkiem siły
i jeśli...

Pochyla znużoną głowę ku ziemi.
O, miły! miły mój! mój miły...
Chwila ciszy. Szary obrzask dnia wdziera się do celi. Wtem słychać znowu, tym razem wyraźniej,
GŁOS ZA OKNEM — już blizki:

Ijola!

MARUNA
zrywa się szybko, chce biec ku oknu, — zatrzymuje się, — bolesny uśmiech.

Śni mi się, znowu mi się śni, choć księżyc zaszedł już przecie...

Wznosi oczy na krzyż, cofa się zwolna.

Daremne prośby, wysiłki daremne! — Szatańska jest nade mną moc!... O! za co się mścisz...

Podeszła do muru, opiera się oń ramieniem, z cicha łkać poczyna.
GŁOS ZA OKNEM.

Ijola!

MARUNA
biegnie ku oknu, — staje w połowie drogi, — tak, nie może już łudzić się dłużej:

To on! — naprawdę... O Boże! — Nie chcę! —

Wyciąga ręce, jakby odpychając coś od siebie.
ARNO pojawia się za oknem, uczepiony u muru.

A, jesteś! — Podaj mi dłoń... Bluszcze rwą się w moich rękach, cegły usuwają się z pod nóg...

Z wysiłkiem wydostaje się na gzyms okna i chwyta rękami za kratę.
MARUNA cofa się z lękiem.

Ty... ty...? Jak śmiesz?

ARNO.

Puść... Ta krata...! A! pomóż mi ją wyłamać!

Szarpie z wysiłkiem kratę.
MARUNA prawie z krzykiem:

Czego chcesz tutaj!?

ARNO
opiera się całą mocą o kratę i wyłamuje ją ze spróchniałych drewnianych ram.

Nareszcie!

Wskakuje przez okno do wnętrza.
MARUNA
stanowczym, rozkazującym ruchem wyciąga rękę.

Nie zbliżaj się do mnie.

ARNO wstrzymuje się mimowolnie.
MARUNA po chwili — spokojnie:

Po co tu przyszedłeś?

ARNO.

A cóż?
Tyś do mej izby z księżycem wchodziła,
ja wchodzę ze świtem...

A że tu kratę trzeba było złamać
i skrwawić ręce,
to cóż? to cóż...!
Szatan mi pomógł, jako niegdyś tobie,
piąć się po murze —;
przychodzę zabrać za jego pomocą
to, co jest moje!

MARUNA.

Tu niema nic twojego! — precz, precz, precz!

ARNO.

Wołałaś mnie...

MARUNA.

Nieprawda!

ARNO.

Całą noc wołałaś! —
We krwi słyszałem twój krzyk i wabienie, —
nie mam już siły — więc skończyć przychodzę,
jako chciał szatan...

MARUNA.

Odejdź! — już skończono...

ARNO zbliża się ku niej.
Jakże?! — przecież ja jeszcze nawet ust twoich nie dotknąłem...
MARUNA.

I nie tkniesz ich nigdy! — rozumiesz?

ARNO z przygłuszonym, obłędnym śmiechem:

Dlaczegóż? — Przecie dusza moja i tak już potępiona — zapóźno ją ratować — ha, ha, ha! — więc zapłać-że mi chociaż rozkoszą za duszę moją utraconą...

MARUNA.

Ah!

ARNO obłędnie — jakby jej zwierzał tajemnicę:

Stało się, jak chciałaś... Przychodzę ci powiedzieć, że wszystko się stało... Tam w kościele — na urągowisko — stanął posąg Maryi z twojemi rysami, który ja! ja sam... A kiedy woda święcona zlała się na to drzewo, ja — na dopełnienie świętokradztwa... — Mieczem żelaznym ciąłem w skroń twoją — w jasną Maryi skroń! — tam na ołtarzu...

MARUNA.

Co?! Posąg...

ARNO.

Tak jest, niema go już... I czegóż ty więcej możesz jeszcze chcieć?

Śmieje się z cicha.
MARUNA.

Ty jesteś szalony! Ten posąg Maryi... nasz...? I coś ty uczynił...

ARNO.

Wszystko jest tedy — w porządku! Zatracona jest dusza moja na wieki! — Tylko jeszcze zapłata! zapłata! Przychodzę po nią, po pocałunki twoje, uściski, objęcia, po śmierć!... Na piersi twoje patrzyłem nieraz, jak obłąkany, — przychodzę je teraz całować! — daj! — chcę zapłaty za mój grzech!

Zbliża się do niej.
MARUNA z przestrachem:

Precz! precz odemnie!

ARNO.

Jakto? więc to wszystko — za darmo? Więc ja tak tanio duszę swą oddałem? za nic? — I ja miałem cię w swej izbie i dość mi było ramiona wyciągnąć... A ja — szaleniec — za świętą cię miałem! dusiłem się, marłem... Ha, ha! jakże się ty śmiać ze mnie musiałaś!

MARUNA.
Ze siebie samej śmieję się w tej chwili, nie z ciebie! Ze swego snu, z swej wiary. O! odejdź! odejdź odemnie...!
ARNO z wybuchem:

Zapłaty chcę, słyszysz! zapłaty! Nie próżnych słów...

MARUNA.

O tak! będziesz miał zapłatę: wyrzut, ból — i żal...

ARNO z lękiem:

Nie, nie, nie! — to potem — to potem niech przyjdzie, nawet potępienie, — ale teraz... Nie odpychaj! miej litość... Jeśli ci mało, ja — co chcesz — dla ciebie... Maruna! ja cały dzień i całą noc ze sobą walczyłem i za zbawienie wieczne nie oddam twojego uścisku, który mi się należy — Tak, nie żałuję niczego... Mnie obłęd ogarniał, gdy tam w nocy myślałem. że inni twe usta..., że rąk twoich dotykali, pieścili twe ciało.... podczas gdy ja... Słusznie Wala na mękach... O, gdybyś ty mogła zrozumieć tę straszną, potworną zazdrość — i to pragnienie i ten ból niezmierzony... Nie mogę już dłużej... I oto krew ci swą przynoszę, swe życie! Chociaż mnie piekło za chwilę czeka — twój jestem!

MARUNA z bolesnym śmiechem:

Ha, ha! — ty mój...

ARNO.

Oh! nie odpychaj! Czy ty nie widzisz, jak od tęsknoty drżą moje ramiona i jak obłędnie pragną usta moje? Całe życie moje jest już tylko tem jednem straszliwem pragnieniem... Chcę twoich ust!

MARUNA.

Dlaczego ty mi to mówisz — dzisiaj? dlaczego?

ARNO, uderzony jej głosem pełnym bolesnego wyrzutu, cofa się w zdumieniu.
MARUNA po chwili.

A tak, — i ja twoich ust pragnęłam! Marłam z tęsknoty za niemi, pieściłam je w myśli, tuliłam się do nich — ja, któram jeszcze nikomu duszy swej w pocałunku nie dała!... Widzisz, całowano me wargi, ale mimo to ty mogłeś być pierwszym, którego jabym była całowała! — A tak! — oddawałam się w myślach cała twoim ustom, nie wiedząc nawet, że są żywe! — Bom ja to przecież za sen wszystko miała! — Och! — jeśli to naprawdę była igraszka szatana, to mnie on uwiódł! mnie! — nie ciebie!

ARNO.

Ijola! Ijola!

MARUNA.

Nie! nie! — nie nazywaj mnie tak, bo to imię przypomina mi ten złoty sen, to jedyne szczęście moje ułudne, które rzeczywistość zdeptała, któreś ty sam podeptał wczoraj i zniszczył!

ARNO.

Ja — ja zniszczyłem? Ijola!

MARUNA.

Niema już Ijoli! To było imię świętej i szczęśliwej! — Nie! nie! niema Ijoli! — jest żona wiarołomna, tłumu kochanka, jest czarownica w wieży zamknięta i o najohydniejsze sprawy obwiniona! — Czyżbyś ty śmiał był przyjść do Ijoli, z której posąg Marji rzeźbiłeś, jak do mnie w tej chwili przychodzisz — żądać pocałunków, uścisków, zapłaty za grzech? za grzech, żeś ty ją miał za świętą? Niczem mi były te obelgi, które na mnie wczoraj miotano, niczem ohydne oskarżenie, niczem to wszystko, co grozić mi może w tej chwili, dopókiś ty...! A! jak dziecko cieszyłam się — szalona! — zobaczywszy ciebie, przekonawszy się, że żyjesz — ty, który mi dotąd sennem byłeś tylko zwidzeniem! — Ręce do ciebie wyciągnęłam, jak do szczęścia swojego, a ty... ty... Ach! czemużem wczoraj nie umarła, nim zobaczyłam ciebie!

ARNO.
Chryste... Ja nie rozumiem...
MARUNA.

Więc zrozum! Wszystek blask jasny, który był w mojej duszy, przez ciebie teraz w ogień pożerczy się zmienił i dusi mnie teraz... Ja czysta byłam — do wczoraj!

ARNO w najwyższem pomieszaniu:

Więc to... więc to... O Boże! — więc to jest nieprawda?

MARUNA.

Co? co ma być nieprawdą? Czy hańba moja i pokalanie, czy żem ja ciebie więcej niż duszę swą kochała?

ARNO.

O Jezu! — Maryjo! — w głowie mi się już mąci... Ten sąd... to oskarżenie...?

MARUNA.

A! więc on wierzył naprawdę, żem ja czarownica! O Chryste! Chryste!

Wybucha spazmatycznym śmiechem.
ARNO rzuca się ku niej.

Nie! nie! — nie wierzę już! — Jasna mi jesteś...

MARUNA.

A zresztą — bo ja wiem sama? Może to istotnie szatan mnie uwodził? Może to on wiódł mnie — niewiedzącą o tem — w księżycowym blasku po gzymsach do ciebie, aby mnie zgubić i twoją duszę zatracić?

ARNO.

Nie mów tak! Mnie taka straszna radość rozpiera na myśl, że ty... Ijola, nie mów, nie mów już o tem!

MARUNA.

Owszem. Nazwy, które się ludziom nadaje, stwarzają w nich to, co znaczą. Święta ja byłam, dopóki tyś mnie tak zwał... Wczoraj usłyszałam, żem jest czarownica i myślę dzisiaj sama...

Wstrząsa się.

Tak, ja dzisiaj inna już jestem! Czuję, że budzą się we mnie jakieś złe rzeczy, drapieżne... Krzywdę mi zrobiono, sponiewierano mnie i pohańbiono, — chciałabym teraz mścić się, niszczyć i zabijać! — Idź stąd! idź, idź odemnie, bom ja gotowa...!

ARNO.

Nie! nie odejdę już teraz! Kocham cię! — czy słyszysz!

MARUNA.

Kochasz mnie! — Czemuż wczoraj nie powiedziałeś tego słowa! Czekałam na nie! — Czemuż nie podałeś mi ręki, nie stanąłeś przy mnie, nie uratowałeś!? Dla siebie, dla siebie samego! Przedemną samą trzeba mnie było bronić... Ale ty zwątpiłeś! odstąpiłeś mnie razem ze wszystkimi, — byłeś słaby! — i dzisiaj czuję, że mam błoto na sobie, w ustach! w gardle! w duszy! — ach!

ARNO pada na kolana.

Moja, moja wina! Patrz, kraj szaty twojej całuję, na kolanach się włóczę za tobą: przebacz mi! Ijola! — tem złotem, jasnem nazwaniem cię wołam, — czy słyszysz? o moja! Przezemnie to wszystko złe przyszło na ciebie, ale to jeszcze da się naprawić! Sen mieliśmy cudny, — teraz jawą on będzie! Ty moja już jesteś — na zawsze!

MARUNA
głucho, jakby myślom swym odpowiadając:

Nie..., nigdy ja twoja nie będę!

ARNO powstaje.
Patrz! krata wyłamana, a na murze jest tam z pnących się bluszczów drabina, która mnie przywiodła do ciebie! — Straży niema z tej strony... Uchodźmy — póki czas! nim dzień zaświta! nasz dzień! Tam wolność i słońce i miłość i szczęście! — uchodźmy!
MARUNA mimowoli słowami jego poruszona.

Nasz dzień! —

Wyciąga rękę ku oknu, — opiera się głową o framugę.

I wolność... i słońce... i miłość...

ARNO.

I szczęście, i szczęście! Ijola!

MARUNA.

I szczęście — to, o którem śniłam...

ARNO.

To nasze szczęście przejasne...

Okrywa dłoń jej pocałunkami.

Całować będę twe ręce, twe usta i nogi, — całować będę tak gorąco i długo, aż zapomnisz nawet, że kiedyś — kto inny... i że grzech dopiero...

MARUNA wyrywa mu nagle dłoń.

Nie! nie! nie! —

ARNO.

Co to jest? Marna!

MARUNA z wielkim smutkiem:
Przypomniałeś mi mimowoli, że nasz sen się już prześnił...
ARNO.

Ja nie rozumiem...

MARUNA.

I cóż, gdybym ja, słowami twemi uwiedziona, poszła teraz wraz z tobą? Zbyt słaby jesteś, abyś mógł naprawdę w czystość moją uwierzyć! Ty nie pojmiesz, że po za grzechem, może być świętość jeszcze... Pozostaw mnie więc losowi. Nie będę ci już nigdy tem, czem byłam w owe noce księżycowe, a czem innem ci być — ja nie chcę! Zbyt żywa jest we mnie pamięć tego, co przeszło! I ty już nie jesteś dla mnie tem, czem byłeś — jeszcze wczora! — Odejdź! — Kocham cię jeszcze, i dlatego właśnie powiadam ci: odejdź!

ARNO.

To niemożliwe! Kochasz mnie, a więc musisz być moja! — Pójdź! spiesz się! — uciekajmy stąd!

MARUNA.

Miej litość! nie kuś mnie, ja nie chcę! —

ARNO.
Patrz! świt już wstaje! za chwilę ludzie się obudzą, za chwilę będzie już zapóźno!
MARUNA.

Już jest zapóźno!

ARNO.

Nie mów tak! nie łam mnie! nie zabijaj! Czemu na niebaczne słowa me zważasz? — Cóż mnie to obchodzi, co było, i czem ty jesteś nareszcie? — i czy kto usta twoje całował, czy cierpiał, czy zginął przez ciebie! Ijola! Jagna! Maruna! — Kocham cię, kocham i pragnę! — Słyszysz? pójdź ze mną!

MARUNA.

Nie! Gdybym wiedziała, że śmierć mnie tutaj czeka, to śmierć wybiorę raczej, a nie pójdę z tobą! — Zbyt piękne było to, co przeszło!

ARNO.

Ależ to szaleństwo!

MARUNA.

Tak! jeśli szaleństwem jest wstręt przed pokalaniem tego, co było najpiękniejsze w życiu: tom ja jest szalona! Jestem szalona, bo nie chcę być twoją kochanką, mężowi prawemu zabraną, dręczoną twojemi podejrzeniami, twoją niewiarą, słabością, ja, która ci byłam najczystszą, świętą miłością na ziemi, godna, abyś twarz moją stawił na ołtarzu! — Rozłupałeś ten posąg;: — wiedz-że, że ja to byłam! ja sama! Mnie zabiłeś tym ciosem, zabiłeś Ijolę! Maruna nigdy nie będzie twoją! Maruna jest dumna księżniczka — i raczej sługa szatana, niż nałożnica twoja, rzemieślniku!

ARNO.

Więc Jagna! Jagna niech będzie moja! — ta Jagna, której usta włóczęga przecież dowoli całował!

MARUNA.

Ach! — ty śmiesz... Precz! precz! — nie kalaj mi ostatnich godzin!

ARNO.

Ha, ha! nie kalać godzin ostatnich! Obłąkałaś mnie na chwilę, ale teraz widzę napowrót, czem jesteś! — To próżne słowa, które mówisz, — ja znam cię, znam cię, czarownico! uwodzicielko! Zagubiłaś duszę moją, a teraz, gdy ja oszalałem, wyszydzić mnie chcesz do reszty! Ale to ci się nie uda! Nie odejdę tak od ciebie! Ty musisz być moja, musisz! bodaj przez chwilę! Nie zechcesz dobrowolnie, to przemocą cię wezmę!

Rzuca się ku niej.
MARUNA
w chwili, gdy on chce ją objąć rękoma, wyrywa mu puginał z za pasa i uskoczywszy w tył, staje w obronnej postawie.

Ani kroku dalej! — bo zabiję!

ARNO posuwa się ku niej.

Zabij! Umrzeć raczej, niźli wyrzec się ciebie!

MARUNA cofa się znowu.

A więc nie w twoją, ale we własną pierś ten nóż wbiję, jeśli choć jednym krokiem jeszcze postąpisz! Będziesz miał — trupa!

ARNO
zatrzymuje się i mówi, jak nieprzytomny:

Jakto? Więc nigdy?.. nigdy? za mój grzech? za duszy mojej zatracenie?...

MARUNA rzuca sztylet.

Nigdy! Straciłeś mnie! Nigdy ja nie będę twoja.

ARNO po długiej chwili:

Ha, ha! niechże więc i tak będzie, gdy w takiej masz się cenie!... Odejdę od ciebie... Rozumiem teraz, jedynym celem twoim było mnie zgubić i zniszczyć! — — Nie tryumfuj-że jednak przedwcześnie! Odejdę, dam sobie radę, zapomnę, — wyrwę cię z serca, z pamięci, z żył moich! Tak, wyrwę! wyrwę!

MARUNA powoli, spokojnie:

Nie łudź się, — o mnie nie zapomnisz nigdy.

ARNO.

Zapomnę!

MARUNA unosząc się coraz więcej:

Czarownicą mnie nazwano, wiedz-że tedy, że ja jestem czarownica! O mnie nikt nie zapomina, kto raz mnie zobaczył! To jest — widzisz — czarnoksięstwo moje, które klątwą ciąży na mem życiu! Ty będziesz myślał o mnie wieczyście, we dnie i w nocy! — nie będzie miejsca ani godziny, żebym ja nie stała ci przed oczyma. Z myślą o mnie będziesz zasypiał i budzić się będziesz z myślą o mnie! Będziesz żałował, żeś mnie utracił i sam siebie będziesz przeklinał — i zginiesz przez to, boś ty jest słaby!

ARNO.

Nie, nie! — na moc się zdobędę!

MARUNA

A wiesz ty, co ty utraciłeś? Gdybyś wczoraj nie był się zachwiał, gdybyś był miał odwagę wierzyć we mnie... o! jakże rozkoszna byłaby ta godzina dzisiaj! Świętość, w którą ty mnie stroiłeś, jabym ci była dzisiaj pod nogi podesłała, jak płaszcz królewski! W zaczarowaną komnatę byłaby się ta cela przemieniła! Jabym ci ją była tak przeczarowała — ustami swemi — pocałunkami, uściskami niewysłowionej rozkoszy! Ginęli ludzie dla mnie, myśląc o tem szczęściu, które twoje mogło być dzisiaj! — Pragnienia moje wszystkie, całej krwi mej tęsknotę, miłość moją najdroższą. której nikt dotąd nie zaznał, byłabym ja ci oddała, jak kwiat przedziwny, w ogniu słonecznym rozwity! — Patrz, patrz! jak drżą me usta na samą myśl o tem! te usta, których ty nie dotkniesz już nigdy! Patrz, patrz! jak faluje pierś moja, biała, gorąca, stęskniona pierś, do której jabym była głowę twą przytulała, dusząc cię w rozkosznym, jak śmierć mocnym i słodkim uścisku! — Czy widzisz, jakie złote są włosy moje? czy czujesz, jak pachną? — byłbyś się kąpał, gubił, topił w ich powodzi — ty, kochanek mój słodki, jedyny!

ARNO.

Szatanie!

MARUNA.

Ach! wtedy krew bym moją była oddała, życie moje za to wielkie szczęście senne, którego przy tobie doznałam, za wiarę twą we mnie! — I czemżeby wtenczas był dla ciebie grzech? czem strach lub niebezpieczeństwo? W rozkosznym, jedynym uścisku spleceni kończylibyśmy nasz sen cudowny — najcudowniejszą, od snów wszystkich bardziej czarodziejską jawą! — — A jeśliby ta chwila szczęścia nie była nas zabiła mocą swą niewypowiedzianą, — jeśliby rankiem do tych wrót strażnik był zakołatał, mybyśmy nawet głów nie odwrócili, i tak — słuchaj! — tak razem w uścisku splecionych zabićby nas musiano! — Czy wiesz teraz, co ty przez słabość swą utraciłeś? jak piękną godzinę życia i jaką śmierć cudowną? — — —

ARNO po chwili — głucho:

Tak jest! — masz słuszność... tyś zwyciężyła! — Ja o tobie nie zapomnę — już nigdy...

Cofa się chwiejnie ku strzelnicy z wyrwaną kratą, nie spuszczając wzroku z Maruny.

I wiecznie — z tem strasznem pragnieniem —, i wiecznie...

Prawie z krzykiem:

Maruna! —

Wyciąga ręce, — chwyta się za skroń, jak nieprzytomny.
MARUNA
oddycha ciężko — obłąkana własnemi słowami.
A widzisz, a widzisz... Ja zginę przez ciebie, lecz i ty...
Żywy ruch ku niemu. — Zatrzymuje się na chwilę, potem nagle wybucha.

A zresztą... ażebyś wiedział... Jeden pocałunek — przed śmiercią — a potem...!

W obłędzie wyciąga gwałtownym ruchem żądne ręce ku niemu.

Pragnę cię! — pójdź do mnie!!

ARNO
który stoi przy otworze okna, drżący na całem ciele, z gorączkowym, nieprzytomnym żarem w oczach:

Do... cie-bie...

Zachwiał się, — nagły, obłąkanego przestrachu pełen krzyk:

Sukkubus! ratunku! —

Rzuca się gwałtownie w tył i — potknąwszy się o nizki parapet okna — spada.
MARUNA
nagle oprzytomniawszy, z krzykiem przerażenia:

Arno! —

Skacze ku oknu, — wychyla się, — zakrywa oczy rękami.

A!

Długie milczenie. Dzień się robi na świecie — słoneczny jasny. — Maruna odejmuje dłonie od twarzy, patrzy wkoło, jak błędna... Wargi poruszają jej się z lekka, — nareszcie wypada z nich bezdźwięczny jeden wyraz:
Stało się! —
Postępuje parę kroków, zatacza się, dłonią o mur opiera, aż wreszcie opada ciężko na ławę — bezsilna. Dreszcz gwałtowny wstrząsa całem jej ciałem.
Podniosła oczy, — rozgląda się, — nieprzytomny, martwy uśmiech na licach. Wpół-mówić, pół-śpiewać poczyna:

Śniła się w zamku królewna zaklęta,
biała i złota —
i święta,
co len srebrzysty na wrzeciono mota
i śpiewa:
»O, szczęście! o, jasne szczęście...«

Wybucha długim, strasznym, szaleńczym śmiechem.
Milczenie...
Po pewnym czasie słychać zgrzyt klucza w zamku, — do celi wchodzi KUNO.
MARUNA siedzi nieporuszona.
KUNO po chwili milczenia:

Maruna...

MARUNA
wznosi zwolna głowę, — rozgląda się ze zdumieniem.
KUNO.

Mówić z tobą chciałem...

MARUNA nieprzytomnie:
I po co?
KUNO patrzy na nią długo.

Biednaś ty...

MARUNA.

Nie, nie...

KUNO po chwili:

Czy ty wiesz, co tobie grozi?

MARUNA.

To mi już obojętne.

Ukrywa twarz w dłoniach.
KUNO
po krótkiem wahaniu zbliża się i kładzie dłoń na jej włosach.

Dziecko...

MARUNA wybucha gwałtownym, nieutulonym płaczem.
KUNO głęboko wzruszony:

Nie płacz mi, nie płacz! uspokój się, dziecko!

MARUNA powstrzymując łkania:
Odejdź, odejdź! Pozostaw mnie w spokoju! Te łzy nie do ciebie należą! — Czemu ty patrzysz na to, że ja płaczę! — Odejdź! bo ci powiem, że te łzy, to nowy grzech przeciwko tobie, — bo za tem ja płaczę, za coś ty mnie przeklął i potępił!
KUNO.

Za nic cię nie przeklinam i nie potępiam dzisiaj... To było wczoraj...

MARUNA.

Wczoraj! wczoraj...

KUNO.

Tak. A między dniem wczorajszym a dzisiejszym leży długa noc, którą ja przedumałem, siedząc tam w pustej izbie rycerskiej — samotny, stary... Maruna, ta letnia noc była długa, bardzo długa... Czułem, jak z każdą chwilą, która upływa, siwieje mi jeden włos... Słońce wzeszło — i ja siwy już jestem zupełnie... Miej ty litość nad starcem, Maruna! — Przychodzę prosić cię o przebaczenie.

MARUNA z bolesną goryczą:

Mnie — o przebaczenie!

KUNO.
Tak jest, — bo ja sam winien jestem wszystkiemu. Widzisz, ja grube ręce mam — od miecza, od kopji; nie umiałem temi rękami utulić twego serca, maleńkiej, drobnej ptaszyny... Stary jestem. Maruna, przebacz mi, że jestem stary.
MARUNA zdumiona

Przebaczyć? przebaczyć?

KUNO.

Tak, ja proszę cię o to.

MARUNA.

Ty prosisz mnie? mnie, któram ciebie nigdy nie kochała? która duszę swą całą — we snach już — oddałam innemu?

KUNO.

I to mi przebacz, żeś mnie nie kochała, i to, żeś innemu... swą duszę... i ciało...

Urywa, zmożony wysiłkiem,
MARUNA
nie umiejąc pojąć tego, co słyszy — po długiej chwili milczenia:

Słyszałeś, co wczoraj mnisi mówili? O mnie? o... czarownicy?

KUNO.
Cicho. Obłęd tych ludzi opętał. Nie dajże mu i ty przystępu do siebie... To są bajki i wymysły, ale groźne dla ciebie w skutkach. Groźniejsze może, niż sądzisz. Jednak ja cię obronię.
MARUNA.

Ty? Dlaczegóż ty mnie chcesz bronić?

KUNO po chwili — spokojnie:

Bo cię kocham.

MARUNA.

Ale ja nie kocham ciebie!

KUNO.

Wiem o tem. Myślałem o tem całą noc — i dzisiaj, przed chwilą, prosiłem cię już, abyś mi to przebaczyła, — i ja ci przebaczę, może nawet... zapomnę... Stary jestem i kocham cię. Już ci nawet przebaczyłem. Powiedz tylko, że żałujesz tego, co było...

MARUNA po długiem milczeniu — głucho:

Ja... nie żałuję tego, co było...

KUNO
drgnął, brew marszczy groźnie... Po chwili znowu wraca do łagodnego tonu.
Więc... niech i tak będzie. Oczywista, oczywista... Niepotrzebnie tylko powiedziałaś mi to... Bo widzisz, ja twój los trzymam w ręku i mógłbym się unieść... Ale to głupstwo. Przecież na słowa dziecka nie należy zważać...
MARUNA.

Nie jestem dzieckiem.

KUNO.

Wobec mych siwych włosów jesteś dzieckiem, Maruna. Grzech mój, że dotąd nie pamiętałem o tem. — Jesteś dzieckiem, może czasem złem... ale dzieckiem. Samej sobie zrobiłaś krzywdę i teraz nastają na ciebie. Ale ja cię wyratuję. Będziesz żyć ze mną...

MARUNA.

Nie! nie! nie!

KUNO.

Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co ciebie czeka, gdy ja cofnę rękę od ciebie? Oskarżona jesteś o spółkę z szatanem, kościelne sądy zawisły nad tobą! — Ja wiem, że to śmieszne, ale dużo jest pozorów, które wystarczą, aby cię potępiono. A jeśli ci mnisi uznają cię winną, to będziesz jako czarownica wydana sądom cesarskim, a wtenczas — po mękach — czeka cię — stos! — Czy ty to rozumiesz? dziecko! czy ty rozumiesz?

MARUNA.
Tak, rozumiem. To jest — koniec...
KUNO.

Straszny, okropny koniec! Do pala przywiązane, żywe twoje ciało ogarniałyby płomienie i żarły... Nie, nie! ja nie dopuszczę do tego! — Za chwilę — przyjdą tu mnisi — po ciebie. Klątwą mi grożą, jeśli cię nie wydam... Ty wiesz, klątwa kościelna łamie grubsze mury, niż te i możniejsze od mojej głowy poniża... Jeśli będę wyklęty, odbiegną mnie wszyscy, wszyscy przeciw mnie się zwrócą... Ale nie dbam o to, byleś ty mi pozostała... Maruno! oddam ten zamek cesarzowi, — świat jest szeroki, pójdę z tobą w świat, a tam — na kresach — w słowiańskich albo muzułmańskich krajach — wywalczę jeszcze księstwo dla ciebie i ukryję tam, nieznany, swoją miłość i...

MARUNA.

Dokończ.

KUNO.

Hańbę.

MARUNA po chwili:

Czy spostrzegłeś, wchodząc tu, że ja jestem wolna? i gdybym chciała, mogłam była wyjść stąd i na świat iść i żyć?

KUNO rzuciwszy okiem na okno:
Krata wyłamana!
MARUNA.

A ja mimo to jestem tutaj...

KUNO.

Bluszcze potargane koło okna... Maruna! co to znaczy? kto był tutaj?

MARUNA.

Człowiek, którego nazwano moim kochankiem, choć był mi on tylko — kochanym!

KUNO wzburzony:

Co? — gdzie on jest?

MARUNA.

Uspokój się. Już go niema.

KUNO.

Co się z nim stało?

MARUNA zimno:

Zabiłam go. I dlatego pozostanę tutaj.

KUNO wygląda przez okno.
Ha! trup! z roztrzaskaną głową! — Cofa się. — patrzy: — Maruna!
MARUNA po chwili — wstrząsa głową:

Nie! to nie jest tak, jak ty sobie pomyślałeś w tej chwili! — Ja tego nie zrobiłam przez zemstę ani z nienawiści... Owszem, to stało się dlatego, żem go kochała... i dlatego jeszcze, że klątwa jest na mnie! Moja miłość nie przynosi szczęścia! ja niszczę ludzi i zabijam! Daj ty mi pokój! odejdź ty już odemnie! — Ten jeden był, któregom ja kochała — i patrz, zabiłam go sama! — Ty tego nie pojmiesz... On tu klęczał u moich nóg, podczas gdyś ty dumał tam na dole i myślał o tem, aby mi przebaczyć! —

Rzuca mu się do nóg.

Kuno! pozwól mi umrzeć! Życie mi już obrzydło! Ja nie chcę żyć! zostaw mnie losowi! Wydaj mnie, gdy przyjdą po mnie! Niech już koniec temu będzie!

KUNO.

Kobieto! ty nie wiesz, o co prosisz! Wiesz ty, jakie męczarnie cię czekają?

MARUNA.
Wszystko mi jedno! Gorszą męką jest życie! O, pozwól, pozwól mi umrzeć! Jak o największą łaskę o to cię błagam! Patrz! nogi twoje całuję, włosy me złote, przeklęte włosy moje pod stopy ci ścielę — mężu mój! panie! pozwól mi umrzeć!
KUNO.

Szaleństwo! szaleństwo! — to przecież...

Urywa — nadsłuchuje. Odgłos jakiś na schodach.

Wstań i milcz. Już idą. Drzwi zarygluję.

Zasuwa wrzeciądze.
MARUNA zrywa się.

Stój! nie rób tego! ja nie chcę! Ja będę krzyczeć, że więzisz mnie przemocą!

KUNO.

Tak jest! przemocą cię więżę i — ratuję. Jesteś dziś nieprzytomna. Milcz, jutro będziemy mówić o tem wszystkiem — daleko stąd. Kazałem konie okulbaczyć...

MARUNA.

Ja nie chcę!

KUNO.

Musisz!

MARUNA.

Nie chcę! Puść mnie! Słuchaj! kochałam innego!

KUNO.
Milcz!
MARUNA.

Kocham go jeszcze! — Zdradzałam ciebie — i nie żałuję! — Uciekać z nim chciałam, — z okna się zsunął przypadkiem...

KUNO.

Zamilcz! zamilcz — przez litość nad sobą!

Chwyta ją kurczowo za pierś i ramię.
MARUNA.

Ja o nim myślę! kocham go jeszcze! Jeśli mnie zmusisz, ażebym żyła, to o nim myśleć będę w każdej godzinie, przy tobie, w boru czy w klasztorze... Każdej chwili, każdego dnia. Będziesz widział moje łzy: — za nim ja będę łzy lała! — uśmiech mój zobaczysz — to będzie wspomnienie minionego szczęścia, snu, który ja z nim prześniłam! A w nocy...

KUNO wstrząsa nią gwałtownie.

A! — dosyć już tego!

MARUNA
głosem zdławionym żelaznym uściskiem Kunowej pięści:
A jeśli w nocy posłyszysz jęk lub westchnienie — to będzie tęsknota za jego — uściskiem, — senne zwidzenie, że leżę — w jego — ramionach... Czy chcesz... czy chcesz...
KUNO
w obłędnej wściekłości zaciska pięść około jej krtani i uderza jej głową o mur.
MARUNA osuwa się martwa na ziemię.
Słychać kołatanie do drzwi.
KUNO
cofa się blady — osłupiały swym czynem. — Dłoń przesuwa po czole — rozgląda się, — przez okno padają pierwsze promienie wschodzącego słońca... Kołatanie powtarza się znowu... Grabia z nagłem postanowieniem biegnie do drzwi, otwiera.
MNISI
wchodzą przez rozwarte drzwi — długim szeregiem. Coraz ich więcej, — ustawiają się pod ścianami, wypełniają całą celę, a jeszcze na schodach widno mnisze habity. Milczą wszyscy ponuro.
KUNO
wśród głuchej ciszy wskazuje ręką ciało Maruny.

Wasza jest.


KONIEC.
Skończyłem w Rzymie, w grudniu 1904.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.