<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Ijola
Podtytuł Dramat w czterech aktach z czasów średniowiecza
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JERZY ŻUŁAWSKI
IJOLA
DRAMAT W CZTERECH AKTACH
Z CZASÓW ŚREDNIOWIECZA

Creant verba in circulo potestatis
suae omnia, quae significant...

WYDANIE DRUGIE (TRZECI I CZWARTY TYSIĄC)
WE LWOWIE 1906. — NAKŁADEM KSIĘGARNI
H. ALTENBERGA. W WARSZAWIE E.WENDE I SP.

Irenie Solskiej




Izba romańska, sklepiona, — ale już ze śladami budzącego się wczesnego gotyku. W tylnej ścianie — w głębokim wnęku — duże okno, zamknięte w ołów ujętymi witrażami. Gdy się się otworzy, widno naprzeciw — na tle nieba — szczyt dachu kościelnego i dzwonnicę. We wnęku, na wzniesieniu, na lewo ława drewniana, na prawo rzeźbione karło z poręczami i wysokiem oparciem. Na prawo pod ścianą łoże, obok, przed dużym czarnym krzyżem — klęcznik, nieco na środek wysunięty. — W ścianie z prawej, trochę ku przodowi, niewielkie i nizkie drzwi; między drzwiami a łożem ciężka skrzynia rzeźbiona. — W ścianie lewej w pośrodku kominek; między kominkiem a wnękiem okna warsztat snycerski, obok zasłonięta duża figura Matki Bożej. W kącie skład narzędzi, materjału i t. p. Od kominka ku przodowi półka na ścianie z rożnem cynowem naczyniem; nieopodal na środek wysunięty stół na krzyżakach, przed nim ława i dwa krzesła drewniane. Na stole ręcznik, na nim napoczęty bochen chleba i nóż. Obok dzban gliniany, w który włożono pęk świeżych polnych kwiatów. — Oliwny kaganek na okapie kominka.

ARNO siedzi obok okna w karle, z głową wspartą na dłoni. Może mieć lat trzydzieści parę, — twarz blada, asketyczna, rozpłomieniona dużemi oczyma — włosy długie i broda. Strój średniowieczny, skromny i surowy, na ramionach czarny płaszcz, krojem do habitu podobny. Zachodzące słońce oświetla go barwnie, padając przez witraże...

WALA w stroju wędrownego pisarza, stoi tyłem o stół oparty, z cynowym dzbanem w ręku i śpiewa.

Pod zieloną wiechą
jest tam dziewczę hoże!
miód nalewa w izbie,
całuje w komorze!
hu-ha!

ARNO
poruszył się niecierpliwie, jakby mu chciał przerwać.
WALA wznosi dzban.

Do ciebie, bracie! — Zagląda. — Jeszcze w dzbanie dla nas obu zostało! — potem pójdziemy pod zieloną wiechę! Nawet o pocałunki pięknej szynkareczki nie będę zazdrosny! — Pije. — Uf! dobre było! — Podaje dzban Arnie. — Na, masz! — pij do dna!

ARNO odsuwa dzban dłonią.

Nie będę pił...

WALA.
Znowu to samo! Ha, cóż robić, to ja już i skończyć muszę... — Pije do dna, odrzuca próżny dzban i zbliża się ku oknu. — Ale słuchaj-no, chłopie, co się z tobą stało? Jak mnich wyglądasz, a i to źle mówię, bo mnichy przecież winem nie gardzą! — Poznać cię nie mogę! Ucieszyłem się tak, gdy mi powiedziano, że tutaj jesteś, — pędzę dniem i nocą, aby cię zobaczyć, a ty... Tfy, do licha! Wyrwać się powinieneś z tej nory —!
ARNO.

Dobrze mi tu jest...

WALA.

To samo mógłby szczur powiedzieć w próżnej skrzyni zamknięty. — Arno! Arno! — czyś ty już zapomniał o naszych wędrówkach po jasnym, szerokim świecie?

ARNO.

Dawno już temu...

WALA.

Nie bluźnij, chłopie, i nie gadaj głupstw! Nie dawno, bośmy obaj młodzi jeszcze! Przynajmniej co do mnie: jestem młody i młody będę zawsze, dopóki mnie djabeł za moje grzechy do piekła nie porwie, — co nie daj Panie Boże, amen! — Widzisz, to odmładza, gdy się tak włóczy po świecie — żółtemi drogami, przez łąki i lasy, od miasta do miasta, od sioła do sioła, — z pustym nieraz brzuchem ale z swobodną myślą i z pieśnią wesołą! — Czasem się zdarzy kupcowi bogatemu list napisać, czasem pana przejezdnego żartem zabawisz — i złoty grosz wpadnie do kalety... Przepijesz go wtedy w przydrożnej gospodzie i gonisz znów dalej...

ARNO podpowiada mimowolnie:

— za szczęściem...?

WALA spoważniał na chwilę.

Hej! — szczęście... Ten ptak pozostał gdzieś daleko za mną, w lesie zielonym i śpiewa sobie na gałęzi, na której się kiedyś obwieszę! — Głupstwo! — Słońce znalazłem złote na niebie — i na dnie dzbana złoty śmiech! — To mi wystarcza.

ARNO.

To ci wystarcza...

WALA.

Musi. Bo zresztą — szczęście... Znasz je? co?

ARNO.
Znam. Przyszło tu do mnie.
WALA przygląda mu się:

No, jeśli to tak wygląda człowiek szczęśliwy... Wiesz ty, co ja ci radzę? Pluń ty na to swoje szczęście i pójdź raczej ze mną! — w świat!...

ARNO.

Nie mogę! — nie mogę...

WALA.

A to czemu? — Marniejesz tutaj, — nie przecz — ja to przecież widzę! —

ARNO wymijająco:

Księża mi dali robotę, — rzeźbię figury do wielkiego ołtarza w kościele...

WALA.

I to ciebie trzyma?
Daj temu pokój! —

Poskakuje ku oknu i otwiera je szeroko. Słońce, skryte za kościołem, już zachodzi, — niebo płonie czerwoną zorzą wieczorną.

Patrz w tę złotą zorzę,
patrz! Tam jest słońce za kościelną wieżą,
a pod niem łany niezmierzone leżą,
lasy i sioła, — dalej sine morze!
Pójdź ze mną — w słońce! Będziemy błądzili
znowu, jak niegdyś: od miasta do miasta,
przez góry, rzeki i lasy i łany,

gasząc pragnienie w przydrożnej krynicy,
śpiąc pod szerokim klonem lub jaworem,
słońcu i wiatrom śmiejąc się i życiu!
Kęs chleba wszędzie dobrzy ludzie dadzą,
a w braku ludzi — jabłoń nas nakarmi!
A jeśli miodu dzban się gdzie nadarzy,
to snadnie, bracie, starczy dla nas obu!
a jeśli ładną spotkamy dziewczynę,
to się nie będziem o jej usta kłócić!
Pójdź jeno ze mną! Świat jest tak szeroki,
są lasy, łąki, strumienie, obłoki —,
zginiemy na nim! A gdy nam się znudzi
samotność, dobrych poszukamy ludzi,
siądziemy spocząć u wiejskiego proga
i będziem w ciszy chwalić Pana Boga...
A gdy się życie uprzykrzy spokojne,
to cóż nas trzyma? pójdziemy na wojnę,
albo z kupcami popłyniem za morze!
Potem — wróciwszy — siędziem znów w klasztorze;
ty będziesz rzeźbił, póki ci ochoty
starczy do pracy, ja — rękopis złoty
na pergaminie przepisywać będę,
dopóki żywić zechcą mnie, przybłędę,
ptaka bożego, który znów odleci,
kiedy mu słońce wiosenne zaświeci!
Arno pójdź ze mną! —

ARNO po chwili wahania:

Ja już w tym klasztorze
życia dokonam...

WALA.

Co cię opętało?
mnichem chcesz zostać?

ARNO schyla głowę — milczy.
WALA po chwili:

Hej! coś mi się zdało,
że to nie klasztór cię trzyma, lecz zamek!
ten złoty dworzec malowany, który
bokiem się wspiera o klasztorne mury!
Dość się tam dziewek pańskich czepia klamek:
przyznaj się, pewno cię która urzekła?
Rzuć ją do licha! — dość tego po świecie!

ARNO.

Nie, to nie dziewka...

WALA.

A więc może pani?
To jeszcze gorzej! Słyszałem coś o tem,
tam pod zieloną wiechą, kędy piłem
z dworską czeladzią, że mieszka w tym zamku
cudna władczyni... — Pięknaż jest naprawdę?

ARNO mówi obojętnie.

Nie widziałem jej nigdy. Od czasu, jak pan wyjechał na wojnę, — a przed mojem przybyciem to było, dwa lata już temu, — nie opuszcza podobno swojej komnaty, chyba idąc do kościoła, krytym gankiem w murze i z zasłoną na twarzy... Tak mi mówiono; ja nie widziałem jej jeszcze nigdy.

WALA po chwili — poważnie:

Dziwne tu rzeczy o niej powiadają. Podobno oczy ma jakieś uroczne i kto ją zobaczy, wnet rozum traci dla niej?

ARNO.

Nie wiem.

WALA.

Bywają takie oczy, bywają... Ja to wiem... Pono i kasztelan przez nią oszalał? Przywiózł ją skądś zdala, nieznaną nikomu i pojął za żonę... Jak jej to? Maruna?

ARNO.

Tak pono. Co mnie to obchodzi!

WALA do siebie:

Boże nas chroń od zarazy i sideł niewieścich!

ARNO.
Co mówisz?
WALA.

Nic. Myślałem tylko, że kobiety dobre są, póki się człowiek niemi bawi. Ale życie w to kłaść...

ARNO żywo:

Nie mów!... — Urywa.

WALA po chwili:

Arno, kto ona? ta twoja?

ARNO.

Nie wiem, o co się pytasz...

WALA patrząc nań badawczo:

Z tobą doprawdy coś niedobrego się dzieje! Żyjesz jak we śnie... chciałbym cię zbudzić...

ARNO.

Daj pokój! — nie budź! — ostaw mnie w pokoju!

WALA.

Kto ona? powiedz!

ARNO.
Mara! sen mój, zjawa... Tutaj nie idzie zgoła o kobietę...
WALA ogląda się, spostrzega kwiaty.

A więc dla kogo te kwiaty?...

ARNO żywo:

Nie tykaj!

WALA.

Tyś nie pod krzyżem położył je, zatem
są dla kobiety przeznaczone! — Wyznaj!

ARNO gorąco:

Gdybym je rzucił do stóp Marji Panny,
te rozkwitnione dzwonki i dziewanny, —
gdybym uwieńczył niemi jasne skronie,
które tu płoną w cierniowej koronie,
jeszczeby świętszej nie spełniły służby!...

WALA natarczywie:

Ty mi powiedzieć musisz, co to znaczy!
To urok jakiś na ciebie rzucony!

ARNO wznosi głowę.

Więc tak! rzucony na mnie urok boży,
który mi droższy jest niżeli życie,
niźli krew moja! —
Przybyłeś zdala — po dziesięciu latach —
i w świat mnie kusisz, —

lecz jam dziś inny, niż wtenczas,
przed laty!...
Przez dzień
żyję jak we śnie,
przez mgłę się na świat patrzę i na ludzi,
a sen dopiero przynosi mi jawę;
we śnie natchnienie białe ku mnie spływa,
i ja je przyjmuję kwiatami...
W drżących promieniach miesiąca przychodzi —
i staje blizko,
ucieleśnione, widome i jasne;
tak w twarz mu patrzę, jako tobie, bracie,
natchnieniu memu i złotemu szczęściu,
którego tknąć się boję dłonią,
aby nie pierzchło odemnie!
A gdy przeminie
błogosławiona, święta noc zachwytu,
a gdy widzenie jasne się wymyka
i z promieniami księżyca uchodzi
kędyś w toń nieba,
ginąc w porannych dzwonów srebrnym płaczu:
ja je zaklinam — z modlitwą na ustach,
w linjach i kształtach więżę je, zmuszając
to drzewo, aby moim snem się stało!
I oto sen mój przyjął kształt i ciało,
i dzisiaj —

wskazuje dłonią na zakryty posąg:

patrz! to jest całe moje ukochanie,
to mej tęsknoty wieczystej wcielenie
i czarnoksięstwo mojego żywota! —
ta Wniebowziętej postać wyrzezana
w drzewie lipowem...

WALA.

Co? Ten martwy posąg?

ARNO.

On dla mnie żyje i żyć będzie zawsze!

WALA.

Nic nie rozumiem, ale strach mi czegoś...
Niech go zobaczę...

Wznosi rękę, aby płótno odsłonić.
ARNO.

Nikt go jeszcze dotąd
nie widział... Wala! —

WALA.

Więc niech ja pierwszy...
Pokaż! — Szybkim ruchem zdziera płótno.

ARNO chcąc mu przeszkodzić:
Co robisz! —
WALA spojrzawszy, rzuca się w tył z przerażeniem.

Święte moce nieba!
gdzieś ją ty spotkał?

ARNO.

Kogo?

WALA.

Te dziewczynę! —
Arno! ty znasz ją?

ARNO zdumiony:

Ja sen mój wcieliłem,
widzenie, które Pan Bóg zesłał na mnie...

WALA po chwili wybucha śmiechem.

Ha, ha! — sen tylko! to tylko widzenie,
które po nocach nawiedza rzeźbiarza...
A mnie się zdało... Głupi jestem, głupi!
jeszcze pamiętam...

Cofa się, nie spuszczając oczów z posągu.
ARNO zmieszany jego słowami:

Lecz co to, na Boga?

WALA.

Zasłoń ten posąg! — Nie! tego widzenia
Bóg ci nie zesłał!...

ARNO podejmuje płótno i zasłania posąg.

Uspokój się bracie, —
co ci się stało?

WALA siada i oddycha ciężko.

Nic, — złudzenie jeno...
Nic już...! — to tylko, żem darmo po świecie
gonił, chcąc uciec przed swojem wspomnieniem!
Ha, ha! wspomnienie włóczęgę dognało
tutaj... Za mało pił włóczęga, mało!
i zląkł się — trzeźwy — jakieś głupiej zjawy...

Po chwili — znacznie spokojniej:

Ten posąg dziwne przypomniał mi sprawy...
Widzisz, dziś trudno mi na miejscu siedzieć,
ciągną mnie lasy szumiące i pola —
gna mnie na światy, gna! ta moja dola,
a przecież — gdyby nie dziewczyna, Boże!
byłbym ukończył Teologję świętą
i zamiast błądzić, jak goljard ubogi,
przez góry, miasta, zapylone drogi,
byłbym dziś księdzem i mieszkał w klasztorze...
Djabli nasłali mi dziewkę przeklętą!
i dzisiaj... Uderza pięścią w stół.

ARNO.
Wala!
WALA zrywa się i otrząsa.

A może to lepiej,
że jestem dzisiaj, jako ptak ten — wolny!
Zdechnę pod płotem? — tak mi się podoba,
i nic nikomu do tego! — Pluń, bracie,
na wszystkie dziewki! — Gdzież ten dzban u licha?
Próżny — do kroćset...! A wiesz, piękna była
i złotowłosa... Ani kropli wina? —
Taka podobna... Pójdź ze mną pod wiechę!
grosz mam — ostatni! — Prawie dziecko jeszcze,
a tak wabiła... Czart ją wziął już pewno!
Jagna... hej! Jagna...! Pić mam dziś ochotę,
aby zapomnieć... A te włosy złote...
Z niej tam już pewno djabeł ma pociechę...
Licho mnie zwiodło do tego klasztoru,
gdzie straszą widma... — Pod wiechę! pod wiechę!
a potem — na świat! —

Zwraca się ku wyjściu.
ARNO powstrzymuje go, zmieszany.

Stój! stój jeszcze chwilę...

WALA.
Czy chcesz iść ze mną?
ARNO
pogląda z wahaniem na niego, potem na posąg.

Nie, — to niemożliwe,
ale...

WALA.

Wiec czego? Puszczaj mnie do licha!
Tutaj się lękiem i smętkiem oddycha!
Ja — by żyć — muszę mieć słońce nad głową,
lasy i wichry... — A ty gnij tu sobie,
kiedy ci dobrze! Ciesz się widzeniami,
któremi szatan twoje oczy mami!

Wybiega.
ARNO
po wyjściu jego stoi przez pewien czas, jakby niepewny, co począć — w głębokiej zadumie. Nagle wznosi głowę, jakby myśl go jakaś uderzyła — i powtarza z przerażeniem

Szatan...?

Po chwili wstrząsa głową i uśmiecha się. — Wolnym krokiem podchodzi ku oknu, siada na brzegu ławy, i — naprzód pochylony — wyciągnąwszy rękę, odsłania nieco płótna, okrywającego figurę i wpatruje się w nią długo — tonąc zupełnie w tym widoku.
Dzwony klasztorne zaczynają z wolna bić na »Anioł Pański«...
ARNO
prawie mimowiednie osuwa się na kolana i przyciszonym, z jękiem dzwonów zlewającym się głosem, rozpoczyna modlitwę.

Anielska przyszła do Panny nowina,
że z Ducha pocznie i porodzi Syna;
błogosławiona ta święta godzina!
Bądź pozdrowiona, Panienka Maryja,
Ty najśliczniejsza, przeczysta lilija;
wąż się zdeptany u nóg Twoich zwija...
Bądź pochwalona Matka i Dziewica!
stopy Twe wsparte na rogach księżyca;
jak księżyc błyszczą jasne Twoje lica...

Pochyla się jeszcze więcej; już tylko szept słychać niewyraźny... Po chwili i dzwony milkną; jest głęboka cisza na świecie. Zorza wieczorna dopala się na niebie.

W progu staje

O. HILGIER
opat klasztoru, stary, wysoki zakonnik, o dobrotliwej ale poważnej twarzy. — Patrzy przez chwilę na pochylonego rzeźbiarza, a wreszcie mówi, nie ruszając się z miejsca:

Pokój z tobą, mój synu...

ARNO
zrywa się żywo; teraz dopiero spostrzegł przybyłego.
Co to?... co to?
O. HILGIER
postępuje parę kroków ku środkowi izby.

Powracając z pacierzy, zaszedłem, aby ci przypomnieć, że jutro jest dzień Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marji...

ARNO
drgnął, — patrzy na księdza niemal z przerażeniem.

Jutro... już —?

O. HILGIER.

Tak. Mamy po raz pierwszy odsłonić wielki ołtarz w naszym kościele, którego przyozdobienie za bożem snadź zrządzeniem tobieśmy powierzyli.

ARNO przesuwa dłoń po czole.

Tak... tak..., jutro...

O. HILGIER.

Wszystko jest już gotowe, — jeno brakuje nam jeszcze głównej, środkowej postaci: Królowej Anielskiej w niebo się unoszącej... Dałeś przyrzeczenie, że dzisiaj będziem ją mieli.

ARNO
po krótkim wahaniu zwraca się i wskazuje obiema rękami figurę, nawpół odsłoniętą.
Oto jest — skończona.
O. HILGIER.

Bogu niech będą dzięki najwyższemu! —

Pochyla się i osłania dłonią oczy, aby lepiej widzieć.

Anieli ci ją chyba we śnie ukazali, te przecudną, świętą twarz Maryi. Jest taka piękna, że aż znajomą mi się być wydaje. Nie mogła Najświętsza Dziewica wyglądać inaczej! Boże cię błogosław, mój synu.

Bierze w dłonie głowę Arny i ściska.
ARNO
przyklęknąwszy u stóp księdza, z wybuchem:

Ojcze! mój ojcze! —

O. HILGIER.

Co to jest? ból jakiś drga w twoim głosie, który dzisiaj snadź radością jeno rozbrzmiewaćby winien?

ARNO
powstaje i w milczeniu opiera się o framugę okna.
O. HILGIER podchodzi ku oknu i siada w karle.

Nie mówię tego, aby cię w dumę wzbijać; owszem, ukorzyć się powinieneś przed Panem i skromnem sercem Mu dziękować, że dając ci zdolność przedziwną, pozwolił służyć sobie w tak piękny i wzniosły zaiste sposób. — Ale to nie grzech, jeśli się rozraduje wdzięczne serce w tobie, żeś obraz doskonały Najświętszej Panienki na bożą chwałę uczynił! — A pomyśl tylko, jakie szczęście Bóg dać ci raczył! — Jutro...

ARNO.

Mój ojcze, czy jutro... już — koniecznie...?

O. HILGIER.

Nie pilnoż ci onej chwili doczekać, kiedy ta postać Marji, dłońmi twemi wyrzezana, święconą wodą obmyta i do dostojeństwa świętego wizerunku podniesiona — w jarzących świec otęczy, w kadzideł obłokach oczom ludu się ukaże i oczy ludu i ludu serca ku górze, ku górze podniesie!

ARNO po chwili walki wewnętrznej:

Byłem taki szczęśliwy, rzeźbiąc te postać Najświętszej Dziewicy, — szczęśliwy, jak nigdy, nigdy! Pokochałem ją, — życie moje całe, całe umiłowanie jest tutaj... — Urywa.

O. HILGIER.
To dobrze, żeś Marji oddał swoje serce...
ARNO.

Tej jasnej, tej cudnej oddałem je postaci... teraz lęk mnie ogarnia na myśl, że mi ją zabiorą, te Wniebowziętą, — że jutro — wszystkiemu ludowi —

O. HILGIER
wznosi głowę i osłaniając znowu oczy dłonią, w zapadającym zmierzchu przygląda się figurze.
ARNO po chwili milczenia — nieśmiało:

Ojcze... czy niemożnaby... dni jeszcze kilka...?

O. HILGIER prawie surowo:

Nie. Jutro wielki ołtarz musi być odsłonięty, zwłaszcza że dzień to podwójnie uroczysty... Szlachetny rycerz Kuno, zamku tego pan, znać dawał przez posły, powraca jutro do domu — po wojnach skończonych, na święto pokoju...

ARNO.

Na święto pokoju...

O. HILGIER
Tak, — boży pokój ogłoszono po świecie... Treuga Dei... Benedictum sit nomen Domini Dei nostri — in saecula... saecula... Pokój tym, co polegli — i dla tych pokój, co przy życiu zostali...
ARNO jakby do siebie:

A dla mnie? dla mnie?...

O. HILGIER po chwili milczenia:

Synu mój! — jednać jest tylko do prawdziwego pokoju droga! — Ty nie mówisz mi wszystkiego. — Ja widzę jednak, że serce w tobie kołace i uciszyć się nie może...

ARNO półgłosem:

Tak jest, mój ojcze...

O. HILGIER.

Skarżyłeś się przed chwilą, że ci ukochany posąg Marji zabiorą. Nie chcę dociekać teraz, co w tej myśli było grzesznego, a co z miłości bożej płynęło, — ale, Synu! wszakże ty całe życie u stóp Wniebowziętej możesz przepędzić! — Nie zabiorą-ć Jej, nie zabiorą, synaczku, jeśli zechcesz tylko. I pokój boży będzie z tobą i sercem twojem — na wieki!

ARNO patrzy nań pytająco.
O. HILGIER.

Czyś już zapomniał? Przed paru miesiącami, w jasny wiosenny dzień, kiedyś do tej oto pracy miał się zabierać, mówiłeś tu do mnie: Jeżeli Bóg pozwoli dzieła godnie dokonać, nie chce już więcej niczego! Jeżeli da mi natchnienie, w zamian resztę życia Najświętszej Jego Rodzicielce poświecę! — Synu mój, za bożą wolą dzieło twoje godnie skończone!

ARNO pochyla głowę.
O. HILGIER powstaje i mówi poważnie:

Jutro — w dzień Wniebowzięcia, do powitalnej uroczystości, do radosnej chwili odsłonięcia ołtarza i trzecie święto dołączymy: święto twoich narodzin dla Boga. Czy nie chcesz, jutro, dopełniając ślubu, oblec sukienki zakonnej?

ARNO z przerażeniem:

Ojcze...! nie, nie! — Jeszcze dni bodaj kilka...

O. HILGIER zwraca się ku niemu.

Znowu słyszę to samo! Kilka dni... Czyż byś się wahał ślubu dopełnić i pokój uzyskać prawdziwy?

ARNO.

Nie, ojcze, — ja chce, ja pragnę..., ale jeszcze nie teraz, nie dziś, nie jutro...! Ojcze! nie wiem, czy godny już jestem. Nie wszystko jeszcze we mnie...

O. HILGIER.

Dziwne i poplątane to wszystko, co mówisz. To jedno wyrozumieć tylko mogę, że myśli i uczucia ważą się w tobie, jak ptaki, jak ptaki! co gniazda pod wieczór znaleść nie umieją! Bóg niech cię ma w swojej opiece! — Patrz na to niebo czyste i niezamącone! Wsłuchaj się w tę wielką ciszę wieczorną na ziemi! Leci ponad światem, — szerokie ma skrzydła, — jak cały widnokrąg szerokie... ta boża cisza błogosławiona. Z daleka idzie — za słońcem goniąc upalnem — z za borów gdzieś, z za miast, z nad mórz, których nie znamy, z krajów, o których myśmy może nie słyszeli. Bóg nam ją zsyła — na pocieszenie, na ukojenie, na uciszenie serca naszego! Niech się tak stanie! — Przyjąć ją tylko trzeba, przyjąć — tę ciszę bożą! — Niech się tak stanie! — Dobrze-ć z nią jest i błogo. Wiem, że jest dobrze... Z wielkiego ja rodu jestem — burzyła się we mnie dumna pańska krew, i niepokoje mnie gnały po świecie, ażem-ci nalazł przystań spokojną, ciszę niezmąconą, której i tobie życzę, mój synu..., sercu twojemu, sercu młodemu, które się lęka jeszcze i pragnie i niepokoi...

Kładzie mu dłonie na schylonej głowie.
ARNO.

O! gdyby chciała, — o! gdyby mogła ta cisza zamieszkać w mem sercu...

O. HILGIER siada znowu.

Bóg twoje serce uciszy, gdy mu je oddasz całe. — Ale tobie snadź świata żal jeszcze!

ARNO.

Nie, nie, nie! po stokroć nie! Nie świata...

O. HILGIER.

Więc o cóż ci chodzi?

ARNO po chwili milczenia:

Powiedz mi, ojcze, — Bóg widzenia daje?
Bóg ucieleśnia tę wielką tęsknotę
za tem, co jasne i czyste i złote?
On we snach ludziom pokazuje raje
i szczęście zsyła na ten padół łzawy,
snom dając pozór świętej, żywej jawy?

O. HILGIER.

Ja tak wierzę, synu.

ARNO.

I Bóg to sprawić może, iż zjawisko,
sen, czy widzenie — krwią zatętni żywą

i jako złote i świetlane dziwo
stanie przed okiem człowieczem — tak blizko,
że szczęście swoje ma się w dłoni prawie,
i snem się żyje, jakoby na jawie?

O. HILGIER.

Święci miewali różne objawienia...

ARNO znowu na kolanach:

Ojcze, mój ojcze!
ale ja świętym nie jestem...
W bożej jestem ręce,
bożym płomieniem me serce się pali
i boży na mnie spada sen —,
a jednak nie znam bożego pokoju!

O. HILGIER.

Wyznaj mi wszystko, coć na sercu leży...

ARNO.

Ojcze! to rzeczy są tak niepojęte
i takie dziwne! —
Otoście posąg Maryi chwalili,
który tu stoi w obrzasku
ostatniej zorzy —
Nie jam go zdziałał, nie ja! ale Pan Bóg!
On to mi zesłał natchnienie — i ducha,

anioła pewno, który się po nocach
jawi mym oczom, — ja z anielskiej twarzy
brałem wzór, rzeźbiąc Panienkę Maryję...

O. HILGIER wznosi ręce.

Niech pochwalone będzie Pańskie Imię!

ARNO.

To było szczęście moje, moje życie —
bom ja pokochał świetlanego ducha,
— a dziś obłędna rozpacz mnie ogarnia,
kiedy pomyślę, że dzieło skończone,
i już — już nazawsze...

O. HILGIER.

Co ci jest?

ARNO z wybuchem:

Ja drżę, że razem z posągiem Maryi,
który mi mają zabrać do kościoła,
znikną widzenia,
zniknie to wielkie moje szczęście senne,
w ten dzień mi dane,
— mnie niegodnemu,
kiedym przed pracą modlił się do Boga
o iskrę świętą, — w cichą i wiosenną
noc księżycową!

O. HILGIER po chwili milczenia:

Synu! o cóż ci idzie? Jeżeli Bóg taką wielką i niepojętą łaskę zesłał na ciebie, jeżeli dać ci raczył widzenia, ażeby słabej dłoni twojej dopomóc, to dziękować mu tylko winieneś, niczego nad wolę Jego świętą nie żądając! — Dzieło twoje skończone już — i słuszna, że duch, którego ci Bóg we śnie pokazywał, opuści cię teraz, powracając do niebieskiego domostwa swojego.

ARNO.

Ja nie chcę, ojcze! raczej wszystko inne!
raczej niech dusza moja wyjdzie ze mnie!
bo to jest życie moje!
to więcej dla mnie jest, niż życie!
Ojcze! do grzechu przyznam się przed tobą,
do winy, która niepokojem
napełnia duszę moją:
ja kocham moje widzenie,
zda mi się, więcej, aniżeli Stwórcę,
który mi je zesłał,
więcej, niżeli onę Wniebowziętą,
którą rzezałem nie dla Pańskiej chwały,
ale dla serca mojego!
I w tej postaci Najświętszej Dziewicy,
w dziele rąk moich

widzę — strach wyznać! — nie niebios Królowę,
ale tę zjawę jedynie
miesięcznych nocy,
która mi życiem się stała!
i kiedy zechcę się modlić Maryi,
do niej się modlę!

O. HILGIER.

Nieszczęsny, nieszczęsny człowiecze!

ARNO coraz namiętniej:

Do niej się modlę! do tego anioła,
do zjawy mojej,
i bluźnierczemi modlę się wyrazy,
w których tęsknota moja straszna woła,
by na godzinę — nie! bodaj na chwilę
ciałem się stała! — —
Płonę, mrę i ginę!
ojcze! —

O. HILGIER surowo:

Szatan to kusi głupie serce twoje,
szatan, co czyha wieczyście
i z niepojętej łaski bożych darów
truciznę gotuje dla człeka,
gdy mu się podda!

ARNO.

Jeślim ja zgrzeszył, ojcze! ty mnie ratuj!
powiedz, co czynić mam! wspomóż me siły,
bo nie mam mocy sam zawładnąć sobą!

Rzuca się księdzu do nóg.
O. HILGIER.

Złóż na ofiarę Bogu szczęście swoje,
boś ty je tylko miał dla chwały bożej!
i miasto bluźnić, poddaj się w pokorze
woli niebieskiej, która odtąd, mówię,
nie będzie widzeń zsyłała na ciebie!
Dziś noc ostatnia, którą tu przepędzisz
w tej swojej celi!
Widzę tam kwiaty, rzuć je pod Chrystusa
stopy i światło zapal, i tu krzyżem
legnij na twardych kamieniach posadzki!
Tak noc przepędzisz, — a jutro, o świcie
bracia zakonni wezmą tę figurę
i na ołtarzu postawią, gdzie woda
święcona w święty ją obraz przemieni!
A ty zaś do mnie przyjdziesz i obleczesz
suknię braciszka — i w tej twardej sukni
co noc w kościele będziesz leżał krzyżem
przed tym obrazem, któryś sam wyrzezał,
i prosił Marję o łaskę, aż serce

Bóg ci oczyści, iż się stanie jasne,
jako przejrzysty kryształ. Wtedy weźmiesz
z moich rąk wreszcie zakonne święcenia...
Tak będzie.

ARNO.

Słucham... Niech się stanie wola...

O. HILGIER patrzy jeszcze przez chwilę na schylonego Arnę, poczem zwolna wychodzi z izby. — Mrok zapadł; jest już prawie zupełnie ciemno.
ARNO wznosi się po jakimś czasie i mimowolnie idzie wypełnić rozkaz księdza. Zbliża się do kominka, bierze z okapu kaganek i zapala, — następnie bierze kwiaty ze stołu i idzie pod krzyż. Przy klęczniku staje — duma. — Wschodzący księżyc pada w tej chwili przez okno i oświeca jego twarz. Arno wznosi głowę; z dłoni wypada mu kaganek i gaśnie. Jak senny postępuje parę kroków ku rozświetlonemu księżycem oknu. Przed samem oknem kwiaty wysuwają mu się z ręki, — on sam osuwa się na kolana, opadając twarzą i rękoma na ławę. — Długa cisza. Światło księżyca lśni coraz jaśniej.
Po pewnym czasie — w zupełnej ciszy — na gzymsie okna ukazuje się biała postać niewieścia, idąca z prawej strony — w jasnej smudze światła księżycowego. Ręce ma wyciągnięte, twarz wzniesioną ku górze, oczy zamknięte, usta rozchylone nieco. Rozpleciony złoty włos spływa jej falą po barkach. Stąpa jak we śnie — bez szelestu, zdaje się raczej być niesioną nieziemskim jakimś powiewem.
ARNO wznosi głowę, jakby ze snu się budząc, i nie ruszając się z miejsca, woła półgłosem, prawie sennie, bez zdumienia, jeno z bezbrzeżną jakąś miłością:

Ijola!

IJOLA na dźwięk wzywającego ją głosu drgnęła, dłonią chwyta za uszak okna, rozwiera oczy. — Ciche, głębokie westchnienie, — pogląda na rzeźbiarza u swych stóp, — na ustach błyska uśmiech błogosławiony.

Ja jestem...

ARNO wznosi się na kolona.

Przybywasz znowu, znowu mi się jawisz, —
na gwiazdach widzę cię znowu, w promieniach
jasnych księżyca — o, moja!
Czy ty przychodzisz mnie żegnać?

IJOLA
zsuwa się z okna zwolna ku niemu i mówi cicho, sennie:

Tu kwiaty...

ARNO.

Tyś najwonniejsza, tyś jest z nich najbielsza,
kwiecie mój dziwny,
gdzieś w czarodziejskim wyrosły ogrodzie,
gdzieś na błękitnym łanie firmamentu,
co złotym gradem gwiazd okwita
w sennych godzinach szczęścia! —
Deptaj po kwiatach! niechaj mrą z rozkoszy,

że się twa stopa ich dotknąć raczyła!
— i pójdź! pójdź!
Ja tak czekałem!

IJOLA.

Tyś czekał...?

ARNO.

Dzień cały!
niewypowiedzianą tęsknotą tak długi!
Noc już późna —
i świt wnet wzejdzie,
i już myślałem, że nie zstąpisz ku mnie,
tak jako zwykle,
śnie mój szczęśliwy!

IJOLA.

Słyszałam kędyś w cieniach nocy
głos twej tęsknoty,
kwiaty mi one białe zapachniały,
które mi oto pod stopy się ścielą —
i oto jestem przy tobie! —

ARNO.

O! jeśliś dzisiaj zeszła raz ostatni,
jeśli mnie żegnać przychodzisz,
ty biała!
ty złotowłosa!
zabierz i życie moje razem z sobą,
zabierz, o jasna! —

IJOLA.

Smutek mnie całą ogarnął, gdyś mówił.
Lękam się, — powiedz, czemuś mnie przestraszył?
Jestem przy tobie...

ARNO.

Jesteś... Niech chwila ta wiecznością będzie,
niech ta godzina nigdy się nie kończy!

IJOLA.

Jestem przy tobie...

ARNO.

Jesteś, wieczorna, święta gwiazdo moja, —
jesteś...!
Jakże ja tęsknię za tobą! —
Od rana żyję myślą o wieczorze,
o cichej nocy,
gdy zejdziesz ku mnie, jasna,
ty — sen mój złoty,
złote widzenie boże!
Kwiaty całuję, które twoja stopa
biała trąciła,
na ścianie szukam twego cienia,
który malował mi księżyc,
patrząc na szczęście moje niezmierzone!
ty moja!

Wołam cię, wołam tem złotem imieniem,
któreś przyniosła mi tutaj ze sobą,
a którem snadź cię nazwała dziecina
jakaś niewinna,
gdyś jej się we śnie biała ukazała,
lub kwiat na łące,
co płakał rosą,
widząc, że spływasz w promieniu księżyca
i lecisz dalej! —
Wołam: Ijola! —
Ijola...!
Dusza cię moja całuje tem słowem,
bo usta nie śmią — ni oczy!...
Ijola!
— słowem, co jest tak podobne
do ciebie samej,
jak woń do lilji onej z pod twej stopy!

IJOLA podejmuje kwiat.

Do lilji onej...

ARNO.

Ijola! —
słyszysz?
czy słyszysz głos mojej tęsknoty,
głos miłości,
który cię wzywa po dniach całych,

złota! moja! Ijola! —
słyszysz?

IJOLA.

Tak, — słyszę...
Zda się, w noc jakąś spowita i ciszę,
w życiu, którego nie znam zgoła,
trwam przez dzień cały,
póki się księżyc nie rozkwieci biały
i póki głos twój nie zawoła,
bym przyszła do ciebie...
I wtedy przychodzę...

Upuszcza lilję.
ARNO.

Kwiat ci z rąk wypadł...

IJOLA.

Pono był nie dla mnie...
Kwiat taki biały...

ARNO.

To utęsknienia mojego są kwiaty —
tobie je ścielę!

IJOLA.

Czyż ja nie jestem — twoja tęsknota?
ja sama?
czyż mnie wołanie twoje nie tworzy?

Ty mi rozpalasz gwiazdy na błękicie
i twoja miłość snadź mi daje — życie!
Ktom ja jest? powiedz...

ARNO.

Nie wiem, kto jesteś, ani wiedzieć nie chcę, —
dość mi, że spływasz ze srebrzystym blaskiem
do izby mojej,
aby wnieść do niej szczęście i natchnienie!
że imię twoje w kraju duchów znaczy:
życie, pokój i światło! —
dość, że w anielskość twoją świętą wierzę,
— ty moja!

IJOLA.

Jestem tem wszystkiem, czem ty mnie nazywasz,
i tylko tem jestem!
Czuje, że imię, jakie mi nadajesz,
chociażby w myśli,
stwarza to we mnie, co znaczy!
Nadaj mi piękne imiona,
bo chcę być szczęściem twojem!

ARNO.

Jesteś niem, miesięczna,
przeczysta pani!
więcej mi jesteś, niż rzec może słowo!

Odkąd raz pierwszy w jasną księżycową
noc tyś tu zeszła, do tej mojej celi —
i przebudzona krzykiem mej tęsknoty,
która poznała, żeś to ty jest — złoty
anioł jej szczęścia
i dusza moja...;
od tej najświętszej i błogosławionej
chwili w me życie tęcze się wplatają
i biali anieli
pył mi słoneczny sypią na powieki!

IJOLA.

Dobrze ci ze mną?

ARNO.

Wznosisz mnie, uświęcasz,
i moc mi dajesz...
Tyś mej tęsknoty stała się wcieleniem,
z ciebiem utworzył to, czem dzisiaj żyję:
tę wniebowziętą Panienkę Maryję!

Ściąga zupełnie płótno z figury, na którą teraz właśnie księżyc pada.

O, patrz się na nią, patrz!
Niechaj twoje oczy,
którym ją dotąd skrywałem,
w strachu, by skazy jakiej nie dostrzegły
w dziele mych słabych rąk —,

niech oczy twoje pierwej ją poświęcą,
niż dłoń kapłana...

IJOLA z zachwytem:

Jakże jest piękna!

ARNO.

To ty jesteś sama!
Z światła księżyca jesteś mi zrodzona
i twego łona
zaiste ziemska nie dotknęła plama,
więc Bóg mi tego za grzech nie poczyta,
żem ja Najświętszej Jego Rodzicielce
dał twoje rysy!

IJOLA.

Tyś Marję do mnie uczynił podobną?

ARNO.

Czyż większe piękno jest gdzie na tej ziemi?
czyż jest co w świecie czystszego?
Nie wierzę nawet, abyś była — ciałem!

IJOLA.

Nie wiem —, lecz dziwna napadła mnie trwoga...

ARNO.

Kiedy się jawisz na oknie, jak biały
sen księżycowy,

stoję, jak dziecię, nieśmiały
i płakać gotowy,
i lękający się dłoni wyciągnąć,
powiedzieć usty, że...

IJOLA.

Dokończ...

ARNO.

Ja tobą żyję! —
Oczy się moje obłąkały tobą
i na nic więcej patrzeć już nie mogą!
Czy ty nie czujesz tęsknoty mych oczu?

IJOLA.

Twe słowa takie dziwne są, tak poją...
Drżę, gdy ich słucham.

ARNO.

Czy im zmilknąć każesz?

IJOLA.

Mów... Twoje słowa są takie, jak kwiaty...
i ja je kocham.
A widzę każde twoje słowo
wpierw, nim do uszu mych doleci...
Na wargach twoich je widzę — tych krwawych...
Ty usta masz takie czerwone...

ARNO.

Do stóp twych przylgnąć pragną usta moje!

IJOLA.

Stopy me białe i bose...
Zziębły mi stopy na liljach oparte.
...A usta twoje muszą być gorące...

ARNO.

Płomień mam w ustach... który byłby zdolny
spalić twe stopy — i przeto... ja nie śmiem...

IJOLA.

Ty obraz Marji uczyniłeś ze mnie...
— Czyś to ty mówił przed chwilą,
że dziś ostatni raz jestem przy tobie?

ARNO.

Nie, nie! — nieprawda! Jeślim tak powiedział,
to niechaj słowa moje zczezną marnie,
jak dym rozwiany!
Ty moja jesteś, moja! moja!
na zawsze! —

IJOLA.

Ja nie wiem... Lęk mnie jakiś zdjął w tej chwili...
Zimno mi znowu...

Rwie mnie coś, porywa precz...
Czy ty nie możesz tak zrobić,
żebym ja była zawsze tu, przy tobie?
Straszno mi szarej nicości,
w którą powracać muszę.

ARNO.

Jeśli cię miłość wielka wstrzymać może, —
to zostań!
Jeśli tęsknota i wielkie pragnienie
mogą twą zjawę przedłużyć, utrwalić, —
to zostań ze mną!
Oczy cię moje pragną i ramiona,
pragnie cię cała duszy mej istota,
o, błogosławiona!
o, święta! o, jasna! o, złota!
o, piękna!

IJOLA.

Mów jeszcze! — słyszeć chcę twe słowa,
nie! chcę je widzieć na tych wargach twoich,
od których oczu oderwać nie mogę...
— Tak drżą twe wargi...!

ARNO.
O, umiłowana...
IJOLA.

I głos twój zadrżał...
Wstrząsnął powietrze i tak je rozognił...
Dziwneś powiedział słowo...,
czuję je tutaj — na ustach — i głębiej,
w piersi...
Gorąca fala jakaś bije na mnie...
Tak boli...

ARNO.

Ijola!

IJOLA.

Śniłam coś... nie wiem... Każ mi śnić; ja słucham...
Tak drżą me piersi...
Czy widzisz, jak białe moje piersi drżą? —

ARNO.

Jeśli to myśl ma — mimowolna...
jeśli pragnienie, któregom nie zdolen
przytłumić...
Przebacz mi, jasna! przebacz!...
— Jakże ty piękna jesteś! —

IJOLA.

Dobrze mi przy tobie...
Błyszczą ci oczy pod czarnemi brwiami —,
czoło masz białe... wysokie...
— Co ci mam przebaczyć?

ARNO.

Że kocham...

IJOLA.

Kochasz?

Z lekka, z wolna wyciąga dłonie i kładzie na czole rzeźbiarza.
ARNO przymyka powieki.

O tak, o tak! —
Niech zginę, czując twoje dłonie
na oczach moich...

IJOLA.

Drżą moje palce...

ARNO.

Nie cofaj ich jeszcze!
Śniłem o rękach twoich na mem czole!
i dziś je czuję — miękkie — ciepłe — żywe...
Ijola!

IJOLA.

Mój...

ARNO.

Jeśliś jest duchem, który przybrał ciało:
nie odchodź! ziść się! uczyń mnie szczęśliwym!
jeśliś sen tylko...

IJOLA cofając się nieco:

Ja nie wiem, czem jestem, —
ale mam usta, które... ust twych... pragną...

ARNO powstaje i wyciąga ręce, aby ją objąć.
W tejże chwili poczynają zwolna bić klasztorne dzwony na jutrznię.
IJOLA
na pierwszy dźwięk dzwonów mieni się na twarzy; oczy jej przymykają się zwolna, rysy zastygają w jakiemś półbolesnem zachwyceniu, ręce bezwładnie opadają wzdłuż sztywnej postaci.
ARNO
widząc dokonywującą się tajemnicę, cofa się w tył niepewnym, chwiejnym krokiem, oszołomiony jeszcze miłością.
Księżyc, który przepłynął był tymczasem po sklepieniu niebieskiem, oświeca teraz lewą ścianę wnęku i ławę. Dzwony biją ciągle.
IJOLA
nie otwierając oczu, obraca się powoli twarzą do księżyca, — automatycznie wyciąga ręce, dotyka niemi ściany, następnie wspiera się o nią plecami, wstępuje na ławkę, z niej na okno i wychodzi, podobnie ja była przyszła, twarzą ku księżycowi zwrócona.
ARNO
patrzy przez chwilę za nią bez słowa i ruchu, nareszcie zatacza się, jak pijany, i pada w to samo miejsce, w którem zastało go było zjawisko.
Dzwony milkną, — po pewnym czasie szary obrzask dnia wdziera się przez okno do izby.
W kościele słychać poranny ŚPIEW MNICHÓW:
Na nutę: Omni die — dic Mariae...

Panno święta,
niepojęta,
śliczna Gwiazdo zaranna!
już anioły
w chór wesoły
pieją Tobie: Hozanna!

Ponad chmury
tam w lazury
już ulatasz — w niebiosy!
Gwiazd koroną
wyzłoconą
Syn Twój wieńczy Ci włosy...

Nasze oczy
śloza mroczy:
my tu sami ostaniem!
W jasnem niebie,
prosim Ciebie,
nie gardź naszem wołaniem...

Śpiew milknie, słychać już tylko stłumiony dźwięk organów. — Świtanie.
Naraz rozlega się mocne, twarde pukanie do drzwi.
ARNO wznosi głowę, patrzy.
Drzwi się rozwierają, wchodzą CZTEREJ BRACIA ZAKONNI.
ARNO powstaje.
BRACIA ZAKONNI chórem:

Przyszliśmy zabrać posąg Dziewicy.


koniec aktu pierwszego.

Sala zamkowa, rogiem w głąb zwrócona. Ściana z lewej od przodu otwiera się w dwie wielkie arkady, przez które widno przedsionek z malowanemi oknami i schodami kamiennemi w głębi, wiodącemi na niższe piętra. — Dalej w ścianie po lewej stronie są drzwi do komnat niewieścich, jakimś zdobycznym wschodnim dywanem zasłonione. Między arkadą a drzwiami stół i parę krzeseł. — W ścianie po prawej okno, przed niem organki. W głębi pod ścianą ława, ku przodowi drzwiczki w murze od ukrytego ganku, wiodącego na chór kościelny. — Na ścianach rogi, broń, gobeliny, — skóry niedźwiedzie na kamiennej posadzce.
Godzina popołudniowa; słońce pada ukośnie przez barwne szyby dużych okien przedsionka.
CZTERY DZIEWKI strojne odświętnie siedzą na ławie w głębi, zajęte żywą rozmową.
HENO, chłopię czternastoletnie, leży na ziemi, na skórze niedźwiedziej, nie zwracając pozornie uwagi na słowa rozmawiających.
JEDNA Z DZIEWEK.

A ja wam na Zbawiciela przysięgnę, że widziałam! — I to już parę razy. Wczoraj znowu. Strażnicy przy bramie także widzieli...

HENO
który przed chwilą podniósł był głowę, przerywa jej żywo:

Nie pleć głupstw! — Nic nie widziałaś! —

PIERWSZA.

A cóż ty możesz wiedzieć, kociaku?

DRUGA.

Patrzcie go, jaki mądry! — Mów, mów, Truda!

TRZECIA.

Coś zobaczyła?

CZWARTA.

Ja się boję...

PIERWSZA.

Na gzymsie — tam wysoko — przylepiona do muru biała postać...

CZWARTA.

O Jezu! —

HENO żywo, z mimowolną obawą:
Poznałaś ją?
PIERWSZA zdziwiona:

Kogo?

HENO miesza się.

To jest... pytam się... czyś ją widziała dokładnie — tę postać?

PIERWSZA.

Aha, dokładnie! — Ze strachu o mało nie oślepłam, i jak tu było patrzeć! Zresztą tak wysoko! — Zauważyłam tylko, że miała zielone świecące oczy, duże krogulcze pazury i szeroką gębę, zionącą ogniem...

CZWARTA.

O Jezu, o Jezu! — nie mów już więcej, Truda! — ja cię proszę!

DRUGA.

I co się z nią stało? co?

PIERWSZA.

Posunęła się ku oknu w klasztorze...

HENO.

Ku temu wielkiemu? pierwszemu z kraja...

PIERWSZA.
A ty skąd wiesz o tem? Czy widziałeś także?
HENO.

Nie. Nic nie widziałem. Tak tylko mówię... I ty z pewnością nic nie widziałaś. Zdawało ci się. A najlepiej już nie wspominać o tem.

CZWARTA.

Tak, tak, — Heno ma słuszność! — nie mówcie już o tem, moje kochane!

DRUGA po chwili:

To tak dziwnie się składa... To straszydło w nocy... Teraz pan miał przybyć rano, — zachód się zbliża, a jego jeszcze nie widno... I znowu ten wypadek w kościele... Wiecie już?

PIERWSZA.

Wiem.

TRZECIA.

Ja nie słyszałam! —

DRUGA.

Ojciec Anioł, ten, co od roku mszy nie odprawia... padł dziś zemdlony — przed obrazem Maryi...

PIERWSZA.
Ojca Anioła szatan pono nagabuje, dlatego że zbyt jest święty.
Drzwiczki w murze otwierają się, — przechodzi pani
MARUNA,
czarno odziana, blada. Spojrzała na sługi, zmierza ku drzwiom swych komnat. W progu staje, odwraca się i daje znak ręką:

Możecie odejść! — poczem znika.

DZIEWKI powstają.
TRZECIA.

W kościele znów była...

PIERWSZA.

Siedzi tam dzisiaj od rana...

TRZECIA.

A ja wam mówię...

DRUGA wskazując dłonią na pazika

Cicho. — Pójdźmy na drogę, wyglądać, czy pan nie nadjeżdża. Tam będziemy gadać swobodnie.

Wychodzą.
CZWARTA zatrzymuje się jeszcze.

Heno, a czy ty nie pójdziesz z nami?

HENO.
Przyjdę wkrótce...
DZIEWKA głaszcze go nieśmiało po twarzy.

Mój Heno, przyjdź za chwilę...

HENO odsuwa ją szorstko.

Tak, tak...

DZIEWKA po chwili:

Nie pocałujesz mnie, Heno?

HENO.

Nie mam ochoty.

DZIEWKA wychodzi — smutna.
HENO
pozostał sam. Rozgląda się. U wejścia do komnat pani spostrzega porzuconą przypadkiem chustkę. Chwyta ją, klęka, całuje. Twarz całą w niej ukrywa.
STARA GERTA
grabiny Maruny niegdyś piastunka, przechodząc przez przedsionek — od przodu ku schodom w głębi, zatrzymuje się pod arkadą i zagląda do sali. Spostrzega chłopca, patrzy przez chwilę w milczeniu, potem naraz wybucha śmiechem.

Ha, ha, ha! Ha, ha, ha!

HENO
ogląda się z lękiem, zrywa się i chowa chustkę w zanadrze.
GERTA.
To i ty, gołąbku, i ty...
HENO.

Nie wiem, matko, o czem mówicie...

GERTA.

Widziałam. Ano taki już los... Ale ty rzuć to lepiej, oddaj! — To ci szczęścia nie przyniesie, bo nie ma szczęścia i ona, złota, ukochana biedaczka moja!

HENO.

Tak dziwnie prawicie, babo...

GERTA.

Dziwnie prawię? — a juści... Wszystko jest dziwne. Klątwa... Woda się dzisiaj nie chciała gotować, mgłą zaszło jasne źwierciadło stalowe... Gdzie pani?

HENO.

Poszła do swoich komnat. Była w kościele.

GERTA.

W kościele? — dobrze. Trzeba się modlić. Chociaż...

Mruczy do siebie i zbliża się ku schodom, postukując kosturem po kamiennej posadzce. Przed schodami odwraca się jeszcze raz i woła:

A ty rzuć to lepiej, powiadam ci, chłopcze! Oddaj!

Wychodzi.
HENO po chwili do siebie:

Nigdy! — chyba z życiem razem!

Unosi się zasłona nad drzwiami komnat niewieścich i wchodzi
MARUNA.
Zrzuciła była zwierzchnie okrycie czarne, — strojne suknie ma na sobie. Chłopca, pod filarem arkad stojącego, nie widzi. Postępuje zwolna ku oknu, ku organkom dźwięcznym. Siada i mimowoli prawie grać zaczyna w myślach cała zatopiona. Z pod palców płyną jej tęskliwe, przyciszone tony, wiążąc się w pieśń, którą pani snadź rankiem w kościele zasłyszała była, pieśń: »Panno święta, — niepojęta, — śliczna Gwiazdo zaranna...«. Przerwała muzykę, — siedzi niema, w dal zapatrzona, bez ruchu..., aż wreszcie twarz chyli, w dłoniach ukrywa i z cicha płakać poczyna.
HENO
odruchowo rzuca się do niej i u stóp jej klęka.

O, pani! pani moja! o cóż wy płaczecie?

MARUNA
zrywa się z krzesła, — oczy błyszczą jej gniewnie, że to ją — dumną — chłopak i sługa na płaczu zaskoczył.

Kto ci tutaj zostać pozwolił?

HENO składa ręce.
Nie gniewajcie się, pani kasztelanowo! nie odpędzajcie mnie! — Ja chciałem tylko... O, pani! czemuście wy tacy smutni?
MARUNA
patrzy na chłopca. Wzruszyły ją oczy jego błagalne i słowa. Uśmiecha się blado. Jedną dłonią dotyka z lekka kędzierzawej głowy chłopczyny, — drugą przesuwa sobie po czole.

Czemu ja smutna...?

Drgnęła, cofa rękę.

Idź, Heno, idź na dziedziniec, na wały, — baw się z chłopiętami...

HENO błagalnie:

Pozwólcie mi zostać! — Ja was rozweselę. — Będę się śmiał — albo... piosnki wam będę układał, — chcecie? A może... Słuchajcie mnie, pani miłościwa! — Ja życie za was dać gotów!

MARUNA.

Dziecko!

HENO.

Młodyć ja jeszcze jestem, ale miecz już udźwignę i nie dla stroju tylko noszę mizerykordję u pasa. Nie pogardzajcie mną i mówcie tylko... Może... wy chcecie... krwi? Jeżeli to — powrót pana — tak was zasmuca...

MARUNA.
Skąd ci to przyszło? — — Idź na dziedziniec, bawić się luteńką albo sokołem, dziecko!
HENO wstaje i mówi zdławionym głosem:

Więc może — winien — on? ten szczęśliwy! — Mówcie! jak psa go zakłuję?

MARUNA zrywa się.

Czyś ty oszalał?! — kogo? skąd? i na co?

HENO.

Darujcie, pani, — ale... widzicie... ja wiem — z przypadku... I nawet ostrzec was chciałem...

MARUNA zdumiona:

Co ty wiesz? co? o czem?

HENO
patrzy kasztelanowej w oczy, — wreszcie spuszcza wzrok i uśmiecha się gorzko, nie po dziecinnemu.

Nic już nie wiem, nic. Choćby mi nóż na gardle położono — nie wiem nic.

MARUNA
nie odpowiada. Stoi zamyślona. Naraz, jakby ze snu się budząc, pyta:

Gdzie są dziewki moje?

HENO.
Wyszły na drogę. Sama je odprawiłaś, pani. Czy mam je tu zwołać?
MARUNA siada znowu.

Nie.

Urywa, wpatrzona w okno. Znów kilka mimowolnych prawie tonów, wydobytych z organków. Głowę ma w tył odrzuconą, — białe ręce lśnią na klawiszach. — Po chwili opuszcza ręce i pyta, nie zwracając głowy:

Heno, czy tobie śni się co czasem?

HENO,
który był znowu osunął się u nóg jej na ziemię:

Tak, pani...

MARUNA gładzi jego włosy.

A piękne rzeczy ci się śnią?

HENO.

Tak, pani. Zwłaszcza...

MARUNA.

Zwłaszcza?

HENO stłumionym głosem:

— kiedy, jak teraz, dłoń na mych oczach położycie.

MARUNA w myślach znów zatopiona

I co ci się śni?

HENO.

Dziwna, dziwna bajka...
— Śni mi się w zamku królewna zaklęta,

biała i złota
i święta,
co len srebrzysty na wrzeciono mota
i śpiewa:
»O, szczęście! o, jasne szczęście...«
Z dalekich krajów tam
ciągną hufami rycerze pancerni,
jej wierni —
z malowanemi płatami u drzewa,
z mieczami w dłoni
i w zbroic chrzęście
stają u bram,
gotowi życie nieść
dla sławy jej i za jej cześć, —
lecz ona
głowę swą kłoni
ku pacholęciu, co u stóp jej kona
z miłości... — i śpiewa:
»O, szczęście...!«

— Taka bajka śni mi się czasem, kiedy wy, pani przejasna, dłoń na mych oczach położycie...

MARUNA w zadumie — do siebie:

A któż mnie kładnie rękę na oczach? kto mnie sny — te srebrne — zsyła?

Zwróciła jasną głowę ku oknu, — patrzy wpół-sennie na widne naprzeciw mury klasztorne.

Nie byłam nigdy w tym wielkim klasztorze,
a tak mi się zdaje,
że jest tam izba jakaś cicha, duża,
którą ja znam;
kędy zakwita szczęście, jakby róża
w ogrodach, kiedy zejdą na świat maje,
otwarta cała księżycowym blaskom, —
że żyje tam
człowiek, któremu jestem światłem, łaską,
natchnieniem jestem białem —
podobna lilii...
będąca duchem raczej, niźli ciałem...
I jest w tej izbie figura Maryi —
albo też... była...
Taka złocista bajka mnie się śniła...

Drgnęła, pogląda na chłopca, który schylony ukrył twarz w rąbku jej sukni i trzęsie się od wewnętrznych łkań.

Ty płaczesz, pacholę?

HENO.
Nie, już nie płaczę... To tylko... Pani! otoście rękę z mojej głowy cofnęli i obudziłem się! — Ale wy jasna pani, wy jasna! — wolno wam kochać, kogo wam się podoba! — Niechaj Bóg was błogosławi! — Ja dla was...
MARUNA powstaje i mówi zmienionym tonem:

Pleciesz od rzeczy, dziecko. Za wiele tutaj przesiadujesz, zamiast uganiać po polach. Zaduch komnaty do głowy ci uderza. Idź już. Chcę zostać sama... Albo... zawołaj mi starej Gerty. Niechaj tu przyjdzie.

HENO
wstaje i wychodzi posłuszny — w milczeniu.
MARUNA
przesuwa się powoli przez salę. Naraz staje: ozwał się głos sygnaturki na kościele. Mimowoli rzuca się ku oknu, — z ust wyrywają jej się słowa dziwnego pełne lęku:

Czyżby... już... jechał — ?

Patrzy w okno, — po chwili mówi z ulgą:

Ach, nie! — to tylko na nieszpory dzwonią!

Głowę o uszak okna oparła, — stoi tak bez ruchu z przymkniętemi powiekami.
Wchodzi STARA GERTA.

Wołać mnie kazałaś, gołąbko moja?

MARUNA budzi się z odrętwienia.

Tak, babo. Nie chcę być samą. Dziwne mnie lęki nachodzą.

GERTA.

Niedobry to dzień jest dzisiaj, niedobry! Uroki odczyniałam, biłam się z dolą o ciebie, — ale się woda gotować nie chciała, tonął węgiel wypalony, mgłą zachodziło śkliste źwierciadło stalowe...

MARUNA.

Czemu mnie, babo, straszycie?

GERTA.

Nie straszę-ć ja, nie straszę, jeno powiadam. Zawsze to lepiej wprzódy wiedzieć. — Nie na szczęście ja cię mlekiem swojem karmiła, gołąbko ty jedyna!

MARUNA.

Wiem o tem.

GERTA.

Hej! dolo...

MARUNA.

I czemuście mnie na taką dolę wykarmili? — Nikomu ja w życiu szczęścia nie dała i mnie go nie dał nikt — i nic... chyba sen.

GERTA.

Ty się snu strzeż, bo to przekleństwo twoje! Hej, hej! żebyś się ty ino z dolą pogodzić umiała! żebyś ty o szczęściu nie śniła!

MARUNA powtarza:
Nie śniła...
GERTA.

Wziął cię pan możny, wziął cię pan bogaty,
dał ci dwór piękny, dał ci kraśne szaty —
i czegóż ty jeszcze chcesz?

MARUNA.

Wziął mnie pan możny do zimnej łożnicy,
złote kajdany dał swej niewolnicy —
i czegóż ja jeszcze chcę...?

GERTA.

Panią tu jesteś...

MARUNA.

Tak, panią! u niekochanego męża jestem panią!...

Po chwili:

Czy ty wiesz, babo, co to znaczy ze starym i niekochanym mężem żyć? Czy ty znasz te noce, kiedy on po ciebie ramiona wyciągnie, a w tobie każda kropla krwi się buntuje, każda kropla krwi krzyczy odrazą i boli? — —

kiedy się z piersi straszny zrywa szloch,
o który nie dba on, bo on jest mąż!
ma prawo
brać mnie wbrew woli, pełną wstrętu, łzawą!
Ten wstręt! ten wstyd,
kiedy się w okna ranny wdziera świt
i pyta:

Znasz ty kochanie? szczęście ty znasz?
— I co ja winna?...

GERTA.

Tak, tyś nie winna, winna jest klątwa i winien los...

MARUNA.

— A przecież — mnie go żal...
On tam po świecie, zakuty w stal,
goni i tęskni za mną,
bo on mnie kocha!
A nie miał przecież ze mnie nic!
jednego dreszczu, jednego westchnienia,
które ja sama znam tylko — z pragnienia,
z tęsknot i z mar...
Babo! ja w duszy wciąż jestem dziewica,
kochanka snu...

GERTA.

Tak musi być, — tak musi...

MARUNA.

Od dziecka we mnie śpi takie nieukojone pragnienie miłości, pieszczot, rozkoszy — a tego nie dał mi nikt... Nie kochałam jeszcze nigdy, nikogo..., wszyscy jakieś brudne ręce po mnie wyciągali...

A ja tęskniłam...
I przyszedł wreszcie on,

dobry, stary człek,
mój mąż —
i jam myślała: on mnie uspokoi —
jak dziecko...
i jako dziecko tak mu się oddałam
— a jednak...

GERTA.

Nie myśl! zapomnij!

MARUNA.

Takie są we mnie rzeczy niepojęte, —
nie znam się sama...
Krew moja młoda w piersi gra i tętni,
i upomina się o swoje prawa;
chciałabym kochać...

GERTA.

Niech cię Pan Bóg strzeże!

MARUNA.

Chciałabym kochać, pieścić i całować,
a równocześnie — to jest takie dziwne! —
a równocześnie chciałabym być czystą,
jako ta lilja nad wodą schylona —
i jeno w żarze słonecznym omdlewać
i mrzeć i ginąć od słońca pożaru...
Chciałabym stać się dla kogo — na jawie —

świętością, jako śnię o tem po nocach,
by świętość potem oddać kochanemu!
Babo! wiesz dobrze, że we mnie się ludzie
kochali,
ale nikomu ja dobra nie byłam,
bo nikt nie umiał znaleźć drogi do mnie,
do białej lilji, co chce w słońcu ginąć,
ale nie dusić się w błocie...
Gdy o tem myślę, to się we mnie budzą
takie złe rzeczy, jakaś dzika wola
zemsty, zniszczenia...
Ty wiesz, że niszczę tych, co mnie kochają,
nawet gdy nie chcę tego...
i bez szczęścia żyję...

GERTA.

To twoja klątwa...

MARUNA.

O klątwie zawsze mówicie, — dzieckiem byłam, toście mnie na kolanach waszych tą gadką straszną do snu kołysali, babo, a ja nie wiem, jaka to klątwa — i za co?

GERTA.
Mówić nie chciałam, z dolą się biłam — za ciebie, ale dziś już nie poradzę... Klątwa na matce twojej ciążyła, na jasnej pani, matuleńce twojej, która cię odumarła dzieciną...
MARUNA.

Na matce mojej? I przez co...?

GERTA
kiwa głową, zwolna rękę wyciąga — i pół-śpiewać, pół—mówić poczyna:

Brał pan jasny, pan bogaty,
młodą żonkę brał,
a dał ci jej kraśne szaty,
pas złocisty dał...

Pójdź-że w dom mój, żono miła,
zapomnij kochanka;
będziesz w szczęściu tu chodziła
od ranka do ranka!

Jak porodzisz dla mnie syna,
dam ci łan i dwór,
a jak będzie to dziewczyna,
dam ci złota wór!

Mężu władny, mężu stary,
ty litościw bądź!
mój kochanek umie czary,
on mnie gotów kląć...

Bo ja jemu rękę dałam,
uczyniłam ślub,

i tak-ci mu przysięgałam
na mej matki grób:

Twoja jestem, mój sokole,
już na wieczny czas!
i na dolę, czy niedolę,
z tobą pójdę wraz! —

On mi jeden był na świecie,
z nim przysięgłam żyć;
jakże tobie rodzić dziecię,
jakże twoją być! —

A śmiejże się, żono miła,
odrzuć próżny strach!
niźli głupiej klątwy siła,
mocniejszy mój gmach!

Mam ja złoto, mam ja wieże,
mam ten zbrojny huf;
moje ramię cię ustrzeże
od złych klątw i mów! —

Hej, przed zamkiem, hej, przed bramą
młody rycerz stał!
w nockę huczną, w noc tą samą,
gdy pan żonę brał...


Poźrzał w okno, gdzie świeciła
lampa nad łożnicą:
Hej! hej! wczoraj jeszcześ była
moją i dziewicą!

Przysięgałaś mi kochanie
na swej matki grób;
hej! ty siwy, władny panie,
nieszczęsny twój ślub!

Jeśli ci się syn narodzi,
zemrze w kwiecie lat,
za tę karę, żeś ty złodziej,
żeś mi szczęście skradł!

Lecz gdy żona w twej łożnicy
pocznie córkę, panie,
to tak piękną, jak w kaplicy
złote malowanie!

Urok jej każdego spęta,
w każdym wznieci żar,
ale piękność jej przeklęta
i zgubny jej czar...

MARUNA.
To ja..?
GERTA.

Kochać będą ją rycerze,
kochać będą prości,
lecz jej łono, hej! nie wzbierze
rozkoszą miłości!

MARUNA.

To ja.

GERTA.

Będą dla niej ginąć ludzie
od męki serdecznej,
a jej życie przejdzie w nudzie
i w tęsknicy wiecznej...

MARUNA po chwili:

Czy to już koniec?

GERTA.

Była jeszcze jedna zwrotka, ale jej zapomniałam...

MARUNA.

Mówcie!

GERTA.

Pozna szczęście i kochanie
tylko w snu postaci;
lecz gdy jawą jej się stanie,
życiem to zapłaci...

MARUNA powtarza:

Pozna szczęście i kochanie
tylko w snu postaci...

GERTA.

Taka jest klątwa...

MARUNA.

...lecz gdy jawą jej się stanie,
życiem to zapłaci...

Babo...

GERTA.

W nieszczęsną ty godzinę na świat przyszłaś, gołąbko! — Matki swojej nie znałaś, — jam cię na tych rękach wyniosła z gruzów zamku ojca twojego, chowałam cię, mlekiem mojem karmiłam, a od miłości strzegłam. chroniłam bardziej niż od zarazy... Nie wiem ja, co się to stało, ale klątwa się dopełnia. Nie wiem, co się stało...

MARUNA.

Babo..., ja miewam takie dziwne sny... Za każdym razem, kiedy miesiąc świeci...

GERTA.
Przekleństwo!
MARUNA.

To szczęście moje jedyne. — Z wiosną to było po raz pierwszy, pamiętam... Usnęłam w księżycu... I nagle zdawało mi się...

GERTA.

Co? co?! —

MARUNA po chwili milczenia:

Widziałaś, babo, ten posąg Matki Bożej w kościele? Nie wiem dlaczego, zdaje mi się, że znam go już dawniej, nim stanął w ołtarzu... Boję się.

GERTA z naciskiem:

Nie myśl o posągu! nie myśl! nie myśl! —

MARUNA.

Ja nie wiem. — Straszy mnie i ciągnie... — A przed figurą — klęczał jakiś człowiek... Oblekano go w suknię zakonną... Z tyłu go tylko widziałam...

Z nagłym lękiem:

Babo...!

GERTA patrzy jej w oczy i kiwa głową.

Hej! ty nie sama śnisz swój sen, nie sama!
Zasłaniaj okna, nie puszczaj księżyca!

strzeż się snów! szczęścia, jak moru, się strzeż, bo klątwa wisi...

MARUNA.

A więc niechaj spadnie,
byle choć raz na jawie...

Dzwon się odzywa.
GERTA.

Mąż twój jedzie!

Słychać trąby i okrzyki.
DZIEWKI wpadają jedna po drugiej:

Pan! pan! — jedzie już pan! —
Orszak już wjeżdża do bramy!
Są już w dziedzińcu! —
Pan już tu idzie! — o, pani!

MARUNA
przez cały czas stoi bez ruchu, jakby skamieniała.
GERTA
spojrzawszy jeszcze raz na nią, mruczy:

Szczęścia się strzeż! —

i wychodzi, stukając kosturem.
W przedsionku pojawia się rycerz KUNO, w zbroi, miecz jeno dwuręczny i przyłbicę strojną pióropuszem niesie za nim GIERMEK. Przedniejsi z WASALÓW cisną się za nim, w zbrojach wszyscy, tak jako z nim byli powrócili z wyprawy. Kilkunastu zbrojnych PACHOŁKÓW wchodzi na końcu. Tuż obok pana postępuje stary KLUCZNIK, niosąc chleb i sól na tarczy. Wśród orszaku znajduje się także nieznajomy RYCERZ, sam jeden w przyłbicy, z ogromnemi orlemi skrzydłami u ramion.
KLUCZNIK
zastępuje panu drogę pod arkadami i klęka.

Otośmy, panie, klucze ci oddali
w bramie, a tutaj, na progu tej sali,
gdzie jest domostwo twoje i rodzina,
chlebem i solą ciebie, gospodyna,
witam! Gdy trudził bój twą rękę chrobrą,
ja, sługa, w pieczy miałem tu twe dobro;
boże ci dary niosę na puklerzu, —
bierz i pozdrowion bądź nam, cny rycerzu!

KUNO bierze ułomek chleba i szczyptę soli.

Bóg zapłać! — Kędyż jest kasztelanowa,
z którą tym chlebem podzielić się pragnę!

MARUNA
zbliża się do pana w otoczeniu dziewek i chyli mu się do kolan.

Witam cię, panie!

KUNO wznosi ją.
Witaj, miła żono!

Rad cię we zdrowiu widzę! Przez dwa lata
tęskniłem w krwawych bitwach i w obozie za tobą, jasna moja gołębico!

Ściska ją.

Oto chleb, którym witają mnie sługi;
z tobą go dzielę, pani, jako wszystko,
co mam, krom serca: ono wasze całe!

MARUNA.

Od rana czekam waszego przybycia,
panie...

KUNO.

Spóźniłem się nieco. Złe drogi
i skwar sierpniowy stały się przyczyną,
że lotność konia mego mej tęsknocie
nie dorównała. — Mówcieź, miła pani,
jako się macie? — Albo nie! nie mówcie!
wolę się patrzyć na te cudne lica
wasze, co trudów moich są osłodą!
Czyście tęsknili za mną?

MARUNA.

Wierna byłam
małżeńskiej mojej przysiędze...

KUNO.

Czy serce
wasze wołało, bym wracał?

MARUNA.

Dwa lata
nie przeszłam nawet przez ten próg, li tylko
tym gankiem w murze chodząc do kościoła
na chór, gdzie dla was o zdrowie prosiłam
Boga i wojów patrona, świętego
Jerzego.

KUNO.

Miłe, widno, Bogu były
modlitwy wasze, bo oto powracam
zdrowo i łupy przywożę bogate,
które wam u stóp rychło złożyć pragnę!

Odwraca się.

Hej! znieść tu skrzynie!

Spostrzega rycerza.

Darujcie rycerzu,
prawiem zapomniał, że tutaj jesteście,
lecz, wiecie, żonym dwa lata nie widział,
a wyście znikli z oczu mych po drodze...
Postąpcie, proszę.

Do Maruny:

Patrz, kasztelanowo,
gościa wam wiozę. Na rozstajnych drogach
potkałem tego skrzydlatego ptaka,
jako się pytał o dwór mój — i oto
wiodę go z sobą! Honory mu czyńcie,

jak gospodyni, a ja tu tymczasem
każę znieść dla was zdobyczne podarki.

Odchodzi ku arkadom w głębi i wydaje służbie polecenia.
MARUNA do rycerza:

Witam was, panie.

RYCERZ przyklęka.

Pozwólcie mi, pani,
iżbym wam służył...

MARUNA.

Dziwne wasze słowa
i dziwny sposób, w jaki mnie witacie.
Nie wiem ja, co was w zamek ten sprowadza,
lecz żeście razem z panem mym przybyli,
to dość, bym ja wam, rycerzu, służyła,
jako gościowi...

RYCERZ.

Pozwólcie mi, pani,
abym wam służył!

MARUNA.

Jedno powtarzacie...
Zaszczyt niemały to dla mnie, zaiste,
lecz nie wiem w czembym ja was trudzić mogła,
zacny rycerzu!

RYCERZ wstaje.

W czemkolwiek zechcecie
użyć sił moich, spełnię to ochotnie,
gdyż wiem, że dobre musi być i święte,
czego wy chcecie!

MARUNA.

Tak-że mi ufacie?
mnie — nieznajomej?

RYCERZ.

Ja was znam już, pani:
jesteście piękna!

MARUNA.

Czy to dość?

RYCERZ.

Tak wierzę!

KUNO
wskazuje na zniesione kufry, które służba otwiera.

Patrzcie, kochana żono, to podarki,
które przywożę dla was z krwawych bitew,
bogate łupy, krwią płacone drogo!
Są tu łańcuchy złote, są manele,
perły i szaty drogocenne, tkane
we wschodnich krajach. Piękność wasza zalśni
w nich jeszcze cudniej, jeśli to możliwa...
Patrzcie, jak świeci pas ten złotolity!

MARUNA.

Coś błysło na nim...

KUNO.

To? — krwi skrzepłej plama,
nie myślcie o tem. Wywabi się łacno.
Mój żołdak zdarł go z ramion jakiejś baby,
gdyśmy gród w lądach tam dobyli wschodnich...
Snadź zakłół przy tem i babę potwora!

MARUNA ogląda chustę.

Wzorzysta szata i kraśna! Ma barwę
włosów mych złotych! Wśród czerwieni kwiatów
tkanych krew ginie, i zmywać nie trzeba...

RYCERZ.

Rzućcie tę chustę!

MARUNA.

Dlaczego? tak lśniąca
i dobrze stroi smukłe me ramiona.

RYCERZ.

Grzeszycie, taką odziawszy się szatą!
i Pannę Marję obrażacie grzechem...

MARUNA
pobladła ściąga szal z ramion, — nogi pod nią zadrżały.
Marję...
KUNO chwyta ją za rękę.

Co wam to! Zbledliście...

MARUNA.

Mój mężu,
dzięki za dary tak bogate, ale —
każcie to wziąć już... Zbyt zmęczona jestem
długiem czekaniem dzisiaj... Raczej jutro
obaczę resztę skarbów...

KUNO.

Jako chcecie...
Spocznijcie. Pójdę obejrzeć tymczasem
me orle gniazdo, gród mój...

KLUCZNIK.

Jasny panie,
w kościele opat was czeka z ojcami,
chcąc godnie witać dziedzica...

KUNO.

Więc pójdźmy,
tam przed ołtarzem pokłonić się Bogu
i pozdrowienie zanieść opatowi,
kiedy nas czeka! Zwraca się.
Hej, moi! te skrzynie
zanieść do skarbca i za mną wraz wszyscy!
Bądź zdrowa, żono! wrócę tu niebawem!

Wychodzą wszyscy, pozostaje tylko MARUNA, RYCERZ i DZIEWKI, które skromnie cofnęły się w głąb.
MARUNA
spostrzegłszy, że rycerz pozostał — i stoi pod słupem nieporuszony, jak posąg:

Wy nie idziecie do kościoła, panie?

RYCERZ.

Ja tam już byłem. Rumak mój latawiec
wyprzedził orszak pana domu. Wpadłem
wraz z heroldami na zwodzone mosty:
snadź mi przeczucie dodawało skrzydeł...
lecz, że to jestem rycerzem Maryi,
a dziś Jej święto, chciałem się pokłonić
naprzód Dziewicy w przejasnym kościele,
ale... — Urywa.

MARUNA.

Co, panie?

RYCERZ.

Wam się pokłoniłem
w wielkim ołtarzu! —

MARUNA.
Mnie! Mówicie?
RYCERZ.

Pani!
tam wasze oczy patrzą się z ołtarza, —
w niebo się patrzą! pani!

MARUNA.

Moje oczy...
Dajcie mi pokój, rycerzu! Ja nie wiem,
czego wy chcecie odemnie!

RYCERZ.

O, pani!
chcę tylko patrzyć na was i nic więcej.
Oto są cudu pełne me źrenice,
i chciałbym, aby oślepły na wieki,
w czarnej swej głębi chowając jedynie
pamięć lic waszych!

MARUNA.

Odejdźcie odemnie!
Czyż już i na was czar nieszczęsny działa,
którym przeklęto moją biedną głowę?

Hałas na schodach.
W przedsionku pojawia się KLUCZNIK.

Dostojna pani...

MARUNA spostrzegłszy go:
A co tam?
KLUCZNIK.

Człowiek jakiś obcy pragnie was widzieć. Zachodzi tutaj od samego rana, ale pachołkowie odpędzali go za każdym razem, gdyż wygląda na szalonego, albo też musi być zgoła pijany, zwłaszcza, że widziano go przez większą część dnia w gospodzie pod zieloną wiechą...

MARUNA.

Powiedzcie mu, że kasztelan jutro da mu posłuch, jeśli z prośbą przychodzi. Dzisiaj zbyt jest zdrożony.

KLUCZNIK.

Pani, ten człowiek z wami chce mówić!

MARUNA.

Ze mną?... Wprowadźcie go tutaj.

KLUCZNIK wychodzi.
MARUNA do rycerza:

Czy chcecie jeszcze czego, panie?

RYCERZ.
Nie chcę niczego. Cień mi jakiś padł na serce i zadrżały orle skrzydła na mej zbroi, jak gdyby trzeba mi było znowu lecieć dalej...
MARUNA.

Więc lećcie szczęśliwie!

RYCERZ.

Nie tak to łatwo. Dusza moja w złote włosy wasze się zaplątała; obym nie musiał bez duszy błąkać się po świecie! Bywajcie zdrowi. Piękna jesteście. Zbyt piękna.

Wychodzi.
WALA
wprowadzony przez dwóch pachołków, którzy na znak pani oddalają się natychmiast, postępuje parę kroków, jakby się chciał do nóg rzucić Marunie — ale siły go snadź opuściły, zmieszała obecność dziewek w głębi, czy też może zimny, zdumiony wzrok pani powstrzymał, gdyż staje, całem ciałem na filarze się wspierając i patrzy jeno w twarz kasztelanowej z pokornem, psiem niemal błaganiem.
MARUNA mierząc go okiem:

Ktoś ty? — i z jaką prośbą przybywasz, wędrowny człowiecze?

WALA mimowoli — zdławionym głosem:

Jagna!...

MARUNA.
Mówicie moje imię, którem wołano mnie w dzieciństwie, miast panią mnie mianować... Kto wy jesteście?
WALA jak echo:

Jagna...

MARUNA
patrzy nań badawczo, następnie odwraca się i daje znak dziewkom, aby przeszły do jej komnat. Po odejściu dziewek mówi do Wali:

Zdaje mi się, że znam was skądś... Czego wy chcecie?

WALA mieszając się:

Ja tylko... Daruj... darujcie, pani, że się ośmieliłem... Zobaczyć was jeno! głos wasz jeszcze raz posłyszeć... a potem... pójdę znów... O! Jagna...

MARUNA niecierpliwie:

Kto wy jesteście?

WALA.

Ha, ha! dziś sobie przypomnieć nie możesz,
ktom ja, w pielgrzymim stojący łachmanie
przed jasną panią! — A przecież te usta,
te dumne usta twoje wymawiały niegdyś tak często me imię...

MARUNA patrzy — po chwili:

Ty — Wala?!

WALA.
Tak.
MARUNA.

Pocoś przyszedł?

WALA.

Przebacz mi, doprawdy...
nie mogłem... Klnę się Bogu... Jagna! — Ja tu
nie chcę ci czynić wyrzutów...

MARUNA.

Wyrzutów?

WALA.

Piję od rana — by zebrać odwagę,
albo się przemóc, uciec... Kląłem ciebie
niegdyś, dziś jeszcze... lecz w tej chwili... Boże!
Na wiecheć słomy starłaś moje życie...
lecz ja... nie! nie klnę! — ja cię błogosławię
za sen mój, za to krótkie moje szczęście...
Odejdę zaraz. Jużem cię zobaczył —
Powiedz mi jeszcze raz, żeś mnie kochała!

MARUNA.

Nie kochałam cię nigdy.

WALA.

Jagna!

MARUNA.
Czego chcesz? powiedziałam ci już, — możesz odejść tedy.
WALA w najwyższem pomieszaniu — błagalnie:

Przypomnij sobie! — tam — u leśnego szlachcica, krewnego mojego, gdzieś się chowała po spaleniu zamku twych ojców. — Byłaś prawie dzieckiem... Jagna! — ta wiosna nasza — to upojenie! — Ja dziesięć lat już żyję tem wspomnieniem i zdycham przez to, że to już wspomnienie jest tylko! A kiedy myślałem, że wreszcie... Tutaj los mnie przywiódł... ten posąg... odgadłem... To tyś jest! — Ja wiem, nie byłem ci dosyć — student, szlachcic ubogi — tobie, księżniczce... i dlatego ty wówczas... Dlaczego milczysz? Jagna! Przecież tyś mnie kochała?

MARUNA.

Nigdy!

WALA z przerażeniem:

Nie mów!... nie odbieraj mi... Ja tem żyję! Pójdę zaraz... Skłam, a powiedz, żeś mnie kochała! —

MARUNA.

Nigdy.

WALA z rozpaczą:

Więc czemże było to wszystko? twoje pocałunki? twój dreszcz w mych ramionach? —

MARUNA ze wstrętem:
Ah!
Po chwili:

Wiedz-że, iż ze wstrętem, wstydem, z odrazą myślę o tych dniach, które ty nazywasz szczęśliwemi! — Zapomniałam już o nich była, jak o błocie, które przedwczoraj zawalało mi trzewice, ale tyś mi sam przypomniał, ty — głupcze! który sądzisz, żem ja cię kochała!

WALA.

Jagna! —

MARUNA.

Dzieckiem ja byłam; budziły się we mnie tęsknoty, pragnienia, krew moja młoda we mnie się rozbudziła, moja dumna, książęca krew! — ty, jak złodziej, kradłeś każdy jej dreszcz nieświadomy, nie dając mi w zamian nic, nic, nic! — żebraku! Niczem dla mnie byłeś, — a dzisiaj jesteś ohydny! Nienawidzę cię! — precz! —

Odwraca się.
WALA
stoi przez chwilę, jak gromem rażony, — potem nagle wybucha:
Ha, ha! więc pani bawić się raczyła mną, swym pachołkiem! krwi swojej gorącej upust jeno dawała, a ja, szaleniec! życie zmarnowałem przez to! — I dzisiaj — jak pies pokorny — łasić się tu jeszcze przychodzę i żebrać — o jedno kopnięcie nogą! Hej, ty jasna pani! pies i gryźć potrafi!
MARUNA.

Ty grozisz? ha, ha! — Precz stąd, pijany włóczęgo, bo cię pachołkami wyrzucić każę!

WALA.

Wyrzuć! — Ja cię znam! — Ja już w odstawce, jest już kto inny... Ale jeśli ty chcesz tak samo i jego... ha, ha! — Nie powiedziałem mu dotąd, ktoś ty jest — przez litość nad tobą, bo on cię ma za świętą, za anioła, on...

MARUNA.

Kto?!

WALA.

Twój gach!

MARUNA klaszcze w ręce.

Hej! służba!

Wpada dwóch PACHOŁKÓW.
MARUNA.

Wyrzucić mi tego pijaka!

Odchodzi do swoich komnat.
PACHOŁKOWIE szamocą się z Walą.
W przedsionku pojawia się KUNO, z gołą głową, już bez zbroi, z krótkim jeno mieczykiem u pasa.
WALA.

Precz mi, psie ścierwa! — Ja szlachcic jestem — i sam wyjść potrafię! —

KUNO.

Co to za człowiek? —

WALA
zmęczony i rozpalony szamotaniem się z pachołkami:

Co ci do tego! — Z drogi, stary bawole!

Chce go odepchnąć i wyjść.
KUNO chwyta go za kark.

Stój! — Po coś tu przyszedł!

WALA.

Nie do ciebie, jasny panie, jeno do żony twojej, którą znam lepiej niż ty! — Chce wyjść.

KUNO odtrąca go.

Łżesz, włóczęgo!

WALA.

Ha, łżę! — A pilnuj jej ty, panie, aby się po nocach do klasztoru nie skradała, do gachów! —

KUNO rzuca się ku niemu.
Coś ty powiedział?
WALA oprzytomniawszy, cofa się.

Jezu! — co ja robię...

KUNO chwyta go za gardło.

Powtórz, ty psie parszywy! powtórz! — a jeżeliś zełgał, to końmi cię każę rozedrzeć! —

Rzuca nim o ziemię.
WALA wstaje powoli.

Panie..., każ mnie ty zaraz końmi włóczyć, bo ja... zełgałem... po pijanemu, przez złość... Bogiem się świadczę, żem skłamał — ona niewinna...

KUNO przykłada mu mieczyk do gardła.

Mów, co wiesz! —

WALA.

Nie rzekę już ani słowa, choćbyście mnie ogniem przypiekali.

KUNO.

Mów, bo żgnę!

WALA.

Żgaj!

KUNO po chwili opuszcza miecz.

W tem coś jest... — Do pachołków: — Wziąć mi tego człowieka i zamknąć, a strzec, jak oka w głowie. — O tem, co tutaj zaszło, ani słowa — nikomu! rozumiecie — jeśli wam życie miłe! — Precz! — Wezwać mi tutaj klucznika.

PACHOŁKOWIE wyprowadzają milczącego WALĘ.
KUNO
przechadza się przez chwilę wzburzony po sali, — zagląda za kotarę, — spuszcza ją, — powraca na środek.

Spokoju! spokoju! — tu trzeba spokoju!

KLUCZNIK wchodzi po chwili.

Raczyliście mnie wezwać, panie?

KUNO siada za stołem.

Tak...

KLUCZNIK po chwili milczenia:

Czekam na wasze rozkazy...

KUNO wznosi głowę.

Stary, wszak to już pół wieku dobiega, jak służysz mi w tym zamku?

KLUCZNIK.

Tak, rycerzu. Pół wieku. Przesłużyłem wam wiernie całe życie, setkę bitew z wami stoczyłem, setkę odbyłem łowów — i dziś, zniedołężniały już, służę wam jeszcze, jak mogę, z tym pękiem kluczy u pasa strzegąc waszego dobra a syna jedynaka wychowując, aby kiedyś, jak ja wam i ojcu waszemu, służył wiernie waszym dzieciom.

KUNO.

Ja nie mam dzieci, stary.

KLUCZNIK.

Panie! toż sił wam nie brak jeszcze, a młodą żonę macie, którąście niedawno dopiero w dom wprowadzili.

KUNO.

Tak, mam młodą i piękną żonę, a patrz: broda mi już posiwiała, łeb mój poorany bliznami — i przez dwa lata bezmała w domu mnie nie było...

KLUCZNIK schyla głowę.
KUNO.

Stary! czemu nie odpowiadasz?

KLUCZNIK.

I cóż ja wam odpowiem, panie? Jeśli Bóg zechce, doczekacie się potomstwa.

KUNO wstaje i przechodzi kilkakrotnie w milczeniu przez salę. Wreszcie zatrzymując się, mówi:
Czy widziałeś tego człowieka, który był tutaj przed chwilą?
KLUCZNIK.

Tak, panie; za wolą pani sam go wpuścić kazałem.

KUNO.

Co tu robił?

KLUCZNIK z wahaniem:

Nie wiem. Pani rozmawiała z nim sam na sam.

KUNO chodzi znowu, potem staje.

Ten człowiek rzucił na żonę moją straszną... potwarz.

KLUCZNIK.

Więc każ go, panie, wbić na pal.

KUNO.

A jeśli — to prawda, co on mówił?

KLUCZNIK po chwili — trochę niepewnie:

A! — skądże...

KUNO.

Nieszczerze zaprzeczasz, stary! — Ty wiesz, co on powiedział! —

KLUCZNIK.

Nie wiem, panie, nie wiem...

KUNO.

Słuchaj, wszak ty nie dopuścisz hańby na moją głowę siwą! — Jeśli tu wokoło wszyscy już wiedzą — i szydzą ze mnie... dziewki i pachołkowie, — a tylko ja jeden... Na bitwach tam byłem, lałem krew, a tutaj może... tymczasem... Słuchaj, czy prawdę rzekła moja żona, że nie przestąpiła nawet tego progu? —

KLUCZNIK potrząsa głową.
KUNO.

Nie przestąpiła? we dnie ani... w nocy?

KLUCZNIK.

Tak, progu tego nie przestąpiła...

KUNO.

A tutaj — nie przychodził — nikt?

KLUCZNIK.

Aż do dzisiaj nie postał tu nikt z mężczyzn, chyba ja stary i syn mój, Heno, dziecię jeszcze, który pani służy...

KUNO.

Czy przysięgniesz mi na to?

KLUCZNIK.
Tak, na to przysięgnę...
KUNO oddycha z ulgą.

Bogu niech będą dzięki najwyższemu! — Każ dla oszczercy przygotować pal! —

KLUCZNIK stoi w milczeniu.
KUNO.

Czemu nie idziesz? Wszakże jeśliś ty prawdę powiedział, to on skłamał! —

KLUCZNIK nie ruszając się:

Tak... ale...

KUNO.

Co?

KLUCZNIK.

Nie wiem, panie, jak wam to powiedzieć, bo to bajki są może, zwidzenia tylko...

KUNO.

Mów!

KLUCZNIK.

Jeśli każecie, bym mówił...

KUNO.
Tak. Każę.
KLUCZNIK po chwili:

Progu tego żona wasza nie przestąpiła, ale... podobno... co noc prawie — wychodziła... przez to okno!

KUNO.

Jezus Maryja!

KLUCZNIK.

Uspokójcie się, panie; na wasz rozkaz mówię...

KUNO siada.

Mów, mów. Widziałeś?

KLUCZNIK.

Od jakiegoś czasu dziewki bajały, że w księżycowe noce upiór się pojawia na gzymsie idącym od tego okna ku klasztorowi. W bitwach bywałem, dużo śmierci widziałem, ale upiora... Zresztą stary już jestem, nie boję się...

KUNO.

Do rzeczy.

KLUCZNIK.

Chciałem więc zobaczyć..., przyczaiłem się zobaczyłem...

KUNO.
Mów.
KLUCZNIK.

Waszą żonę, panie. Przesunęła się w bieliźnie, przyczepiona do muru tam, wysoko! — i zniknęła w pierwszem oknie klasztornem. O jutrzni dopiero widziałem ją powracającą, gdy dzwony bić zaczęły...

KUNO.

Jezu, Jezu!... Po chwili:
Od dawna ją — tak już — widywano?

KLUCZNIK.

Przed kilku tygodniami pono raz pierwszy, — straż spostrzegła... Odtąd co noc, gdy miesiąc tylko świecił...

KUNO.

Wiedzą już wszyscy?

KLUCZNIK.

Nie wie nikt. Nie rzekłem ni słowa. Myślą, że upiór.

KUNO.

Dobrze. — Idzie ku oknu, wygląda.

W głowie się zawraca, gdy spojrzeć z tej wysoczyzny. I ona się odważyła... Wstrząsa się. Jakże ona kochać go musi, co, stary, kocha go? ha?
KLUCZNIK.

Panie...

KUNO z wybuchem:

A ten łotr, ten łotr pozwala, aby ona... między życiem a śmiercią... zamiast żeby sam... — Urywa. — Stary! co ja plotę...? W głowie mi się już...

KLUCZNIK.

Panie, powtarzam, to nie jest pewne, — może ja się omyliłem..., to może nie ona...

KUNO po chwili milczenia:

Co noc, co noc ją widywano?

W przedsionku pojawia się HENO. Spostrzegłszy mężczyzn żywo rozmawiających, chowa się za filar.
KLUCZNIK.

Tak..., postać ukazuje się zawsze, gdy tylko księżyc świeci...

KUNO.

Dzisiaj noc księżycowa?

KLUCZNIK.
Pełnia jest, panie.
KUNO.

Dobrze. Dzisiaj wieczór będziesz tutaj ze mną. Chcę się przekonać. Pani zapowiem, że noc spędzę z gościem mym, pośród mojego rycerstwa, na dole. I ty tak wszystkim powiadaj, aby się nie domyślano...

KLUCZNIK.

Tak, — ale...

KUNO.

Już powiedziałem. — Spostrzega Henę. — Kto tu?

HENO.

Darujcie, panie... Szedłem zapytać, czy pani służb moich nie potrzebuje...

KLUCZNIK

To syn mój, Heno. — Zwraca się do niego. — Precz stąd, błaźnie!

HENO.

Ojcze, ja tylko chciałem...

KLUCZNIK.

Wynoś się, mówię!

HENO zdławionym rozpaczą głosem:
Ojcze! coście wy zrobili! — Wybiega.
KLUCZNIK zbliża się do pana, który w głębokiej zadumie usiadł był pod oknem.
KUNO wznosi naraz głowę.

To syn twój?

KLUCZNIK.

Tak, panie. Znacie go. Jedyna to moja pociecha, to chłopię...

KUNO.

Twój syn, twój... Czy wiesz napewno, że twój?

KLUCZNIK.

Wiecie, panie, że żona moja leciwa już była i nie zbyt powabna, kiedy on przyszedł na świat...

KUNO.

Tak, tak, — miałeś na tyla rozumu, żeś nie wziął na starość młodej i pięknej żony — i nie potrzebujesz teraz jej gachów wyłapywać...

KLUCZNIK.

Panie...

KUNO spokojnie:

Odejdź już. Mrok pada. Niechaj tu wniosą pochodnie. A ty każ na dole w sali rycerskiej zastawić mięsiwo, beczki miodu i piwa dla gości, dla rycerstwa mojego, z którem goniłem po świecie za sławą, za czcią... Idź już, a bądź gotowy, kiedy cię zawezwę.

KLUCZNIK wychodzi.
KUNO po jego odejściu siedzi przez dłuższy czas w głębokiem milczeniu. Tymczasem wchodzi PACHOŁEK i zakłada dwie płonące pochodnie w żelazne pierścienie przy murze. Gdy wyszedł, KUNO wstaje i z nagłem postanowieniem zbliża się do drzwi niewieścich komnat.
KUNO unosząc zasłony, woła:

Miłościwa pani!

MARUNA wchodzi w otoczeniu swych sług.

Wołacie mnie, mężu?

KUNO.

Widzieć was chciałem... Czy nie możecie odprawić tych dziewek?

MARUNA.
Jak wola wasza. — Do dziewek: — Odejdźcie, — nie będę was już dzisiaj potrzebować. — Berta niech tylko zostanie jeszcze w mojej izbie i pościel mi przyrządzi...
TRZY DZIEWKI wychodzą przez przedsionek.
BERTA powraca do komnat niewieścich.
MARUNA.

Czegoście chcieli odemnie?

KUNO.

Żono, nie przywitałem się jeszcze z tobą...

MARUNA podaje mu w milczeniu czoło do pocałowania.
KUNO całuje ją.

Zimne masz czoło — i takie białe... Czyż nigdy się ono nie pokrywa rumieńcem?

MARUNA.

Owszem, panie.

KUNO.

Pod mojemi ustami zawsze było białe, — więc kiedyż, kiedyż się rumieni?

MARUNA.

Gdy się wstydzę, panie.

KUNO.
Blade było, kiedy się z tobą witałem...
MARUNA.

Przed wami nie mam się czego wstydzić...

KUNO.

A przed sobą? —

MARUNA.

Co wam do tego?
Ja kościół wzniosłam mojemu wstydowi,
wstyd swój zamknęłam w duszy, jak w kościele:
nikt nie ma wstępu do mojego wstydu...

KUNO.

Dziwne to słowa...

MARUNA.

Ale szczere, panie,

KUNO.

Szczerze powinna zawsze mówić żona cnotliwa...

MARUNA.

Czyż nie jestem taką?

KUNO.

Zapewne, — dlaczegóżby miało być inaczej! Wziąłem ciebie, dziewczynę bez ojca i matki, z książęcego wprawdzie rodu, ale ubogą i nieznaną. Powróciłem ci świetność, uczyniłem cię żoną moją i panią, zbytkiem otoczyłem — a wszystko dlatego jednego, żem ja cię pokochał! —

MARUNA.

Czemu mi o tem mówicie?

KUNO.

Czemu? — ażeby powiedzieć, że wierzę w twoją uczciwość. — Wszak prawda? — Tybyś nigdy hańby nie ściągnęła na siwą, bliznami pooraną głowę moją? — co? nigdy?

MARUNA.

Czy wątpicie o tem, panie?

KUNO.

Niechaj nas Pan Bóg od wszelkiej wątpliwości zachowa! —

MARUNA.

Dziwny wasz głos... Wy, panie, skrywacie coś w sercu przedemną?

KUNO.
A ty, czyż ty nie masz dla mnie żadnych tajemnic?
MARUNA.

Ja...?

KUNO.

Tak. —

MARUNA.

Mam tajemnice. Niektóre są różowe, z lekkiej mgły, z pereł i ze śniegu, — to moje dziewczęce sny, panie. — Chowam je w sobie, bo prysnąćby musiały, gdybyście wy je dotknęli...

KUNO.

Mówisz pięknie i kwieciście. Ja jestem twardy człowiek i na takich słowach się nie znam. — A innych tajemnic nie masz już?

MARUNA.

Owszem, — mam i inne, głębiej jeszcze ukryte. To złe, podłe wspomnienia z mojej przeszłości, z dzieciństwa mojego... — Wstrząsa się. — Ach!

KUNO.

Nie mówiłaś mi nigdy...

MARUNA.
I po co? Co wam do tego, panie, co było? Czy wam to nie dość, żeście mnie wzięli dziewicą i że ja wierna wam jestem?
KUNO patrzy jej w oczy.

Słusznie... Wszak mogę być pewien, że nie zdradziłaś mnie nigdy, nawet we śnie!

MARUNA.

Sen — to jest moja własność. Wam oddałam ciało swe młode, — czyż wam to nie starczy? Wszakże niczego nie chcieliście więcej! — do snów więc moich wy nie macie prawa!

KUNO.

A gdybym zechciał i snów ci zakazać?

MARUNA.

Jabym was panie wtedy przeprosiła,
że sen mi czasem powieki przymyka —
i śniła dalej...

Słychać dźwięk trąb i okrzyki z dolnej sali.
KUNO.

Wy o snach mówicie,
a tam — słyszycie? — bawią się rycerze,
wierni druhowie moi w krwawych bitwach...
O gospodarza pytają tam pewno,
a ja tu przy was... i o snach rozprawiam,

jak stara baba!
MARUNA.

Więc tam idźcie, panie.

KUNO.

Jakoż mi tam iść? Wyście moja żona
młoda i piękna... Wy stęsknieni pewno,
i dziś noc pierwsza po długiej rozłące
dla nas...

MARUNA cofa się mimowoli.

Gdy chcecie, panie... ja posłuszna...

KUNO.

Posłuszna tylko? — ja wierzę, że chętna!
co? czy nie prawda?

MARUNA.

Zbyt znużona jestem,
lecz gdy każecie...

KUNO.

Nie! nie każę. Owszem,
ja was przyszedłem prosić o zwolnienie...
Ślub uczyniłem był wśród srogiej bitwy,
gdy zwalon z konia — wierności swych druhów
zawdzięczam jeno, że żyję, iż pierwszą
noc po powrocie do domu w ich kole
spędzę, wyrzekłszy się waszej pieszczoty
dla nich. Czy za złe mi to macie, żono?

MARUNA.

Za złe?! —

KUNO.

Zbyt głośno rzekliście te słowa
i mnie się zdało, że brzmiały radośnie...
Lecz to omyłka była, jestem pewien...

MARUNA patrzy zdziwiona.

Dziwnie mówicie panie. Mnie się widzi,
że zazdrość dzisiaj weszła wam do serca.
Jeżeli chodzi o tego rycerza...

KUNO.

Tak, o rycerza...

MARUNA ciągnie dalej:

...który mówił ze mną...
Bądźcie spokojni! ten rycerz szalony
jednej godziny snu mi nie zabierze!

KUNO rad z tego obrotu rozmowy.

Jednak ja wolę mieć go dziś na oku;
zbytnio go piękność wasza poruszyła.
Gotów się wymknąć, gotów pod oknami
waszemi śpiewać wedle obyczaju,
który panuje na cesarskim dworze!
Głupi obyczaj, nieprawdaż? — przeszkadza
w spaniu. Na krok go nie odstąpię, — musi
pić razem ze mną do rana! — pić musi!
Za próg go nawet nie puszczę z komnaty,
aby wam we śnie nic nie przeszkodziło!

MARUNA.

Tak, potrzebuję snu, zmęczona jestem...
Dzięki wam, mężu, bawcie się wesoło!
Snu spokojnego trzeba mi — doprawdy...

BERTA staje u progu.

Pani! posłanie wasze przyrządziłam już. Czy zechcecie się położyć?

KUNO.

Śpijcie spokojnie, żono. O mnie śnijcie.
I ja tam w kole moich towarzyszy
będę wciąż myślał o was i puhary
za wasze zdrowie spełniał. — Bądźcie zdrowi.
Wyście dwa lata przez ten próg nie przeszli;
i ja przysięgam na Mękę Chrystusa,
że nie przestąpię dzisiaj tego progu!
Śpijcie spokojnie, droga, wierna żono!

Wychodzi.
MARUNA zwraca się zwolna ku drzwiom sypialni.
Zaledwie pan wyszedł, wpada HENO, który na schodach ukryty, czekał był tylko jego odejścia. Biegnie ku pani, zatrzymuje ją we drzwiach.
HENO.

Pani!...

MARUNA odwraca się zdziwiona.

Czego chcesz?

HENO spogląda niespokojnie na Bertę.

Pani... muszę wam — jedno słowo...

MARUNA.

Mów!

HENO stłumionym głosem.

Nie wychodźcie wy dzisiaj!

MARUNA.

Co?

HENO z rozpaczliwem błaganiem:
Nie wychodźcie! — —
MARUNA.

Czyś ty nie oszalał, chłopcze! Miodu ci snadź dano tam na dole i ty... Idź spać, dziecko, noc już.

Chce odejść.
HENO zatrzymuje ją.

Pani! Widzicie... mój ojciec... nie! — to jest — pan... Nie wychodźcie! — bo on tu będzie!

MARUNA.

Kto?

HENO.

Wasz mąż!

MARUNA zdziwiona — wyniośle:

Czyż nie wolno panu być, gdzie mu się podoba? Cóż tobie, sługo, do tego?

HENO.

Pani! Pani! — Chciejcie mnie zrozumieć... Ja was... tak kocham... O, Jezu!

MARUNA patrzy nań przez chwilę, wreszcie mimowoli uśmiecha się z lekkim smutkiem, sądząc, że to zazdrość chłopcu zmysły odebrała.
Idź spać, chłopczyno — dzisiaj tutaj nikt nie wejdzie. Dziś pan z rycerstwem spędzi noc na dole... Idź, chłopcze.
Wchodzi do sypialni, za nią BERTA.
HENO woła jeszcze:

Pani! — Niema odpowiedzi. W najwyższym niepokoju biega po sali, powtarzając do siebie:
O, Boże! o, Boże! — jak ją tu ratować! —

Biegnie ku oknu, wyciąga zaciśnięte pięści:

Ach ty! przeklęty! — Bodaj cię spotkała śmierć! — bodaj... — Urywa.

Po chwili.

A przecież — ona go kocha!...

Zwraca się twarzą ku drzwiom.

Kochasz go, jasna, moja, złota pani? Ty go kochasz!... A ja... ja życie... dla ciebie...!

Pada na krzesło przed organkami.
Wśród ciszy dolatuje z dołu odgłos okrzyków biesiadujących.
BERTA wchodzi, spostrzega Henę.
Ty jeszcze tutaj? — Podchodzi ku niemu. — Czy na mnie może czekałeś, Heno?
HENO patrzy na nią nieprzytomnie.

Co pani robi?

BERTA.

Rozdziewa się — sama. Nie chciała dziś mojej pomocy. — Kazała tylko spuścić tę zasłonę, aby jej księżyc we śnie nie przeszkadzał. —

Zbliża się do drzwi i podniesioną przez kasztelana zasłonę opuszcza znowu.

Gdy jest podniesiona, to miesiąc, wschodząc, pada z tego okna wprost na jej łoże...

HENO zbliża się do niej.

Berta, słuchaj, idź ty jeszcze do pani...

BERTA.

Nie można!... Pani spać się kładzie! —

Przystawia sobie krzesło i wyjmuje płonące pochodnie z żelaznych pierścieni. Zszedłszy odwraca się jeszcze.

Heno, i ja już idę spać...

HENO w myślach — z roztargnieniem:

Idź...

BERTA.

Heno, dawniej toś ty mi mówił: dobranoc...

HENO.
Dobranoc.
BERTA.

Czy nie sprowadzisz mnie ze schodów?

HENO.

Nie, nie. Idź już. Ja zaraz... Idź już, mówię!

BERTA wychodzi, biorąc pochodnie ze sobą. Ciemno jest.
HENO stoi przez chwilę bez ruchu. Naraz drgnął; powziął widocznie jakieś postanowienie. Zbliża się do zasłony — nadsłuchuje. Potem wraca na środek, żegna się, wyjmuje z zanadrza chustkę, którą był znalazł, całuje ją, chowa znowu. Zda mu się, że dosłyszał jakiś szelest, — ogląda się z lękiem: nie! cicho dokoła. Wyjmuje puginał, próbuje ostrza, wsuwa znów do pochwy. — Teraz rzeczywiście słychać kroki. — Biegnie ku zasłonie i kryje się w jej fałdach, podnosząc ją przez to tak, że otwór drzwi jest odsłonięty.
Drzwi w murze otwierają się, wchodzi KUNO i KLUCZNIK.
KLUCZNIK.

Ja wam mówię, panie...

KUNO.
Cicho! — Czyś nic słyszał szelestu? — Coś się tutaj poruszyło...
KLUCZNIK.

Nie, — nic nie słyszałem...

KUNO nadsłuchuje.

Głos biesiadującego rycerstwa dolatuje tylko z dołu. Sądzisz, że nie spostrzegli, gdyśmy się wymknęli do kościoła?

KLUCZNIK.

Nikt nie zauważył, ale...

KUNO.

Człowiek tam jakiś leżał krzyżem na posadzce. Omal że nie nastąpiłem nań, idąc na chór, ku temu przejściu. — Stary, która to może być godzina?

KLUCZNIK.

Księżyc wnet wzejdzie...

KUNO.

Księżyc powiadasz... A o księżycu...

KLUCZNIK.

Tak, — zazwyczaj...

KUNO.
Słuchaj, a może tobie się tylko zdawało? co?
KLUCZNIK.

Panie, choćby to nawet i prawda była, to przecież dzisiaj...

KUNO.

Masz słuszność, nie pomyślałem o tem. Dzisiaj, kiedy ja tu jestem... Co to? znów szelest?

KLUCZNIK.

Nic nie słychać, panie. Powróćmy do biesiadnej sali...

KUNO.

Patrz, — księżyc wschodzi!

Wskazuje na jasną smugę srebrnego światła, która pada z okna wprost na drzwi sypialni Maruny.
KLUCZNIK niespokojny:

Pójdźmy...

KUNO siada obok stołu.

Serce mi bije...

KLUCZNIK.

Jutro będziecie, panie, spokojniejsi. Odłóżcie to do jutra...

KUNO wstaje.
Masz słuszność. Zresztą tobie się pewnie zwidziało. To nie prawda. I tamten człowiek zełgał, co? zełgał?
KLUCZNIK.

Z pewnością...

KUNO.

Pójdzie jutro na pal. Końmi nawłóczyć każę.

KLUCZNIK.

Tak, tak...

KUNO zwraca się ku wyjściu.

Pójdźmy...

Staje i odwraca się uderzony głosem z za okna dolatującym.
ŚPIEW RYCERZA brzmi gdzieś w dole:

Błądził po świecie rycerz w orlich piórach,
świętości sługa i cnoty...

KUNO.

To ten obcy rycerz śpiewa pod oknami. — Obudzi panią...

KLUCZNIK.

Nie! w pani komnatach głosu nie słychać.

ŚPIEW RYCERZA.

...aż stanął w zamku zaklętego murach,
gdzie warkocz błysnął mu złoty...

— O! najcudniejsza z przecudnych! —
KUNO.

Daj mu znak, aby zamilkł!

KLUCZNIK podchodzi do okna i daje znaki.

Spostrzegł mnie — i opuścił rękę z lutnią...

KUNO odwraca się żywo.

Coś się poruszyło... — Po chwili:
Nie, nie, zdaje mi się tylko. To tętna moje biją. Tak..., najcudniejsza z przecudnych. — Wracajmy do sali. To przecież szaleństwo. To jest niemożliwe...

KLUCZNIK.

Wracajmy...

KUNO.

Cicho! — teraz słychać coś naprawdę!

KLUCZNIK który również szelest dosłyszał:

Nie! nie! nie!

KUNO.

Milcz! —

Wśród grobowej ciszy słychać lekki szelest kroków. Po chwili we drzwiach sypialni ukazuje się MARUNA — w bieliźnie, stopy ma bose, włosy rozpuszczone. Stąpa w smudze księżycowego światła ze wzniesioną nieco głową, zamkniętemi oczyma i rękoma wyciągniętemi przed siebie. KUNO zapierając dech w piersiach patrzy; jedną dłoń wpił kurczowo w ramię klucznika, drugą mimowoli wsparł na rękojeści mizerykordji. Tak jest pochłonięty zjawieniem się żony, że nie spostrzega nawet HENY, który wyszedł był z ukrycia i z zapartym tchem — bezradny patrzy na zjawisko. — MARUNA tymczasem, sunąc się jak cień, doszła do okna. Dłonie wyciągniętych rąk trafiają na zamek; odruchowo, sennie otwiera okno i staje na niem. Chwila jeszcze i niknie, wysunąwszy się na gzyms.
KUNO, który stał dotychczas nieporuszony, nagle wyrywa mieczyk i z okropnym krzykiem rzuca się ku oknu.
HENO spostrzegłszy pierwszy jego ruch, skacze przeciw niemu jak kot — z puginałem w dłoni.

Umrzyj!

Uderza, ale ostrze zesuwa się po szerokim skórzanym pasie rycerza.
KUNO nie zważając prawie, kto go zaczepił i co sam robi, uderza mieczykiem chłopca w pierś i wali trupem na ziemię. — Dopadł do okna — wychyla się:

Łuk mój!

Porywa łuk ze ściany, wychyla się ponownie i puszcza strzałę. Za oknem straszny bolesny krzyk MARUNY, któremu odpowiada okrzyk przerażenia z ust obcego RYCERZA.
Do sali, na odgłos hałasu, wpadają RYCERZE od biesiady, niektórzy jeszcze z dzbanami w dłoniach. Wśród nich PACHOŁKOWIE z pochodniami.
GŁOSY.

Co to jest? Co się stało?

KUNO stoi jak zmartwiały obok okna. Patrzy błędnie na zebranych, wreszcie daje znak ręką:

Idźcie, idźcie...

KLUCZNIK klęczy przy trupie chłopca: w nagłej ciszy słychać jego zawodzenie:

Syn mój! — syn mój! — Heno!...

koniec aktu drugiego.

Przedsionek kościelny, w głębi zamknięty kratą, w której szeroko rozwarte drzwi. Przez kratę widno w poprzek przebiegającą ciemną nawę gotyckiego kościoła. Gdzieś na lewo, przed niewidocznym wielkim ołtarzem, płonie lampa. W słabym migotliwym blasku drżą długie cienie smukłych kolumn, — tu i ówdzie na ścianie błyśnie obraz złocony. — W przedsionku jest jasno od porannego słońca, padającego przez witraże u góry. — Na prawo i lewo w ścianach — nagrobki rycerzy. Drzwi jedne — od przodu. — W głębi, pod ścianą z prawej strony ustawiono czerwonem suknem okryte siedzenia. Zajmują je klasztorni DOSTOJNICY w tej chwili; O. HILGIER, opat, między nimi, i O. DAMAZY, zakonu inkwizytor. Obok za stołem DWÓCH ZAKONNYCH PISARZY — nad plikiem aktów, z gęsiemi piórami w ręku. — Po przeciwnej stronie kupią się znakomitsi z RYCERSTWA Kunowego. Jest też RYCERZ obcy, w zbroi z orlemi skrzydłami. — Kilku PACHOŁKÓW na przedzie — pod ścianą z lewej. — Wśród nich, pod STRAŻĄ, w cieniu jakiegoś grobowca, stoi WALA z rękoma w tył związanemi.
GRABIA KUNO
na wzniesieniu obok dostojników zakonnych — purpurowym płaszczem odziany — stoi, pięścią o stół się wsparłszy — i kończy przemowę:

Otóż te poszlaki
mając na względzie, oskarżam mą żonę,
wczoraj po nocy zranioną przezemnie,
Marunę Jagnę z książąt Pronu rodem —
o wiarołomstwo!

O. HILGIER.

Ciężkie oskarżenie,
gorzko go słuchać!

KUNO.

Bardziej gorzko dla mnie mówić przed wami...

Odetchnął głęboko. Po chwili znów mówi:

Mógłbym ja ci wprawdzie
sądzić sam, — sprawy to moje domowe,
i mam bezsprzeczną moc, jako małżonek
i jako ziem tych grabia, które cesarz
nadał mym przodkom z władzą samodzierżną
i prawem miecza. Wszakoż was wezwałem,
byście mnie wszyscy radą wesprzeć chcieli
w tej trudnej sprawie. Ja sam nie chcę sądzić;
zbyt to jest blizkie wszystko memu sercu:

mógłby żal łacno zaślepić me oczy,
mógłby gniew wyrok wypaczyć i skrzywić...
Zresztą, sędziowie, nie tylko srogości
swojej się boję, ale także zbytniej
pobłażliwości. Mam sądzić kobietę,
która mi droższa jest, niż życie moje.
To znaczy: była... Zresztą: i jest może...
Gdybym sam zechciał sędzią być, to albo
w poczuciu krzywdy zemściłbym się zaraz,
albo — przebaczył! Sądzićbym nie umiał.

O. HILGIER.

Rycerzu! jeśli tu można przebaczyć,
to pocóż sądzić?

KUNO wskazuje ręką dokoła.

A te groby ciche?
te z głazów ojce moje i pradziady?
Co oni na to powiedzą, gdy hańby
nie zdejmę z siebie? — A oni rycerze,
tutaj stojący, z którymi po świecie
goniłem sławę?...

O. HILGIER.

Może jest niewinna...

KUNO.

Oby to Bóg dał! Lecz wy rzecz zbadajcie.

Jeślim się mylił i oskarżał lekce,
do nóg jej padnę i wyżebrzę łaskę,
a Kościołowi sto włók ziemi oddam, —
lecz jeśli winna - niech w klasztornych murach
dokona życia...

O. HILGIER.

Niech się tedy stanie,
jak chcecie, grabio... Gorzki dzień to dzisiaj...
Otośmy przyszli od łoża jednego
z braci, od ojca Anioła, co kona,
rażony wczora tutaj, przed ołtarzem
— niech Bóg litości w będzie jego duszy! —
i serce mając jeszcze pełne zgrozy
od słów mrącego, sądzić znowu mamy
twą żonę, panie, którąśmy za czystą
mieli jak śniegi... Dziej się wola boża!
będziemy sądzić. — Każcie ją tu przywieść...

KUNO spojrzał w głąb kościoła:

Właśnie ją wiodą...

Cofa się i siada.
Wprowadzają MARUNĘ. W biały strój jest odziana, jako w noc z łoża była wyszła. Włosy rozpuszczone opadają jej na barki i na ramię jedno odkryte i przewiązane opaską, na której lśnią ślady krwi. Blada jest i z trudnością trzyma się na nogach. Chwiejny jej krok podtrzymuje MEDYK zamkowy i GERTA z drugiej strony obok niej postępująca.
GŁOSY wśród mnichów.

Grabina! — Maruna! — —
Jak piękna — — —

Szeptają między sobą, — niektórzy poglądają w głąb kościoła, dając sobie jakieś znaki.
O. HILGIER.

To jest wasza żona, panie...
Dziś po raz drugi widzę ją dopiero
twarzą w twarz. Roku już półtrzecia temu
zbiegło, gdym widział ją tutaj, witając
panią, a przecież tak mi się wydają
znane jej rysy, jakgdybym je kędyś
spotkał dziś — wczora...

Niektórzy z MNICHÓW poglądają znów w głąb, ku wielkiemu ołtarzowi, gdzie stoi posąg Maryi, szepcąc między sobą.
O. DAMAZY.

Nie o to tu idzie...

Zwraca się do Maruny.
Przystąpcie bliżej...
MEDYK.

Miejcie zmiłowanie,
dajcie jej pokój! wszakże ledwo żywie...
Rankiem dopiero minęło zemdlenie
po tym upadku. Cud, że uszła śmierci...

O. HILGlER.

Czy wiecie, pani, po co tu stajecie?

MARUNA
po chwili milczenia — słabym głosem:

Czy wiem? — Od dziś dnia, od dzisiejszej nocy
tak się już wszystko w głowie mej zmieszało,
że się nie zdołam nawet dziwić temu,
co się tu ze mną dzieje, ani żądać
wytłumaczenia...

O. DAMAZY.

Jesteś oskarżona,
o zdradę męża!

MARUNA.

Co?!

O. DAMAZY.

...żeś wychodziła
w nocy z swych komnat, ażeby mieć schadzki
z kochankiem, wiary powinnej niepomna!

GERTA.

A!

MARUNA.

Kto się ważył rzucić taką potwarz
na mnie, księżniczkę i zamku grabinę?

Rozgląda się — spostrzega męża.

I ty tu, panie? — i słuchasz spokojnie,
jak mnie tu hańbią?

KUNO.

Ja cię sam oskarżam!

MARUNA po chwili:

Panie, daj pokój igraszkom, bom ja się
zgniewać gotowa, a później mi będzie
trudno przebaczyć!

KUNO.

To nie są igraszki!
O wiarołomstwo oskarżam cię, żono,
o cudzołóstwo!

MARUNA.

Na jakiej podstawie
śmiesz mnie lżyć, panie?

KUNO.

Jeśliś jest niewinna,
tedy odpowiedz...

MARUNA.

To jest już zniewaga,
że pytasz o to, gdym ja jest niewinna!
Jeśli się pozbyć mnie chcesz w taki sposób,
to powiedz prosto: odejdę od ciebie!
lecz mnie nie kalaj takiemi zarzuty,
bom ja żałować gotowa, żem na nie
nie zasłużyła, gdy je słyszeć muszę!

KUNO.

To próżne słowa...

MARUNA.

Więc ty daj dowody!

KUNO.

Świadczy ta rana na twojem ramieniu
od strzały mojej...

MARUNA
pogląda ze zdumieniem na skaleczoną rękę.

Tyś mnie zranił, panie?
dlaczego? mów-że!

KUNO.

Czyś nie wychodziła
wczoraj w noc z łoża...?

MARUNA do Gerty z lękiem:

Babo! co to znaczy?
Czym ja — w noc — z łoża — ?

GERTA
zdławionym szeptem — do siebie:

Klątwa!

RYCERZ
z orlemi piórami występuje na środek.

Mnie pozwólcie
rzec tutaj słowo, dostojni sędziowie. —
Jam wczora wieczór, wstawszy od biesiady,
stanął pod oknem tej czcigodnej pani
z lutnią, by wedle tego obyczaju,
który szanuje zakon nasz rycerski,
pieśnią jej piękność uczcić. — Wtedy ona,
snadź lutni mojej dźwiękiem obudzona,
wyszła ku oknu. — Wiecie, co się stało
dalej... Jam widział ją w księżycu — białą,
widział, jak padła! A! święci anieli
snadź tę niewinną w swej opiece mieli
i skrzydła swoje podesłali pod nią,
iż spadłszy — żyje! — Jeśli to jest zbrodnią,
tom ja tu winien, ja! lecz nigdy ona —,
i pan, co łacno uwiedzion zazdrością,

wczoraj jej mało życia nie pozbawił,
a dziś oskarża o grzech, taką jasną
i piękną — patrzcie!

O. HILGIER zwraca się do grabiny.

Racz powiedzieć, pani,
czy tak się rzeczy miały, jako prawi
ten zacny rycerz?

MARUNA ze szczerem zdumieniem:

Nie wiem, — nie pamiętam.

RYCERZ.

Pani! myśl zbierzcie! Przestrach i zemdlenie
snadź wam pamięci władzę odebrały!

GERTA.

Może tak było? co? wspomnij — gołąbko!

MARUNA
zaprzecza powolnym, ale stanowczym ruchem głowy.
KUNO.

Złą pono drogę obrałaś, małżonko!
Oczywistościom przeczysz lub udajesz,
że nie wiesz o tem, coś sama robiła,
miasto skorzystać z słów tego rycerza
i w nich wymówki poszukać dla siebie...

MARUNA.

Mnie nie potrzeba wymówek, bom czysta!

KUNO.

To się pokaże!

GERTA.

Czemu ją ty krzywdzisz,
panie, gołąbkę moją, co na świecie
nie ma nikogo, prócz mnie jednej, starej
i wiernej sługi? Nie strach ci przed Bogiem
krzywdy sierocej? — Wziąłeś ją za żonę
— biedną, targaną niespokojnem sercem
i oto-ć wdzięczna była za to, panie,
bo jej się zdało, że u ciebie najdzie
ochronę przeciw życiu, przeciw sobie...

MARUNA chwyta ją za ramię.

Obcy słuchają!

GERTA niezważając, mówi dalej:

Czyś się ty zapytał,
czy ona kocha ciebie — starca? Hejże!
może krew młoda wrzała u niej w łonie,
i sny miesięcznych nocy duszę rwały,
lecz była wierna, chociaż tyś był zdala,
wierna przez wdzięczność i skróś swej przysięgi!

Nikto jej twarzy nie obaczył nawet,
a ty dziś mówisz, że jest wiarołomna!
Czy ci nie straszno, że tem jednem słowem,
że tą obelgą...

KUNO.

Zamilcz, wściekła babo,
nie z tobą mówią.

Zwraca się do żony:

I cóż ty, grabino,
cóż ty mi powiesz?

MARUNA zimno:

Żeś mnie sponiewierał
i przed obcymi rumienić się kazał, —
i dziś, gdy zechcę pokalać się sama,
nic już nie stracę, boś ty wprzód mnie zelżył.

KUNO z szyderstwem:

Kiedy tak mówisz, dumna, wnet bym wierzył,
żeś jest niewinna, żeś jest nieskalana! —
A przecież oprócz moich własnych oczu,
mam jeszcze świadków.

Wskazuje ręką na stojącego w kącie grobowca Walę.
MARUNA ogląda się, — patrzy.
Wala!
KUNO.

Znasz go, pani!

WALA
postępując krok naprzód — z lękiem:

Nie, nie! Nie wierzcie!

MARUNA wyniośle:

A! godnych masz świadków!
Jam tego człeka wczoraj mojej służbie
za drzwi wyrzucić kazała, jak zwierzę,
które mi przyszło brudzić dom, a dzisiaj
ty, panie, cześć mą jemu w ręce dajesz! —

O. DAMAZY do Wali:

Czy trwasz i dzisiaj przy tem oskarżeniu,
które przed panem wygłosiłeś wczora?

WALA milczy.
GERTA.

Z jego gadania to całe nieszczęście?

Przyskakuje do Wali.

Ty, ty! ty psiaku! Ja ci oczy wydrę!
ja pazurami gardło ci pokrwawię!
I ty — ty śmiałeś...

MARUNA powstrzymuje Gertę.

Daj mu pokój, babo. —

Zwraca się do Wali.

No mów, mów, Wala! Kłam, gdyś raz już zaczął,
tu ci uwierzą! — Oskarżaj, lżyj śmiało.

WALA milczy.
KUNO.

Wczoraj szczekałeś, jak pies, — czemuż dzisiaj
pysk ci się zawarł? — Ja ci go otworzę
żelaznym drągiem! —

WALA milczy.
O. DAMAZY.

Jeśli nie odpowiesz,
sąd cię na męki pośle, aby prawdę
wydobyć z ciebie! — Tu milczeć nie wolno! —

WALA milczy.
PISARZ.

Przy śledztwie także ust nie chciał otworzyć...

KUNO.

Czyś ją znał dawniej?

WALA milczy.
MARUNA.

Nim łgać zaczniesz, powiedz
w tej chwili prawdę... Pochwalże się, Wala,
żeś ty książęce usta me całował! —
Ja nie zaprzeczę!

KUNO.

Bezwstydnaś, zaiste,
kiedy śmiesz...

MARUNA zraca się do męża.

Ty mi, panie, wstyd zabrałeś,
rozumiesz? Dotąd jam cię oszczędzała,
kryjąc przed tobą wszystko z mego życia,
co mogło pozór cienia rzucać na mnie,
w chęci, byś widział mnie zawsze tak czystą,
jak jestem w duszy! Ale od tej chwili
nie mam litości! Kiedy chcesz koniecznie,
bym winna była...

O. DAMAZY.

Raczcie milczeć, pani! —

Zwraca się do Wali:

Czy wiesz co o tem, jakoby grabina
w noc wychodziła na schadzki z kochankiem?

WALA.
Zełgałem wczoraj.
O. DAMAZY.

Możesz tedy przysiąc,
że jest niewinna? na ten krzyż? na Chrysta
straszliwą Mękę?

WALA po chwili wahania:

Dajcie krzyż. Przysięgnę!

PISARZ podaje Wali krzyż, jeden ze STRAŻNIKÓW rozcina mu więzy.
KUNO
unosi się na siedzeniu i patrzy nań badawczo.
WALA kładzie dłoń na krzyżu.

Na krzyż przysięgam, na mękę Chrystusa,
że choćbym umrzeć miał — ust nie otworzę
i nic nie wyznam!

O. DAMAZY.

To grzech tak przysięgać!

KUNO zrywa się.

On wie, że winna! on zna jej kochanka!
— Ja męczarniami zmuszę cię do głosu,
ty psie parszywy!

WALA.

Wiedźcie na męczarnie,
jestem już gotów.

KUNO daje znak, — jeden z PISARZY powstaje. PACHOŁKOWIE biorą Walę pod ręce, aby go wyprowadzić.
MARUNA z mimowolnym wykrzykiem:

Wala! —

WALA ogląda się, — przystaje.
MARUNA
robi w pierwszej chwili ruch, jakby chciała podejść ku niemu, — spotkawszy się jednak z jego wzrokiem, zatrzymuje się i cofa. — Chwila milczenia.
WALA opuszcza powoli głowę.
MARUNA
której rysy przybierają napowrót wyraz wyniosłej, prawie szyderczej dumy.

Złóż zeznanie.
Wszak wczoraj głośnoś rzekł, że mam kochanka...

WALA milczy.
GERTA.

Myślisz, że milcząc, naprawisz tę krzywdę,
a nie chcesz, nie śmiesz, boisz się przysięgać,
że jest niewinna! Obyś na męczarniach
zdychał...

MARUNA.

Daj pokój.

Do Wali:

Oszczędź sobie męki, —
tak łatwo skłamać i wybawić siebie...
Tyś mnie pokrzywdził — a ja jestem mściwa,
i choćbyś skonał, nie zapomnę krzywdy!

WALA.

Jagna! —

MARUNA.

Ja księżna! —

KUNO do Wali:

Uczynisz zeznanie?

WALA potrząsa głową przecząco.
KUNO.

Wieść go na męki! —

STRAŻ wyprowadza WALĘ. Towarzyszy im jeden z PISARZY.
KUNO.

Czy nie wyda głosu,
wnet zobaczymy!

O. HILGIER do Maruny:

Jeżeli w męczarni
umrze ten człowiek, na was krew zaciąży!

MARUNA.

Jestem niewinna!

KUNO.

To słyszymy ciągle...

MARUNA.

Czysta ja wyjdę z tych twoich obieży,
— ale ty będziesz tego dnia żałował,
bo wiedz: — od dziś dnia między nami leży
owa godzina, kiedyś mnie zawstydził
i zelżył! — Odtąd — pamiętaj, żeś stargał
ty sam te więzy, które nas łączyły...
Dałeś mi wolność, — dziękuję ci, panie!
We śnie jam dotąd jeno szczęście znała,
we śnie... —

Odwróciła się tak, że wzrok jej padł w głąb kościelnej nawy. Urywa nagle: dostrzegła tam posąg — w jarzących świec blasku. Patrzy nań osłupiałemi oczyma; pobladłe wargi szepcą bezwiednie:

O Boże! — Figura Maryi...
Klątwa...

Milknie i chwieje się na nogach.
MEDYK podbiega i podtrzymuje ją, aby nie upadła.
GERTA z przerażeniem:

A! nie patrz! nie patrz tam, gołąbko!
Przyszła godzina...

O. HILGlER.

Zamilkliście, pani...

MARUNA.

Może ja winna...

GERTA z lękiem:

Wy jej nie słuchajcie!
Nie wie, co mówi!

O. DAMAZY.

Więc się przyznajecie?

MARUNA.

Nie wiem nic... Jeśli winą jest pragnienie,
jeśli sen winą może być nazwany...
Sądźcie mnie. Ja już nie uniknę losu.

O. HILGIER.
Dziwne to słowa, które powiadacie.
GERTA do Maruny:

A jam mówiła: strzeż się ty księżyca,
strzeż się snu, szczęścia jak moru się strzeż!

O. DAMAZY.

Ty wiesz coś, babo!

GERTA.

Juści wiem, a pewno!
Wiem, że przeklęli ją, nim na świat przyszła,
że wczora dzień był zły, znaczony, kiedy
nieszczęście z jamy wychodzi i szuka
swoich... Gołąbka już nie ujdzie doli —
darmo ja z losem walczyła! daremnie!

KUNO.

Nie pleć głupstw, babo. Masz-Ii co powiedzieć...

GERTA przerywa mu:

Hej! młodą żonkę wziąłeś sobie, panie,
aleś nie umiał serca w niej otulić,
aleś nie umiał uśpić jasnych oczu,
ażeby w księżyc blady nie patrzyły!
Tyś jeden winien! tyś winien wszystkiemu!...

O. DAMAZY.

A więc przyznajesz, że tam była wina? —

GERTA.

Czy ja przyznaję? Nie! — Ja jeno mówię:
Dajcie wy mnie ją! dajcie ją, panowie!
Ja będę Boga prosiła o zdrowie
dla was! Ja wezmę ją, poniosę w pola,
w lasy najgłębsze, gdzie się zbłąka dola
goniąca za nią...

MARUNA.

O, babo! o, babo!
ja nie chcę! — Raczej niech spełni się cała
klątwa.. Wszak los mi jeszcze jawą dłużny...

GERTA.

Nie! niema jawy! nie przyjdzie! to sen był...

Zwraca się do sędziów:

Dajcie ją, błagam! — dajcie mi ją, sędzie! —

Po chwili:

Nie chcecie prośby posłuchać, więc ja was przeklnę!

KUNO.
Dość tego!
GERTA.

O! wy mną nie gardźcie!
ja umiem z burzą rozmawiać, z ptakami,
umiem zarazę sprowadzić i gromy
i niespodzianą śmierć i trąd...

KUNO.

Hej! służba!
zamknąć jej gębę!

PACHOŁKOWIE przyskakują do Gerty.
GERTA szamocąc się z pachołkami:

Nadarmo, nadarmo!
Ja będę wołać...

MARUNA.

Puście ją! —

O. DAMAZY.

Do lochu
tę czarownicę!

GERTA.

Przeklęci! przeklęci!

Milknie, uderzona w zęby przez pachołka, który wreszcie z pomocą drugiego wywleka ją z kościoła.
MARUNA do siebie:

O, Boże, Boże, niechże się to skończy.

KUNO do pisarza:

Czy przesłuchano służbę i straż, jako poleciłem?

PISARZ.

Wielce mętne i niewyraźne ich odpowiedzi. Jedna z dziewek służebnych kasztelanowej wyznała, że zaszedłszy kilkakrotnie po nocy do komnaty pani, w łożu jej nie zastała. Nie widział jej jednak nikt wychodzącej i nie wiadomo jaką drogą by mogła... Straż opowiada...

O. DAMAZY.

Co?

PISARZ.

... ale zdaje się, że ta rzecz nie ma z naszą sprawą związku. Otóż straż powiada, a także z dziewek niektóre, że widywano w księżycowe noce na gzymsie muru między zamkiem a klasztorem — upiora...

Szmer między mnichami.
GŁOSY.

I bracia widywali...
Już od paru miesięcy...
Ale to przecież niepodobna...

PISARZ ciągnie dalej.

Jedna z dziewek opisywała go nawet, — ma to być biała, trupia postać z zielonemi oczyma, zionąca ogniem...

KUNO.

I pewni są, że to upiór?!

PISARZ.

Przysięgają na to. Ale to, jak rzekłem, nie należy, zda się, do rzeczy...

O. DAMAZY.

Tak, to jest inna sprawa, nie mniej smutna...

O. HILGIER.

Niechaj Bóg będzie grzesznikom miłościw.
Nie mówmy o tem.

PISARZ ciągnie dalej:

To wszystko. Więcej nie można się było niczego dowiedzieć.

Siada napowrót.
O. HILGIER po chwili:

Nie pojmuję zgoła
tej całej sprawy. Nie wiem, jak mam sądzić,
nie wiem, jak wydać wyrok.

Szmer między mnichami.
JEDEN Z OJCÓW.

Niema świadectw...

DRUGI.

Dowodów niema...

INNY.

Ja nie widzę winy...

INNY.

Lecz są poszlaki...

INNY.

Rzecz dziwnie zawiła...

O. DAMAZY.

Strzeżcie się, bracia, przedwczesnego sądu! —
Niechaj was litość płocha nie uwodzi! —
o sprawiedliwość idzie tu jedynie,
i o nic więcej! — Trzeba sprawę zbadać,
trzeba raz jeszcze wszystko po kolei
przejść i zawezwać nowych świadków, póki
nie będzie jasne...

Zwraca się do Maruny.

Odpowiedz nam, pani...

MARUNA.

Dajcie mi pokój! nie męczcie mnie dłużej!
Róbcie, co chcecie! — ja mówić nie będę!

O. DAMAZY.

A jednak musisz...

MARUNA.

Nie muszę! nie będę!
Kto wy jesteście! jakie macie prawo,
aby mnie sądzić? Skazać mnie możecie,
ale nie sądzić! —

RYCERZ występuje na środek.

Czcigodni ojcowie
i ty szlachetny grabio, możny panie,
mój gospodarzu! — pozwólcie, że oto
powiem wam słowo! Gościem jestem w zamku
z dalekich krajów przybyłem tu, wiedzion
snadź losem jakimś... Piękności szukałem,
świętości, aby swojem życiem całem
jej służyć... Otom ją znalazł — w kobiecie,
tej najcudniejszej na szerokim świecie...
Wierzę, iż Pan Bóg piękność daje cnocie,
i przeto wierzę w niewinność tej pani!
Dziwne pozory przeciw niej się sprzęgły,
a nikt jej stanąć nie chce ku pomocy,
więc, choć nie wątpię, iż wy sami, sędzie,
zwolnilibyście ją od wszelkiej winy,
rzecz rozpatrzywszy bliżej, — chcąc oszczędzić

tej jasnej dłuższej męki poniżenia,
w której się oto przed wami rumieni,
proszę was, byście dali przyzwolenie,
abym rycerski spełnił obowiązek
i skończył sprawę! — Oto rękawica
zdjęta z mej dłoni, której nigdy jeszcze
żaden niegodny czyn nie skalał w życiu!
Sługa piękności i słuszności rycerz,
na tę kamienną posadzkę kościoła
rzucam ją śmiało i mówię: Niewinna
jest-ci ta pani! jest taka niewinna,
jako ten obraz Maryi w ołtarzu,
na który oczy wasze się zwróciły,
kiedy tu weszła!

MARUNA z mimowolnym lękiem — do siebie:

Jak obraz Maryi...

RYCERZ ciągnie dalej:

A kto inaczej utrzymuje, tedy
niechaj podniesie ową rękawicę
i walczy ze mną! — Na sąd boży wzywam
oskarżyciela! Niechaj Bóg rozstrzyga!

O. HILGIER.
Niech Bóg rozstrzyga!
GŁOSY wśród mnichów.

Niechaj Bóg wyroczy!

O. DAMAZY po chwili, skłaniając głowę przyzwalająco:

Niech Bóg wyroczy!

RYCERZ zwraca się do grabi, który siedzi niemy ze schyloną głową.

Czy słyszycie, panie?
Wy oskarżacie o grzech swą małżonkę...
Wybierzcież człeka z pośród tych rycerzy,
jeśli nie chcecie stawić mi się sami
i tak otwarcie zelżyć ją przed Bogiem,
jako przed ludźmi tuście ją zelżyli!
Wybierzcież człeka! niechaj walczy ze mną
o cześć, o cnotę, niewinność tej pani!

Zwraca się do zgromadzonych rycerzy.

Na sądy boże wzywam was, rycerze,
Kto rękawicę podniesie rzuconą?

Milczenie.
KUNO powstaje i powtarza patrząc na rycerstwo swoje:

Kto rękawicę podniesie rzuconą?

KLUCZNIK który pojawił się był podczas pierwszych słów rycerza we drzwiach kościelnych, odzywa się naraz wśród ogólnej ciszy:
Ja!
Wszystkie głowy zwracają się ku niemu, on zaś wchodzi na środek przedsionka i mówi, skłaniając się przed sędziami:

Darujcie, ojcowie czcigodni a sędziowie dzisiaj, daruj mi i ty, panie jasny, któremu życie całe wiernie służyłem, — darujcie mi, że tak nierychło przychodzę...

Aleć ja nie sam, — przywiodłem synaczka,
dziecinę moją, którą trzeba było
ubrać i umyć aby się stawiła
godnie przed sądem, — umyć... z krwi czerwonej...
Jeno go zbudzić nie mogłem, by przyszedł
sam — więc go przynieść kazałem — na marach!

Wskazuje na CZTERECH LUDZI w głębi nawy kościelnej, którzy wnoszą na marach ciało zabitego chłopięcia.
O. HILGER.

Trupa przynosisz? i po co — człowiecze?

KLUCZNIK.

By pomsty wołał — ze mną razem, ojcem!

MARUNA.
Heno! — Chce się zbliżyć ku ciału.
KLUCZNIK.

Nie tykaj, pani, tego trupa!
on mój! Powrócił do starego ojca
ze służby gorzkiej, z twojej służby, pani!
od której życiem wykupić się musiał!
Dzisiaj już wolny...

MARUNA.

Kto zabił?

KLUCZNIK.

Ty! — pani!
Twoje go oczy zabiły przeklęte,
co nawet dzieciom nie dają pokoju!

MARUNA.

Co? moje oczy?

KLUCZNIK.

I twój grzech!

RYCERZ.

Ten człowiek
czysto oszalał! — Wszak wiecie...

KLUCZNIK nie zważając na słowa rycerza, ciągnie dalej, zwrócony do Maruny:

Patrz! krwawa
chusta, na którą z serca krew pociekła, —
to twoja chusta!

Rzuca na nią skrwawioną chustkę.
MARUNA cofa się.

Boże! — co to znaczy?

KLUCZNIK.

Aż nazbyt sama dobrze wiesz, co znaczy!
On wiedział o twym występku, on ciebie
kochał i bronić chciał, chłopię szalone!
A kto wie nawet, czy nie z twojej rady,
z twojej namowy stanął tam — z sztyletem!
Możeś ty chciała tą niewinną dłonią
uwolnić siebie od męża i pana,
abyś bezkarnie mogła gzić się z gachem?

MARUNA.

Milcz, sługo! pani ja tu jestem twoja,
której nie wolno ci słowem obrażać!

KLUCZNIK.

Nie! Bóg na niebie pan mój! — a to drugi,
któremu służę wiernie aż do śmierci!

Ja ciebie nie znam, przybłędo w tym zamku,
wszeteczna żono, dzieci trucicielko! —
On słusznie umarł, że na swego pana
rękę śmiał podnieść, lecz tyś jest sprawczynią
winy i śmierci — a ja mściciel jestem!

Zwraca się do rycerza.

Rycerzu, z krajów dalekich przybyły,
wchodząc w ten kościół, słyszałem, żeś wyzwał
na sądy boże za cześć onej... dziewki
oskarżyciela. Otom ja przed tobą!
oto podnoszę twoją rękawicę:
ja ją oskarżam o zdradę wierności,
o uwiedzenie chłopięcia do zbrodni
i o nasłanie zbójcy na małżonka!
Czyś gotów ze mną stoczyć bój, rycerzu?

RYCERZ.

Niech mnie Bóg broni, abym się zawahał.
Aleś ty stary i sił ci zabraknie
podnieść miecz...

KLUCZNIK.

Siły moje Pan Bóg skrzepi,
wy się nie troszczcie o to, mając w pieczy
raczej los własny, iż rękę wznosicie
w obronie sprawy nieczystej!

RYCERZ.

Dość tego!
Gdy chcesz koniecznie zginąć, jam gotowy!
By zaś zbyt łatwem zwycięstwem nie podać
w wątpliwość jaką bożego wyroku,
bez tej przyłbicy stanę, bez pancerza,
a ty się zakuj w zbroicę żelazną, —
i tak mój miecz ją przetnie!

Zwraca się do Maruny:

Jasna pani,
dajcie mi wstążkę... nie! wstęgi nie macie,
więc krajkę jaką z waszej białej szaty,
chustę, cokolwiek, — swą dolę mi dajcie
z czemś, co jest wasze...

MARUNA.

Dolę, moją dolę?

RYCERZ.

Tak...

MARUNA
rozgląda się, coby mu podać, naraz spostrzega chustkę, którą rzucił był na nią Klucznik. Podejmuje ją i wyciąga ku Rycerzowi:
A więc macie! to jest moja dola!
RYCERZ cofa się mimowolnie.

Wy mi dajecie chustę — i na chuście
krew mi dajecie?

MARUNA.

Strach jej wam, rycerzu?

RYCERZ.

Biorę ją. Pan Bóg patrzy w wasze serce.
A jeśli na śmierć wy mnie nią znaczycie:
wolej mi umrzeć, niż ostać tu żywym
z myślą, że z niewiast wszystkich najpiękniejsza,
nie jest zarazem najczystszą wśród niewiast!

KLUCZNIK.

Najczystsza!? — wkrótce Pan Bóg to pokaże!
Lecz jeśli chcecie, czcigodni ojcowie,
zanim bój krwawy rozstrzygnie tę sprawę,
wiedzieć, to patrzcie jeno na ten posąg!
Ten rycerz mówił, że ona tak czysta,
jako ten obraz we wielkim ołtarzu, —
a ja wam mówię, że ten obraz właśnie
świadczy, że winna jest! Pojrzyjcież jeno!

Ruch między obecnymi; wszyscy zwracają twarze w głąb nawy kościelnej.
O. HILGIER.
Posąg Maryi...
KLUCZNIK.

Czyście się przyjrzeli
dobrze tej twarzy? — Wezwijcież rzeźbiarza,
który figurę rzezał do kościoła
i zapytajcie, skąd zna zamku panią...

KUNO.

To jej kochanek?

O. DAMAZY
powstał, — usta ma zaciśnięte, blade, — oczy uporczywie na posąg zwrócone, — kładzie dłoń na ramieniu kasztelana.

Cicho, panie, cicho!
Nic nie pytajcie...

GŁOSY wśród mnichów i rycerstwa.

Tak jest, tak! to ona!
To są jej rysy! — Patrzcie, jak pobladła! —

O. HILGIER.

Rozumiem teraz! — stare moje oczy...
nie byłem pewny...

Zwraca się do braci zakonnych.

Niech tu zaraz przyjdzie
brat Arno...

JEDEN Z BRACI wychodzi.
MARUNA.

Boże...

O. HILGIER do odźwiernego:

Gdzie on noc przepędził?
czy był w kościele?

ODŹWIERNY.

Leżał tutaj krzyżem,
tu przed ołtarzem — do samego świtu,
przed tym rzeźbionym obrazem Maryi...

KUNO.

To on był! — Małom butem nie nadeptał...
Czemuż gadziny nie przebiłem!

O. HILGIER.

Panie!
ten człek niewinny, jako mnie się zdaje,
choć niepojęte tam się działy rzeczy...
Jam go spowiadał wczoraj, — jest niewinny,
nie wiedział nawet, że to żona wasza...

PISARZ.

Oto go wiodą...

MARUNA
spostrzegłszy w głębi zbliżającego się Arnę:
O, Boże! — Cofa się mimowolnie.
ARNO wchodzi — w habicie — ze spuszczoną głową, jakby senny, wprowadzony przez jednego z braci zakonnych. Pobladł był od wczoraj, — policzki mu zapadły, w oczach ma blask gorączkowy. Wszedłszy, staje tyłem do Maruny, tak że jej nie widzi.
O. HILGIER.

Mój synu,
masz nam świadectwo złożyć w ważnej sprawie.
Czy znasz grabinę, zamku tego panią?

ARNO obojętnie:

Nie znam.

O. HILGIER.

Zwróć oczy, stoi tu za tobą,
spojrzyj na lica jej... Czy znasz?

ARNO
odwraca się i wznosi oczy na Marunę, i w tejże chwili rzuca się w tył z przestrachem.

Ijola!

MARUNA z radosnym wybuchem:

To ty? mój...! Żyjesz! — to nie sen? to prawda?
Żywy tu stoisz przedemną? Nie marzę?
O Boże! dzięki!... O, jakież to szczęście,
że to jest prawda!

ARNO prawie nieprzytomnie:

Toś ty jest? ty jasna?
Czekałem! marłem, myśląc, że już nigdy...

Rzuca się ku niej.

O! teraz nic mnie z tobą nie rozłączy,
nic już! —

KUNO
mieczem zasłania mu drogę.

Precz! —

MARUNA.

Arno!

ARNO.

Nie śmiem oczom wierzyć...
Czyżbym śnił znowu?

O. HILGIER.

Nie śnisz już, niestety, —
nie śniłeś nigdy!

ARNO.

Więc to była jawa?
a więc to jawa! — Bogum się chciał oddać,
myśląc, że ciebie niema! — lecz gdy żyjesz,
kiedy cię widzę...

Gwałtownym ruchem zdziera habit z siebie.
Precz ta suknia mnisza!
GŁOSY MNICHÓW.

Grzech! święta szata...

ARNO przypada do stóp Maruny.

Znów jestem człowiekiem!
człowiekiem tylko — i twoim — na wieki!

MARUNA.

Tak, mój! mój jesteś...

Zwraca się do sędziów.

I na cóż czekacie?
Kocham go! Róbcie teraz, co zechcecie.
Niech umrę teraz, niech się spełni klątwa,
kiedy się jawą stało szczęście moje...
To jawa, jawa! —

O. HILGIER.

Więc się nie wypierasz,
pani, żeś z człekiem tym miewała schadzki?

MARUNA.

Nie! nie! — Miewałam! Nie wiem, jak to było,
ale miewałam!

RYCERZ.

Pani! jam przed chwilą
za twą niewinność na boży sąd wzywał!
W obłędzie mówisz, pani! Rzeknij słowo,
zbierz myśli! powiedz, że to jest nieprawda!

MARUNA.

Jakże chcesz, panie, abym ja przeczyła
swojemu szczęściu?

RYCERZ.

Więc znasz tego człeka?
więc-eś się jemu...?

MARUNA.

Tak! duszą oddała!
W myślach i we śnie! Znam go! znam go! znam go!
Będę to sobie powtarzać, bym sama
nie śmiała wątpić, że jawą to szczęście!
Byłam u niego w izbie, — w noc niejedną...
Dużo tam kwiatów i blasku księżyca...
Za sen to miałam...

KLUCZNIK.

I cóż wy, rycerzu?

RYCERZ
po chwili milczenia wyciąga z pochwy miecz, opiera końcem brzeszczotu o posadzkę i naciskając rękojeść oburącz, łamie.

Miecz mój złamany!

Zwraca się do Maruny:

Bądźcie zdrowa, pani!
niech Bóg wam będzie miłosierny! Wiara
moja tak prysła, jak ten brzeszczot jasny,

któregom nigdy nie podniósł za życia
w nieczystej sprawie! W tych kościelnych progach
zostawiam sen swój o czystej piękności,
której szukając, świat zjeździłem cały!
Wy najpiękniejsza jesteście na świecie...
Bój i tęsknota od dziś pójdą ze mną
w drogę, co odtąd — nigdzie już nie wiedzie!

Wychodzi pospiesznie z kościoła.
Wśród obecnych głuche milczenie.
MARUNA
do Arny, który cofnąwszy się nieco od jej nóg, patrzy teraz ze zdumieniem na to, co się dokoła dzieje:

Patrz, wszyscy już mnie opuścili...
Tak lepiej, prawda? Teraz my oboje...
Umrę... To klątwa była. Lecz — cóż znaczy!
Śmieję się z tego, kiedy ciebie widzę...

ARNO.

Nie mogę myśli zebrać... Więc ta zjawa,
to szczęście moje... sen mój...? Kto ty jesteś
i jakim cudem u mnie się jawiłaś?

MARUNA.

I cóż ci o to kto ja jestem! Twoja
jestem i żywa...

O. HILGlER.

To jest zamku pani,
małżonka ślubna grabiego...

ARNO z przerażeniem:

Maruna?!

O. DAMAZY.

...o wiarołomstwo oskarżona, jakoż
o skrytobójcy nasłanie na męża
i uwiedzenie chłopięcia!

MARUNA z krzykiem:

Ty nie wierz!

Zwraca się do sędziów.

Litości, sędzie! małżonku, litości!
wy mnie nie brudźcie wobec niego! Ja mu
tak święta byłam!

ARNO.

O Jezu! Maryjo!

KLUCZNIK.

Ojcowie, trzebaż wam jeszcze dowodów?
Gdy pan mnie wczoraj o te sprawy pytał,
nie chciałem mówić, głupim strachem zdjęty
i miłosierdziem... Wiedziałem ja zdawna,

że się ta pani oknem wykradała
i tam po gzymsie muru jakąś sztuką
djabelską ściany czepiając się gładkiej,
chucie swe niosła nocą do rzeźbiarza,
ażeby...

ARNO zrywa się.

Kłamstwo!

GŁOSY wśród obecnych.

Ten upiór! — Straż... dziewki...
bracia widzieli...

KLUCZNIK.

Tak! upiór, co życie
wysysa z ludzi! —

ARNO.

To kłamstwo, powtarzam!
Ja jeden mogę tu świadczyć! — Ojcowie!
łaską mi ona była i natchnieniem,
jak kwiat niewinna...

PISARZ wchodzi.

Człek na mękach skonał.

Chwila głuchego milczenia.
KLUCZNIK.
I on zmarł przez nią! —
ARNO.

Co to? co? kto taki?

MARUNA.

Boże! nie pytaj! Zostaw mnie! uciekaj...

KUNO.

Czy nic nie wyznał?

PISARZ.

Zęby ściął, nie jęknął
nawet, choć kości trzeszczały na kole.
Skonał bez głosu. —

O. HILGIER.

Wieczny odpoczynek...

KLUCZNIK.

Na nią krew spada! Przez nią zmarł ten człowiek,
nic chcąc jej winić! — Słyszałem rozmowę,
którą z nią wczora wiódł, choć rzekłem panu
inaczej... Słyszcie! on był jej kochankiem —
ten obcy pisarz wędrowny!

ARNO.

Co? Wala!

KLUCZNIK.
Zwał ją imieniem dawnem: Jagna!
ARNO.

Chryste!
to — Jagna jego, przez którą on... życie...?
I zmarł?...

MARUNA.

Czy on ci o mnie mówił? Nie wierz!
Zełgał! nie byłam ja jego kochanką!
O! czemuż słuchasz tego! Idź stąd! Idź stąd!

ARNO jak nieprzytomny:

Jagna — Maruna — Ijola... Już nie wiem...

Urywa nagle i rozgląda się w koło.

Ojcowie! mówcież, mówcie, co to znaczy...?
Jam posąg Marji rzezał, patrząc w lica
zjawy tak jasnej w promieniach księżyca,
a teraz słyszę, że przez nią w rozpaczy
zginął człek...! Księża! ten człek mi był bratem!
i on mi... wyznał.. takie straszne rzeczy
o niej... Niech mówi kto, niechaj zaprzeczy,
niech zbudzi trupa, by przed całym światem
odwołał... Wszak z niej jam postać Maryi
uczynił..., litość wy miejcie nademną!
Postać Maryi najczystszej...! tak ciemno...

MARUNA z krzykiem:

Ja czysta jestem! Wierz — na miłość Boga —
że jestem czysta!

ARNO wybucha szaleńczym śmiechem:

Ha, ha, ha! ty czysta!
Głupi ja! głupi! po trzykroć szalony!
Teraz rozumiem naszą noc — ostatnią! — —

Z błędnym śmiechem rzuca się na ziemię u podnóża filaru.
MARUNA.

Śmiejesz się? Śmiech ten mnie zbudził. Sen minął,
bo mimo wszystko sen to był jedynie...
już dokonany... I los mój się spełnił...

KUNO.

Tak jest. — Milczenie.

KLUCZNIK odchodzi ku marom w głębi.

Pójdź, synku. Jesteś już pomszczony.
Teraz ci na sen pora się ułożyć...
Pójdź już...

Wychodzi wraz z ludźmi, dźwigającymi mary.
MARUNA zmienionym głosem:

Dlaczego tak wszyscy siedzicie
w milczeniu! Mówcie! — ja się ciszy boję,
bo w ciszy słychać, jak się serce moje
targa i pęka... Czegóż jeszcze chcecie?
Zdradzałam męża. Jeżeli nie czynem,
to w myślach, we śnie. Wszak to wszystko jedno,

o cóż wam idzie? Co dnia go zdradzałam
i winna jestem... lecz napowrót dumna!
To już minęło... Weźcie tego człeka,
niech nań nie patrzę... Wilgnie mi powieka...
nie dbam, czy klasztor czeka mnie, czy trumna,
byleby prędzej... prędzej, bom gotowa
płakać przed wami — ja, kasztelanowa,
księżniczka... Boże! czyż chcecie koniecznie
łzy moje widzieć?

KUNO.

Płacz już nie pomoże!

Powstaje i wśród ogólnego milczenia zwraca się do Arny.

Idź stąd, rzeźbiarzu! Złożyłeś świadectwo,
możesz więc odejść. Zbyt mały mi jesteś,
bym szukał zemsty,.. A także, jak widzę,
zbyt głupi, aby mścić się było warto.
Odejdź! —

Zwraca sie do sędziów.

Ojcowie, dość my już słyszeli...

O. DAMAZY.

Wstrzymaj się, panie! Sprawa nieskończona!

O. HILGIER.

Cóż jeszcze więcej możemy tu mówić?
Czy wam nie dosyć jasna jest jej wina?

O. DAMAZY.

Tak, nie dość jasna. Wy o wiarołomstwo
ją oskarżacie i jak wiarołomną
chcecie ukarać! — Ja z mego urzędu
w bożem imieniu, w imieniu Kościoła
cięższą podnoszę przeciwko niej skargę!

O. HILGIER.

Nie wiem...

O. DAMAZY.

Lecz ja wiem. Posłuchajcie jeno:
Przez jakie moce ta pani sprawiła,
że chłopię dla niej wzniosło zbrojną rękę
na pana swego? i przez jakie moce
zamknęła usta człekowi, co świadczyć
mógłby przeciwko niej, a wolał raczej
umrzeć, niż mówić? Czy to nie są czary?
i czy nie spada na nią krew tych ludzi? —
Słyszymy także, że po gzymsie gładkim
szła — i widziano ją nawet... Sędziowie!
ludzką tam sztuką przejść jest niepodobna! —

GŁOSY.

To prawda! — Człowiek spadłby tam niechybnie!

MEDYK.
Dajcie mi mówić! — Oddawna już chciałem

wtrącić tu słowo... Baczcie, to choroba,
to wyjście z łoża w księżycu... Na wschodzie,
kędy uczyłem się sztuki lekarskiej
od pogan wprawdzie, ale wielce mądrych,
znana jest. Człowiek nią dotknięty błądzi
w świetle miesiąca i śmiało się wspina
na mury, wieże...

O. DAMAZY.

Może tam na wschodzie
znają chorobę taką, — tu jej niema!
tutaj inaczej rzecz tę nazywamy,
szatańskie sprawy znający chrześcianie!
Zresztą świadectwo człowieka, co czerpał
wiedzę u pogan niewiernych, nie może
tutaj zaważyć... Zważcie jeno, sędzie,
w jakiej postaci zachodziła ona
tam do snycerza! W drodze ją widziano
jako upiora ogniem zionącego
— mamy świadectwo służby, braci, straży
a jemu być się wydała aniołem!
i tak dalece jego myśl zaćmiła,
że świętokradzko rysy jej Maryi
dał na posągu! To sprawa szatana,
który wyszydzić pragnął świętą wiarę
i wszetecznicy głowę tu postawić
w ołtarzu, byśmy się przed nią modlili!

ARNO.

Boże!

GŁOSY.

O, zgrozo! O, grzechu!

KUNO.

Do czego
zmierzasz, mój ojcze?

O. DAMAZY nie zważając:

Tak! to grzech i zgroza!
Bracia! a jeszcze jedno. Wszak dziś rano
byliśmy wszyscy świadkami publicznej
spowiedzi brata naszego, Anioła,
który z rozpaczą wyznał, iż go szatan
nachodził w nocy, przyjąwszy na siebie
postać kobiety, którą on raz zoczył
w kościele, kiedy zwrócon od ołtarza
miał błogosławić ludowi: Pan z wami!
Bracia! wy wiecie, jak się strasznie kajał,
jak przez dwa lata pościł, leżał krzyżem,
jak grzeszne ciało biczował! Wy wiecie,
że nie odprawiał najświętszej Ofiary,
czując zakałę swoją, tę, o której
myśmy do dziś dnia nawet nie wiedzieli,
za pokutnika mając go świętego! —

Czyli wam nie brzmią w uszach jeszcze słowa,
gdy się oskarżał — jak w noce przychodzi
przez mur, przez kraty zamknięte szatańskie
widmo i ogniem nieczystym rozpala
krew jego starą, — żre pożarem kości,
pocałunkami dusi i wysysa
szpik i mózg w czaszce topi i obłędną
rozkoszą żądzę piekielną zażega...

NIEKTÓRZY Z MNICHÓW
żegnają się z przestrachem, inni szepcą:

Niechaj Bóg będzie nam grzesznym litościw...

O. DAMAZY.

On tam umiera dzisiaj, a wy wiecie,
że padł w kościele wczora — przed ołtarzem
gromem rażony, bo w rysach Maryi
poznał szatana, co go prześladuje! —
Myśmy to mieli za piekieł igraszkę,
lecz teraz wiemy do kogo podobny
posąg i kto się nocą tam — po gzymsach...
Oto jest szatan! — stoi tu, przed wami!

Wskazuje ręką na Marunę.
GŁOSY przerażone.
Sukkubus! zgroza!
Wszyscy odsuwają się od MARUNY, która stoi oniemiała, nie rozumiejąc zgoła, co się w tej chwili około niej dzieje.
ARNO zakrywa oczy.

Przenajświętsza Panno!

KUNO zrywa się.

Co wy mówicie!?

MEDYK do grabiego:

Miłosierdzia, panie!
Tamten mnich bredził w gorączce, majaczył!

KUNO hamując się na chwilę:

Skończmy te sądy! —

O. DAMAZY.

Teraz się dopiero
sąd rozpoczyna! Nie o wiarołomstwo
ani o zdradę idzie tu! Ja skarżę
ową kobietę o spółkę z szatanem,
i o praktyki...

KUNO grzmiącym głosem:

Ja tu sędzia jestem,
ja, grabia! pan wasz i wasal cesarza!

O. DAMAZY.

Tutaj cesarska władza już ustaje
i twoja, panie! tutaj Kościół sądzi!
a jeśli winę znajdzie i potwierdzi,
wtedy dopiero sądy świeckie będą
karać skazaną, ale nie klasztornem
zamknięciem, jeno lochem albo... stosem!

KUNO.

Ja nigdy tego nie dopuszczę!

O. DAMAZY.

Musisz!
A jeśli zechcesz się oprzeć, to klątwa
kościelna także i ciebie dosięże!
pomnij!

MEDYK do grabi:

O, panie! ratuj-że ją! ratuj!
Przecież to chora kobieta, nic więcej!

KUNO.

Jam wiarołomną żonę chciał ukarać
i po to tylko was tu zawezwałem,
lecz nie pozwolę, aby z niej czyniono
czarta! To śmieszne! Dość mam silną rękę,
aby obronić tę... biedną grzesznicę
przed waszą klątwą i kaźnią i stosem!

O. DAMAZY.

Łudzisz się, panie! Nie tacy się mocni
w prochu kajali pod gromem Kościoła!

KUNO zwraca się do swoich ludzi.

Hej, moi! wziąć mi zaraz tę kobietę
i zaprowadzić do celi na wieży!

STRAŻ zbliża się ku Marunie, aby spełnić rozkaz.
O. DAMAZY.

A ja zabraniam wam w imię Kościoła
słuchać rozkazu! — —

STRAŻ cofa się z lękiem.
KUNO do strażników:

Psy parszywe! łotry!
a więc wy śmiecie...?

Zwraca się do rycerzy:

Hej! rycerze moi!
więc do was mówię, bitew towarzyszy...

KILKU RYCERZY bierze Marunę między siebie.
O. DAMAZY.
Stójcie!
O. HILGIER.

Dość sprzeczki! Ustąpcie, czcigodny
ojcze! Nie będziem tu przecież krwi lali!

KUNO
daje znak rycerzom, którzy wyprowadzają Marunę.
O. DAMAZY.

Przemocą winną wydzierasz sądowi,
lecz nie tryumfuj, grabio! My się jutro
o nią upomnim! a jeśli się oprzesz...

KUNO.

Co jutro będzie, to jutro pokaże!
lecz dzisiaj moja wola tutaj rządzi!

Wychodzi z resztą rycerstwa. SŁUŻBA postępuje za nim w milczeniu.
O. DAMAZY wyciąga dłoń za odchodzącymi.

Do jutra, panie! do jutra, powtarzam!

MNISI wychodzą przeciwną stroną, przez kościelną nawę. W opustoszałym przedsionku pozostaje tylko ARNO i ODŹWIERNY.
ODŹWIERNY
zbliża się po chwili ku niemu i kładzie dłoń na jego ramieniu.
Bracie! wyszli już wszyscy z kościoła i ja chciałbym zamknąć wrota...
ARNO
wznosi się, patrzy nań nieprzytomnie.
ODŹWIERNY.

Co wam się stało?

ARNO
chwyta go za rękę i mówi obłędnie:

Słuchaj mnie, słuchaj... więc ona...

Z nagłym wybuchem:

O Jezu Maryja! więc ja szatana rysy posągowi dałem! — Najświętszej Panny twarz niepokalaną...

ODŹWIERNY.

Bracie...

ARNO wskazuje w głąb.

Czy widzisz — tam w ołtarzu — pośród świec jarzących — jak się uśmiecha — bezwstydnie — obraz — szatana?

Chwieje się cały — rękami drze koszulę u szyi.
ODŹWIERNY.

Boże, zmiłuj się nad nami! Ja nic nie widzę!

ARNO.

Patrz! patrz! — Czy słyszysz? mówi: Przezemnie ludzie ginęli! uwodziłam dzieci, młodzieńców, mężów i starców! w piekło ich ciągnęłam, krwawemi usty duszę z nich wypijałam! aż wreszcie — świętej postać przyjąwszy — uwiodłam serce głupiego rzeźbiarza — i stać teraz będę w ołtarzu — zwycięska, — i będę zbierać modły ludzkie, ażeby nie szły do nieba! — To moja wina! moja! moja wina! i mój grzech straszliwy!

ODŹWIERNY.

Uspokój się, bracie...

ARNO.

Ha! widzisz! śmiechem znów się krzywią lica...

ODŹWIERNY.

To wam się zdaje... płomień świec tylko się chwieje...

ARNO.

Drwi ze mnie, drwi, żem ja ją miał za anioła — i kochał... Znowu, patrz, znowu... Ha! —

Porywa z ziemi ułomek miecza, zostawiony przez rycerza obcego i rzuca się w głąb kościoła. Słychać głuche uderzenie i łomot spadającego drzewa.
ODŹWIERNY z przerażeniem:
Co robicie! O Jezu! Rozłupaliście posąg, już poświęcony! To świętokradztwo!
ARNO,
który powróciwszy stoi z mieczem w dłoni:

Posąg — już — poświęcony...

Upuszcza miecz — cofa się z przestrachem pod filar.

Grzech! — Zwyciężył szatan!


koniec aktu trzeciego.

Okrągła cela na zamkowej wieży. Ściany z kamienia — szare, powała na ciężkiem belkowaniu wsparta. Jedno wązkie, kształtem strzelnicy do podłogi sięgające, zardzewiałą i uszkodzoną kratą zamknięte okienko w murze. Kraty czepia się bluszcz, pnący się zewnątrz po wieży. Pod ścianą tapczan; nieopodal krzyż, pod nim, na oparciu klęcznika, płonący kaganek. Drzwi małe, kute żelazem. — Noc się ma ku końcu; światło zachodzącego księżyca pada przez kraty okna.
MARUNA,
szarym płaszczem odziana, siedzi w półśnie na tapczanie. Głowa o mur oparta, ręce bezwładnie opuszczone po bokach. Blask miesięczny pada jej na twarz... Uśmiecha się przez sen, pierś wznosi się jej w głębokiem westchnieniu, usta drgnęły — zaczyna mówić:

Ty przy mnie? Całuj, całuj jeszcze... Twojam!
Pachną te kwiaty...

GŁOS ZA OKNEM — daleki:
Ijola!
MARUNA
uśmiecha się przez sen, wstaje, wyciąga ręce.

Mój miły!
wołasz mnie... Idę... Za twemi ustami
tęskniłam długo...

Księżyc zaszedł w tej chwili. Maruna wstrzymuje się, rozwiera oczy, rozgląda się w koło jak nieprzytomna.

Sny... Znów sny mnie łudzą...

Wyciąga ręce do krzyża na ścianie:

O, Chryste, Chryste! zbaw mnie już od męki!

Gwałtownym ruchem rzuca się na kolana.

Za co się mścisz?
dlaczego prośby mej nie chcesz wysłuchać?
Chryste! Chryste!
Wszak jam nie winna, że mnie uwiódł księżyc,
wszak ja nie winna, że mnie miłość zwiodła
i kwiaty — pachnące...
lilije...
i że mu moje zjawienie tak piękne
było i czyste,
iż ze mnie jasną uczynił Maryję.
Matkę Twą, Chryste! —

Nie chciałam tego, ja nie chciałam, Panie,
— bo wiem, że ja grzesznica, —

lecz dziś przez Matkę Twą świętą Cię proszę,
której bezwiednie dałam swoje lica.
zbaw mnie od snów!
zbaw od pamięci!...
kiedy nie może być tak, jako było...

Chciałabym dzisiaj być jak Twoi święci —
jasna i czysta,
a oto zły żar się w moje serce wkrada;
nie wiem, czy krzywda, czy szatańska zdrada...
Ja nie chcę! nie chcę! —
On mnie pogardą swoją wepchnął w błoto
i oto
brudne się żądze w mojem ciele budzą....
Zbaw mnie — i jego zbaw — o, Panie!
przez Marji posąg ten o zmiłowanie
błagam Cię, Chryste!

Niech nie zwycięża wieczny wróg Twój, Boże,
który mnie kusi, bym się w jego ręce
oddała, —
oh! połóż koniec mojej męce,
zbaw mnie od życia, wybaw mnie od ciała,
bo oto walczę już ostatkiem siły
i jeśli...

Pochyla znużoną głowę ku ziemi.
O, miły! miły mój! mój miły...
Chwila ciszy. Szary obrzask dnia wdziera się do celi. Wtem słychać znowu, tym razem wyraźniej,
GŁOS ZA OKNEM — już blizki:

Ijola!

MARUNA
zrywa się szybko, chce biec ku oknu, — zatrzymuje się, — bolesny uśmiech.

Śni mi się, znowu mi się śni, choć księżyc zaszedł już przecie...

Wznosi oczy na krzyż, cofa się zwolna.

Daremne prośby, wysiłki daremne! — Szatańska jest nade mną moc!... O! za co się mścisz...

Podeszła do muru, opiera się oń ramieniem, z cicha łkać poczyna.
GŁOS ZA OKNEM.

Ijola!

MARUNA
biegnie ku oknu, — staje w połowie drogi, — tak, nie może już łudzić się dłużej:

To on! — naprawdę... O Boże! — Nie chcę! —

Wyciąga ręce, jakby odpychając coś od siebie.
ARNO pojawia się za oknem, uczepiony u muru.

A, jesteś! — Podaj mi dłoń... Bluszcze rwą się w moich rękach, cegły usuwają się z pod nóg...

Z wysiłkiem wydostaje się na gzyms okna i chwyta rękami za kratę.
MARUNA cofa się z lękiem.

Ty... ty...? Jak śmiesz?

ARNO.

Puść... Ta krata...! A! pomóż mi ją wyłamać!

Szarpie z wysiłkiem kratę.
MARUNA prawie z krzykiem:

Czego chcesz tutaj!?

ARNO
opiera się całą mocą o kratę i wyłamuje ją ze spróchniałych drewnianych ram.

Nareszcie!

Wskakuje przez okno do wnętrza.
MARUNA
stanowczym, rozkazującym ruchem wyciąga rękę.

Nie zbliżaj się do mnie.

ARNO wstrzymuje się mimowolnie.
MARUNA po chwili — spokojnie:

Po co tu przyszedłeś?

ARNO.

A cóż?
Tyś do mej izby z księżycem wchodziła,
ja wchodzę ze świtem...

A że tu kratę trzeba było złamać
i skrwawić ręce,
to cóż? to cóż...!
Szatan mi pomógł, jako niegdyś tobie,
piąć się po murze —;
przychodzę zabrać za jego pomocą
to, co jest moje!

MARUNA.

Tu niema nic twojego! — precz, precz, precz!

ARNO.

Wołałaś mnie...

MARUNA.

Nieprawda!

ARNO.

Całą noc wołałaś! —
We krwi słyszałem twój krzyk i wabienie, —
nie mam już siły — więc skończyć przychodzę,
jako chciał szatan...

MARUNA.

Odejdź! — już skończono...

ARNO zbliża się ku niej.
Jakże?! — przecież ja jeszcze nawet ust twoich nie dotknąłem...
MARUNA.

I nie tkniesz ich nigdy! — rozumiesz?

ARNO z przygłuszonym, obłędnym śmiechem:

Dlaczegóż? — Przecie dusza moja i tak już potępiona — zapóźno ją ratować — ha, ha, ha! — więc zapłać-że mi chociaż rozkoszą za duszę moją utraconą...

MARUNA.

Ah!

ARNO obłędnie — jakby jej zwierzał tajemnicę:

Stało się, jak chciałaś... Przychodzę ci powiedzieć, że wszystko się stało... Tam w kościele — na urągowisko — stanął posąg Maryi z twojemi rysami, który ja! ja sam... A kiedy woda święcona zlała się na to drzewo, ja — na dopełnienie świętokradztwa... — Mieczem żelaznym ciąłem w skroń twoją — w jasną Maryi skroń! — tam na ołtarzu...

MARUNA.

Co?! Posąg...

ARNO.

Tak jest, niema go już... I czegóż ty więcej możesz jeszcze chcieć?

Śmieje się z cicha.
MARUNA.

Ty jesteś szalony! Ten posąg Maryi... nasz...? I coś ty uczynił...

ARNO.

Wszystko jest tedy — w porządku! Zatracona jest dusza moja na wieki! — Tylko jeszcze zapłata! zapłata! Przychodzę po nią, po pocałunki twoje, uściski, objęcia, po śmierć!... Na piersi twoje patrzyłem nieraz, jak obłąkany, — przychodzę je teraz całować! — daj! — chcę zapłaty za mój grzech!

Zbliża się do niej.
MARUNA z przestrachem:

Precz! precz odemnie!

ARNO.

Jakto? więc to wszystko — za darmo? Więc ja tak tanio duszę swą oddałem? za nic? — I ja miałem cię w swej izbie i dość mi było ramiona wyciągnąć... A ja — szaleniec — za świętą cię miałem! dusiłem się, marłem... Ha, ha! jakże się ty śmiać ze mnie musiałaś!

MARUNA.
Ze siebie samej śmieję się w tej chwili, nie z ciebie! Ze swego snu, z swej wiary. O! odejdź! odejdź odemnie...!
ARNO z wybuchem:

Zapłaty chcę, słyszysz! zapłaty! Nie próżnych słów...

MARUNA.

O tak! będziesz miał zapłatę: wyrzut, ból — i żal...

ARNO z lękiem:

Nie, nie, nie! — to potem — to potem niech przyjdzie, nawet potępienie, — ale teraz... Nie odpychaj! miej litość... Jeśli ci mało, ja — co chcesz — dla ciebie... Maruna! ja cały dzień i całą noc ze sobą walczyłem i za zbawienie wieczne nie oddam twojego uścisku, który mi się należy — Tak, nie żałuję niczego... Mnie obłęd ogarniał, gdy tam w nocy myślałem. że inni twe usta..., że rąk twoich dotykali, pieścili twe ciało.... podczas gdy ja... Słusznie Wala na mękach... O, gdybyś ty mogła zrozumieć tę straszną, potworną zazdrość — i to pragnienie i ten ból niezmierzony... Nie mogę już dłużej... I oto krew ci swą przynoszę, swe życie! Chociaż mnie piekło za chwilę czeka — twój jestem!

MARUNA z bolesnym śmiechem:

Ha, ha! — ty mój...

ARNO.

Oh! nie odpychaj! Czy ty nie widzisz, jak od tęsknoty drżą moje ramiona i jak obłędnie pragną usta moje? Całe życie moje jest już tylko tem jednem straszliwem pragnieniem... Chcę twoich ust!

MARUNA.

Dlaczego ty mi to mówisz — dzisiaj? dlaczego?

ARNO, uderzony jej głosem pełnym bolesnego wyrzutu, cofa się w zdumieniu.
MARUNA po chwili.

A tak, — i ja twoich ust pragnęłam! Marłam z tęsknoty za niemi, pieściłam je w myśli, tuliłam się do nich — ja, któram jeszcze nikomu duszy swej w pocałunku nie dała!... Widzisz, całowano me wargi, ale mimo to ty mogłeś być pierwszym, którego jabym była całowała! — A tak! — oddawałam się w myślach cała twoim ustom, nie wiedząc nawet, że są żywe! — Bom ja to przecież za sen wszystko miała! — Och! — jeśli to naprawdę była igraszka szatana, to mnie on uwiódł! mnie! — nie ciebie!

ARNO.

Ijola! Ijola!

MARUNA.

Nie! nie! — nie nazywaj mnie tak, bo to imię przypomina mi ten złoty sen, to jedyne szczęście moje ułudne, które rzeczywistość zdeptała, któreś ty sam podeptał wczoraj i zniszczył!

ARNO.

Ja — ja zniszczyłem? Ijola!

MARUNA.

Niema już Ijoli! To było imię świętej i szczęśliwej! — Nie! nie! niema Ijoli! — jest żona wiarołomna, tłumu kochanka, jest czarownica w wieży zamknięta i o najohydniejsze sprawy obwiniona! — Czyżbyś ty śmiał był przyjść do Ijoli, z której posąg Marji rzeźbiłeś, jak do mnie w tej chwili przychodzisz — żądać pocałunków, uścisków, zapłaty za grzech? za grzech, żeś ty ją miał za świętą? Niczem mi były te obelgi, które na mnie wczoraj miotano, niczem ohydne oskarżenie, niczem to wszystko, co grozić mi może w tej chwili, dopókiś ty...! A! jak dziecko cieszyłam się — szalona! — zobaczywszy ciebie, przekonawszy się, że żyjesz — ty, który mi dotąd sennem byłeś tylko zwidzeniem! — Ręce do ciebie wyciągnęłam, jak do szczęścia swojego, a ty... ty... Ach! czemużem wczoraj nie umarła, nim zobaczyłam ciebie!

ARNO.
Chryste... Ja nie rozumiem...
MARUNA.

Więc zrozum! Wszystek blask jasny, który był w mojej duszy, przez ciebie teraz w ogień pożerczy się zmienił i dusi mnie teraz... Ja czysta byłam — do wczoraj!

ARNO w najwyższem pomieszaniu:

Więc to... więc to... O Boże! — więc to jest nieprawda?

MARUNA.

Co? co ma być nieprawdą? Czy hańba moja i pokalanie, czy żem ja ciebie więcej niż duszę swą kochała?

ARNO.

O Jezu! — Maryjo! — w głowie mi się już mąci... Ten sąd... to oskarżenie...?

MARUNA.

A! więc on wierzył naprawdę, żem ja czarownica! O Chryste! Chryste!

Wybucha spazmatycznym śmiechem.
ARNO rzuca się ku niej.

Nie! nie! — nie wierzę już! — Jasna mi jesteś...

MARUNA.

A zresztą — bo ja wiem sama? Może to istotnie szatan mnie uwodził? Może to on wiódł mnie — niewiedzącą o tem — w księżycowym blasku po gzymsach do ciebie, aby mnie zgubić i twoją duszę zatracić?

ARNO.

Nie mów tak! Mnie taka straszna radość rozpiera na myśl, że ty... Ijola, nie mów, nie mów już o tem!

MARUNA.

Owszem. Nazwy, które się ludziom nadaje, stwarzają w nich to, co znaczą. Święta ja byłam, dopóki tyś mnie tak zwał... Wczoraj usłyszałam, żem jest czarownica i myślę dzisiaj sama...

Wstrząsa się.

Tak, ja dzisiaj inna już jestem! Czuję, że budzą się we mnie jakieś złe rzeczy, drapieżne... Krzywdę mi zrobiono, sponiewierano mnie i pohańbiono, — chciałabym teraz mścić się, niszczyć i zabijać! — Idź stąd! idź, idź odemnie, bom ja gotowa...!

ARNO.

Nie! nie odejdę już teraz! Kocham cię! — czy słyszysz!

MARUNA.

Kochasz mnie! — Czemuż wczoraj nie powiedziałeś tego słowa! Czekałam na nie! — Czemuż nie podałeś mi ręki, nie stanąłeś przy mnie, nie uratowałeś!? Dla siebie, dla siebie samego! Przedemną samą trzeba mnie było bronić... Ale ty zwątpiłeś! odstąpiłeś mnie razem ze wszystkimi, — byłeś słaby! — i dzisiaj czuję, że mam błoto na sobie, w ustach! w gardle! w duszy! — ach!

ARNO pada na kolana.

Moja, moja wina! Patrz, kraj szaty twojej całuję, na kolanach się włóczę za tobą: przebacz mi! Ijola! — tem złotem, jasnem nazwaniem cię wołam, — czy słyszysz? o moja! Przezemnie to wszystko złe przyszło na ciebie, ale to jeszcze da się naprawić! Sen mieliśmy cudny, — teraz jawą on będzie! Ty moja już jesteś — na zawsze!

MARUNA
głucho, jakby myślom swym odpowiadając:

Nie..., nigdy ja twoja nie będę!

ARNO powstaje.
Patrz! krata wyłamana, a na murze jest tam z pnących się bluszczów drabina, która mnie przywiodła do ciebie! — Straży niema z tej strony... Uchodźmy — póki czas! nim dzień zaświta! nasz dzień! Tam wolność i słońce i miłość i szczęście! — uchodźmy!
MARUNA mimowoli słowami jego poruszona.

Nasz dzień! —

Wyciąga rękę ku oknu, — opiera się głową o framugę.

I wolność... i słońce... i miłość...

ARNO.

I szczęście, i szczęście! Ijola!

MARUNA.

I szczęście — to, o którem śniłam...

ARNO.

To nasze szczęście przejasne...

Okrywa dłoń jej pocałunkami.

Całować będę twe ręce, twe usta i nogi, — całować będę tak gorąco i długo, aż zapomnisz nawet, że kiedyś — kto inny... i że grzech dopiero...

MARUNA wyrywa mu nagle dłoń.

Nie! nie! nie! —

ARNO.

Co to jest? Marna!

MARUNA z wielkim smutkiem:
Przypomniałeś mi mimowoli, że nasz sen się już prześnił...
ARNO.

Ja nie rozumiem...

MARUNA.

I cóż, gdybym ja, słowami twemi uwiedziona, poszła teraz wraz z tobą? Zbyt słaby jesteś, abyś mógł naprawdę w czystość moją uwierzyć! Ty nie pojmiesz, że po za grzechem, może być świętość jeszcze... Pozostaw mnie więc losowi. Nie będę ci już nigdy tem, czem byłam w owe noce księżycowe, a czem innem ci być — ja nie chcę! Zbyt żywa jest we mnie pamięć tego, co przeszło! I ty już nie jesteś dla mnie tem, czem byłeś — jeszcze wczora! — Odejdź! — Kocham cię jeszcze, i dlatego właśnie powiadam ci: odejdź!

ARNO.

To niemożliwe! Kochasz mnie, a więc musisz być moja! — Pójdź! spiesz się! — uciekajmy stąd!

MARUNA.

Miej litość! nie kuś mnie, ja nie chcę! —

ARNO.
Patrz! świt już wstaje! za chwilę ludzie się obudzą, za chwilę będzie już zapóźno!
MARUNA.

Już jest zapóźno!

ARNO.

Nie mów tak! nie łam mnie! nie zabijaj! Czemu na niebaczne słowa me zważasz? — Cóż mnie to obchodzi, co było, i czem ty jesteś nareszcie? — i czy kto usta twoje całował, czy cierpiał, czy zginął przez ciebie! Ijola! Jagna! Maruna! — Kocham cię, kocham i pragnę! — Słyszysz? pójdź ze mną!

MARUNA.

Nie! Gdybym wiedziała, że śmierć mnie tutaj czeka, to śmierć wybiorę raczej, a nie pójdę z tobą! — Zbyt piękne było to, co przeszło!

ARNO.

Ależ to szaleństwo!

MARUNA.

Tak! jeśli szaleństwem jest wstręt przed pokalaniem tego, co było najpiękniejsze w życiu: tom ja jest szalona! Jestem szalona, bo nie chcę być twoją kochanką, mężowi prawemu zabraną, dręczoną twojemi podejrzeniami, twoją niewiarą, słabością, ja, która ci byłam najczystszą, świętą miłością na ziemi, godna, abyś twarz moją stawił na ołtarzu! — Rozłupałeś ten posąg;: — wiedz-że, że ja to byłam! ja sama! Mnie zabiłeś tym ciosem, zabiłeś Ijolę! Maruna nigdy nie będzie twoją! Maruna jest dumna księżniczka — i raczej sługa szatana, niż nałożnica twoja, rzemieślniku!

ARNO.

Więc Jagna! Jagna niech będzie moja! — ta Jagna, której usta włóczęga przecież dowoli całował!

MARUNA.

Ach! — ty śmiesz... Precz! precz! — nie kalaj mi ostatnich godzin!

ARNO.

Ha, ha! nie kalać godzin ostatnich! Obłąkałaś mnie na chwilę, ale teraz widzę napowrót, czem jesteś! — To próżne słowa, które mówisz, — ja znam cię, znam cię, czarownico! uwodzicielko! Zagubiłaś duszę moją, a teraz, gdy ja oszalałem, wyszydzić mnie chcesz do reszty! Ale to ci się nie uda! Nie odejdę tak od ciebie! Ty musisz być moja, musisz! bodaj przez chwilę! Nie zechcesz dobrowolnie, to przemocą cię wezmę!

Rzuca się ku niej.
MARUNA
w chwili, gdy on chce ją objąć rękoma, wyrywa mu puginał z za pasa i uskoczywszy w tył, staje w obronnej postawie.

Ani kroku dalej! — bo zabiję!

ARNO posuwa się ku niej.

Zabij! Umrzeć raczej, niźli wyrzec się ciebie!

MARUNA cofa się znowu.

A więc nie w twoją, ale we własną pierś ten nóż wbiję, jeśli choć jednym krokiem jeszcze postąpisz! Będziesz miał — trupa!

ARNO
zatrzymuje się i mówi, jak nieprzytomny:

Jakto? Więc nigdy?.. nigdy? za mój grzech? za duszy mojej zatracenie?...

MARUNA rzuca sztylet.

Nigdy! Straciłeś mnie! Nigdy ja nie będę twoja.

ARNO po długiej chwili:

Ha, ha! niechże więc i tak będzie, gdy w takiej masz się cenie!... Odejdę od ciebie... Rozumiem teraz, jedynym celem twoim było mnie zgubić i zniszczyć! — — Nie tryumfuj-że jednak przedwcześnie! Odejdę, dam sobie radę, zapomnę, — wyrwę cię z serca, z pamięci, z żył moich! Tak, wyrwę! wyrwę!

MARUNA powoli, spokojnie:

Nie łudź się, — o mnie nie zapomnisz nigdy.

ARNO.

Zapomnę!

MARUNA unosząc się coraz więcej:

Czarownicą mnie nazwano, wiedz-że tedy, że ja jestem czarownica! O mnie nikt nie zapomina, kto raz mnie zobaczył! To jest — widzisz — czarnoksięstwo moje, które klątwą ciąży na mem życiu! Ty będziesz myślał o mnie wieczyście, we dnie i w nocy! — nie będzie miejsca ani godziny, żebym ja nie stała ci przed oczyma. Z myślą o mnie będziesz zasypiał i budzić się będziesz z myślą o mnie! Będziesz żałował, żeś mnie utracił i sam siebie będziesz przeklinał — i zginiesz przez to, boś ty jest słaby!

ARNO.

Nie, nie! — na moc się zdobędę!

MARUNA

A wiesz ty, co ty utraciłeś? Gdybyś wczoraj nie był się zachwiał, gdybyś był miał odwagę wierzyć we mnie... o! jakże rozkoszna byłaby ta godzina dzisiaj! Świętość, w którą ty mnie stroiłeś, jabym ci była dzisiaj pod nogi podesłała, jak płaszcz królewski! W zaczarowaną komnatę byłaby się ta cela przemieniła! Jabym ci ją była tak przeczarowała — ustami swemi — pocałunkami, uściskami niewysłowionej rozkoszy! Ginęli ludzie dla mnie, myśląc o tem szczęściu, które twoje mogło być dzisiaj! — Pragnienia moje wszystkie, całej krwi mej tęsknotę, miłość moją najdroższą. której nikt dotąd nie zaznał, byłabym ja ci oddała, jak kwiat przedziwny, w ogniu słonecznym rozwity! — Patrz, patrz! jak drżą me usta na samą myśl o tem! te usta, których ty nie dotkniesz już nigdy! Patrz, patrz! jak faluje pierś moja, biała, gorąca, stęskniona pierś, do której jabym była głowę twą przytulała, dusząc cię w rozkosznym, jak śmierć mocnym i słodkim uścisku! — Czy widzisz, jakie złote są włosy moje? czy czujesz, jak pachną? — byłbyś się kąpał, gubił, topił w ich powodzi — ty, kochanek mój słodki, jedyny!

ARNO.

Szatanie!

MARUNA.

Ach! wtedy krew bym moją była oddała, życie moje za to wielkie szczęście senne, którego przy tobie doznałam, za wiarę twą we mnie! — I czemżeby wtenczas był dla ciebie grzech? czem strach lub niebezpieczeństwo? W rozkosznym, jedynym uścisku spleceni kończylibyśmy nasz sen cudowny — najcudowniejszą, od snów wszystkich bardziej czarodziejską jawą! — — A jeśliby ta chwila szczęścia nie była nas zabiła mocą swą niewypowiedzianą, — jeśliby rankiem do tych wrót strażnik był zakołatał, mybyśmy nawet głów nie odwrócili, i tak — słuchaj! — tak razem w uścisku splecionych zabićby nas musiano! — Czy wiesz teraz, co ty przez słabość swą utraciłeś? jak piękną godzinę życia i jaką śmierć cudowną? — — —

ARNO po chwili — głucho:

Tak jest! — masz słuszność... tyś zwyciężyła! — Ja o tobie nie zapomnę — już nigdy...

Cofa się chwiejnie ku strzelnicy z wyrwaną kratą, nie spuszczając wzroku z Maruny.

I wiecznie — z tem strasznem pragnieniem —, i wiecznie...

Prawie z krzykiem:

Maruna! —

Wyciąga ręce, — chwyta się za skroń, jak nieprzytomny.
MARUNA
oddycha ciężko — obłąkana własnemi słowami.
A widzisz, a widzisz... Ja zginę przez ciebie, lecz i ty...
Żywy ruch ku niemu. — Zatrzymuje się na chwilę, potem nagle wybucha.

A zresztą... ażebyś wiedział... Jeden pocałunek — przed śmiercią — a potem...!

W obłędzie wyciąga gwałtownym ruchem żądne ręce ku niemu.

Pragnę cię! — pójdź do mnie!!

ARNO
który stoi przy otworze okna, drżący na całem ciele, z gorączkowym, nieprzytomnym żarem w oczach:

Do... cie-bie...

Zachwiał się, — nagły, obłąkanego przestrachu pełen krzyk:

Sukkubus! ratunku! —

Rzuca się gwałtownie w tył i — potknąwszy się o nizki parapet okna — spada.
MARUNA
nagle oprzytomniawszy, z krzykiem przerażenia:

Arno! —

Skacze ku oknu, — wychyla się, — zakrywa oczy rękami.

A!

Długie milczenie. Dzień się robi na świecie — słoneczny jasny. — Maruna odejmuje dłonie od twarzy, patrzy wkoło, jak błędna... Wargi poruszają jej się z lekka, — nareszcie wypada z nich bezdźwięczny jeden wyraz:
Stało się! —
Postępuje parę kroków, zatacza się, dłonią o mur opiera, aż wreszcie opada ciężko na ławę — bezsilna. Dreszcz gwałtowny wstrząsa całem jej ciałem.
Podniosła oczy, — rozgląda się, — nieprzytomny, martwy uśmiech na licach. Wpół-mówić, pół-śpiewać poczyna:

Śniła się w zamku królewna zaklęta,
biała i złota —
i święta,
co len srebrzysty na wrzeciono mota
i śpiewa:
»O, szczęście! o, jasne szczęście...«

Wybucha długim, strasznym, szaleńczym śmiechem.
Milczenie...
Po pewnym czasie słychać zgrzyt klucza w zamku, — do celi wchodzi KUNO.
MARUNA siedzi nieporuszona.
KUNO po chwili milczenia:

Maruna...

MARUNA
wznosi zwolna głowę, — rozgląda się ze zdumieniem.
KUNO.

Mówić z tobą chciałem...

MARUNA nieprzytomnie:
I po co?
KUNO patrzy na nią długo.

Biednaś ty...

MARUNA.

Nie, nie...

KUNO po chwili:

Czy ty wiesz, co tobie grozi?

MARUNA.

To mi już obojętne.

Ukrywa twarz w dłoniach.
KUNO
po krótkiem wahaniu zbliża się i kładzie dłoń na jej włosach.

Dziecko...

MARUNA wybucha gwałtownym, nieutulonym płaczem.
KUNO głęboko wzruszony:

Nie płacz mi, nie płacz! uspokój się, dziecko!

MARUNA powstrzymując łkania:
Odejdź, odejdź! Pozostaw mnie w spokoju! Te łzy nie do ciebie należą! — Czemu ty patrzysz na to, że ja płaczę! — Odejdź! bo ci powiem, że te łzy, to nowy grzech przeciwko tobie, — bo za tem ja płaczę, za coś ty mnie przeklął i potępił!
KUNO.

Za nic cię nie przeklinam i nie potępiam dzisiaj... To było wczoraj...

MARUNA.

Wczoraj! wczoraj...

KUNO.

Tak. A między dniem wczorajszym a dzisiejszym leży długa noc, którą ja przedumałem, siedząc tam w pustej izbie rycerskiej — samotny, stary... Maruna, ta letnia noc była długa, bardzo długa... Czułem, jak z każdą chwilą, która upływa, siwieje mi jeden włos... Słońce wzeszło — i ja siwy już jestem zupełnie... Miej ty litość nad starcem, Maruna! — Przychodzę prosić cię o przebaczenie.

MARUNA z bolesną goryczą:

Mnie — o przebaczenie!

KUNO.
Tak jest, — bo ja sam winien jestem wszystkiemu. Widzisz, ja grube ręce mam — od miecza, od kopji; nie umiałem temi rękami utulić twego serca, maleńkiej, drobnej ptaszyny... Stary jestem. Maruna, przebacz mi, że jestem stary.
MARUNA zdumiona

Przebaczyć? przebaczyć?

KUNO.

Tak, ja proszę cię o to.

MARUNA.

Ty prosisz mnie? mnie, któram ciebie nigdy nie kochała? która duszę swą całą — we snach już — oddałam innemu?

KUNO.

I to mi przebacz, żeś mnie nie kochała, i to, żeś innemu... swą duszę... i ciało...

Urywa, zmożony wysiłkiem,
MARUNA
nie umiejąc pojąć tego, co słyszy — po długiej chwili milczenia:

Słyszałeś, co wczoraj mnisi mówili? O mnie? o... czarownicy?

KUNO.
Cicho. Obłęd tych ludzi opętał. Nie dajże mu i ty przystępu do siebie... To są bajki i wymysły, ale groźne dla ciebie w skutkach. Groźniejsze może, niż sądzisz. Jednak ja cię obronię.
MARUNA.

Ty? Dlaczegóż ty mnie chcesz bronić?

KUNO po chwili — spokojnie:

Bo cię kocham.

MARUNA.

Ale ja nie kocham ciebie!

KUNO.

Wiem o tem. Myślałem o tem całą noc — i dzisiaj, przed chwilą, prosiłem cię już, abyś mi to przebaczyła, — i ja ci przebaczę, może nawet... zapomnę... Stary jestem i kocham cię. Już ci nawet przebaczyłem. Powiedz tylko, że żałujesz tego, co było...

MARUNA po długiem milczeniu — głucho:

Ja... nie żałuję tego, co było...

KUNO
drgnął, brew marszczy groźnie... Po chwili znowu wraca do łagodnego tonu.
Więc... niech i tak będzie. Oczywista, oczywista... Niepotrzebnie tylko powiedziałaś mi to... Bo widzisz, ja twój los trzymam w ręku i mógłbym się unieść... Ale to głupstwo. Przecież na słowa dziecka nie należy zważać...
MARUNA.

Nie jestem dzieckiem.

KUNO.

Wobec mych siwych włosów jesteś dzieckiem, Maruna. Grzech mój, że dotąd nie pamiętałem o tem. — Jesteś dzieckiem, może czasem złem... ale dzieckiem. Samej sobie zrobiłaś krzywdę i teraz nastają na ciebie. Ale ja cię wyratuję. Będziesz żyć ze mną...

MARUNA.

Nie! nie! nie!

KUNO.

Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co ciebie czeka, gdy ja cofnę rękę od ciebie? Oskarżona jesteś o spółkę z szatanem, kościelne sądy zawisły nad tobą! — Ja wiem, że to śmieszne, ale dużo jest pozorów, które wystarczą, aby cię potępiono. A jeśli ci mnisi uznają cię winną, to będziesz jako czarownica wydana sądom cesarskim, a wtenczas — po mękach — czeka cię — stos! — Czy ty to rozumiesz? dziecko! czy ty rozumiesz?

MARUNA.
Tak, rozumiem. To jest — koniec...
KUNO.

Straszny, okropny koniec! Do pala przywiązane, żywe twoje ciało ogarniałyby płomienie i żarły... Nie, nie! ja nie dopuszczę do tego! — Za chwilę — przyjdą tu mnisi — po ciebie. Klątwą mi grożą, jeśli cię nie wydam... Ty wiesz, klątwa kościelna łamie grubsze mury, niż te i możniejsze od mojej głowy poniża... Jeśli będę wyklęty, odbiegną mnie wszyscy, wszyscy przeciw mnie się zwrócą... Ale nie dbam o to, byleś ty mi pozostała... Maruno! oddam ten zamek cesarzowi, — świat jest szeroki, pójdę z tobą w świat, a tam — na kresach — w słowiańskich albo muzułmańskich krajach — wywalczę jeszcze księstwo dla ciebie i ukryję tam, nieznany, swoją miłość i...

MARUNA.

Dokończ.

KUNO.

Hańbę.

MARUNA po chwili:

Czy spostrzegłeś, wchodząc tu, że ja jestem wolna? i gdybym chciała, mogłam była wyjść stąd i na świat iść i żyć?

KUNO rzuciwszy okiem na okno:
Krata wyłamana!
MARUNA.

A ja mimo to jestem tutaj...

KUNO.

Bluszcze potargane koło okna... Maruna! co to znaczy? kto był tutaj?

MARUNA.

Człowiek, którego nazwano moim kochankiem, choć był mi on tylko — kochanym!

KUNO wzburzony:

Co? — gdzie on jest?

MARUNA.

Uspokój się. Już go niema.

KUNO.

Co się z nim stało?

MARUNA zimno:

Zabiłam go. I dlatego pozostanę tutaj.

KUNO wygląda przez okno.
Ha! trup! z roztrzaskaną głową! — Cofa się. — patrzy: — Maruna!
MARUNA po chwili — wstrząsa głową:

Nie! to nie jest tak, jak ty sobie pomyślałeś w tej chwili! — Ja tego nie zrobiłam przez zemstę ani z nienawiści... Owszem, to stało się dlatego, żem go kochała... i dlatego jeszcze, że klątwa jest na mnie! Moja miłość nie przynosi szczęścia! ja niszczę ludzi i zabijam! Daj ty mi pokój! odejdź ty już odemnie! — Ten jeden był, któregom ja kochała — i patrz, zabiłam go sama! — Ty tego nie pojmiesz... On tu klęczał u moich nóg, podczas gdyś ty dumał tam na dole i myślał o tem, aby mi przebaczyć! —

Rzuca mu się do nóg.

Kuno! pozwól mi umrzeć! Życie mi już obrzydło! Ja nie chcę żyć! zostaw mnie losowi! Wydaj mnie, gdy przyjdą po mnie! Niech już koniec temu będzie!

KUNO.

Kobieto! ty nie wiesz, o co prosisz! Wiesz ty, jakie męczarnie cię czekają?

MARUNA.
Wszystko mi jedno! Gorszą męką jest życie! O, pozwól, pozwól mi umrzeć! Jak o największą łaskę o to cię błagam! Patrz! nogi twoje całuję, włosy me złote, przeklęte włosy moje pod stopy ci ścielę — mężu mój! panie! pozwól mi umrzeć!
KUNO.

Szaleństwo! szaleństwo! — to przecież...

Urywa — nadsłuchuje. Odgłos jakiś na schodach.

Wstań i milcz. Już idą. Drzwi zarygluję.

Zasuwa wrzeciądze.
MARUNA zrywa się.

Stój! nie rób tego! ja nie chcę! Ja będę krzyczeć, że więzisz mnie przemocą!

KUNO.

Tak jest! przemocą cię więżę i — ratuję. Jesteś dziś nieprzytomna. Milcz, jutro będziemy mówić o tem wszystkiem — daleko stąd. Kazałem konie okulbaczyć...

MARUNA.

Ja nie chcę!

KUNO.

Musisz!

MARUNA.

Nie chcę! Puść mnie! Słuchaj! kochałam innego!

KUNO.
Milcz!
MARUNA.

Kocham go jeszcze! — Zdradzałam ciebie — i nie żałuję! — Uciekać z nim chciałam, — z okna się zsunął przypadkiem...

KUNO.

Zamilcz! zamilcz — przez litość nad sobą!

Chwyta ją kurczowo za pierś i ramię.
MARUNA.

Ja o nim myślę! kocham go jeszcze! Jeśli mnie zmusisz, ażebym żyła, to o nim myśleć będę w każdej godzinie, przy tobie, w boru czy w klasztorze... Każdej chwili, każdego dnia. Będziesz widział moje łzy: — za nim ja będę łzy lała! — uśmiech mój zobaczysz — to będzie wspomnienie minionego szczęścia, snu, który ja z nim prześniłam! A w nocy...

KUNO wstrząsa nią gwałtownie.

A! — dosyć już tego!

MARUNA
głosem zdławionym żelaznym uściskiem Kunowej pięści:
A jeśli w nocy posłyszysz jęk lub westchnienie — to będzie tęsknota za jego — uściskiem, — senne zwidzenie, że leżę — w jego — ramionach... Czy chcesz... czy chcesz...
KUNO
w obłędnej wściekłości zaciska pięść około jej krtani i uderza jej głową o mur.
MARUNA osuwa się martwa na ziemię.
Słychać kołatanie do drzwi.
KUNO
cofa się blady — osłupiały swym czynem. — Dłoń przesuwa po czole — rozgląda się, — przez okno padają pierwsze promienie wschodzącego słońca... Kołatanie powtarza się znowu... Grabia z nagłem postanowieniem biegnie do drzwi, otwiera.
MNISI
wchodzą przez rozwarte drzwi — długim szeregiem. Coraz ich więcej, — ustawiają się pod ścianami, wypełniają całą celę, a jeszcze na schodach widno mnisze habity. Milczą wszyscy ponuro.
KUNO
wśród głuchej ciszy wskazuje ręką ciało Maruny.

Wasza jest.


KONIEC.
Skończyłem w Rzymie, w grudniu 1904.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.