<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Ijola
Podtytuł Dramat w czterech aktach z czasów średniowiecza
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Izba romańska, sklepiona, — ale już ze śladami budzącego się wczesnego gotyku. W tylnej ścianie — w głębokim wnęku — duże okno, zamknięte w ołów ujętymi witrażami. Gdy się się otworzy, widno naprzeciw — na tle nieba — szczyt dachu kościelnego i dzwonnicę. We wnęku, na wzniesieniu, na lewo ława drewniana, na prawo rzeźbione karło z poręczami i wysokiem oparciem. Na prawo pod ścianą łoże, obok, przed dużym czarnym krzyżem — klęcznik, nieco na środek wysunięty. — W ścianie z prawej, trochę ku przodowi, niewielkie i nizkie drzwi; między drzwiami a łożem ciężka skrzynia rzeźbiona. — W ścianie lewej w pośrodku kominek; między kominkiem a wnękiem okna warsztat snycerski, obok zasłonięta duża figura Matki Bożej. W kącie skład narzędzi, materjału i t. p. Od kominka ku przodowi półka na ścianie z rożnem cynowem naczyniem; nieopodal na środek wysunięty stół na krzyżakach, przed nim ława i dwa krzesła drewniane. Na stole ręcznik, na nim napoczęty bochen chleba i nóż. Obok dzban gliniany, w który włożono pęk świeżych polnych kwiatów. — Oliwny kaganek na okapie kominka.

ARNO siedzi obok okna w karle, z głową wspartą na dłoni. Może mieć lat trzydzieści parę, — twarz blada, asketyczna, rozpłomieniona dużemi oczyma — włosy długie i broda. Strój średniowieczny, skromny i surowy, na ramionach czarny płaszcz, krojem do habitu podobny. Zachodzące słońce oświetla go barwnie, padając przez witraże...

WALA w stroju wędrownego pisarza, stoi tyłem o stół oparty, z cynowym dzbanem w ręku i śpiewa.

Pod zieloną wiechą
jest tam dziewczę hoże!
miód nalewa w izbie,
całuje w komorze!
hu-ha!

ARNO
poruszył się niecierpliwie, jakby mu chciał przerwać.
WALA wznosi dzban.

Do ciebie, bracie! — Zagląda. — Jeszcze w dzbanie dla nas obu zostało! — potem pójdziemy pod zieloną wiechę! Nawet o pocałunki pięknej szynkareczki nie będę zazdrosny! — Pije. — Uf! dobre było! — Podaje dzban Arnie. — Na, masz! — pij do dna!

ARNO odsuwa dzban dłonią.

Nie będę pił...

WALA.
Znowu to samo! Ha, cóż robić, to ja już i skończyć muszę... — Pije do dna, odrzuca próżny dzban i zbliża się ku oknu. — Ale słuchaj-no, chłopie, co się z tobą stało? Jak mnich wyglądasz, a i to źle mówię, bo mnichy przecież winem nie gardzą! — Poznać cię nie mogę! Ucieszyłem się tak, gdy mi powiedziano, że tutaj jesteś, — pędzę dniem i nocą, aby cię zobaczyć, a ty... Tfy, do licha! Wyrwać się powinieneś z tej nory —!
ARNO.

Dobrze mi tu jest...

WALA.

To samo mógłby szczur powiedzieć w próżnej skrzyni zamknięty. — Arno! Arno! — czyś ty już zapomniał o naszych wędrówkach po jasnym, szerokim świecie?

ARNO.

Dawno już temu...

WALA.

Nie bluźnij, chłopie, i nie gadaj głupstw! Nie dawno, bośmy obaj młodzi jeszcze! Przynajmniej co do mnie: jestem młody i młody będę zawsze, dopóki mnie djabeł za moje grzechy do piekła nie porwie, — co nie daj Panie Boże, amen! — Widzisz, to odmładza, gdy się tak włóczy po świecie — żółtemi drogami, przez łąki i lasy, od miasta do miasta, od sioła do sioła, — z pustym nieraz brzuchem ale z swobodną myślą i z pieśnią wesołą! — Czasem się zdarzy kupcowi bogatemu list napisać, czasem pana przejezdnego żartem zabawisz — i złoty grosz wpadnie do kalety... Przepijesz go wtedy w przydrożnej gospodzie i gonisz znów dalej...

ARNO podpowiada mimowolnie:

— za szczęściem...?

WALA spoważniał na chwilę.

Hej! — szczęście... Ten ptak pozostał gdzieś daleko za mną, w lesie zielonym i śpiewa sobie na gałęzi, na której się kiedyś obwieszę! — Głupstwo! — Słońce znalazłem złote na niebie — i na dnie dzbana złoty śmiech! — To mi wystarcza.

ARNO.

To ci wystarcza...

WALA.

Musi. Bo zresztą — szczęście... Znasz je? co?

ARNO.
Znam. Przyszło tu do mnie.
WALA przygląda mu się:

No, jeśli to tak wygląda człowiek szczęśliwy... Wiesz ty, co ja ci radzę? Pluń ty na to swoje szczęście i pójdź raczej ze mną! — w świat!...

ARNO.

Nie mogę! — nie mogę...

WALA.

A to czemu? — Marniejesz tutaj, — nie przecz — ja to przecież widzę! —

ARNO wymijająco:

Księża mi dali robotę, — rzeźbię figury do wielkiego ołtarza w kościele...

WALA.

I to ciebie trzyma?
Daj temu pokój! —

Poskakuje ku oknu i otwiera je szeroko. Słońce, skryte za kościołem, już zachodzi, — niebo płonie czerwoną zorzą wieczorną.

Patrz w tę złotą zorzę,
patrz! Tam jest słońce za kościelną wieżą,
a pod niem łany niezmierzone leżą,
lasy i sioła, — dalej sine morze!
Pójdź ze mną — w słońce! Będziemy błądzili
znowu, jak niegdyś: od miasta do miasta,
przez góry, rzeki i lasy i łany,

gasząc pragnienie w przydrożnej krynicy,
śpiąc pod szerokim klonem lub jaworem,
słońcu i wiatrom śmiejąc się i życiu!
Kęs chleba wszędzie dobrzy ludzie dadzą,
a w braku ludzi — jabłoń nas nakarmi!
A jeśli miodu dzban się gdzie nadarzy,
to snadnie, bracie, starczy dla nas obu!
a jeśli ładną spotkamy dziewczynę,
to się nie będziem o jej usta kłócić!
Pójdź jeno ze mną! Świat jest tak szeroki,
są lasy, łąki, strumienie, obłoki —,
zginiemy na nim! A gdy nam się znudzi
samotność, dobrych poszukamy ludzi,
siądziemy spocząć u wiejskiego proga
i będziem w ciszy chwalić Pana Boga...
A gdy się życie uprzykrzy spokojne,
to cóż nas trzyma? pójdziemy na wojnę,
albo z kupcami popłyniem za morze!
Potem — wróciwszy — siędziem znów w klasztorze;
ty będziesz rzeźbił, póki ci ochoty
starczy do pracy, ja — rękopis złoty
na pergaminie przepisywać będę,
dopóki żywić zechcą mnie, przybłędę,
ptaka bożego, który znów odleci,
kiedy mu słońce wiosenne zaświeci!
Arno pójdź ze mną! —

ARNO po chwili wahania:

Ja już w tym klasztorze
życia dokonam...

WALA.

Co cię opętało?
mnichem chcesz zostać?

ARNO schyla głowę — milczy.
WALA po chwili:

Hej! coś mi się zdało,
że to nie klasztór cię trzyma, lecz zamek!
ten złoty dworzec malowany, który
bokiem się wspiera o klasztorne mury!
Dość się tam dziewek pańskich czepia klamek:
przyznaj się, pewno cię która urzekła?
Rzuć ją do licha! — dość tego po świecie!

ARNO.

Nie, to nie dziewka...

WALA.

A więc może pani?
To jeszcze gorzej! Słyszałem coś o tem,
tam pod zieloną wiechą, kędy piłem
z dworską czeladzią, że mieszka w tym zamku
cudna władczyni... — Pięknaż jest naprawdę?

ARNO mówi obojętnie.

Nie widziałem jej nigdy. Od czasu, jak pan wyjechał na wojnę, — a przed mojem przybyciem to było, dwa lata już temu, — nie opuszcza podobno swojej komnaty, chyba idąc do kościoła, krytym gankiem w murze i z zasłoną na twarzy... Tak mi mówiono; ja nie widziałem jej jeszcze nigdy.

WALA po chwili — poważnie:

Dziwne tu rzeczy o niej powiadają. Podobno oczy ma jakieś uroczne i kto ją zobaczy, wnet rozum traci dla niej?

ARNO.

Nie wiem.

WALA.

Bywają takie oczy, bywają... Ja to wiem... Pono i kasztelan przez nią oszalał? Przywiózł ją skądś zdala, nieznaną nikomu i pojął za żonę... Jak jej to? Maruna?

ARNO.

Tak pono. Co mnie to obchodzi!

WALA do siebie:

Boże nas chroń od zarazy i sideł niewieścich!

ARNO.
Co mówisz?
WALA.

Nic. Myślałem tylko, że kobiety dobre są, póki się człowiek niemi bawi. Ale życie w to kłaść...

ARNO żywo:

Nie mów!... — Urywa.

WALA po chwili:

Arno, kto ona? ta twoja?

ARNO.

Nie wiem, o co się pytasz...

WALA patrząc nań badawczo:

Z tobą doprawdy coś niedobrego się dzieje! Żyjesz jak we śnie... chciałbym cię zbudzić...

ARNO.

Daj pokój! — nie budź! — ostaw mnie w pokoju!

WALA.

Kto ona? powiedz!

ARNO.
Mara! sen mój, zjawa... Tutaj nie idzie zgoła o kobietę...
WALA ogląda się, spostrzega kwiaty.

A więc dla kogo te kwiaty?...

ARNO żywo:

Nie tykaj!

WALA.

Tyś nie pod krzyżem położył je, zatem
są dla kobiety przeznaczone! — Wyznaj!

ARNO gorąco:

Gdybym je rzucił do stóp Marji Panny,
te rozkwitnione dzwonki i dziewanny, —
gdybym uwieńczył niemi jasne skronie,
które tu płoną w cierniowej koronie,
jeszczeby świętszej nie spełniły służby!...

WALA natarczywie:

Ty mi powiedzieć musisz, co to znaczy!
To urok jakiś na ciebie rzucony!

ARNO wznosi głowę.

Więc tak! rzucony na mnie urok boży,
który mi droższy jest niżeli życie,
niźli krew moja! —
Przybyłeś zdala — po dziesięciu latach —
i w świat mnie kusisz, —

lecz jam dziś inny, niż wtenczas,
przed laty!...
Przez dzień
żyję jak we śnie,
przez mgłę się na świat patrzę i na ludzi,
a sen dopiero przynosi mi jawę;
we śnie natchnienie białe ku mnie spływa,
i ja je przyjmuję kwiatami...
W drżących promieniach miesiąca przychodzi —
i staje blizko,
ucieleśnione, widome i jasne;
tak w twarz mu patrzę, jako tobie, bracie,
natchnieniu memu i złotemu szczęściu,
którego tknąć się boję dłonią,
aby nie pierzchło odemnie!
A gdy przeminie
błogosławiona, święta noc zachwytu,
a gdy widzenie jasne się wymyka
i z promieniami księżyca uchodzi
kędyś w toń nieba,
ginąc w porannych dzwonów srebrnym płaczu:
ja je zaklinam — z modlitwą na ustach,
w linjach i kształtach więżę je, zmuszając
to drzewo, aby moim snem się stało!
I oto sen mój przyjął kształt i ciało,
i dzisiaj —

wskazuje dłonią na zakryty posąg:

patrz! to jest całe moje ukochanie,
to mej tęsknoty wieczystej wcielenie
i czarnoksięstwo mojego żywota! —
ta Wniebowziętej postać wyrzezana
w drzewie lipowem...

WALA.

Co? Ten martwy posąg?

ARNO.

On dla mnie żyje i żyć będzie zawsze!

WALA.

Nic nie rozumiem, ale strach mi czegoś...
Niech go zobaczę...

Wznosi rękę, aby płótno odsłonić.
ARNO.

Nikt go jeszcze dotąd
nie widział... Wala! —

WALA.

Więc niech ja pierwszy...
Pokaż! — Szybkim ruchem zdziera płótno.

ARNO chcąc mu przeszkodzić:
Co robisz! —
WALA spojrzawszy, rzuca się w tył z przerażeniem.

Święte moce nieba!
gdzieś ją ty spotkał?

ARNO.

Kogo?

WALA.

Te dziewczynę! —
Arno! ty znasz ją?

ARNO zdumiony:

Ja sen mój wcieliłem,
widzenie, które Pan Bóg zesłał na mnie...

WALA po chwili wybucha śmiechem.

Ha, ha! — sen tylko! to tylko widzenie,
które po nocach nawiedza rzeźbiarza...
A mnie się zdało... Głupi jestem, głupi!
jeszcze pamiętam...

Cofa się, nie spuszczając oczów z posągu.
ARNO zmieszany jego słowami:

Lecz co to, na Boga?

WALA.

Zasłoń ten posąg! — Nie! tego widzenia
Bóg ci nie zesłał!...

ARNO podejmuje płótno i zasłania posąg.

Uspokój się bracie, —
co ci się stało?

WALA siada i oddycha ciężko.

Nic, — złudzenie jeno...
Nic już...! — to tylko, żem darmo po świecie
gonił, chcąc uciec przed swojem wspomnieniem!
Ha, ha! wspomnienie włóczęgę dognało
tutaj... Za mało pił włóczęga, mało!
i zląkł się — trzeźwy — jakieś głupiej zjawy...

Po chwili — znacznie spokojniej:

Ten posąg dziwne przypomniał mi sprawy...
Widzisz, dziś trudno mi na miejscu siedzieć,
ciągną mnie lasy szumiące i pola —
gna mnie na światy, gna! ta moja dola,
a przecież — gdyby nie dziewczyna, Boże!
byłbym ukończył Teologję świętą
i zamiast błądzić, jak goljard ubogi,
przez góry, miasta, zapylone drogi,
byłbym dziś księdzem i mieszkał w klasztorze...
Djabli nasłali mi dziewkę przeklętą!
i dzisiaj... Uderza pięścią w stół.

ARNO.
Wala!
WALA zrywa się i otrząsa.

A może to lepiej,
że jestem dzisiaj, jako ptak ten — wolny!
Zdechnę pod płotem? — tak mi się podoba,
i nic nikomu do tego! — Pluń, bracie,
na wszystkie dziewki! — Gdzież ten dzban u licha?
Próżny — do kroćset...! A wiesz, piękna była
i złotowłosa... Ani kropli wina? —
Taka podobna... Pójdź ze mną pod wiechę!
grosz mam — ostatni! — Prawie dziecko jeszcze,
a tak wabiła... Czart ją wziął już pewno!
Jagna... hej! Jagna...! Pić mam dziś ochotę,
aby zapomnieć... A te włosy złote...
Z niej tam już pewno djabeł ma pociechę...
Licho mnie zwiodło do tego klasztoru,
gdzie straszą widma... — Pod wiechę! pod wiechę!
a potem — na świat! —

Zwraca się ku wyjściu.
ARNO powstrzymuje go, zmieszany.

Stój! stój jeszcze chwilę...

WALA.
Czy chcesz iść ze mną?
ARNO
pogląda z wahaniem na niego, potem na posąg.

Nie, — to niemożliwe,
ale...

WALA.

Wiec czego? Puszczaj mnie do licha!
Tutaj się lękiem i smętkiem oddycha!
Ja — by żyć — muszę mieć słońce nad głową,
lasy i wichry... — A ty gnij tu sobie,
kiedy ci dobrze! Ciesz się widzeniami,
któremi szatan twoje oczy mami!

Wybiega.
ARNO
po wyjściu jego stoi przez pewien czas, jakby niepewny, co począć — w głębokiej zadumie. Nagle wznosi głowę, jakby myśl go jakaś uderzyła — i powtarza z przerażeniem

Szatan...?

Po chwili wstrząsa głową i uśmiecha się. — Wolnym krokiem podchodzi ku oknu, siada na brzegu ławy, i — naprzód pochylony — wyciągnąwszy rękę, odsłania nieco płótna, okrywającego figurę i wpatruje się w nią długo — tonąc zupełnie w tym widoku.
Dzwony klasztorne zaczynają z wolna bić na »Anioł Pański«...
ARNO
prawie mimowiednie osuwa się na kolana i przyciszonym, z jękiem dzwonów zlewającym się głosem, rozpoczyna modlitwę.

Anielska przyszła do Panny nowina,
że z Ducha pocznie i porodzi Syna;
błogosławiona ta święta godzina!
Bądź pozdrowiona, Panienka Maryja,
Ty najśliczniejsza, przeczysta lilija;
wąż się zdeptany u nóg Twoich zwija...
Bądź pochwalona Matka i Dziewica!
stopy Twe wsparte na rogach księżyca;
jak księżyc błyszczą jasne Twoje lica...

Pochyla się jeszcze więcej; już tylko szept słychać niewyraźny... Po chwili i dzwony milkną; jest głęboka cisza na świecie. Zorza wieczorna dopala się na niebie.

W progu staje

O. HILGIER
opat klasztoru, stary, wysoki zakonnik, o dobrotliwej ale poważnej twarzy. — Patrzy przez chwilę na pochylonego rzeźbiarza, a wreszcie mówi, nie ruszając się z miejsca:

Pokój z tobą, mój synu...

ARNO
zrywa się żywo; teraz dopiero spostrzegł przybyłego.
Co to?... co to?
O. HILGIER
postępuje parę kroków ku środkowi izby.

Powracając z pacierzy, zaszedłem, aby ci przypomnieć, że jutro jest dzień Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marji...

ARNO
drgnął, — patrzy na księdza niemal z przerażeniem.

Jutro... już —?

O. HILGIER.

Tak. Mamy po raz pierwszy odsłonić wielki ołtarz w naszym kościele, którego przyozdobienie za bożem snadź zrządzeniem tobieśmy powierzyli.

ARNO przesuwa dłoń po czole.

Tak... tak..., jutro...

O. HILGIER.

Wszystko jest już gotowe, — jeno brakuje nam jeszcze głównej, środkowej postaci: Królowej Anielskiej w niebo się unoszącej... Dałeś przyrzeczenie, że dzisiaj będziem ją mieli.

ARNO
po krótkim wahaniu zwraca się i wskazuje obiema rękami figurę, nawpół odsłoniętą.
Oto jest — skończona.
O. HILGIER.

Bogu niech będą dzięki najwyższemu! —

Pochyla się i osłania dłonią oczy, aby lepiej widzieć.

Anieli ci ją chyba we śnie ukazali, te przecudną, świętą twarz Maryi. Jest taka piękna, że aż znajomą mi się być wydaje. Nie mogła Najświętsza Dziewica wyglądać inaczej! Boże cię błogosław, mój synu.

Bierze w dłonie głowę Arny i ściska.
ARNO
przyklęknąwszy u stóp księdza, z wybuchem:

Ojcze! mój ojcze! —

O. HILGIER.

Co to jest? ból jakiś drga w twoim głosie, który dzisiaj snadź radością jeno rozbrzmiewaćby winien?

ARNO
powstaje i w milczeniu opiera się o framugę okna.
O. HILGIER podchodzi ku oknu i siada w karle.

Nie mówię tego, aby cię w dumę wzbijać; owszem, ukorzyć się powinieneś przed Panem i skromnem sercem Mu dziękować, że dając ci zdolność przedziwną, pozwolił służyć sobie w tak piękny i wzniosły zaiste sposób. — Ale to nie grzech, jeśli się rozraduje wdzięczne serce w tobie, żeś obraz doskonały Najświętszej Panienki na bożą chwałę uczynił! — A pomyśl tylko, jakie szczęście Bóg dać ci raczył! — Jutro...

ARNO.

Mój ojcze, czy jutro... już — koniecznie...?

O. HILGIER.

Nie pilnoż ci onej chwili doczekać, kiedy ta postać Marji, dłońmi twemi wyrzezana, święconą wodą obmyta i do dostojeństwa świętego wizerunku podniesiona — w jarzących świec otęczy, w kadzideł obłokach oczom ludu się ukaże i oczy ludu i ludu serca ku górze, ku górze podniesie!

ARNO po chwili walki wewnętrznej:

Byłem taki szczęśliwy, rzeźbiąc te postać Najświętszej Dziewicy, — szczęśliwy, jak nigdy, nigdy! Pokochałem ją, — życie moje całe, całe umiłowanie jest tutaj... — Urywa.

O. HILGIER.
To dobrze, żeś Marji oddał swoje serce...
ARNO.

Tej jasnej, tej cudnej oddałem je postaci... teraz lęk mnie ogarnia na myśl, że mi ją zabiorą, te Wniebowziętą, — że jutro — wszystkiemu ludowi —

O. HILGIER
wznosi głowę i osłaniając znowu oczy dłonią, w zapadającym zmierzchu przygląda się figurze.
ARNO po chwili milczenia — nieśmiało:

Ojcze... czy niemożnaby... dni jeszcze kilka...?

O. HILGIER prawie surowo:

Nie. Jutro wielki ołtarz musi być odsłonięty, zwłaszcza że dzień to podwójnie uroczysty... Szlachetny rycerz Kuno, zamku tego pan, znać dawał przez posły, powraca jutro do domu — po wojnach skończonych, na święto pokoju...

ARNO.

Na święto pokoju...

O. HILGIER
Tak, — boży pokój ogłoszono po świecie... Treuga Dei... Benedictum sit nomen Domini Dei nostri — in saecula... saecula... Pokój tym, co polegli — i dla tych pokój, co przy życiu zostali...
ARNO jakby do siebie:

A dla mnie? dla mnie?...

O. HILGIER po chwili milczenia:

Synu mój! — jednać jest tylko do prawdziwego pokoju droga! — Ty nie mówisz mi wszystkiego. — Ja widzę jednak, że serce w tobie kołace i uciszyć się nie może...

ARNO półgłosem:

Tak jest, mój ojcze...

O. HILGIER.

Skarżyłeś się przed chwilą, że ci ukochany posąg Marji zabiorą. Nie chcę dociekać teraz, co w tej myśli było grzesznego, a co z miłości bożej płynęło, — ale, Synu! wszakże ty całe życie u stóp Wniebowziętej możesz przepędzić! — Nie zabiorą-ć Jej, nie zabiorą, synaczku, jeśli zechcesz tylko. I pokój boży będzie z tobą i sercem twojem — na wieki!

ARNO patrzy nań pytająco.
O. HILGIER.

Czyś już zapomniał? Przed paru miesiącami, w jasny wiosenny dzień, kiedyś do tej oto pracy miał się zabierać, mówiłeś tu do mnie: Jeżeli Bóg pozwoli dzieła godnie dokonać, nie chce już więcej niczego! Jeżeli da mi natchnienie, w zamian resztę życia Najświętszej Jego Rodzicielce poświecę! — Synu mój, za bożą wolą dzieło twoje godnie skończone!

ARNO pochyla głowę.
O. HILGIER powstaje i mówi poważnie:

Jutro — w dzień Wniebowzięcia, do powitalnej uroczystości, do radosnej chwili odsłonięcia ołtarza i trzecie święto dołączymy: święto twoich narodzin dla Boga. Czy nie chcesz, jutro, dopełniając ślubu, oblec sukienki zakonnej?

ARNO z przerażeniem:

Ojcze...! nie, nie! — Jeszcze dni bodaj kilka...

O. HILGIER zwraca się ku niemu.

Znowu słyszę to samo! Kilka dni... Czyż byś się wahał ślubu dopełnić i pokój uzyskać prawdziwy?

ARNO.

Nie, ojcze, — ja chce, ja pragnę..., ale jeszcze nie teraz, nie dziś, nie jutro...! Ojcze! nie wiem, czy godny już jestem. Nie wszystko jeszcze we mnie...

O. HILGIER.

Dziwne i poplątane to wszystko, co mówisz. To jedno wyrozumieć tylko mogę, że myśli i uczucia ważą się w tobie, jak ptaki, jak ptaki! co gniazda pod wieczór znaleść nie umieją! Bóg niech cię ma w swojej opiece! — Patrz na to niebo czyste i niezamącone! Wsłuchaj się w tę wielką ciszę wieczorną na ziemi! Leci ponad światem, — szerokie ma skrzydła, — jak cały widnokrąg szerokie... ta boża cisza błogosławiona. Z daleka idzie — za słońcem goniąc upalnem — z za borów gdzieś, z za miast, z nad mórz, których nie znamy, z krajów, o których myśmy może nie słyszeli. Bóg nam ją zsyła — na pocieszenie, na ukojenie, na uciszenie serca naszego! Niech się tak stanie! — Przyjąć ją tylko trzeba, przyjąć — tę ciszę bożą! — Niech się tak stanie! — Dobrze-ć z nią jest i błogo. Wiem, że jest dobrze... Z wielkiego ja rodu jestem — burzyła się we mnie dumna pańska krew, i niepokoje mnie gnały po świecie, ażem-ci nalazł przystań spokojną, ciszę niezmąconą, której i tobie życzę, mój synu..., sercu twojemu, sercu młodemu, które się lęka jeszcze i pragnie i niepokoi...

Kładzie mu dłonie na schylonej głowie.
ARNO.

O! gdyby chciała, — o! gdyby mogła ta cisza zamieszkać w mem sercu...

O. HILGIER siada znowu.

Bóg twoje serce uciszy, gdy mu je oddasz całe. — Ale tobie snadź świata żal jeszcze!

ARNO.

Nie, nie, nie! po stokroć nie! Nie świata...

O. HILGIER.

Więc o cóż ci chodzi?

ARNO po chwili milczenia:

Powiedz mi, ojcze, — Bóg widzenia daje?
Bóg ucieleśnia tę wielką tęsknotę
za tem, co jasne i czyste i złote?
On we snach ludziom pokazuje raje
i szczęście zsyła na ten padół łzawy,
snom dając pozór świętej, żywej jawy?

O. HILGIER.

Ja tak wierzę, synu.

ARNO.

I Bóg to sprawić może, iż zjawisko,
sen, czy widzenie — krwią zatętni żywą

i jako złote i świetlane dziwo
stanie przed okiem człowieczem — tak blizko,
że szczęście swoje ma się w dłoni prawie,
i snem się żyje, jakoby na jawie?

O. HILGIER.

Święci miewali różne objawienia...

ARNO znowu na kolanach:

Ojcze, mój ojcze!
ale ja świętym nie jestem...
W bożej jestem ręce,
bożym płomieniem me serce się pali
i boży na mnie spada sen —,
a jednak nie znam bożego pokoju!

O. HILGIER.

Wyznaj mi wszystko, coć na sercu leży...

ARNO.

Ojcze! to rzeczy są tak niepojęte
i takie dziwne! —
Otoście posąg Maryi chwalili,
który tu stoi w obrzasku
ostatniej zorzy —
Nie jam go zdziałał, nie ja! ale Pan Bóg!
On to mi zesłał natchnienie — i ducha,

anioła pewno, który się po nocach
jawi mym oczom, — ja z anielskiej twarzy
brałem wzór, rzeźbiąc Panienkę Maryję...

O. HILGIER wznosi ręce.

Niech pochwalone będzie Pańskie Imię!

ARNO.

To było szczęście moje, moje życie —
bom ja pokochał świetlanego ducha,
— a dziś obłędna rozpacz mnie ogarnia,
kiedy pomyślę, że dzieło skończone,
i już — już nazawsze...

O. HILGIER.

Co ci jest?

ARNO z wybuchem:

Ja drżę, że razem z posągiem Maryi,
który mi mają zabrać do kościoła,
znikną widzenia,
zniknie to wielkie moje szczęście senne,
w ten dzień mi dane,
— mnie niegodnemu,
kiedym przed pracą modlił się do Boga
o iskrę świętą, — w cichą i wiosenną
noc księżycową!

O. HILGIER po chwili milczenia:

Synu! o cóż ci idzie? Jeżeli Bóg taką wielką i niepojętą łaskę zesłał na ciebie, jeżeli dać ci raczył widzenia, ażeby słabej dłoni twojej dopomóc, to dziękować mu tylko winieneś, niczego nad wolę Jego świętą nie żądając! — Dzieło twoje skończone już — i słuszna, że duch, którego ci Bóg we śnie pokazywał, opuści cię teraz, powracając do niebieskiego domostwa swojego.

ARNO.

Ja nie chcę, ojcze! raczej wszystko inne!
raczej niech dusza moja wyjdzie ze mnie!
bo to jest życie moje!
to więcej dla mnie jest, niż życie!
Ojcze! do grzechu przyznam się przed tobą,
do winy, która niepokojem
napełnia duszę moją:
ja kocham moje widzenie,
zda mi się, więcej, aniżeli Stwórcę,
który mi je zesłał,
więcej, niżeli onę Wniebowziętą,
którą rzezałem nie dla Pańskiej chwały,
ale dla serca mojego!
I w tej postaci Najświętszej Dziewicy,
w dziele rąk moich

widzę — strach wyznać! — nie niebios Królowę,
ale tę zjawę jedynie
miesięcznych nocy,
która mi życiem się stała!
i kiedy zechcę się modlić Maryi,
do niej się modlę!

O. HILGIER.

Nieszczęsny, nieszczęsny człowiecze!

ARNO coraz namiętniej:

Do niej się modlę! do tego anioła,
do zjawy mojej,
i bluźnierczemi modlę się wyrazy,
w których tęsknota moja straszna woła,
by na godzinę — nie! bodaj na chwilę
ciałem się stała! — —
Płonę, mrę i ginę!
ojcze! —

O. HILGIER surowo:

Szatan to kusi głupie serce twoje,
szatan, co czyha wieczyście
i z niepojętej łaski bożych darów
truciznę gotuje dla człeka,
gdy mu się podda!

ARNO.

Jeślim ja zgrzeszył, ojcze! ty mnie ratuj!
powiedz, co czynić mam! wspomóż me siły,
bo nie mam mocy sam zawładnąć sobą!

Rzuca się księdzu do nóg.
O. HILGIER.

Złóż na ofiarę Bogu szczęście swoje,
boś ty je tylko miał dla chwały bożej!
i miasto bluźnić, poddaj się w pokorze
woli niebieskiej, która odtąd, mówię,
nie będzie widzeń zsyłała na ciebie!
Dziś noc ostatnia, którą tu przepędzisz
w tej swojej celi!
Widzę tam kwiaty, rzuć je pod Chrystusa
stopy i światło zapal, i tu krzyżem
legnij na twardych kamieniach posadzki!
Tak noc przepędzisz, — a jutro, o świcie
bracia zakonni wezmą tę figurę
i na ołtarzu postawią, gdzie woda
święcona w święty ją obraz przemieni!
A ty zaś do mnie przyjdziesz i obleczesz
suknię braciszka — i w tej twardej sukni
co noc w kościele będziesz leżał krzyżem
przed tym obrazem, któryś sam wyrzezał,
i prosił Marję o łaskę, aż serce

Bóg ci oczyści, iż się stanie jasne,
jako przejrzysty kryształ. Wtedy weźmiesz
z moich rąk wreszcie zakonne święcenia...
Tak będzie.

ARNO.

Słucham... Niech się stanie wola...

O. HILGIER patrzy jeszcze przez chwilę na schylonego Arnę, poczem zwolna wychodzi z izby. — Mrok zapadł; jest już prawie zupełnie ciemno.
ARNO wznosi się po jakimś czasie i mimowolnie idzie wypełnić rozkaz księdza. Zbliża się do kominka, bierze z okapu kaganek i zapala, — następnie bierze kwiaty ze stołu i idzie pod krzyż. Przy klęczniku staje — duma. — Wschodzący księżyc pada w tej chwili przez okno i oświeca jego twarz. Arno wznosi głowę; z dłoni wypada mu kaganek i gaśnie. Jak senny postępuje parę kroków ku rozświetlonemu księżycem oknu. Przed samem oknem kwiaty wysuwają mu się z ręki, — on sam osuwa się na kolana, opadając twarzą i rękoma na ławę. — Długa cisza. Światło księżyca lśni coraz jaśniej.
Po pewnym czasie — w zupełnej ciszy — na gzymsie okna ukazuje się biała postać niewieścia, idąca z prawej strony — w jasnej smudze światła księżycowego. Ręce ma wyciągnięte, twarz wzniesioną ku górze, oczy zamknięte, usta rozchylone nieco. Rozpleciony złoty włos spływa jej falą po barkach. Stąpa jak we śnie — bez szelestu, zdaje się raczej być niesioną nieziemskim jakimś powiewem.
ARNO wznosi głowę, jakby ze snu się budząc, i nie ruszając się z miejsca, woła półgłosem, prawie sennie, bez zdumienia, jeno z bezbrzeżną jakąś miłością:

Ijola!

IJOLA na dźwięk wzywającego ją głosu drgnęła, dłonią chwyta za uszak okna, rozwiera oczy. — Ciche, głębokie westchnienie, — pogląda na rzeźbiarza u swych stóp, — na ustach błyska uśmiech błogosławiony.

Ja jestem...

ARNO wznosi się na kolona.

Przybywasz znowu, znowu mi się jawisz, —
na gwiazdach widzę cię znowu, w promieniach
jasnych księżyca — o, moja!
Czy ty przychodzisz mnie żegnać?

IJOLA
zsuwa się z okna zwolna ku niemu i mówi cicho, sennie:

Tu kwiaty...

ARNO.

Tyś najwonniejsza, tyś jest z nich najbielsza,
kwiecie mój dziwny,
gdzieś w czarodziejskim wyrosły ogrodzie,
gdzieś na błękitnym łanie firmamentu,
co złotym gradem gwiazd okwita
w sennych godzinach szczęścia! —
Deptaj po kwiatach! niechaj mrą z rozkoszy,

że się twa stopa ich dotknąć raczyła!
— i pójdź! pójdź!
Ja tak czekałem!

IJOLA.

Tyś czekał...?

ARNO.

Dzień cały!
niewypowiedzianą tęsknotą tak długi!
Noc już późna —
i świt wnet wzejdzie,
i już myślałem, że nie zstąpisz ku mnie,
tak jako zwykle,
śnie mój szczęśliwy!

IJOLA.

Słyszałam kędyś w cieniach nocy
głos twej tęsknoty,
kwiaty mi one białe zapachniały,
które mi oto pod stopy się ścielą —
i oto jestem przy tobie! —

ARNO.

O! jeśliś dzisiaj zeszła raz ostatni,
jeśli mnie żegnać przychodzisz,
ty biała!
ty złotowłosa!
zabierz i życie moje razem z sobą,
zabierz, o jasna! —

IJOLA.

Smutek mnie całą ogarnął, gdyś mówił.
Lękam się, — powiedz, czemuś mnie przestraszył?
Jestem przy tobie...

ARNO.

Jesteś... Niech chwila ta wiecznością będzie,
niech ta godzina nigdy się nie kończy!

IJOLA.

Jestem przy tobie...

ARNO.

Jesteś, wieczorna, święta gwiazdo moja, —
jesteś...!
Jakże ja tęsknię za tobą! —
Od rana żyję myślą o wieczorze,
o cichej nocy,
gdy zejdziesz ku mnie, jasna,
ty — sen mój złoty,
złote widzenie boże!
Kwiaty całuję, które twoja stopa
biała trąciła,
na ścianie szukam twego cienia,
który malował mi księżyc,
patrząc na szczęście moje niezmierzone!
ty moja!

Wołam cię, wołam tem złotem imieniem,
któreś przyniosła mi tutaj ze sobą,
a którem snadź cię nazwała dziecina
jakaś niewinna,
gdyś jej się we śnie biała ukazała,
lub kwiat na łące,
co płakał rosą,
widząc, że spływasz w promieniu księżyca
i lecisz dalej! —
Wołam: Ijola! —
Ijola...!
Dusza cię moja całuje tem słowem,
bo usta nie śmią — ni oczy!...
Ijola!
— słowem, co jest tak podobne
do ciebie samej,
jak woń do lilji onej z pod twej stopy!

IJOLA podejmuje kwiat.

Do lilji onej...

ARNO.

Ijola! —
słyszysz?
czy słyszysz głos mojej tęsknoty,
głos miłości,
który cię wzywa po dniach całych,

złota! moja! Ijola! —
słyszysz?

IJOLA.

Tak, — słyszę...
Zda się, w noc jakąś spowita i ciszę,
w życiu, którego nie znam zgoła,
trwam przez dzień cały,
póki się księżyc nie rozkwieci biały
i póki głos twój nie zawoła,
bym przyszła do ciebie...
I wtedy przychodzę...

Upuszcza lilję.
ARNO.

Kwiat ci z rąk wypadł...

IJOLA.

Pono był nie dla mnie...
Kwiat taki biały...

ARNO.

To utęsknienia mojego są kwiaty —
tobie je ścielę!

IJOLA.

Czyż ja nie jestem — twoja tęsknota?
ja sama?
czyż mnie wołanie twoje nie tworzy?

Ty mi rozpalasz gwiazdy na błękicie
i twoja miłość snadź mi daje — życie!
Ktom ja jest? powiedz...

ARNO.

Nie wiem, kto jesteś, ani wiedzieć nie chcę, —
dość mi, że spływasz ze srebrzystym blaskiem
do izby mojej,
aby wnieść do niej szczęście i natchnienie!
że imię twoje w kraju duchów znaczy:
życie, pokój i światło! —
dość, że w anielskość twoją świętą wierzę,
— ty moja!

IJOLA.

Jestem tem wszystkiem, czem ty mnie nazywasz,
i tylko tem jestem!
Czuje, że imię, jakie mi nadajesz,
chociażby w myśli,
stwarza to we mnie, co znaczy!
Nadaj mi piękne imiona,
bo chcę być szczęściem twojem!

ARNO.

Jesteś niem, miesięczna,
przeczysta pani!
więcej mi jesteś, niż rzec może słowo!

Odkąd raz pierwszy w jasną księżycową
noc tyś tu zeszła, do tej mojej celi —
i przebudzona krzykiem mej tęsknoty,
która poznała, żeś to ty jest — złoty
anioł jej szczęścia
i dusza moja...;
od tej najświętszej i błogosławionej
chwili w me życie tęcze się wplatają
i biali anieli
pył mi słoneczny sypią na powieki!

IJOLA.

Dobrze ci ze mną?

ARNO.

Wznosisz mnie, uświęcasz,
i moc mi dajesz...
Tyś mej tęsknoty stała się wcieleniem,
z ciebiem utworzył to, czem dzisiaj żyję:
tę wniebowziętą Panienkę Maryję!

Ściąga zupełnie płótno z figury, na którą teraz właśnie księżyc pada.

O, patrz się na nią, patrz!
Niechaj twoje oczy,
którym ją dotąd skrywałem,
w strachu, by skazy jakiej nie dostrzegły
w dziele mych słabych rąk —,

niech oczy twoje pierwej ją poświęcą,
niż dłoń kapłana...

IJOLA z zachwytem:

Jakże jest piękna!

ARNO.

To ty jesteś sama!
Z światła księżyca jesteś mi zrodzona
i twego łona
zaiste ziemska nie dotknęła plama,
więc Bóg mi tego za grzech nie poczyta,
żem ja Najświętszej Jego Rodzicielce
dał twoje rysy!

IJOLA.

Tyś Marję do mnie uczynił podobną?

ARNO.

Czyż większe piękno jest gdzie na tej ziemi?
czyż jest co w świecie czystszego?
Nie wierzę nawet, abyś była — ciałem!

IJOLA.

Nie wiem —, lecz dziwna napadła mnie trwoga...

ARNO.

Kiedy się jawisz na oknie, jak biały
sen księżycowy,

stoję, jak dziecię, nieśmiały
i płakać gotowy,
i lękający się dłoni wyciągnąć,
powiedzieć usty, że...

IJOLA.

Dokończ...

ARNO.

Ja tobą żyję! —
Oczy się moje obłąkały tobą
i na nic więcej patrzeć już nie mogą!
Czy ty nie czujesz tęsknoty mych oczu?

IJOLA.

Twe słowa takie dziwne są, tak poją...
Drżę, gdy ich słucham.

ARNO.

Czy im zmilknąć każesz?

IJOLA.

Mów... Twoje słowa są takie, jak kwiaty...
i ja je kocham.
A widzę każde twoje słowo
wpierw, nim do uszu mych doleci...
Na wargach twoich je widzę — tych krwawych...
Ty usta masz takie czerwone...

ARNO.

Do stóp twych przylgnąć pragną usta moje!

IJOLA.

Stopy me białe i bose...
Zziębły mi stopy na liljach oparte.
...A usta twoje muszą być gorące...

ARNO.

Płomień mam w ustach... który byłby zdolny
spalić twe stopy — i przeto... ja nie śmiem...

IJOLA.

Ty obraz Marji uczyniłeś ze mnie...
— Czyś to ty mówił przed chwilą,
że dziś ostatni raz jestem przy tobie?

ARNO.

Nie, nie! — nieprawda! Jeślim tak powiedział,
to niechaj słowa moje zczezną marnie,
jak dym rozwiany!
Ty moja jesteś, moja! moja!
na zawsze! —

IJOLA.

Ja nie wiem... Lęk mnie jakiś zdjął w tej chwili...
Zimno mi znowu...

Rwie mnie coś, porywa precz...
Czy ty nie możesz tak zrobić,
żebym ja była zawsze tu, przy tobie?
Straszno mi szarej nicości,
w którą powracać muszę.

ARNO.

Jeśli cię miłość wielka wstrzymać może, —
to zostań!
Jeśli tęsknota i wielkie pragnienie
mogą twą zjawę przedłużyć, utrwalić, —
to zostań ze mną!
Oczy cię moje pragną i ramiona,
pragnie cię cała duszy mej istota,
o, błogosławiona!
o, święta! o, jasna! o, złota!
o, piękna!

IJOLA.

Mów jeszcze! — słyszeć chcę twe słowa,
nie! chcę je widzieć na tych wargach twoich,
od których oczu oderwać nie mogę...
— Tak drżą twe wargi...!

ARNO.
O, umiłowana...
IJOLA.

I głos twój zadrżał...
Wstrząsnął powietrze i tak je rozognił...
Dziwneś powiedział słowo...,
czuję je tutaj — na ustach — i głębiej,
w piersi...
Gorąca fala jakaś bije na mnie...
Tak boli...

ARNO.

Ijola!

IJOLA.

Śniłam coś... nie wiem... Każ mi śnić; ja słucham...
Tak drżą me piersi...
Czy widzisz, jak białe moje piersi drżą? —

ARNO.

Jeśli to myśl ma — mimowolna...
jeśli pragnienie, któregom nie zdolen
przytłumić...
Przebacz mi, jasna! przebacz!...
— Jakże ty piękna jesteś! —

IJOLA.

Dobrze mi przy tobie...
Błyszczą ci oczy pod czarnemi brwiami —,
czoło masz białe... wysokie...
— Co ci mam przebaczyć?

ARNO.

Że kocham...

IJOLA.

Kochasz?

Z lekka, z wolna wyciąga dłonie i kładzie na czole rzeźbiarza.
ARNO przymyka powieki.

O tak, o tak! —
Niech zginę, czując twoje dłonie
na oczach moich...

IJOLA.

Drżą moje palce...

ARNO.

Nie cofaj ich jeszcze!
Śniłem o rękach twoich na mem czole!
i dziś je czuję — miękkie — ciepłe — żywe...
Ijola!

IJOLA.

Mój...

ARNO.

Jeśliś jest duchem, który przybrał ciało:
nie odchodź! ziść się! uczyń mnie szczęśliwym!
jeśliś sen tylko...

IJOLA cofając się nieco:

Ja nie wiem, czem jestem, —
ale mam usta, które... ust twych... pragną...

ARNO powstaje i wyciąga ręce, aby ją objąć.
W tejże chwili poczynają zwolna bić klasztorne dzwony na jutrznię.
IJOLA
na pierwszy dźwięk dzwonów mieni się na twarzy; oczy jej przymykają się zwolna, rysy zastygają w jakiemś półbolesnem zachwyceniu, ręce bezwładnie opadają wzdłuż sztywnej postaci.
ARNO
widząc dokonywującą się tajemnicę, cofa się w tył niepewnym, chwiejnym krokiem, oszołomiony jeszcze miłością.
Księżyc, który przepłynął był tymczasem po sklepieniu niebieskiem, oświeca teraz lewą ścianę wnęku i ławę. Dzwony biją ciągle.
IJOLA
nie otwierając oczu, obraca się powoli twarzą do księżyca, — automatycznie wyciąga ręce, dotyka niemi ściany, następnie wspiera się o nią plecami, wstępuje na ławkę, z niej na okno i wychodzi, podobnie ja była przyszła, twarzą ku księżycowi zwrócona.
ARNO
patrzy przez chwilę za nią bez słowa i ruchu, nareszcie zatacza się, jak pijany, i pada w to samo miejsce, w którem zastało go było zjawisko.
Dzwony milkną, — po pewnym czasie szary obrzask dnia wdziera się przez okno do izby.
W kościele słychać poranny ŚPIEW MNICHÓW:
Na nutę: Omni die — dic Mariae...

Panno święta,
niepojęta,
śliczna Gwiazdo zaranna!
już anioły
w chór wesoły
pieją Tobie: Hozanna!

Ponad chmury
tam w lazury
już ulatasz — w niebiosy!
Gwiazd koroną
wyzłoconą
Syn Twój wieńczy Ci włosy...

Nasze oczy
śloza mroczy:
my tu sami ostaniem!
W jasnem niebie,
prosim Ciebie,
nie gardź naszem wołaniem...

Śpiew milknie, słychać już tylko stłumiony dźwięk organów. — Świtanie.
Naraz rozlega się mocne, twarde pukanie do drzwi.
ARNO wznosi głowę, patrzy.
Drzwi się rozwierają, wchodzą CZTEREJ BRACIA ZAKONNI.
ARNO powstaje.
BRACIA ZAKONNI chórem:

Przyszliśmy zabrać posąg Dziewicy.


koniec aktu pierwszego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.