Ijola/Akt pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ijola |
Podtytuł | Dramat w czterech aktach z czasów średniowiecza |
Wydawca | Księgarnia H. Altenberga |
Data wyd. | 1906 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Izba romańska, sklepiona, — ale już ze śladami budzącego się wczesnego gotyku. W tylnej ścianie — w głębokim wnęku — duże okno, zamknięte w ołów ujętymi witrażami. Gdy się się otworzy, widno naprzeciw — na tle nieba — szczyt dachu kościelnego i dzwonnicę. We wnęku, na wzniesieniu, na lewo ława drewniana, na prawo rzeźbione karło z poręczami i wysokiem oparciem. Na prawo pod ścianą łoże, obok, przed dużym czarnym krzyżem — klęcznik, nieco na środek wysunięty. — W ścianie z prawej, trochę ku przodowi, niewielkie i nizkie drzwi; między drzwiami a łożem ciężka skrzynia rzeźbiona. — W ścianie lewej w pośrodku kominek; między kominkiem a wnękiem okna warsztat snycerski, obok zasłonięta duża figura Matki Bożej. W kącie skład narzędzi, materjału i t. p. Od kominka ku przodowi półka na ścianie z rożnem cynowem naczyniem; nieopodal na środek wysunięty stół na krzyżakach, przed nim ława i dwa krzesła drewniane. Na stole ręcznik, na nim napoczęty bochen chleba i nóż. Obok dzban gliniany, w który włożono pęk świeżych polnych kwiatów. — Oliwny kaganek na okapie kominka.
ARNO siedzi obok okna w karle, z głową wspartą na dłoni. Może mieć lat trzydzieści parę, — twarz blada, asketyczna, rozpłomieniona dużemi oczyma — włosy długie i broda. Strój średniowieczny, skromny i surowy, na ramionach czarny płaszcz, krojem do habitu podobny. Zachodzące słońce oświetla go barwnie, padając przez witraże... WALA w stroju wędrownego pisarza, stoi tyłem o stół oparty, z cynowym dzbanem w ręku i śpiewa.
Pod zieloną wiechą ARNO
poruszył się niecierpliwie, jakby mu chciał przerwać. WALA wznosi dzban.
Do ciebie, bracie! — Zagląda. — Jeszcze w dzbanie dla nas obu zostało! — potem pójdziemy pod zieloną wiechę! Nawet o pocałunki pięknej szynkareczki nie będę zazdrosny! — Pije. — Uf! dobre było! — Podaje dzban Arnie. — Na, masz! — pij do dna! ARNO odsuwa dzban dłonią.
Nie będę pił... WALA.
Znowu to samo! Ha, cóż robić, to ja już i skończyć muszę... — Pije do dna, odrzuca próżny dzban i zbliża się ku oknu. — Ale słuchaj-no, chłopie, co się z tobą stało? Jak mnich wyglądasz, a i to źle mówię, bo mnichy przecież winem nie gardzą! — Poznać cię nie mogę! Ucieszyłem się tak, gdy mi powiedziano, że tutaj jesteś, — pędzę dniem i nocą, aby cię zobaczyć, a ty... Tfy, do licha! Wyrwać się powinieneś z tej nory —!ARNO.
Dobrze mi tu jest... WALA.
To samo mógłby szczur powiedzieć w próżnej skrzyni zamknięty. — Arno! Arno! — czyś ty już zapomniał o naszych wędrówkach po jasnym, szerokim świecie? ARNO.
Dawno już temu... WALA.
Nie bluźnij, chłopie, i nie gadaj głupstw! Nie dawno, bośmy obaj młodzi jeszcze! Przynajmniej co do mnie: jestem młody i młody będę zawsze, dopóki mnie djabeł za moje grzechy do piekła nie porwie, — co nie daj Panie Boże, amen! — Widzisz, to odmładza, gdy się tak włóczy po świecie — żółtemi drogami, przez łąki i lasy, od miasta do miasta, od sioła do sioła, — z pustym nieraz brzuchem ale z swobodną myślą i z pieśnią wesołą! — Czasem się zdarzy kupcowi bogatemu list napisać, czasem pana przejezdnego żartem zabawisz — i złoty grosz wpadnie do kalety... Przepijesz go wtedy w przydrożnej gospodzie i gonisz znów dalej... ARNO podpowiada mimowolnie:
— za szczęściem...? WALA spoważniał na chwilę.
Hej! — szczęście... Ten ptak pozostał gdzieś daleko za mną, w lesie zielonym i śpiewa sobie na gałęzi, na której się kiedyś obwieszę! — Głupstwo! — Słońce znalazłem złote na niebie — i na dnie dzbana złoty śmiech! — To mi wystarcza. ARNO.
To ci wystarcza... WALA.
Musi. Bo zresztą — szczęście... Znasz je? co? ARNO.
Znam. Przyszło tu do mnie.WALA przygląda mu się:
No, jeśli to tak wygląda człowiek szczęśliwy... Wiesz ty, co ja ci radzę? Pluń ty na to swoje szczęście i pójdź raczej ze mną! — w świat!... ARNO.
Nie mogę! — nie mogę... WALA.
A to czemu? — Marniejesz tutaj, — nie przecz — ja to przecież widzę! — ARNO wymijająco:
Księża mi dali robotę, — rzeźbię figury do wielkiego ołtarza w kościele... WALA.
I to ciebie trzyma? Poskakuje ku oknu i otwiera je szeroko. Słońce, skryte za kościołem, już zachodzi, — niebo płonie czerwoną zorzą wieczorną.
Patrz w tę złotą zorzę, gasząc pragnienie w przydrożnej krynicy, ARNO po chwili wahania:
Ja już w tym klasztorze WALA.
Co cię opętało? ARNO schyla głowę — milczy.
WALA po chwili:
Hej! coś mi się zdało, ARNO.
Nie, to nie dziewka... WALA.
A więc może pani? ARNO mówi obojętnie.
Nie widziałem jej nigdy. Od czasu, jak pan wyjechał na wojnę, — a przed mojem przybyciem to było, dwa lata już temu, — nie opuszcza podobno swojej komnaty, chyba idąc do kościoła, krytym gankiem w murze i z zasłoną na twarzy... Tak mi mówiono; ja nie widziałem jej jeszcze nigdy. WALA po chwili — poważnie:
Dziwne tu rzeczy o niej powiadają. Podobno oczy ma jakieś uroczne i kto ją zobaczy, wnet rozum traci dla niej? ARNO.
Nie wiem. WALA.
Bywają takie oczy, bywają... Ja to wiem... Pono i kasztelan przez nią oszalał? Przywiózł ją skądś zdala, nieznaną nikomu i pojął za żonę... Jak jej to? Maruna? ARNO.
Tak pono. Co mnie to obchodzi! WALA do siebie:
Boże nas chroń od zarazy i sideł niewieścich! ARNO.
Co mówisz?WALA.
Nic. Myślałem tylko, że kobiety dobre są, póki się człowiek niemi bawi. Ale życie w to kłaść... ARNO żywo:
Nie mów!... — Urywa. WALA po chwili:
Arno, kto ona? ta twoja? ARNO.
Nie wiem, o co się pytasz... WALA patrząc nań badawczo:
Z tobą doprawdy coś niedobrego się dzieje! Żyjesz jak we śnie... chciałbym cię zbudzić... ARNO.
Daj pokój! — nie budź! — ostaw mnie w pokoju! WALA.
Kto ona? powiedz! ARNO.
Mara! sen mój, zjawa... Tutaj nie idzie zgoła o kobietę...WALA ogląda się, spostrzega kwiaty.
A więc dla kogo te kwiaty?... ARNO żywo:
Nie tykaj! WALA.
Tyś nie pod krzyżem położył je, zatem ARNO gorąco:
Gdybym je rzucił do stóp Marji Panny, WALA natarczywie:
Ty mi powiedzieć musisz, co to znaczy! ARNO wznosi głowę.
Więc tak! rzucony na mnie urok boży, lecz jam dziś inny, niż wtenczas, wskazuje dłonią na zakryty posąg:
patrz! to jest całe moje ukochanie, WALA.
Co? Ten martwy posąg? ARNO.
On dla mnie żyje i żyć będzie zawsze! WALA.
Nic nie rozumiem, ale strach mi czegoś... Wznosi rękę, aby płótno odsłonić.
ARNO.
Nikt go jeszcze dotąd WALA.
Więc niech ja pierwszy... ARNO chcąc mu przeszkodzić:
Co robisz! —WALA spojrzawszy, rzuca się w tył z przerażeniem.
Święte moce nieba! ARNO.
Kogo? WALA.
Te dziewczynę! — ARNO zdumiony:
Ja sen mój wcieliłem, WALA po chwili wybucha śmiechem.
Ha, ha! — sen tylko! to tylko widzenie, Cofa się, nie spuszczając oczów z posągu.
ARNO zmieszany jego słowami:
Lecz co to, na Boga? WALA.
Zasłoń ten posąg! — Nie! tego widzenia ARNO podejmuje płótno i zasłania posąg.
Uspokój się bracie, — WALA siada i oddycha ciężko.
Nic, — złudzenie jeno... Po chwili — znacznie spokojniej:
Ten posąg dziwne przypomniał mi sprawy... ARNO.
Wala!WALA zrywa się i otrząsa.
A może to lepiej, Zwraca się ku wyjściu.
ARNO powstrzymuje go, zmieszany.
Stój! stój jeszcze chwilę... WALA.
Czy chcesz iść ze mną?ARNO
pogląda z wahaniem na niego, potem na posąg.
Nie, — to niemożliwe, WALA.
Więc czego? Puszczaj mnie do licha! Wybiega.
ARNO
po wyjściu jego stoi przez pewien czas, jakby niepewny, co począć — w głębokiej zadumie. Nagle wznosi głowę, jakby myśl go jakaś uderzyła — i powtarza z przerażeniem
Szatan...? Po chwili wstrząsa głową i uśmiecha się. — Wolnym krokiem podchodzi ku oknu, siada na brzegu ławy, i — naprzód pochylony — wyciągnąwszy rękę, odsłania nieco płótna, okrywającego figurę i wpatruje się w nią długo — tonąc zupełnie w tym widoku.
Dzwony klasztorne zaczynają z wolna bić na »Anioł Pański«... ARNO
prawie mimowiednie osuwa się na kolana i przyciszonym, z jękiem dzwonów zlewającym się głosem, rozpoczyna modlitwę.
Anielska przyszła do Panny nowina, Pochyla się jeszcze więcej; już tylko szept słychać niewyraźny... Po chwili i dzwony milkną; jest głęboka cisza na świecie. Zorza wieczorna dopala się na niebie.
W progu staje O. HILGIER
opat klasztoru, stary, wysoki zakonnik, o dobrotliwej ale poważnej twarzy. — Patrzy przez chwilę na pochylonego rzeźbiarza, a wreszcie mówi, nie ruszając się z miejsca:
Pokój z tobą, mój synu... ARNO
zrywa się żywo; teraz dopiero spostrzegł przybyłego.
Co to?... co to?O. HILGIER
postępuje parę kroków ku środkowi izby.
Powracając z pacierzy, zaszedłem, aby ci przypomnieć, że jutro jest dzień Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marji... ARNO
drgnął, — patrzy na księdza niemal z przerażeniem.
Jutro... już —? O. HILGIER.
Tak. Mamy po raz pierwszy odsłonić wielki ołtarz w naszym kościele, którego przyozdobienie za bożem snadź zrządzeniem tobieśmy powierzyli. ARNO przesuwa dłoń po czole.
Tak... tak..., jutro... O. HILGIER.
Wszystko jest już gotowe, — jeno brakuje nam jeszcze głównej, środkowej postaci: Królowej Anielskiej w niebo się unoszącej... Dałeś przyrzeczenie, że dzisiaj będziem ją mieli. ARNO
po krótkim wahaniu zwraca się i wskazuje obiema rękami figurę, nawpół odsłoniętą.
Oto jest — skończona.O. HILGIER.
Bogu niech będą dzięki najwyższemu! — Pochyla się i osłania dłonią oczy, aby lepiej widzieć.
Anieli ci ją chyba we śnie ukazali, te przecudną, świętą twarz Maryi. Jest taka piękna, że aż znajomą mi się być wydaje. Nie mogła Najświętsza Dziewica wyglądać inaczej! Boże cię błogosław, mój synu. Bierze w dłonie głowę Arny i ściska.
ARNO
przyklęknąwszy u stóp księdza, z wybuchem:
Ojcze! mój ojcze! — O. HILGIER.
Co to jest? ból jakiś drga w twoim głosie, który dzisiaj snadź radością jeno rozbrzmiewaćby winien? ARNO
powstaje i w milczeniu opiera się o framugę okna.
O. HILGIER podchodzi ku oknu i siada w karle.
Nie mówię tego, aby cię w dumę wzbijać; owszem, ukorzyć się powinieneś przed Panem i skromnem sercem Mu dziękować, że dając ci zdolność przedziwną, pozwolił służyć sobie w tak piękny i wzniosły zaiste sposób. — Ale to nie grzech, jeśli się rozraduje wdzięczne serce w tobie, żeś obraz doskonały Najświętszej Panienki na bożą chwałę uczynił! — A pomyśl tylko, jakie szczęście Bóg dać ci raczył! — Jutro... ARNO.
Mój ojcze, czy jutro... już — koniecznie...? O. HILGIER.
Nie pilnoż ci onej chwili doczekać, kiedy ta postać Marji, dłońmi twemi wyrzezana, święconą wodą obmyta i do dostojeństwa świętego wizerunku podniesiona — w jarzących świec otęczy, w kadzideł obłokach oczom ludu się ukaże i oczy ludu i ludu serca ku górze, ku górze podniesie! ARNO po chwili walki wewnętrznej:
Byłem taki szczęśliwy, rzeźbiąc te postać Najświętszej Dziewicy, — szczęśliwy, jak nigdy, nigdy! Pokochałem ją, — życie moje całe, całe umiłowanie jest tutaj... — Urywa. O. HILGIER.
To dobrze, żeś Marji oddał swoje serce...ARNO.
Tej jasnej, tej cudnej oddałem je postaci... teraz lęk mnie ogarnia na myśl, że mi ją zabiorą, te Wniebowziętą, — że jutro — wszystkiemu ludowi — O. HILGIER
wznosi głowę i osłaniając znowu oczy dłonią, w zapadającym zmierzchu przygląda się figurze.
ARNO po chwili milczenia — nieśmiało:
Ojcze... czy niemożnaby... dni jeszcze kilka...? O. HILGIER prawie surowo:
Nie. Jutro wielki ołtarz musi być odsłonięty, zwłaszcza że dzień to podwójnie uroczysty... Szlachetny rycerz Kuno, zamku tego pan, znać dawał przez posły, powraca jutro do domu — po wojnach skończonych, na święto pokoju... ARNO.
Na święto pokoju... O. HILGIER
Tak, — boży pokój ogłoszono po świecie... Treuga Dei... Benedictum sit nomen Domini Dei nostri — in saecula... saecula... Pokój tym, co polegli — i dla tych pokój, co przy życiu zostali...ARNO jakby do siebie:
A dla mnie? dla mnie?... O. HILGIER po chwili milczenia:
Synu mój! — jednać jest tylko do prawdziwego pokoju droga! — Ty nie mówisz mi wszystkiego. — Ja widzę jednak, że serce w tobie kołace i uciszyć się nie może... ARNO półgłosem:
Tak jest, mój ojcze... O. HILGIER.
Skarżyłeś się przed chwilą, że ci ukochany posąg Marji zabiorą. Nie chcę dociekać teraz, co w tej myśli było grzesznego, a co z miłości bożej płynęło, — ale, Synu! wszakże ty całe życie u stóp Wniebowziętej możesz przepędzić! — Nie zabiorą-ć Jej, nie zabiorą, synaczku, jeśli zechcesz tylko. I pokój boży będzie z tobą i sercem twojem — na wieki! ARNO patrzy nań pytająco.
O. HILGIER.
Czyś już zapomniał? Przed paru miesiącami, w jasny wiosenny dzień, kiedyś do tej oto pracy miał się zabierać, mówiłeś tu do mnie: Jeżeli Bóg pozwoli dzieła godnie dokonać, nie chce już więcej niczego! Jeżeli da mi natchnienie, w zamian resztę życia Najświętszej Jego Rodzicielce poświecę! — Synu mój, za bożą wolą dzieło twoje godnie skończone! ARNO pochyla głowę.
O. HILGIER powstaje i mówi poważnie:
Jutro — w dzień Wniebowzięcia, do powitalnej uroczystości, do radosnej chwili odsłonięcia ołtarza i trzecie święto dołączymy: święto twoich narodzin dla Boga. Czy nie chcesz, jutro, dopełniając ślubu, oblec sukienki zakonnej? ARNO z przerażeniem:
Ojcze...! nie, nie! — Jeszcze dni bodaj kilka... O. HILGIER zwraca się ku niemu.
Znowu słyszę to samo! Kilka dni... Czyż byś się wahał ślubu dopełnić i pokój uzyskać prawdziwy? ARNO.
Nie, ojcze, — ja chce, ja pragnę..., ale jeszcze nie teraz, nie dziś, nie jutro...! Ojcze! nie wiem, czy godny już jestem. Nie wszystko jeszcze we mnie... O. HILGIER.
Dziwne i poplątane to wszystko, co mówisz. To jedno wyrozumieć tylko mogę, że myśli i uczucia ważą się w tobie, jak ptaki, jak ptaki! co gniazda pod wieczór znaleść nie umieją! Bóg niech cię ma w swojej opiece! — Patrz na to niebo czyste i niezamącone! Wsłuchaj się w tę wielką ciszę wieczorną na ziemi! Leci ponad światem, — szerokie ma skrzydła, — jak cały widnokrąg szerokie... ta boża cisza błogosławiona. Z daleka idzie — za słońcem goniąc upalnem — z za borów gdzieś, z za miast, z nad mórz, których nie znamy, z krajów, o których myśmy może nie słyszeli. Bóg nam ją zsyła — na pocieszenie, na ukojenie, na uciszenie serca naszego! Niech się tak stanie! — Przyjąć ją tylko trzeba, przyjąć — tę ciszę bożą! — Niech się tak stanie! — Dobrze-ć z nią jest i błogo. Wiem, że jest dobrze... Z wielkiego ja rodu jestem — burzyła się we mnie dumna pańska krew, i niepokoje mnie gnały po świecie, ażem-ci nalazł przystań spokojną, ciszę niezmąconą, której i tobie życzę, mój synu..., sercu twojemu, sercu młodemu, które się lęka jeszcze i pragnie i niepokoi... Kładzie mu dłonie na schylonej głowie. ARNO.
O! gdyby chciała, — o! gdyby mogła ta cisza zamieszkać w mem sercu... O. HILGIER siada znowu.
Bóg twoje serce uciszy, gdy mu je oddasz całe. — Ale tobie snadź świata żal jeszcze! ARNO.
Nie, nie, nie! po stokroć nie! Nie świata... O. HILGIER.
Więc o cóż ci chodzi? ARNO po chwili milczenia:
Powiedz mi, ojcze, — Bóg widzenia daje? O. HILGIER.
Ja tak wierzę, synu. ARNO.
I Bóg to sprawić może, iż zjawisko, i jako złote i świetlane dziwo O. HILGIER.
Święci miewali różne objawienia... ARNO znowu na kolanach:
Ojcze, mój ojcze! O. HILGIER.
Wyznaj mi wszystko, coć na sercu leży... ARNO.
Ojcze! to rzeczy są tak niepojęte anioła pewno, który się po nocach O. HILGIER wznosi ręce.
Niech pochwalone będzie Pańskie Imię! ARNO.
To było szczęście moje, moje życie — O. HILGIER.
Co ci jest? ARNO z wybuchem:
Ja drżę, że razem z posągiem Maryi, O. HILGIER po chwili milczenia:
Synu! o cóż ci idzie? Jeżeli Bóg taką wielką i niepojętą łaskę zesłał na ciebie, jeżeli dać ci raczył widzenia, ażeby słabej dłoni twojej dopomóc, to dziękować mu tylko winieneś, niczego nad wolę Jego świętą nie żądając! — Dzieło twoje skończone już — i słuszna, że duch, którego ci Bóg we śnie pokazywał, opuści cię teraz, powracając do niebieskiego domostwa swojego. ARNO.
Ja nie chcę, ojcze! raczej wszystko inne! widzę — strach wyznać! — nie niebios Królowę, O. HILGIER.
Nieszczęsny, nieszczęsny człowiecze! ARNO coraz namiętniej:
Do niej się modlę! do tego anioła, O. HILGIER surowo:
Szatan to kusi głupie serce twoje, ARNO.
Jeślim ja zgrzeszył, ojcze! ty mnie ratuj! Rzuca się księdzu do nóg.
O. HILGIER.
Złóż na ofiarę Bogu szczęście swoje, Bóg ci oczyści, iż się stanie jasne, ARNO.
Słucham... Niech się stanie wola... O. HILGIER patrzy jeszcze przez chwilę na schylonego Arnę, poczem zwolna wychodzi z izby. — Mrok zapadł; jest już prawie zupełnie ciemno.
ARNO wznosi się po jakimś czasie i mimowolnie idzie wypełnić rozkaz księdza. Zbliża się do kominka, bierze z okapu kaganek i zapala, — następnie bierze kwiaty ze stołu i idzie pod krzyż. Przy klęczniku staje — duma. — Wschodzący księżyc pada w tej chwili przez okno i oświeca jego twarz. Arno wznosi głowę; z dłoni wypada mu kaganek i gaśnie. Jak senny postępuje parę kroków ku rozświetlonemu księżycem oknu. Przed samem oknem kwiaty wysuwają mu się z ręki, — on sam osuwa się na kolana, opadając twarzą i rękoma na ławę. — Długa cisza. Światło księżyca lśni coraz jaśniej.
Po pewnym czasie — w zupełnej ciszy — na gzymsie okna ukazuje się biała postać niewieścia, idąca z prawej strony — w jasnej smudze światła księżycowego. Ręce ma wyciągnięte, twarz wzniesioną ku górze, oczy zamknięte, usta rozchylone nieco. Rozpleciony złoty włos spływa jej falą po barkach. Stąpa jak we śnie — bez szelestu, zdaje się raczej być niesioną nieziemskim jakimś powiewem. ARNO wznosi głowę, jakby ze snu się budząc, i nie ruszając się z miejsca, woła półgłosem, prawie sennie, bez zdumienia, jeno z bezbrzeżną jakąś miłością:
Ijola! IJOLA na dźwięk wzywającego ją głosu drgnęła, dłonią chwyta za uszak okna, rozwiera oczy. — Ciche, głębokie westchnienie, — pogląda na rzeźbiarza u swych stóp, — na ustach błyska uśmiech błogosławiony.
Ja jestem... ARNO wznosi się na kolona.
Przybywasz znowu, znowu mi się jawisz, — IJOLA
zsuwa się z okna zwolna ku niemu i mówi cicho, sennie:
Tu kwiaty... ARNO.
Tyś najwonniejsza, tyś jest z nich najbielsza, że się twa stopa ich dotknąć raczyła! IJOLA.
Tyś czekał...? ARNO.
Dzień cały! IJOLA.
Słyszałam kędyś w cieniach nocy ARNO.
O! jeśliś dzisiaj zeszła raz ostatni, IJOLA.
Smutek mnie całą ogarnął, gdyś mówił. ARNO.
Jesteś... Niech chwila ta wiecznością będzie, IJOLA.
Jestem przy tobie... ARNO.
Jesteś, wieczorna, święta gwiazdo moja, — Wołam cię, wołam tem złotem imieniem, IJOLA podejmuje kwiat.
Do lilji onej... ARNO.
Ijola! — złota! moja! Ijola! — IJOLA.
Tak, — słyszę... Upuszcza lilję.
ARNO.
Kwiat ci z rąk wypadł... IJOLA.
Pono był nie dla mnie... ARNO.
To utęsknienia mojego są kwiaty — IJOLA.
Czyż ja nie jestem — twoja tęsknota? Ty mi rozpalasz gwiazdy na błękicie ARNO.
Nie wiem, kto jesteś, ani wiedzieć nie chcę, — IJOLA.
Jestem tem wszystkiem, czem ty mnie nazywasz, ARNO.
Jesteś niem, miesięczna, Odkąd raz pierwszy w jasną księżycową IJOLA.
Dobrze ci ze mną? ARNO.
Wznosisz mnie, uświęcasz, Ściąga zupełnie płótno z figury, na którą teraz właśnie księżyc pada.
O, patrz się na nią, patrz! niech oczy twoje pierwej ją poświęcą, IJOLA z zachwytem:
Jakże jest piękna! ARNO.
To ty jesteś sama! IJOLA.
Tyś Marję do mnie uczynił podobną? ARNO.
Czyż większe piękno jest gdzie na tej ziemi? IJOLA.
Nie wiem —, lecz dziwna napadła mnie trwoga... ARNO.
Kiedy się jawisz na oknie, jak biały stoję, jak dziecię, nieśmiały IJOLA.
Dokończ... ARNO.
Ja tobą żyję! — IJOLA.
Twe słowa takie dziwne są, tak poją... ARNO.
Czy im zmilknąć każesz? IJOLA.
Mów... Twoje słowa są takie, jak kwiaty... ARNO.
Do stóp twych przylgnąć pragną usta moje! IJOLA.
Stopy me białe i bose... ARNO.
Płomień mam w ustach... który byłby zdolny IJOLA.
Ty obraz Marji uczyniłeś ze mnie... ARNO.
Nie, nie! — nieprawda! Jeślim tak powiedział, IJOLA.
Ja nie wiem... Lęk mnie jakiś zdjął w tej chwili... Rwie mnie coś, porywa precz... ARNO.
Jeśli cię miłość wielka wstrzymać może, — IJOLA.
Mów jeszcze! — słyszeć chcę twe słowa, ARNO.
O, umiłowana...IJOLA.
I głos twój zadrżał... ARNO.
Ijola! IJOLA.
Śniłam coś... nie wiem... Każ mi śnić; ja słucham... ARNO.
Jeśli to myśl ma — mimowolna... IJOLA.
Dobrze mi przy tobie... ARNO.
Że kocham... IJOLA.
Kochasz? Z lekka, z wolna wyciąga dłonie i kładzie na czole rzeźbiarza.
ARNO przymyka powieki.
O tak, o tak! — IJOLA.
Drżą moje palce... ARNO.
Nie cofaj ich jeszcze! IJOLA.
Mój... ARNO.
Jeśliś jest duchem, który przybrał ciało: IJOLA cofając się nieco:
Ja nie wiem, czem jestem, — ARNO powstaje i wyciąga ręce, aby ją objąć.
W tejże chwili poczynają zwolna bić klasztorne dzwony na jutrznię.
IJOLA
na pierwszy dźwięk dzwonów mieni się na twarzy; oczy jej przymykają się zwolna, rysy zastygają w jakiemś półbolesnem zachwyceniu, ręce bezwładnie opadają wzdłuż sztywnej postaci.
ARNO
widząc dokonywującą się tajemnicę, cofa się w tył niepewnym, chwiejnym krokiem, oszołomiony jeszcze miłością.
Księżyc, który przepłynął był tymczasem po sklepieniu niebieskiem, oświeca teraz lewą ścianę wnęku i ławę. Dzwony biją ciągle.
IJOLA
nie otwierając oczu, obraca się powoli twarzą do księżyca, — automatycznie wyciąga ręce, dotyka niemi ściany, następnie wspiera się o nią plecami, wstępuje na ławkę, z niej na okno i wychodzi, podobnie ja była przyszła, twarzą ku księżycowi zwrócona.
ARNO
patrzy przez chwilę za nią bez słowa i ruchu, nareszcie zatacza się, jak pijany, i pada w to samo miejsce, w którem zastało go było zjawisko. Dzwony milkną, — po pewnym czasie szary obrzask dnia wdziera się przez okno do izby.
W kościele słychać poranny ŚPIEW MNICHÓW:
Na nutę: Omni die — dic Mariae...
Panno święta, Śpiew milknie, słychać już tylko stłumiony dźwięk organów. — Świtanie. Naraz rozlega się mocne, twarde pukanie do drzwi.
ARNO wznosi głowę, patrzy.
Drzwi się rozwierają, wchodzą CZTEREJ BRACIA ZAKONNI.
ARNO powstaje.
BRACIA ZAKONNI chórem:
Przyszliśmy zabrać posąg Dziewicy. koniec aktu pierwszego.
|