<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Ijola
Podtytuł Dramat w czterech aktach z czasów średniowiecza
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Sala zamkowa, rogiem w głąb zwrócona. Ściana z lewej od przodu otwiera się w dwie wielkie arkady, przez które widno przedsionek z malowanemi oknami i schodami kamiennemi w głębi, wiodącemi na niższe piętra. — Dalej w ścianie po lewej stronie są drzwi do komnat niewieścich, jakimś zdobycznym wschodnim dywanem zasłonione. Między arkadą a drzwiami stół i parę krzeseł. — W ścianie po prawej okno, przed niem organki. W głębi pod ścianą ława, ku przodowi drzwiczki w murze od ukrytego ganku, wiodącego na chór kościelny. — Na ścianach rogi, broń, gobeliny, — skóry niedźwiedzie na kamiennej posadzce.
Godzina popołudniowa; słońce pada ukośnie przez barwne szyby dużych okien przedsionka.
CZTERY DZIEWKI strojne odświętnie siedzą na ławie w głębi, zajęte żywą rozmową.
HENO, chłopię czternastoletnie, leży na ziemi, na skórze niedźwiedziej, nie zwracając pozornie uwagi na słowa rozmawiających.
JEDNA Z DZIEWEK.

A ja wam na Zbawiciela przysięgnę, że widziałam! — I to już parę razy. Wczoraj znowu. Strażnicy przy bramie także widzieli...

HENO
który przed chwilą podniósł był głowę, przerywa jej żywo:

Nie pleć głupstw! — Nic nie widziałaś! —

PIERWSZA.

A cóż ty możesz wiedzieć, kociaku?

DRUGA.

Patrzcie go, jaki mądry! — Mów, mów, Truda!

TRZECIA.

Coś zobaczyła?

CZWARTA.

Ja się boję...

PIERWSZA.

Na gzymsie — tam wysoko — przylepiona do muru biała postać...

CZWARTA.

O Jezu! —

HENO żywo, z mimowolną obawą:
Poznałaś ją?
PIERWSZA zdziwiona:

Kogo?

HENO miesza się.

To jest... pytam się... czyś ją widziała dokładnie — tę postać?

PIERWSZA.

Aha, dokładnie! — Ze strachu o mało nie oślepłam, i jak tu było patrzeć! Zresztą tak wysoko! — Zauważyłam tylko, że miała zielone świecące oczy, duże krogulcze pazury i szeroką gębę, zionącą ogniem...

CZWARTA.

O Jezu, o Jezu! — nie mów już więcej, Truda! — ja cię proszę!

DRUGA.

I co się z nią stało? co?

PIERWSZA.

Posunęła się ku oknu w klasztorze...

HENO.

Ku temu wielkiemu? pierwszemu z kraja...

PIERWSZA.
A ty skąd wiesz o tem? Czy widziałeś także?
HENO.

Nie. Nic nie widziałem. Tak tylko mówię... I ty z pewnością nic nie widziałaś. Zdawało ci się. A najlepiej już nie wspominać o tem.

CZWARTA.

Tak, tak, — Heno ma słuszność! — nie mówcie już o tem, moje kochane!

DRUGA po chwili:

To tak dziwnie się składa... To straszydło w nocy... Teraz pan miał przybyć rano, — zachód się zbliża, a jego jeszcze nie widno... I znowu ten wypadek w kościele... Wiecie już?

PIERWSZA.

Wiem.

TRZECIA.

Ja nie słyszałam! —

DRUGA.

Ojciec Anioł, ten, co od roku mszy nie odprawia... padł dziś zemdlony — przed obrazem Maryi...

PIERWSZA.
Ojca Anioła szatan pono nagabuje, dlatego że zbyt jest święty.
Drzwiczki w murze otwierają się, — przechodzi pani
MARUNA,
czarno odziana, blada. Spojrzała na sługi, zmierza ku drzwiom swych komnat. W progu staje, odwraca się i daje znak ręką:

Możecie odejść! — poczem znika.

DZIEWKI powstają.
TRZECIA.

W kościele znów była...

PIERWSZA.

Siedzi tam dzisiaj od rana...

TRZECIA.

A ja wam mówię...

DRUGA wskazując dłonią na pazika

Cicho. — Pójdźmy na drogę, wyglądać, czy pan nie nadjeżdża. Tam będziemy gadać swobodnie.

Wychodzą.
CZWARTA zatrzymuje się jeszcze.

Heno, a czy ty nie pójdziesz z nami?

HENO.
Przyjdę wkrótce...
DZIEWKA głaszcze go nieśmiało po twarzy.

Mój Heno, przyjdź za chwilę...

HENO odsuwa ją szorstko.

Tak, tak...

DZIEWKA po chwili:

Nie pocałujesz mnie, Heno?

HENO.

Nie mam ochoty.

DZIEWKA wychodzi — smutna.
HENO
pozostał sam. Rozgląda się. U wejścia do komnat pani spostrzega porzuconą przypadkiem chustkę. Chwyta ją, klęka, całuje. Twarz całą w niej ukrywa.
STARA GERTA
grabiny Maruny niegdyś piastunka, przechodząc przez przedsionek — od przodu ku schodom w głębi, zatrzymuje się pod arkadą i zagląda do sali. Spostrzega chłopca, patrzy przez chwilę w milczeniu, potem naraz wybucha śmiechem.

Ha, ha, ha! Ha, ha, ha!

HENO
ogląda się z lękiem, zrywa się i chowa chustkę w zanadrze.
GERTA.
To i ty, gołąbku, i ty...
HENO.

Nie wiem, matko, o czem mówicie...

GERTA.

Widziałam. Ano taki już los... Ale ty rzuć to lepiej, oddaj! — To ci szczęścia nie przyniesie, bo nie ma szczęścia i ona, złota, ukochana biedaczka moja!

HENO.

Tak dziwnie prawicie, babo...

GERTA.

Dziwnie prawię? — a juści... Wszystko jest dziwne. Klątwa... Woda się dzisiaj nie chciała gotować, mgłą zaszło jasne źwierciadło stalowe... Gdzie pani?

HENO.

Poszła do swoich komnat. Była w kościele.

GERTA.

W kościele? — dobrze. Trzeba się modlić. Chociaż...

Mruczy do siebie i zbliża się ku schodom, postukując kosturem po kamiennej posadzce. Przed schodami odwraca się jeszcze raz i woła:

A ty rzuć to lepiej, powiadam ci, chłopcze! Oddaj!

Wychodzi.
HENO po chwili do siebie:

Nigdy! — chyba z życiem razem!

Unosi się zasłona nad drzwiami komnat niewieścich i wchodzi
MARUNA.
Zrzuciła była zwierzchnie okrycie czarne, — strojne suknie ma na sobie. Chłopca, pod filarem arkad stojącego, nie widzi. Postępuje zwolna ku oknu, ku organkom dźwięcznym. Siada i mimowoli prawie grać zaczyna w myślach cała zatopiona. Z pod palców płyną jej tęskliwe, przyciszone tony, wiążąc się w pieśń, którą pani snadź rankiem w kościele zasłyszała była, pieśń: »Panno święta, — niepojęta, — śliczna Gwiazdo zaranna...«. Przerwała muzykę, — siedzi niema, w dal zapatrzona, bez ruchu..., aż wreszcie twarz chyli, w dłoniach ukrywa i z cicha płakać poczyna.
HENO
odruchowo rzuca się do niej i u stóp jej klęka.

O, pani! pani moja! o cóż wy płaczecie?

MARUNA
zrywa się z krzesła, — oczy błyszczą jej gniewnie, że to ją — dumną — chłopak i sługa na płaczu zaskoczył.

Kto ci tutaj zostać pozwolił?

HENO składa ręce.
Nie gniewajcie się, pani kasztelanowo! nie odpędzajcie mnie! — Ja chciałem tylko... O, pani! czemuście wy tacy smutni?
MARUNA
patrzy na chłopca. Wzruszyły ją oczy jego błagalne i słowa. Uśmiecha się blado. Jedną dłonią dotyka z lekka kędzierzawej głowy chłopczyny, — drugą przesuwa sobie po czole.

Czemu ja smutna...?

Drgnęła, cofa rękę.

Idź, Heno, idź na dziedziniec, na wały, — baw się z chłopiętami...

HENO błagalnie:

Pozwólcie mi zostać! — Ja was rozweselę. — Będę się śmiał — albo... piosnki wam będę układał, — chcecie? A może... Słuchajcie mnie, pani miłościwa! — Ja życie za was dać gotów!

MARUNA.

Dziecko!

HENO.

Młodyć ja jeszcze jestem, ale miecz już udźwignę i nie dla stroju tylko noszę mizerykordję u pasa. Nie pogardzajcie mną i mówcie tylko... Może... wy chcecie... krwi? Jeżeli to — powrót pana — tak was zasmuca...

MARUNA.
Skąd ci to przyszło? — — Idź na dziedziniec, bawić się luteńką albo sokołem, dziecko!
HENO wstaje i mówi zdławionym głosem:

Więc może — winien — on? ten szczęśliwy! — Mówcie! jak psa go zakłuję?

MARUNA zrywa się.

Czyś ty oszalał?! — kogo? skąd? i na co?

HENO.

Darujcie, pani, — ale... widzicie... ja wiem — z przypadku... I nawet ostrzec was chciałem...

MARUNA zdumiona:

Co ty wiesz? co? o czem?

HENO
patrzy kasztelanowej w oczy, — wreszcie spuszcza wzrok i uśmiecha się gorzko, nie po dziecinnemu.

Nic już nie wiem, nic. Choćby mi nóż na gardle położono — nie wiem nic.

MARUNA
nie odpowiada. Stoi zamyślona. Naraz, jakby ze snu się budząc, pyta:

Gdzie są dziewki moje?

HENO.
Wyszły na drogę. Sama je odprawiłaś, pani. Czy mam je tu zwołać?
MARUNA siada znowu.

Nie.

Urywa, wpatrzona w okno. Znów kilka mimowolnych prawie tonów, wydobytych z organków. Głowę ma w tył odrzuconą, — białe ręce lśnią na klawiszach. — Po chwili opuszcza ręce i pyta, nie zwracając głowy:

Heno, czy tobie śni się co czasem?

HENO,
który był znowu osunął się u nóg jej na ziemię:

Tak, pani...

MARUNA gładzi jego włosy.

A piękne rzeczy ci się śnią?

HENO.

Tak, pani. Zwłaszcza...

MARUNA.

Zwłaszcza?

HENO stłumionym głosem:

— kiedy, jak teraz, dłoń na mych oczach położycie.

MARUNA w myślach znów zatopiona

I co ci się śni?

HENO.

Dziwna, dziwna bajka...
— Śni mi się w zamku królewna zaklęta,

biała i złota
i święta,
co len srebrzysty na wrzeciono mota
i śpiewa:
»O, szczęście! o, jasne szczęście...«
Z dalekich krajów tam
ciągną hufami rycerze pancerni,
jej wierni —
z malowanemi płatami u drzewa,
z mieczami w dłoni
i w zbroic chrzęście
stają u bram,
gotowi życie nieść
dla sławy jej i za jej cześć, —
lecz ona
głowę swą kłoni
ku pacholęciu, co u stóp jej kona
z miłości... — i śpiewa:
»O, szczęście...!«

— Taka bajka śni mi się czasem, kiedy wy, pani przejasna, dłoń na mych oczach położycie...

MARUNA w zadumie — do siebie:

A któż mnie kładnie rękę na oczach? kto mnie sny — te srebrne — zsyła?

Zwróciła jasną głowę ku oknu, — patrzy wpół-sennie na widne naprzeciw mury klasztorne.

Nie byłam nigdy w tym wielkim klasztorze,
a tak mi się zdaje,
że jest tam izba jakaś cicha, duża,
którą ja znam;
kędy zakwita szczęście, jakby róża
w ogrodach, kiedy zejdą na świat maje,
otwarta cała księżycowym blaskom, —
że żyje tam
człowiek, któremu jestem światłem, łaską,
natchnieniem jestem białem —
podobna lilii...
będąca duchem raczej, niźli ciałem...
I jest w tej izbie figura Maryi —
albo też... była...
Taka złocista bajka mnie się śniła...

Drgnęła, pogląda na chłopca, który schylony ukrył twarz w rąbku jej sukni i trzęsie się od wewnętrznych łkań.

Ty płaczesz, pacholę?

HENO.
Nie, już nie płaczę... To tylko... Pani! otoście rękę z mojej głowy cofnęli i obudziłem się! — Ale wy jasna pani, wy jasna! — wolno wam kochać, kogo wam się podoba! — Niechaj Bóg was błogosławi! — Ja dla was...
MARUNA powstaje i mówi zmienionym tonem:

Pleciesz od rzeczy, dziecko. Za wiele tutaj przesiadujesz, zamiast uganiać po polach. Zaduch komnaty do głowy ci uderza. Idź już. Chcę zostać sama... Albo... zawołaj mi starej Gerty. Niechaj tu przyjdzie.

HENO
wstaje i wychodzi posłuszny — w milczeniu.
MARUNA
przesuwa się powoli przez salę. Naraz staje: ozwał się głos sygnaturki na kościele. Mimowoli rzuca się ku oknu, — z ust wyrywają jej się słowa dziwnego pełne lęku:

Czyżby... już... jechał — ?

Patrzy w okno, — po chwili mówi z ulgą:

Ach, nie! — to tylko na nieszpory dzwonią!

Głowę o uszak okna oparła, — stoi tak bez ruchu z przymkniętemi powiekami.
Wchodzi STARA GERTA.

Wołać mnie kazałaś, gołąbko moja?

MARUNA budzi się z odrętwienia.

Tak, babo. Nie chcę być samą. Dziwne mnie lęki nachodzą.

GERTA.

Niedobry to dzień jest dzisiaj, niedobry! Uroki odczyniałam, biłam się z dolą o ciebie, — ale się woda gotować nie chciała, tonął węgiel wypalony, mgłą zachodziło śkliste źwierciadło stalowe...

MARUNA.

Czemu mnie, babo, straszycie?

GERTA.

Nie straszę-ć ja, nie straszę, jeno powiadam. Zawsze to lepiej wprzódy wiedzieć. — Nie na szczęście ja cię mlekiem swojem karmiła, gołąbko ty jedyna!

MARUNA.

Wiem o tem.

GERTA.

Hej! dolo...

MARUNA.

I czemuście mnie na taką dolę wykarmili? — Nikomu ja w życiu szczęścia nie dała i mnie go nie dał nikt — i nic... chyba sen.

GERTA.

Ty się snu strzeż, bo to przekleństwo twoje! Hej, hej! żebyś się ty ino z dolą pogodzić umiała! żebyś ty o szczęściu nie śniła!

MARUNA powtarza:
Nie śniła...
GERTA.

Wziął cię pan możny, wziął cię pan bogaty,
dał ci dwór piękny, dał ci kraśne szaty —
i czegóż ty jeszcze chcesz?

MARUNA.

Wziął mnie pan możny do zimnej łożnicy,
złote kajdany dał swej niewolnicy —
i czegóż ja jeszcze chcę...?

GERTA.

Panią tu jesteś...

MARUNA.

Tak, panią! u niekochanego męża jestem panią!...

Po chwili:

Czy ty wiesz, babo, co to znaczy ze starym i niekochanym mężem żyć? Czy ty znasz te noce, kiedy on po ciebie ramiona wyciągnie, a w tobie każda kropla krwi się buntuje, każda kropla krwi krzyczy odrazą i boli? — —

kiedy się z piersi straszny zrywa szloch,
o który nie dba on, bo on jest mąż!
ma prawo
brać mnie wbrew woli, pełną wstrętu, łzawą!
Ten wstręt! ten wstyd,
kiedy się w okna ranny wdziera świt
i pyta:

Znasz ty kochanie? szczęście ty znasz?
— I co ja winna?...

GERTA.

Tak, tyś nie winna, winna jest klątwa i winien los...

MARUNA.

— A przecież — mnie go żal...
On tam po świecie, zakuty w stal,
goni i tęskni za mną,
bo on mnie kocha!
A nie miał przecież ze mnie nic!
jednego dreszczu, jednego westchnienia,
które ja sama znam tylko — z pragnienia,
z tęsknot i z mar...
Babo! ja w duszy wciąż jestem dziewica,
kochanka snu...

GERTA.

Tak musi być, — tak musi...

MARUNA.

Od dziecka we mnie śpi takie nieukojone pragnienie miłości, pieszczot, rozkoszy — a tego nie dał mi nikt... Nie kochałam jeszcze nigdy, nikogo..., wszyscy jakieś brudne ręce po mnie wyciągali...

A ja tęskniłam...
I przyszedł wreszcie on,

dobry, stary człek,
mój mąż —
i jam myślała: on mnie uspokoi —
jak dziecko...
i jako dziecko tak mu się oddałam
— a jednak...

GERTA.

Nie myśl! zapomnij!

MARUNA.

Takie są we mnie rzeczy niepojęte, —
nie znam się sama...
Krew moja młoda w piersi gra i tętni,
i upomina się o swoje prawa;
chciałabym kochać...

GERTA.

Niech cię Pan Bóg strzeże!

MARUNA.

Chciałabym kochać, pieścić i całować,
a równocześnie — to jest takie dziwne! —
a równocześnie chciałabym być czystą,
jako ta lilja nad wodą schylona —
i jeno w żarze słonecznym omdlewać
i mrzeć i ginąć od słońca pożaru...
Chciałabym stać się dla kogo — na jawie —

świętością, jako śnię o tem po nocach,
by świętość potem oddać kochanemu!
Babo! wiesz dobrze, że we mnie się ludzie
kochali,
ale nikomu ja dobra nie byłam,
bo nikt nie umiał znaleźć drogi do mnie,
do białej lilji, co chce w słońcu ginąć,
ale nie dusić się w błocie...
Gdy o tem myślę, to się we mnie budzą
takie złe rzeczy, jakaś dzika wola
zemsty, zniszczenia...
Ty wiesz, że niszczę tych, co mnie kochają,
nawet gdy nie chcę tego...
i bez szczęścia żyję...

GERTA.

To twoja klątwa...

MARUNA.

O klątwie zawsze mówicie, — dzieckiem byłam, toście mnie na kolanach waszych tą gadką straszną do snu kołysali, babo, a ja nie wiem, jaka to klątwa — i za co?

GERTA.
Mówić nie chciałam, z dolą się biłam — za ciebie, ale dziś już nie poradzę... Klątwa na matce twojej ciążyła, na jasnej pani, matuleńce twojej, która cię odumarła dzieciną...
MARUNA.

Na matce mojej? I przez co...?

GERTA
kiwa głową, zwolna rękę wyciąga — i pół-śpiewać, pół—mówić poczyna:

Brał pan jasny, pan bogaty,
młodą żonkę brał,
a dał ci jej kraśne szaty,
pas złocisty dał...

Pójdź-że w dom mój, żono miła,
zapomnij kochanka;
będziesz w szczęściu tu chodziła
od ranka do ranka!

Jak porodzisz dla mnie syna,
dam ci łan i dwór,
a jak będzie to dziewczyna,
dam ci złota wór!

Mężu władny, mężu stary,
ty litościw bądź!
mój kochanek umie czary,
on mnie gotów kląć...

Bo ja jemu rękę dałam,
uczyniłam ślub,

i tak-ci mu przysięgałam
na mej matki grób:

Twoja jestem, mój sokole,
już na wieczny czas!
i na dolę, czy niedolę,
z tobą pójdę wraz! —

On mi jeden był na świecie,
z nim przysięgłam żyć;
jakże tobie rodzić dziecię,
jakże twoją być! —

A śmiejże się, żono miła,
odrzuć próżny strach!
niźli głupiej klątwy siła,
mocniejszy mój gmach!

Mam ja złoto, mam ja wieże,
mam ten zbrojny huf;
moje ramię cię ustrzeże
od złych klątw i mów! —

Hej, przed zamkiem, hej, przed bramą
młody rycerz stał!
w nockę huczną, w noc tą samą,
gdy pan żonę brał...


Poźrzał w okno, gdzie świeciła
lampa nad łożnicą:
Hej! hej! wczoraj jeszcześ była
moją i dziewicą!

Przysięgałaś mi kochanie
na swej matki grób;
hej! ty siwy, władny panie,
nieszczęsny twój ślub!

Jeśli ci się syn narodzi,
zemrze w kwiecie lat,
za tę karę, żeś ty złodziej,
żeś mi szczęście skradł!

Lecz gdy żona w twej łożnicy
pocznie córkę, panie,
to tak piękną, jak w kaplicy
złote malowanie!

Urok jej każdego spęta,
w każdym wznieci żar,
ale piękność jej przeklęta
i zgubny jej czar...

MARUNA.
To ja..?
GERTA.

Kochać będą ją rycerze,
kochać będą prości,
lecz jej łono, hej! nie wzbierze
rozkoszą miłości!

MARUNA.

To ja.

GERTA.

Będą dla niej ginąć ludzie
od męki serdecznej,
a jej życie przejdzie w nudzie
i w tęsknicy wiecznej...

MARUNA po chwili:

Czy to już koniec?

GERTA.

Była jeszcze jedna zwrotka, ale jej zapomniałam...

MARUNA.

Mówcie!

GERTA.

Pozna szczęście i kochanie
tylko w snu postaci;
lecz gdy jawą jej się stanie,
życiem to zapłaci...

MARUNA powtarza:

Pozna szczęście i kochanie
tylko w snu postaci...

GERTA.

Taka jest klątwa...

MARUNA.

...lecz gdy jawą jej się stanie,
życiem to zapłaci...

Babo...

GERTA.

W nieszczęsną ty godzinę na świat przyszłaś, gołąbko! — Matki swojej nie znałaś, — jam cię na tych rękach wyniosła z gruzów zamku ojca twojego, chowałam cię, mlekiem mojem karmiłam, a od miłości strzegłam. chroniłam bardziej niż od zarazy... Nie wiem ja, co się to stało, ale klątwa się dopełnia. Nie wiem, co się stało...

MARUNA.

Babo..., ja miewam takie dziwne sny... Za każdym razem, kiedy miesiąc świeci...

GERTA.
Przekleństwo!
MARUNA.

To szczęście moje jedyne. — Z wiosną to było po raz pierwszy, pamiętam... Usnęłam w księżycu... I nagle zdawało mi się...

GERTA.

Co? co?! —

MARUNA po chwili milczenia:

Widziałaś, babo, ten posąg Matki Bożej w kościele? Nie wiem dlaczego, zdaje mi się, że znam go już dawniej, nim stanął w ołtarzu... Boję się.

GERTA z naciskiem:

Nie myśl o posągu! nie myśl! nie myśl! —

MARUNA.

Ja nie wiem. — Straszy mnie i ciągnie... — A przed figurą — klęczał jakiś człowiek... Oblekano go w suknię zakonną... Z tyłu go tylko widziałam...

Z nagłym lękiem:

Babo...!

GERTA patrzy jej w oczy i kiwa głową.

Hej! ty nie sama śnisz swój sen, nie sama!
Zasłaniaj okna, nie puszczaj księżyca!

strzeż się snów! szczęścia, jak moru, się strzeż, bo klątwa wisi...

MARUNA.

A więc niechaj spadnie,
byle choć raz na jawie...

Dzwon się odzywa.
GERTA.

Mąż twój jedzie!

Słychać trąby i okrzyki.
DZIEWKI wpadają jedna po drugiej:

Pan! pan! — jedzie już pan! —
Orszak już wjeżdża do bramy!
Są już w dziedzińcu! —
Pan już tu idzie! — o, pani!

MARUNA
przez cały czas stoi bez ruchu, jakby skamieniała.
GERTA
spojrzawszy jeszcze raz na nią, mruczy:

Szczęścia się strzeż! —

i wychodzi, stukając kosturem.
W przedsionku pojawia się rycerz KUNO, w zbroi, miecz jeno dwuręczny i przyłbicę strojną pióropuszem niesie za nim GIERMEK. Przedniejsi z WASALÓW cisną się za nim, w zbrojach wszyscy, tak jako z nim byli powrócili z wyprawy. Kilkunastu zbrojnych PACHOŁKÓW wchodzi na końcu. Tuż obok pana postępuje stary KLUCZNIK, niosąc chleb i sól na tarczy. Wśród orszaku znajduje się także nieznajomy RYCERZ, sam jeden w przyłbicy, z ogromnemi orlemi skrzydłami u ramion.
KLUCZNIK
zastępuje panu drogę pod arkadami i klęka.

Otośmy, panie, klucze ci oddali
w bramie, a tutaj, na progu tej sali,
gdzie jest domostwo twoje i rodzina,
chlebem i solą ciebie, gospodyna,
witam! Gdy trudził bój twą rękę chrobrą,
ja, sługa, w pieczy miałem tu twe dobro;
boże ci dary niosę na puklerzu, —
bierz i pozdrowion bądź nam, cny rycerzu!

KUNO bierze ułomek chleba i szczyptę soli.

Bóg zapłać! — Kędyż jest kasztelanowa,
z którą tym chlebem podzielić się pragnę!

MARUNA
zbliża się do pana w otoczeniu dziewek i chyli mu się do kolan.

Witam cię, panie!

KUNO wznosi ją.
Witaj, miła żono!

Rad cię we zdrowiu widzę! Przez dwa lata
tęskniłem w krwawych bitwach i w obozie za tobą, jasna moja gołębico!

Ściska ją.

Oto chleb, którym witają mnie sługi;
z tobą go dzielę, pani, jako wszystko,
co mam, krom serca: ono wasze całe!

MARUNA.

Od rana czekam waszego przybycia,
panie...

KUNO.

Spóźniłem się nieco. Złe drogi
i skwar sierpniowy stały się przyczyną,
że lotność konia mego mej tęsknocie
nie dorównała. — Mówcieź, miła pani,
jako się macie? — Albo nie! nie mówcie!
wolę się patrzyć na te cudne lica
wasze, co trudów moich są osłodą!
Czyście tęsknili za mną?

MARUNA.

Wierna byłam
małżeńskiej mojej przysiędze...

KUNO.

Czy serce
wasze wołało, bym wracał?

MARUNA.

Dwa lata
nie przeszłam nawet przez ten próg, li tylko
tym gankiem w murze chodząc do kościoła
na chór, gdzie dla was o zdrowie prosiłam
Boga i wojów patrona, świętego
Jerzego.

KUNO.

Miłe, widno, Bogu były
modlitwy wasze, bo oto powracam
zdrowo i łupy przywożę bogate,
które wam u stóp rychło złożyć pragnę!

Odwraca się.

Hej! znieść tu skrzynie!

Spostrzega rycerza.

Darujcie rycerzu,
prawiem zapomniał, że tutaj jesteście,
lecz, wiecie, żonym dwa lata nie widział,
a wyście znikli z oczu mych po drodze...
Postąpcie, proszę.

Do Maruny:

Patrz, kasztelanowo,
gościa wam wiozę. Na rozstajnych drogach
potkałem tego skrzydlatego ptaka,
jako się pytał o dwór mój — i oto
wiodę go z sobą! Honory mu czyńcie,

jak gospodyni, a ja tu tymczasem
każę znieść dla was zdobyczne podarki.

Odchodzi ku arkadom w głębi i wydaje służbie polecenia.
MARUNA do rycerza:

Witam was, panie.

RYCERZ przyklęka.

Pozwólcie mi, pani,
iżbym wam służył...

MARUNA.

Dziwne wasze słowa
i dziwny sposób, w jaki mnie witacie.
Nie wiem ja, co was w zamek ten sprowadza,
lecz żeście razem z panem mym przybyli,
to dość, bym ja wam, rycerzu, służyła,
jako gościowi...

RYCERZ.

Pozwólcie mi, pani,
abym wam służył!

MARUNA.

Jedno powtarzacie...
Zaszczyt niemały to dla mnie, zaiste,
lecz nie wiem w czembym ja was trudzić mogła,
zacny rycerzu!

RYCERZ wstaje.

W czemkolwiek zechcecie
użyć sił moich, spełnię to ochotnie,
gdyż wiem, że dobre musi być i święte,
czego wy chcecie!

MARUNA.

Tak-że mi ufacie?
mnie — nieznajomej?

RYCERZ.

Ja was znam już, pani:
jesteście piękna!

MARUNA.

Czy to dość?

RYCERZ.

Tak wierzę!

KUNO
wskazuje na zniesione kufry, które służba otwiera.

Patrzcie, kochana żono, to podarki,
które przywożę dla was z krwawych bitew,
bogate łupy, krwią płacone drogo!
Są tu łańcuchy złote, są manele,
perły i szaty drogocenne, tkane
we wschodnich krajach. Piękność wasza zalśni
w nich jeszcze cudniej, jeśli to możliwa...
Patrzcie, jak świeci pas ten złotolity!

MARUNA.

Coś błysło na nim...

KUNO.

To? — krwi skrzepłej plama,
nie myślcie o tem. Wywabi się łacno.
Mój żołdak zdarł go z ramion jakiejś baby,
gdyśmy gród w lądach tam dobyli wschodnich...
Snadź zakłół przy tem i babę potwora!

MARUNA ogląda chustę.

Wzorzysta szata i kraśna! Ma barwę
włosów mych złotych! Wśród czerwieni kwiatów
tkanych krew ginie, i zmywać nie trzeba...

RYCERZ.

Rzućcie tę chustę!

MARUNA.

Dlaczego? tak lśniąca
i dobrze stroi smukłe me ramiona.

RYCERZ.

Grzeszycie, taką odziawszy się szatą!
i Pannę Marję obrażacie grzechem...

MARUNA
pobladła ściąga szal z ramion, — nogi pod nią zadrżały.
Marję...
KUNO chwyta ją za rękę.

Co wam to! Zbledliście...

MARUNA.

Mój mężu,
dzięki za dary tak bogate, ale —
każcie to wziąć już... Zbyt zmęczona jestem
długiem czekaniem dzisiaj... Raczej jutro
obaczę resztę skarbów...

KUNO.

Jako chcecie...
Spocznijcie. Pójdę obejrzeć tymczasem
me orle gniazdo, gród mój...

KLUCZNIK.

Jasny panie,
w kościele opat was czeka z ojcami,
chcąc godnie witać dziedzica...

KUNO.

Więc pójdźmy,
tam przed ołtarzem pokłonić się Bogu
i pozdrowienie zanieść opatowi,
kiedy nas czeka! Zwraca się.
Hej, moi! te skrzynie
zanieść do skarbca i za mną wraz wszyscy!
Bądź zdrowa, żono! wrócę tu niebawem!

Wychodzą wszyscy, pozostaje tylko MARUNA, RYCERZ i DZIEWKI, które skromnie cofnęły się w głąb.
MARUNA
spostrzegłszy, że rycerz pozostał — i stoi pod słupem nieporuszony, jak posąg:

Wy nie idziecie do kościoła, panie?

RYCERZ.

Ja tam już byłem. Rumak mój latawiec
wyprzedził orszak pana domu. Wpadłem
wraz z heroldami na zwodzone mosty:
snadź mi przeczucie dodawało skrzydeł...
lecz, że to jestem rycerzem Maryi,
a dziś Jej święto, chciałem się pokłonić
naprzód Dziewicy w przejasnym kościele,
ale... — Urywa.

MARUNA.

Co, panie?

RYCERZ.

Wam się pokłoniłem
w wielkim ołtarzu! —

MARUNA.
Mnie! Mówicie?
RYCERZ.

Pani!
tam wasze oczy patrzą się z ołtarza, —
w niebo się patrzą! pani!

MARUNA.

Moje oczy...
Dajcie mi pokój, rycerzu! Ja nie wiem,
czego wy chcecie odemnie!

RYCERZ.

O, pani!
chcę tylko patrzyć na was i nic więcej.
Oto są cudu pełne me źrenice,
i chciałbym, aby oślepły na wieki,
w czarnej swej głębi chowając jedynie
pamięć lic waszych!

MARUNA.

Odejdźcie odemnie!
Czyż już i na was czar nieszczęsny działa,
którym przeklęto moją biedną głowę?

Hałas na schodach.
W przedsionku pojawia się KLUCZNIK.

Dostojna pani...

MARUNA spostrzegłszy go:
A co tam?
KLUCZNIK.

Człowiek jakiś obcy pragnie was widzieć. Zachodzi tutaj od samego rana, ale pachołkowie odpędzali go za każdym razem, gdyż wygląda na szalonego, albo też musi być zgoła pijany, zwłaszcza, że widziano go przez większą część dnia w gospodzie pod zieloną wiechą...

MARUNA.

Powiedzcie mu, że kasztelan jutro da mu posłuch, jeśli z prośbą przychodzi. Dzisiaj zbyt jest zdrożony.

KLUCZNIK.

Pani, ten człowiek z wami chce mówić!

MARUNA.

Ze mną?... Wprowadźcie go tutaj.

KLUCZNIK wychodzi.
MARUNA do rycerza:

Czy chcecie jeszcze czego, panie?

RYCERZ.
Nie chcę niczego. Cień mi jakiś padł na serce i zadrżały orle skrzydła na mej zbroi, jak gdyby trzeba mi było znowu lecieć dalej...
MARUNA.

Więc lećcie szczęśliwie!

RYCERZ.

Nie tak to łatwo. Dusza moja w złote włosy wasze się zaplątała; obym nie musiał bez duszy błąkać się po świecie! Bywajcie zdrowi. Piękna jesteście. Zbyt piękna.

Wychodzi.
WALA
wprowadzony przez dwóch pachołków, którzy na znak pani oddalają się natychmiast, postępuje parę kroków, jakby się chciał do nóg rzucić Marunie — ale siły go snadź opuściły, zmieszała obecność dziewek w głębi, czy też może zimny, zdumiony wzrok pani powstrzymał, gdyż staje, całem ciałem na filarze się wspierając i patrzy jeno w twarz kasztelanowej z pokornem, psiem niemal błaganiem.
MARUNA mierząc go okiem:

Ktoś ty? — i z jaką prośbą przybywasz, wędrowny człowiecze?

WALA mimowoli — zdławionym głosem:

Jagna!...

MARUNA.
Mówicie moje imię, którem wołano mnie w dzieciństwie, miast panią mnie mianować... Kto wy jesteście?
WALA jak echo:

Jagna...

MARUNA
patrzy nań badawczo, następnie odwraca się i daje znak dziewkom, aby przeszły do jej komnat. Po odejściu dziewek mówi do Wali:

Zdaje mi się, że znam was skądś... Czego wy chcecie?

WALA mieszając się:

Ja tylko... Daruj... darujcie, pani, że się ośmieliłem... Zobaczyć was jeno! głos wasz jeszcze raz posłyszeć... a potem... pójdę znów... O! Jagna...

MARUNA niecierpliwie:

Kto wy jesteście?

WALA.

Ha, ha! dziś sobie przypomnieć nie możesz,
ktom ja, w pielgrzymim stojący łachmanie
przed jasną panią! — A przecież te usta,
te dumne usta twoje wymawiały niegdyś tak często me imię...

MARUNA patrzy — po chwili:

Ty — Wala?!

WALA.
Tak.
MARUNA.

Pocoś przyszedł?

WALA.

Przebacz mi, doprawdy...
nie mogłem... Klnę się Bogu... Jagna! — Ja tu
nie chcę ci czynić wyrzutów...

MARUNA.

Wyrzutów?

WALA.

Piję od rana — by zebrać odwagę,
albo się przemóc, uciec... Kląłem ciebie
niegdyś, dziś jeszcze... lecz w tej chwili... Boże!
Na wiecheć słomy starłaś moje życie...
lecz ja... nie! nie klnę! — ja cię błogosławię
za sen mój, za to krótkie moje szczęście...
Odejdę zaraz. Jużem cię zobaczył —
Powiedz mi jeszcze raz, żeś mnie kochała!

MARUNA.

Nie kochałam cię nigdy.

WALA.

Jagna!

MARUNA.
Czego chcesz? powiedziałam ci już, — możesz odejść tedy.
WALA w najwyższem pomieszaniu — błagalnie:

Przypomnij sobie! — tam — u leśnego szlachcica, krewnego mojego, gdzieś się chowała po spaleniu zamku twych ojców. — Byłaś prawie dzieckiem... Jagna! — ta wiosna nasza — to upojenie! — Ja dziesięć lat już żyję tem wspomnieniem i zdycham przez to, że to już wspomnienie jest tylko! A kiedy myślałem, że wreszcie... Tutaj los mnie przywiódł... ten posąg... odgadłem... To tyś jest! — Ja wiem, nie byłem ci dosyć — student, szlachcic ubogi — tobie, księżniczce... i dlatego ty wówczas... Dlaczego milczysz? Jagna! Przecież tyś mnie kochała?

MARUNA.

Nigdy!

WALA z przerażeniem:

Nie mów!... nie odbieraj mi... Ja tem żyję! Pójdę zaraz... Skłam, a powiedz, żeś mnie kochała! —

MARUNA.

Nigdy.

WALA z rozpaczą:

Więc czemże było to wszystko? twoje pocałunki? twój dreszcz w mych ramionach? —

MARUNA ze wstrętem:
Ah!
Po chwili:

Wiedz-że, iż ze wstrętem, wstydem, z odrazą myślę o tych dniach, które ty nazywasz szczęśliwemi! — Zapomniałam już o nich była, jak o błocie, które przedwczoraj zawalało mi trzewice, ale tyś mi sam przypomniał, ty — głupcze! który sądzisz, żem ja cię kochała!

WALA.

Jagna! —

MARUNA.

Dzieckiem ja byłam; budziły się we mnie tęsknoty, pragnienia, krew moja młoda we mnie się rozbudziła, moja dumna, książęca krew! — ty, jak złodziej, kradłeś każdy jej dreszcz nieświadomy, nie dając mi w zamian nic, nic, nic! — żebraku! Niczem dla mnie byłeś, — a dzisiaj jesteś ohydny! Nienawidzę cię! — precz! —

Odwraca się.
WALA
stoi przez chwilę, jak gromem rażony, — potem nagle wybucha:
Ha, ha! więc pani bawić się raczyła mną, swym pachołkiem! krwi swojej gorącej upust jeno dawała, a ja, szaleniec! życie zmarnowałem przez to! — I dzisiaj — jak pies pokorny — łasić się tu jeszcze przychodzę i żebrać — o jedno kopnięcie nogą! Hej, ty jasna pani! pies i gryźć potrafi!
MARUNA.

Ty grozisz? ha, ha! — Precz stąd, pijany włóczęgo, bo cię pachołkami wyrzucić każę!

WALA.

Wyrzuć! — Ja cię znam! — Ja już w odstawce, jest już kto inny... Ale jeśli ty chcesz tak samo i jego... ha, ha! — Nie powiedziałem mu dotąd, ktoś ty jest — przez litość nad tobą, bo on cię ma za świętą, za anioła, on...

MARUNA.

Kto?!

WALA.

Twój gach!

MARUNA klaszcze w ręce.

Hej! służba!

Wpada dwóch PACHOŁKÓW.
MARUNA.

Wyrzucić mi tego pijaka!

Odchodzi do swoich komnat.
PACHOŁKOWIE szamocą się z Walą.
W przedsionku pojawia się KUNO, z gołą głową, już bez zbroi, z krótkim jeno mieczykiem u pasa.
WALA.

Precz mi, psie ścierwa! — Ja szlachcic jestem — i sam wyjść potrafię! —

KUNO.

Co to za człowiek? —

WALA
zmęczony i rozpalony szamotaniem się z pachołkami:

Co ci do tego! — Z drogi, stary bawole!

Chce go odepchnąć i wyjść.
KUNO chwyta go za kark.

Stój! — Po coś tu przyszedł!

WALA.

Nie do ciebie, jasny panie, jeno do żony twojej, którą znam lepiej niż ty! — Chce wyjść.

KUNO odtrąca go.

Łżesz, włóczęgo!

WALA.

Ha, łżę! — A pilnuj jej ty, panie, aby się po nocach do klasztoru nie skradała, do gachów! —

KUNO rzuca się ku niemu.
Coś ty powiedział?
WALA oprzytomniawszy, cofa się.

Jezu! — co ja robię...

KUNO chwyta go za gardło.

Powtórz, ty psie parszywy! powtórz! — a jeżeliś zełgał, to końmi cię każę rozedrzeć! —

Rzuca nim o ziemię.
WALA wstaje powoli.

Panie..., każ mnie ty zaraz końmi włóczyć, bo ja... zełgałem... po pijanemu, przez złość... Bogiem się świadczę, żem skłamał — ona niewinna...

KUNO przykłada mu mieczyk do gardła.

Mów, co wiesz! —

WALA.

Nie rzekę już ani słowa, choćbyście mnie ogniem przypiekali.

KUNO.

Mów, bo żgnę!

WALA.

Żgaj!

KUNO po chwili opuszcza miecz.

W tem coś jest... — Do pachołków: — Wziąć mi tego człowieka i zamknąć, a strzec, jak oka w głowie. — O tem, co tutaj zaszło, ani słowa — nikomu! rozumiecie — jeśli wam życie miłe! — Precz! — Wezwać mi tutaj klucznika.

PACHOŁKOWIE wyprowadzają milczącego WALĘ.
KUNO
przechadza się przez chwilę wzburzony po sali, — zagląda za kotarę, — spuszcza ją, — powraca na środek.

Spokoju! spokoju! — tu trzeba spokoju!

KLUCZNIK wchodzi po chwili.

Raczyliście mnie wezwać, panie?

KUNO siada za stołem.

Tak...

KLUCZNIK po chwili milczenia:

Czekam na wasze rozkazy...

KUNO wznosi głowę.

Stary, wszak to już pół wieku dobiega, jak służysz mi w tym zamku?

KLUCZNIK.

Tak, rycerzu. Pół wieku. Przesłużyłem wam wiernie całe życie, setkę bitew z wami stoczyłem, setkę odbyłem łowów — i dziś, zniedołężniały już, służę wam jeszcze, jak mogę, z tym pękiem kluczy u pasa strzegąc waszego dobra a syna jedynaka wychowując, aby kiedyś, jak ja wam i ojcu waszemu, służył wiernie waszym dzieciom.

KUNO.

Ja nie mam dzieci, stary.

KLUCZNIK.

Panie! toż sił wam nie brak jeszcze, a młodą żonę macie, którąście niedawno dopiero w dom wprowadzili.

KUNO.

Tak, mam młodą i piękną żonę, a patrz: broda mi już posiwiała, łeb mój poorany bliznami — i przez dwa lata bezmała w domu mnie nie było...

KLUCZNIK schyla głowę.
KUNO.

Stary! czemu nie odpowiadasz?

KLUCZNIK.

I cóż ja wam odpowiem, panie? Jeśli Bóg zechce, doczekacie się potomstwa.

KUNO wstaje i przechodzi kilkakrotnie w milczeniu przez salę. Wreszcie zatrzymując się, mówi:
Czy widziałeś tego człowieka, który był tutaj przed chwilą?
KLUCZNIK.

Tak, panie; za wolą pani sam go wpuścić kazałem.

KUNO.

Co tu robił?

KLUCZNIK z wahaniem:

Nie wiem. Pani rozmawiała z nim sam na sam.

KUNO chodzi znowu, potem staje.

Ten człowiek rzucił na żonę moją straszną... potwarz.

KLUCZNIK.

Więc każ go, panie, wbić na pal.

KUNO.

A jeśli — to prawda, co on mówił?

KLUCZNIK po chwili — trochę niepewnie:

A! — skądże...

KUNO.

Nieszczerze zaprzeczasz, stary! — Ty wiesz, co on powiedział! —

KLUCZNIK.

Nie wiem, panie, nie wiem...

KUNO.

Słuchaj, wszak ty nie dopuścisz hańby na moją głowę siwą! — Jeśli tu wokoło wszyscy już wiedzą — i szydzą ze mnie... dziewki i pachołkowie, — a tylko ja jeden... Na bitwach tam byłem, lałem krew, a tutaj może... tymczasem... Słuchaj, czy prawdę rzekła moja żona, że nie przestąpiła nawet tego progu? —

KLUCZNIK potrząsa głową.
KUNO.

Nie przestąpiła? we dnie ani... w nocy?

KLUCZNIK.

Tak, progu tego nie przestąpiła...

KUNO.

A tutaj — nie przychodził — nikt?

KLUCZNIK.

Aż do dzisiaj nie postał tu nikt z mężczyzn, chyba ja stary i syn mój, Heno, dziecię jeszcze, który pani służy...

KUNO.

Czy przysięgniesz mi na to?

KLUCZNIK.
Tak, na to przysięgnę...
KUNO oddycha z ulgą.

Bogu niech będą dzięki najwyższemu! — Każ dla oszczercy przygotować pal! —

KLUCZNIK stoi w milczeniu.
KUNO.

Czemu nie idziesz? Wszakże jeśliś ty prawdę powiedział, to on skłamał! —

KLUCZNIK nie ruszając się:

Tak... ale...

KUNO.

Co?

KLUCZNIK.

Nie wiem, panie, jak wam to powiedzieć, bo to bajki są może, zwidzenia tylko...

KUNO.

Mów!

KLUCZNIK.

Jeśli każecie, bym mówił...

KUNO.
Tak. Każę.
KLUCZNIK po chwili:

Progu tego żona wasza nie przestąpiła, ale... podobno... co noc prawie — wychodziła... przez to okno!

KUNO.

Jezus Maryja!

KLUCZNIK.

Uspokójcie się, panie; na wasz rozkaz mówię...

KUNO siada.

Mów, mów. Widziałeś?

KLUCZNIK.

Od jakiegoś czasu dziewki bajały, że w księżycowe noce upiór się pojawia na gzymsie idącym od tego okna ku klasztorowi. W bitwach bywałem, dużo śmierci widziałem, ale upiora... Zresztą stary już jestem, nie boję się...

KUNO.

Do rzeczy.

KLUCZNIK.

Chciałem więc zobaczyć..., przyczaiłem się zobaczyłem...

KUNO.
Mów.
KLUCZNIK.

Waszą żonę, panie. Przesunęła się w bieliźnie, przyczepiona do muru tam, wysoko! — i zniknęła w pierwszem oknie klasztornem. O jutrzni dopiero widziałem ją powracającą, gdy dzwony bić zaczęły...

KUNO.

Jezu, Jezu!... Po chwili:
Od dawna ją — tak już — widywano?

KLUCZNIK.

Przed kilku tygodniami pono raz pierwszy, — straż spostrzegła... Odtąd co noc, gdy miesiąc tylko świecił...

KUNO.

Wiedzą już wszyscy?

KLUCZNIK.

Nie wie nikt. Nie rzekłem ni słowa. Myślą, że upiór.

KUNO.

Dobrze. — Idzie ku oknu, wygląda.

W głowie się zawraca, gdy spojrzeć z tej wysoczyzny. I ona się odważyła... Wstrząsa się. Jakże ona kochać go musi, co, stary, kocha go? ha?
KLUCZNIK.

Panie...

KUNO z wybuchem:

A ten łotr, ten łotr pozwala, aby ona... między życiem a śmiercią... zamiast żeby sam... — Urywa. — Stary! co ja plotę...? W głowie mi się już...

KLUCZNIK.

Panie, powtarzam, to nie jest pewne, — może ja się omyliłem..., to może nie ona...

KUNO po chwili milczenia:

Co noc, co noc ją widywano?

W przedsionku pojawia się HENO. Spostrzegłszy mężczyzn żywo rozmawiających, chowa się za filar.
KLUCZNIK.

Tak..., postać ukazuje się zawsze, gdy tylko księżyc świeci...

KUNO.

Dzisiaj noc księżycowa?

KLUCZNIK.
Pełnia jest, panie.
KUNO.

Dobrze. Dzisiaj wieczór będziesz tutaj ze mną. Chcę się przekonać. Pani zapowiem, że noc spędzę z gościem mym, pośród mojego rycerstwa, na dole. I ty tak wszystkim powiadaj, aby się nie domyślano...

KLUCZNIK.

Tak, — ale...

KUNO.

Już powiedziałem. — Spostrzega Henę. — Kto tu?

HENO.

Darujcie, panie... Szedłem zapytać, czy pani służb moich nie potrzebuje...

KLUCZNIK

To syn mój, Heno. — Zwraca się do niego. — Precz stąd, błaźnie!

HENO.

Ojcze, ja tylko chciałem...

KLUCZNIK.

Wynoś się, mówię!

HENO zdławionym rozpaczą głosem:
Ojcze! coście wy zrobili! — Wybiega.
KLUCZNIK zbliża się do pana, który w głębokiej zadumie usiadł był pod oknem.
KUNO wznosi naraz głowę.

To syn twój?

KLUCZNIK.

Tak, panie. Znacie go. Jedyna to moja pociecha, to chłopię...

KUNO.

Twój syn, twój... Czy wiesz napewno, że twój?

KLUCZNIK.

Wiecie, panie, że żona moja leciwa już była i nie zbyt powabna, kiedy on przyszedł na świat...

KUNO.

Tak, tak, — miałeś na tyla rozumu, żeś nie wziął na starość młodej i pięknej żony — i nie potrzebujesz teraz jej gachów wyłapywać...

KLUCZNIK.

Panie...

KUNO spokojnie:

Odejdź już. Mrok pada. Niechaj tu wniosą pochodnie. A ty każ na dole w sali rycerskiej zastawić mięsiwo, beczki miodu i piwa dla gości, dla rycerstwa mojego, z którem goniłem po świecie za sławą, za czcią... Idź już, a bądź gotowy, kiedy cię zawezwę.

KLUCZNIK wychodzi.
KUNO po jego odejściu siedzi przez dłuższy czas w głębokiem milczeniu. Tymczasem wchodzi PACHOŁEK i zakłada dwie płonące pochodnie w żelazne pierścienie przy murze. Gdy wyszedł, KUNO wstaje i z nagłem postanowieniem zbliża się do drzwi niewieścich komnat.
KUNO unosząc zasłony, woła:

Miłościwa pani!

MARUNA wchodzi w otoczeniu swych sług.

Wołacie mnie, mężu?

KUNO.

Widzieć was chciałem... Czy nie możecie odprawić tych dziewek?

MARUNA.
Jak wola wasza. — Do dziewek: — Odejdźcie, — nie będę was już dzisiaj potrzebować. — Berta niech tylko zostanie jeszcze w mojej izbie i pościel mi przyrządzi...
TRZY DZIEWKI wychodzą przez przedsionek.
BERTA powraca do komnat niewieścich.
MARUNA.

Czegoście chcieli odemnie?

KUNO.

Żono, nie przywitałem się jeszcze z tobą...

MARUNA podaje mu w milczeniu czoło do pocałowania.
KUNO całuje ją.

Zimne masz czoło — i takie białe... Czyż nigdy się ono nie pokrywa rumieńcem?

MARUNA.

Owszem, panie.

KUNO.

Pod mojemi ustami zawsze było białe, — więc kiedyż, kiedyż się rumieni?

MARUNA.

Gdy się wstydzę, panie.

KUNO.
Blade było, kiedy się z tobą witałem...
MARUNA.

Przed wami nie mam się czego wstydzić...

KUNO.

A przed sobą? —

MARUNA.

Co wam do tego?
Ja kościół wzniosłam mojemu wstydowi,
wstyd swój zamknęłam w duszy, jak w kościele:
nikt nie ma wstępu do mojego wstydu...

KUNO.

Dziwne to słowa...

MARUNA.

Ale szczere, panie,

KUNO.

Szczerze powinna zawsze mówić żona cnotliwa...

MARUNA.

Czyż nie jestem taką?

KUNO.

Zapewne, — dlaczegóżby miało być inaczej! Wziąłem ciebie, dziewczynę bez ojca i matki, z książęcego wprawdzie rodu, ale ubogą i nieznaną. Powróciłem ci świetność, uczyniłem cię żoną moją i panią, zbytkiem otoczyłem — a wszystko dlatego jednego, żem ja cię pokochał! —

MARUNA.

Czemu mi o tem mówicie?

KUNO.

Czemu? — ażeby powiedzieć, że wierzę w twoją uczciwość. — Wszak prawda? — Tybyś nigdy hańby nie ściągnęła na siwą, bliznami pooraną głowę moją? — co? nigdy?

MARUNA.

Czy wątpicie o tem, panie?

KUNO.

Niechaj nas Pan Bóg od wszelkiej wątpliwości zachowa! —

MARUNA.

Dziwny wasz głos... Wy, panie, skrywacie coś w sercu przedemną?

KUNO.
A ty, czyż ty nie masz dla mnie żadnych tajemnic?
MARUNA.

Ja...?

KUNO.

Tak. —

MARUNA.

Mam tajemnice. Niektóre są różowe, z lekkiej mgły, z pereł i ze śniegu, — to moje dziewczęce sny, panie. — Chowam je w sobie, bo prysnąćby musiały, gdybyście wy je dotknęli...

KUNO.

Mówisz pięknie i kwieciście. Ja jestem twardy człowiek i na takich słowach się nie znam. — A innych tajemnic nie masz już?

MARUNA.

Owszem, — mam i inne, głębiej jeszcze ukryte. To złe, podłe wspomnienia z mojej przeszłości, z dzieciństwa mojego... — Wstrząsa się. — Ach!

KUNO.

Nie mówiłaś mi nigdy...

MARUNA.
I po co? Co wam do tego, panie, co było? Czy wam to nie dość, żeście mnie wzięli dziewicą i że ja wierna wam jestem?
KUNO patrzy jej w oczy.

Słusznie... Wszak mogę być pewien, że nie zdradziłaś mnie nigdy, nawet we śnie!

MARUNA.

Sen — to jest moja własność. Wam oddałam ciało swe młode, — czyż wam to nie starczy? Wszakże niczego nie chcieliście więcej! — do snów więc moich wy nie macie prawa!

KUNO.

A gdybym zechciał i snów ci zakazać?

MARUNA.

Jabym was panie wtedy przeprosiła,
że sen mi czasem powieki przymyka —
i śniła dalej...

Słychać dźwięk trąb i okrzyki z dolnej sali.
KUNO.

Wy o snach mówicie,
a tam — słyszycie? — bawią się rycerze,
wierni druhowie moi w krwawych bitwach...
O gospodarza pytają tam pewno,
a ja tu przy was... i o snach rozprawiam,

jak stara baba!
MARUNA.

Więc tam idźcie, panie.

KUNO.

Jakoż mi tam iść? Wyście moja żona
młoda i piękna... Wy stęsknieni pewno,
i dziś noc pierwsza po długiej rozłące
dla nas...

MARUNA cofa się mimowoli.

Gdy chcecie, panie... ja posłuszna...

KUNO.

Posłuszna tylko? — ja wierzę, że chętna!
co? czy nie prawda?

MARUNA.

Zbyt znużona jestem,
lecz gdy każecie...

KUNO.

Nie! nie każę. Owszem,
ja was przyszedłem prosić o zwolnienie...
Ślub uczyniłem był wśród srogiej bitwy,
gdy zwalon z konia — wierności swych druhów
zawdzięczam jeno, że żyję, iż pierwszą
noc po powrocie do domu w ich kole
spędzę, wyrzekłszy się waszej pieszczoty
dla nich. Czy za złe mi to macie, żono?

MARUNA.

Za złe?! —

KUNO.

Zbyt głośno rzekliście te słowa
i mnie się zdało, że brzmiały radośnie...
Lecz to omyłka była, jestem pewien...

MARUNA patrzy zdziwiona.

Dziwnie mówicie panie. Mnie się widzi,
że zazdrość dzisiaj weszła wam do serca.
Jeżeli chodzi o tego rycerza...

KUNO.

Tak, o rycerza...

MARUNA ciągnie dalej:

...który mówił ze mną...
Bądźcie spokojni! ten rycerz szalony
jednej godziny snu mi nie zabierze!

KUNO rad z tego obrotu rozmowy.

Jednak ja wolę mieć go dziś na oku;
zbytnio go piękność wasza poruszyła.
Gotów się wymknąć, gotów pod oknami
waszemi śpiewać wedle obyczaju,
który panuje na cesarskim dworze!
Głupi obyczaj, nieprawdaż? — przeszkadza
w spaniu. Na krok go nie odstąpię, — musi
pić razem ze mną do rana! — pić musi!
Za próg go nawet nie puszczę z komnaty,
aby wam we śnie nic nie przeszkodziło!

MARUNA.

Tak, potrzebuję snu, zmęczona jestem...
Dzięki wam, mężu, bawcie się wesoło!
Snu spokojnego trzeba mi — doprawdy...

BERTA staje u progu.

Pani! posłanie wasze przyrządziłam już. Czy zechcecie się położyć?

KUNO.

Śpijcie spokojnie, żono. O mnie śnijcie.
I ja tam w kole moich towarzyszy
będę wciąż myślał o was i puhary
za wasze zdrowie spełniał. — Bądźcie zdrowi.
Wyście dwa lata przez ten próg nie przeszli;
i ja przysięgam na Mękę Chrystusa,
że nie przestąpię dzisiaj tego progu!
Śpijcie spokojnie, droga, wierna żono!

Wychodzi.
MARUNA zwraca się zwolna ku drzwiom sypialni.
Zaledwie pan wyszedł, wpada HENO, który na schodach ukryty, czekał był tylko jego odejścia. Biegnie ku pani, zatrzymuje ją we drzwiach.
HENO.

Pani!...

MARUNA odwraca się zdziwiona.

Czego chcesz?

HENO spogląda niespokojnie na Bertę.

Pani... muszę wam — jedno słowo...

MARUNA.

Mów!

HENO stłumionym głosem.

Nie wychodźcie wy dzisiaj!

MARUNA.

Co?

HENO z rozpaczliwem błaganiem:
Nie wychodźcie! — —
MARUNA.

Czyś ty nie oszalał, chłopcze! Miodu ci snadź dano tam na dole i ty... Idź spać, dziecko, noc już.

Chce odejść.
HENO zatrzymuje ją.

Pani! Widzicie... mój ojciec... nie! — to jest — pan... Nie wychodźcie! — bo on tu będzie!

MARUNA.

Kto?

HENO.

Wasz mąż!

MARUNA zdziwiona — wyniośle:

Czyż nie wolno panu być, gdzie mu się podoba? Cóż tobie, sługo, do tego?

HENO.

Pani! Pani! — Chciejcie mnie zrozumieć... Ja was... tak kocham... O, Jezu!

MARUNA patrzy nań przez chwilę, wreszcie mimowoli uśmiecha się z lekkim smutkiem, sądząc, że to zazdrość chłopcu zmysły odebrała.
Idź spać, chłopczyno — dzisiaj tutaj nikt nie wejdzie. Dziś pan z rycerstwem spędzi noc na dole... Idź, chłopcze.
Wchodzi do sypialni, za nią BERTA.
HENO woła jeszcze:

Pani! — Niema odpowiedzi. W najwyższym niepokoju biega po sali, powtarzając do siebie:
O, Boże! o, Boże! — jak ją tu ratować! —

Biegnie ku oknu, wyciąga zaciśnięte pięści:

Ach ty! przeklęty! — Bodaj cię spotkała śmierć! — bodaj... — Urywa.

Po chwili.

A przecież — ona go kocha!...

Zwraca się twarzą ku drzwiom.

Kochasz go, jasna, moja, złota pani? Ty go kochasz!... A ja... ja życie... dla ciebie...!

Pada na krzesło przed organkami.
Wśród ciszy dolatuje z dołu odgłos okrzyków biesiadujących.
BERTA wchodzi, spostrzega Henę.
Ty jeszcze tutaj? — Podchodzi ku niemu. — Czy na mnie może czekałeś, Heno?
HENO patrzy na nią nieprzytomnie.

Co pani robi?

BERTA.

Rozdziewa się — sama. Nie chciała dziś mojej pomocy. — Kazała tylko spuścić tę zasłonę, aby jej księżyc we śnie nie przeszkadzał. —

Zbliża się do drzwi i podniesioną przez kasztelana zasłonę opuszcza znowu.

Gdy jest podniesiona, to miesiąc, wschodząc, pada z tego okna wprost na jej łoże...

HENO zbliża się do niej.

Berta, słuchaj, idź ty jeszcze do pani...

BERTA.

Nie można!... Pani spać się kładzie! —

Przystawia sobie krzesło i wyjmuje płonące pochodnie z żelaznych pierścieni. Zszedłszy odwraca się jeszcze.

Heno, i ja już idę spać...

HENO w myślach — z roztargnieniem:

Idź...

BERTA.

Heno, dawniej toś ty mi mówił: dobranoc...

HENO.
Dobranoc.
BERTA.

Czy nie sprowadzisz mnie ze schodów?

HENO.

Nie, nie. Idź już. Ja zaraz... Idź już, mówię!

BERTA wychodzi, biorąc pochodnie ze sobą. Ciemno jest.
HENO stoi przez chwilę bez ruchu. Naraz drgnął; powziął widocznie jakieś postanowienie. Zbliża się do zasłony — nadsłuchuje. Potem wraca na środek, żegna się, wyjmuje z zanadrza chustkę, którą był znalazł, całuje ją, chowa znowu. Zda mu się, że dosłyszał jakiś szelest, — ogląda się z lękiem: nie! cicho dokoła. Wyjmuje puginał, próbuje ostrza, wsuwa znów do pochwy. — Teraz rzeczywiście słychać kroki. — Biegnie ku zasłonie i kryje się w jej fałdach, podnosząc ją przez to tak, że otwór drzwi jest odsłonięty.
Drzwi w murze otwierają się, wchodzi KUNO i KLUCZNIK.
KLUCZNIK.

Ja wam mówię, panie...

KUNO.
Cicho! — Czyś nic słyszał szelestu? — Coś się tutaj poruszyło...
KLUCZNIK.

Nie, — nic nie słyszałem...

KUNO nadsłuchuje.

Głos biesiadującego rycerstwa dolatuje tylko z dołu. Sądzisz, że nie spostrzegli, gdyśmy się wymknęli do kościoła?

KLUCZNIK.

Nikt nie zauważył, ale...

KUNO.

Człowiek tam jakiś leżał krzyżem na posadzce. Omal że nie nastąpiłem nań, idąc na chór, ku temu przejściu. — Stary, która to może być godzina?

KLUCZNIK.

Księżyc wnet wzejdzie...

KUNO.

Księżyc powiadasz... A o księżycu...

KLUCZNIK.

Tak, — zazwyczaj...

KUNO.
Słuchaj, a może tobie się tylko zdawało? co?
KLUCZNIK.

Panie, choćby to nawet i prawda była, to przecież dzisiaj...

KUNO.

Masz słuszność, nie pomyślałem o tem. Dzisiaj, kiedy ja tu jestem... Co to? znów szelest?

KLUCZNIK.

Nic nie słychać, panie. Powróćmy do biesiadnej sali...

KUNO.

Patrz, — księżyc wschodzi!

Wskazuje na jasną smugę srebrnego światła, która pada z okna wprost na drzwi sypialni Maruny.
KLUCZNIK niespokojny:

Pójdźmy...

KUNO siada obok stołu.

Serce mi bije...

KLUCZNIK.

Jutro będziecie, panie, spokojniejsi. Odłóżcie to do jutra...

KUNO wstaje.
Masz słuszność. Zresztą tobie się pewnie zwidziało. To nie prawda. I tamten człowiek zełgał, co? zełgał?
KLUCZNIK.

Z pewnością...

KUNO.

Pójdzie jutro na pal. Końmi nawłóczyć każę.

KLUCZNIK.

Tak, tak...

KUNO zwraca się ku wyjściu.

Pójdźmy...

Staje i odwraca się uderzony głosem z za okna dolatującym.
ŚPIEW RYCERZA brzmi gdzieś w dole:

Błądził po świecie rycerz w orlich piórach,
świętości sługa i cnoty...

KUNO.

To ten obcy rycerz śpiewa pod oknami. — Obudzi panią...

KLUCZNIK.

Nie! w pani komnatach głosu nie słychać.

ŚPIEW RYCERZA.

...aż stanął w zamku zaklętego murach,
gdzie warkocz błysnął mu złoty...

— O! najcudniejsza z przecudnych! —
KUNO.

Daj mu znak, aby zamilkł!

KLUCZNIK podchodzi do okna i daje znaki.

Spostrzegł mnie — i opuścił rękę z lutnią...

KUNO odwraca się żywo.

Coś się poruszyło... — Po chwili:
Nie, nie, zdaje mi się tylko. To tętna moje biją. Tak..., najcudniejsza z przecudnych. — Wracajmy do sali. To przecież szaleństwo. To jest niemożliwe...

KLUCZNIK.

Wracajmy...

KUNO.

Cicho! — teraz słychać coś naprawdę!

KLUCZNIK który również szelest dosłyszał:

Nie! nie! nie!

KUNO.

Milcz! —

Wśród grobowej ciszy słychać lekki szelest kroków. Po chwili we drzwiach sypialni ukazuje się MARUNA — w bieliźnie, stopy ma bose, włosy rozpuszczone. Stąpa w smudze księżycowego światła ze wzniesioną nieco głową, zamkniętemi oczyma i rękoma wyciągniętemi przed siebie. KUNO zapierając dech w piersiach patrzy; jedną dłoń wpił kurczowo w ramię klucznika, drugą mimowoli wsparł na rękojeści mizerykordji. Tak jest pochłonięty zjawieniem się żony, że nie spostrzega nawet HENY, który wyszedł był z ukrycia i z zapartym tchem — bezradny patrzy na zjawisko. — MARUNA tymczasem, sunąc się jak cień, doszła do okna. Dłonie wyciągniętych rąk trafiają na zamek; odruchowo, sennie otwiera okno i staje na niem. Chwila jeszcze i niknie, wysunąwszy się na gzyms.
KUNO, który stał dotychczas nieporuszony, nagle wyrywa mieczyk i z okropnym krzykiem rzuca się ku oknu.
HENO spostrzegłszy pierwszy jego ruch, skacze przeciw niemu jak kot — z puginałem w dłoni.

Umrzyj!

Uderza, ale ostrze zesuwa się po szerokim skórzanym pasie rycerza.
KUNO nie zważając prawie, kto go zaczepił i co sam robi, uderza mieczykiem chłopca w pierś i wali trupem na ziemię. — Dopadł do okna — wychyla się:

Łuk mój!

Porywa łuk ze ściany, wychyla się ponownie i puszcza strzałę. Za oknem straszny bolesny krzyk MARUNY, któremu odpowiada okrzyk przerażenia z ust obcego RYCERZA.
Do sali, na odgłos hałasu, wpadają RYCERZE od biesiady, niektórzy jeszcze z dzbanami w dłoniach. Wśród nich PACHOŁKOWIE z pochodniami.
GŁOSY.

Co to jest? Co się stało?

KUNO stoi jak zmartwiały obok okna. Patrzy błędnie na zebranych, wreszcie daje znak ręką:

Idźcie, idźcie...

KLUCZNIK klęczy przy trupie chłopca: w nagłej ciszy słychać jego zawodzenie:

Syn mój! — syn mój! — Heno!...

koniec aktu drugiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.