<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kłamstwa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mensonges
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Komedya w dobrej wierze odegrana.

Około godziny dziewiątej rano, Paweł Moraines przychodził do pokoju żony. Zuzanna czekała na niego wesoła, uśmiechnięta, prześlicznie wyglądająca w strojnym szlafroczku, przewiązanym sznurem. Gruby warkocz złocistych włosów, powiewał jej na ramionach, z wyciętych pantofelków wyglądały białe jej nogi, poprzerzynane niebieskiemi żyłkami. Nie dziw więc, że Paweł liczył do najszczęśliwszych chwil z dnia całego godzinę czasu, jaką spędzał razem z Zuzanną przy herbacie zastawionej na stoliku, stojącym koło okna. O dziesiątej wychodził do biura a w południe, nie mając czasu wrócić do domu na śniadanie, wybiegał do poblizkiej restauracyi, gdzie kazawszy sobie podać pół porcyi mięsa, butelkę wina i filiżankę czarnej kawy, płacił sumę możliwie najmniejszą, wobec wygórowanych cen w większych restauracyach. Żałował każdego grosza, uradowany, że może w oszczędności współzawodniczyć z ukochaną żoną! Ale ranna herbata stanowiła dla niego najwyższą nagrodę za kilka godzin uciążliwej pracy, czekającej go w biurze.
— Bywają dnie — mawiał nieraz ze swą naiwną dobrodusznością — w których nie wiedziałbym nawet, co się z tobą dzieje, gdyby nie ta błogosławiona herbata!...
Usłużny, jak kochanek, nalewał żonie herbatę, krajał i smarował masłem chleb, którym posilić się miała, niepokoił się, ilekroć widział ją bladą lub zmęczoną.
Gdy nazajutrz po spotkaniu się Zuzanny z Ireneuszem w teatrze, Paweł przyszedł do pokoju żony, przestraszył się widokiem jej bladości i przygasłych, zaczerwienionych oczów, świadczących o nocy spędzonej bezsennie. Istotnie, Zuzannę przez noc całą, dręczyło wspomnienie młodego poety i ten nagły kaprys, który rozbudził w niej dawno już uśpioną zdolność kochania.
Piękna ta kobieta posiadała iście adwokacki umysł, trzeźwy i pozytywny, nie dziw więc, że rozmyślała przedewszystkiem nad sposobami uczynienia zadość przelotnej swej zachciance. Najpierwszym warunkiem było przyjmowanie młodego człowieka i widywanie go jaknajczęściej. A we własnym domu uczynić tego nie mogła. Mąż niezwłocznie prawie utwierdził ją w tem przekonaniu, bo zapytawszy z czułością o stan jej zdrowia, dorzucił pytanie:
— Czy miałaś dużo gości wczoraj po obiedzie?
— Nikogo prawie — odrzekła, lecz ponieważ trzymała się zasady, aby nigdy nie kłamać napróżno, natychmiast dodała: — prócz barona i tego młodego autora komedyi, granej onegdaj u hrabiny.
— Aha! Ireneusz Vincy!... Jakże żałuję, że się z nim nie spotkałem!... Poezye jego podobają mi się bardzo? Czy to przyzwoity człowiek?... jakże ci się podobał?
— Tak sobie — odparła Zuzanna — nic nad zwyczajnego.
— Czy spotkali się z Fryderykiem?
— Tak, dlaczego?
— Chciałbym zapytać barona, co o nim sądzi, musiał go pewne ocenić z pierwszego wejrzenia... On ma prawdziwy dar poznawania ludzi.
— ...Gotów jeszcze pójść powtórzyć wszystko baronowi, to do niego najzupełniej podobne! — pomyślała Zuzanna, gdy mąż, pożegnawszy ją czułe, wyszedł do biura.
Przewidywała już, że pierwszą osobą, od której — w razie gdyby zapragnęła przyciągnąć do siebie młodego poetę — baron dowiedziałby się o częstych jego wizytach, będzie Paweł właśnie.
— Co prawda, mój mąż jest zanadto ograniczony — dodała jeszcze w myśli, czując do niego urazę za ślepe zaufanie do barona, niepomna, że sama usilnie nad tem pracowała. Po raz to pierwszy uczuła się skrępowaną w swobodzie działania.
Myśl ta prześladowała ją cały ranek; sprawdziła rachunki a zresztą dużo czasu zabrała jej bytność pani Leroux, osoby dojrzałej, wyglądającej na dyskretną i gorliwą dewotkę, której zawodem było pielęgnowanie najarystokratyczniejszych rąk i nóg w całym Paryżu. Zuzanna słusznie uważała, że służba jest głównem źródłem światowych plotek, zazwyczaj też dość długo rozmawiała z panią Leroux, tak w celu zjednania jej sobie, jak też dla dowiedzenia się niezliczonej ilości szczegółów o rodzinach, na usługi których ta czcigodna artystka poświęcała swój czas.
To też pani Leroux nie miała słów pochwały dla tej „dobrej, kochanej pani Moraines, która tak szalenie kocha swego męża“... Dziś jednak żadne pochlebstwa nie zdołały wywołać uśmiechu na ustach pięknej pani. Pokusa zbliżenia do siebie młodego poety stawała się coraz silniejszą a jednocześnie Zuzanna coraz jaśniej zdawała sobie sprawę z nieuniknionych przeszkód, które urzeczywistnienie jej planów napotkać musiało.
Miłość, żeby rozwinąć się mogła, potrzebuje przedewszystkiem czasu i miejsca.
Ireneusz nie bywał w towarzystw ach a zresztą cóżby na tem wygrać mogła? Musiałaby walczyć o niego z innemi kobietami. Tutaj — w tem zacisznem mieszkaniu tak łatwoby jej było utrwalić swój obraz w jego sercu, ale czujny dozór barona, czynił to niemożebnem. Po raz pierwszy w życiu uczuła krępujące ją więzy i wybuchnęła gniewem przeciw temu, któremu wszystka zawdzięczała. Pogrążona w tych myślach, zasiadła — samotnie jak zwykle do bardzo skromnego śniadania. Nawet mimo pomocy hojnego opiekuna, Zuzanna nie byłaby w stanie pogodzić dochodów“ z wychodem, nie czyniąc tysiącznych oszczędności na jedzeniu i na innych rzeczach, których obce oko nie widziało. A w samotności tej, tak boleśnie odczula swą bezsilność, tak głęboko ogarnął nią smutek, że wystając do stołu z rozpaczliwym gestem wyrzekła zdanie, które nigdy dotąd na myśl jej nie przyszło:
— I na cóż się to przyda?
Tak, na cóż się to przyda? Była niewolnicą swego życia. Nietylko nie mogła swobodnie przyjmować Ireneusza u siebie, choć szczerze tego pragnęła, ale dziś nawet — pomimo nowego uczucia, które zaczynało kiełkować w jej sercu — musiała podążać na umówioną schadzkę z baronem.
— I na cóż się to przyda? — powtórzyła raz jeszcze, ubierając się stosownie do okoliczności.
Zamiast bucików, włożyła małe pantofelki, który ch obucie dużo mniej czasu zajmowało, zamiast gorsetu, wzięła z przodu zapinany leniuszek i włożywszy następnie skromną codzienną suknię i ciemny kapelusz, schowała do kieszeni podwójną woalkę. Zawczasu już na drugą godzinę zamówiła powóz, który stale wynajmowała miesięcznie, na całe poobiedzie i na wieczór. Była tak przygnębioną uczuciem swej niewoli, że na płacz jej się zbierało, w chwili, gdy wsiadała do powozu. Niepodobna opisać wrażenia, jakiego doznała, spostrzegłszy na rogu ulicy Murillo Ireneusza, który stał na chodniku i widocznie czatował na nią! Oczy ich spotkały się: on zczerwieniał, kłaniając się jej, ona również instynktownie cofnąwszy się w głąb powozu, zaczerwienić się musiała, tak sil nie po poprzednim przygnębieniu odczuła radość, jaką jej sprawiło to spotkanie a bardziej jeszcze przeświadczenie, że i ona jest także kochaną. Ona — ta wyrachowana i przebiegła istota — marzyła teraz tak, jak marzyć umie ją tylko szczerze kochające kobiety, które zawczasu napawają się rozkoszą uczucia którego doznają i które wzbudzić potrafiły. W podobnych chwilach, w myśli swej oddają się one całkowicie człowiekowi, którego przed tygodniem nie znały jeszcze. Gdyby nie brak odwagi, gotoweby i w rzeczywistości oddać się natychmiast, co im nie przeszkadza jednak wmawiać w człowieka, który potrafił tak rychło zawładnąć całą ich istotą, że wahały się długo, że on musiał zjednywać je powoli, stopniowo, z każdym dniem, z każdą godziną niemal.
I nie mylą się, postępując w ten sposób, bo walka ta i trune zwycięztwo schlebiają głupiej próżności mężczyzn a mało jest ludzi posiadających dosyć zdrowego rozsądku, by zrozumieć mogli, ile rozkoszy mieści się w uczuciu, które wybucha nagle, bezwiednie, z siłą niepodobną do odparcia, Podczas, gdy poeta poszedł dalej, myśląc:
— Zgubiony jestem, ona nigdy nie przebaczy mi mojego natręctwa!...
Sercem Zuzanny owładnęło jedno z tych uczuć, wobec którego milkną wszelkie względy ostrożności: zapomniawszy o poprzednich obawach, snuła już w myśli cały plan intrygi, ułożonej z prostotą, będącą wynikiem głęboko realistycznego kierunku, który stanowi cechę kobiecego umysłu. Należało przedewszystkiem odwrócić uwagę człowieka bardzo przezornego i znającego do gruntu jej naturę a najskuteczniejszym środkiem dopięcia tego celu, było obrać sposób postępowania wprost przeciwny temu, jakiego baron mógł i powinien był się spodziewać. Postanowiła działać szybko, nie zostawiając Ireneuszowi czasu do starania się o jej względy; w przeciągu dwóch lub trzech odwiedzin doprowadzić go do otwartego wyznania i odpłacić mu wzajemnością; — bo czyż baron mógł przypuścić, aby kobieta tak ostrożna, przezorna i zręczna dopuściła się równie szalonego Kroku? A jeżeli Ireneusz pogardzi nią za to, że mu się zbyt szybko oddała?... Potrząsnęła melancholijnie śliczną, jasno-blond główką... Zależało to od jej taktu i finezyi a w tej. sztuce czuła się niezrównaną mistrzynią!
Zadowolona z powziętego zamiaru, ucieszona sposobnością oszukania przezornego barona, bez przykrości już a nawet ze złośliwą radością myślała o zbliżającej się chwili schadzki.
Pod pozorem użycia pieszej przechadzki, odesłała — jak zwykle — powóz i weszła do arkady ulicy Rivoli.
Desforges wynajął mieszkanie, służące im jako miejsce schadzek w jednym z tych domów przechodnich, których w Paryżu znajduje się tak niewiele, ze wszystkie są znane i cenione przez amatorów cudzych żon. Obznajmiony z najdrobniejszemi szczegółami paryzkiego życia, baron skrupulatnie pominął miejscowości, posiadające zbytni rozgłos. Smutna i nieponętna powierzchowność domku przy ulicy Mont-Thabor, ustrzegła go przed bystrym wzrokiem tych, którzy podobnych mieszkań poszukiwali. Wynająwszy w antresoli mieszkanie, złożone z przedpokoju i trzech pokojów, Desforges urządził w niem salon, sypialnię i buduar swej kochanki. Z niezrównaną umiejętnością obmyślił on wszystko, co mogło uprzyjemnić chwile spędzone w tem mieszkaniu, w którem obicia i portyery głuszyły odgłos kroków, futra zaścielające posadzkę zdawały się wabić bose nosi, w którem lustra wiszące w alkowie, przypominały buduary kokotek a nizkie fotele i wygodne kanapy, zachęcały niejako do długiej, poufnej gawędy — chwili wypoczynku, po pieszczotach. Każdy sprzęt niemal świadczył wymownie o zmysłowości barona. Dozór nad tem mieszkaniem, powierzył on swemu kamerdynerowi, człowiekowi wiernemu i wypróbowanej wierności.
Od lat już tylu i tyle razy Zuzanna przychodziła do tego domku, tak często mijając okienko szwajcara, osłaniała twarz gęstą woalką, że teraz machinalnie prawie spełniała ten obrzęd wiarołomstwa, nęcący kobiety żądne wrażeń, niewypowiedzianym urokiem.
Dziś jednak nie mogła sama przed sobą ukryć przekonania, że z innem wrażeniem wstępowałaby na schody, gdyby zamiast barona spodziewała się ujrzeć Ireneusza Vincy. Zawczasu już wiedziała, co zastanie i co ją tam czekało: na jej przyjęcie wszystko przygotowanem było przez barona, nawet kwiaty w wazonach i ciastka, które jeść będzie na podwieczorek; w danej chwili przejdzie do buduaru, z którego powróci z rozpuszczonemi włosami, w koronkowym szlafroczku, w pantofelkach na bosych nóżkach, gotowa do uciech zmysłowych, w których najczęściej bierny tylko udział brała. Ale baron z taką wdzięcznością przyjmował to, co mu dawała, tak gorąco dziękować umiał, z takim dowcipem i ożywieniem prowadził następnie rozmowę, że najczęściej Zuzanna zapominała o nadeszłej już chwili rozstania i baron sam musiał ją przestrzegać:
— Czas już ubierać się, Zuzieczko!
Ale dzisiaj ani fizyczny, ani umysłowy nastrój nie usposobiał Zuzanny do miłości to też wszedłszy zaledwie, oświadczyła kochankowi:
— Nie gniewaj się, Fryderyku, ale dziś bardzo krótko zabawić mogę.
— Czy chcesz wypróbować moją cierpliwość? — odparł baron, zdejmując z niej okrycie. — Dlaczegóż nie uprzedziłaś mie listownie, że chciałabyś odłożyć dzisiejszą schadzkę?
— Zbyteczna uprzejmość — pomyślała w duchu młoda kobieta, mimowoli wyrzucając sobie niepotrzebnie wyrzeczone zdanie.
Zdjąwszy kapelusz, poprawiła włosy przed lustrem, w którem odbijały się ognie rzucane przez jej brylantowe kolczyki. Wszystkie dobrodziejstwa, jakiem i obsypywał ją ten człowiek, tak mało żądający wzamian, stanęły jej nagle w pamięci, to też ulegając instynktownej uczciwości — podobne paradoksalne obowiązki się trafiają zazwyczaj w równie fałszywych położeniach — usiadła na poręczy fotelu barona i pieszczotliwie szepnęła mu do ucha:
— Mnie samej byłoby to zanadto przykrem... Czyż nigdy nie uwierzysz, że z prawdziwą radością przychodzę tutaj...
— To mu się przecież należy! — dodała w myśli i ulegając nadal temu dziwacznemu poczuciu uczynienia zadość sprawiedliwości, dokładała wszelkich usiłowań, aby więcej niż zwykle upoić i oczarować kochanka.
Nie dziw więc! że gdy w godzinę potem, Zuzanna usiadłszy w wygodnym fotelu, chrupała tartynki z kawiorem, popijając je winem hiszpańskiem, baron, który pożerał ją wzrokiem, zawołał z zapałem:
— Ach! Zuzieczko, cóżby powiedział Noirot dowiedziawszy się, że ja... w moim wieku...
Wspomniany przed chwilą przez barona Noirot był to lekarz, który przychodził codzień czuwać nad jego hygieną i leczył go za pomocą mięsienia. Desforges, systematycznie oddający się rozpuście, z najwyższą ścisłością obliczył nietylko ilość ruchu, jakiej codziennie używać powinien, ale nawet środki zapobiegające zbliżającej się zgrzybiałości. Od lat kilku przyjął do siebie ubogą, pobożną krewniaczkę, której hojnym pieniężnym zasiłkiem dopomagał do spełnienia miłosiernych uczynków. Ilekroć wychwalano jego wspaniałomyślność, odpowiadał z właściwym sobie szyderczym cynizmem:
Cóż chcecie? Muszę zapewnić sobie na stare lata siostrę miłosierdzia, któraby mi dogodzić potrafiła... Zobaczycie, że będę psu tym przez moją kuzynkę tak, jak nikt w Paryżu...
Podobne napady udanego egoizmu, bawiły niegdyś młodą kobietę, która widziała w nich dowód krańcowo materyalistycznego zapatrywania się na stosunki życiowe. Dziś jednak, gdy usłyszawszy nazwisko lekarza, podniosła oczy na kochanka, wydał on jej się zgrzybiałym prawie starcem; pomarszczona twarz, obwisłe wąsy, obrzmiałe powieki — tak wymownie zdradzały wiek jego, że po raz pierwszy w życiu zaczęła się brzydzić nim i sobą. Gdy młoda kobieta musi ulegać pieszczotom mężczyzny, którego nie kocha, czyni to z boleścią w sercu, choćby nawet mężczyzna ten był młodym, pięknym i szalenie w niej rozkochanym. A jeżeli mężczyzna stoi na progu starości, jeżeli pieniędzmi zdobył prawo skalania tego ciała, którego roznamiętnić nie jest zdolnym — wtedy smutek nieszczęsnej prostytutki przeradza się we wstręt i obrzydzenie. Może teraz po raz pierwszy dopiero Zuzanna spostrzegła, jak staro wyglądał baron, bo jakby dla uwydatnienia przeciwieństwa, uprzytomniła sobie w myśli kwitnącą zdrowiem twarz młodzieńca, o którym od dwóch dni na chwilę nawet zapomnieć nie mogła. Ach! jakże gorącemi musiały być pocałunki Ireneusza, pocałunki dawane bez liku, bez żadnej rachuby, bez obawy przekroczenia prawideł hygieny!... Nie, raz już skończyć potrzeba!... dłuższe wahanie się byłoby dowodem głupoty i słabości charakteru...
Powziąwszy wreszcie ostatecznie postanowienie, Zuzanna chciała natychmiast przystąpić do działania. Ubrała się pospiesznie, włożyła kapelusz, zapięła rękawiczkę i kładąc wreszcie woalkę, spytała barona:
— Kiedy przyjdziesz do mnie na śniadanie? Dawniej zapraszałeś się sam daleko częściej... Dobre to były czasy...
— Nie będę mógł przyjść ani jutro, ani pojutrze — odparł baron — przyjdę więc...
— We wtorek — dokończyła Zuzanna. — Nie zrób mi tylko zawodu... A dziś wieczór spotkamy się u pani Sermoises, nieprawdaż?
— Idealna kobieta! — pomyślał baron po wyjściu Zuzanny — mogłaby mieć tylu wielbicieli a stara się o to tylko, ażeby się mnie podobać!...
— Przyjdzie we wtorek dopiero — myślała Zuzanna, idąc chodnikiem ulicy Mont-Thabor i rzucając na wszystkie strony spojrzenia tak ostrożne, że ktoś patrzący z boku nie dostrzegłby nawet poruszenia jej głowy — mam więc kilka dni zapewnionej swobody. Ale pod jakim pozorem sprowadzę do siebie Ireneusza? (bo tak go już w swej myśli nazywała)... Ot! poproszę go, aby podpisał własnoręcznie egzemplarz „Sigisbeusza“ dla której z moich znajomych...
Przechodząc ulicą Castiglione, wstąpiła do księgarni i kupiła wspomnianą komedyę Ireneusza. Była obecnie w tym nastroju, w którym wykonanie musi nastąpić natychmiast po powzięciu zamiaru...
Żeby tylko tymczasem nie popełnił jakiej niedorzeczności?... Żeby tylko nie kochać i nic złego się o mnie nie dowiedział?...
I teraz znów Klaudyusz przyszedł jej na myśl...
— On także stoi nam na przeszkodzie — pomyślała, ale natychmiast znalazła sposób ratunku przed tem niebezpieczeństwem: trzeba było jaknajprędzej widzieć się z Ireneuszem.
Tu przypomniała sobie, że nie zna jego adresu. Trzeba więc pójść do hrabiny Komof... Dziś właśnie przyjmuje ona od szóstej... Wsiadłszy do dorożki, kazała się zawieźć na ulicę Bel-Respiro. Na szczęście, zastała hrabinę samą i bez trudu otrzymała, żądaną wiadomość. Poczciwca kobieta, zadowolona z wczorajszego świetnego wieczoru, nie miała słów pochwały dla młodego poety.
— Genialny, zachwycający a jaki skromny przytem — mówiła, gestykulując żywo — będzie to drugi Puszkin w bieżącem stuleciu!
— Czy pani nie wie, gdzie on mieszka? — niby od niechcenia spytała Zuzanna. Mam wprawdzie jego bilet wizytowy, ale bez adresu.
Napisała słów parę i posłała natychmiast bilecik przez lokaja hrabiny; teraz znów doznawała gorączkowej niepewności, która podobno stanowi tak silną podnietę rodzącego się uczucia, że ludzie najbardziej celujący w sztuce uwodzenia, uważali ją za najskuteczniejszy sposób dopięcia celu. Czy przyjdzie Ireneusz?... czy też nie przyjdzie?... a jeżeli przyjdzie, w jaki sposób się z nią przybita?... Nie wątpiła, że od pierwszego rzutu oka dostrzedz potrafi, czy żadna chmurka nie zasępiła jasnego wspomnienia, które ostatnie ich widzenie się powinno było zostawić w umyśle Ireneusza...
Gdy nadeszła wreszcie tak niecierpliwie przez nią oczekiwana godzina, którą sama w swym liście oznaczyła, gdy lokaj oznajmił przybycie Ireneusza, serce jej bić zaczęło szybciej może, niż biło w tej chwili serce naiwnego młodzieńca. Jednem spojrzeniem wniknęła do głębi jego duszy. Tak... pozostała dotąd dla niego czystą madonną, utrzymała się dotąd w roli, którą od pierwszej chwili poznania odgrywała przed nim, z właściwą kobietom — tym Prometeuszom w spódnicy — umiejętnością oddawania najróżnorodniejszych charakterów. W błękitnych, rozrzewnionych jego źrenicach malowała się teraz radość i bojaźń zarazem; cieszył się, że przez nią wezwany, mógł znowu powrócić do tego uroczystego saloniku; obawiał zaś, czy ośmieliwszy się zuchwale poszukiwać jej w teatrze i na rogu ulicy, nie obraził tego anioła czystości. Zręczna aktorka postanowiła tym razem przedstawić swą piękność w innem świetle.
Siedziała przy oknie pochylona nad krosienkami, w których robiła kosztowną frendzlę przewlekaną jedwabiem; po za nią, przez na wpół podniesione koronkowe firanki widać było w oddali park Monceau, szare, bezlistne drzewa, zżółkły trawnik i ciemno-zielone bluszcze oplatające zwaliska. Mroźny ten krajobraz oświetlało lutowe słońce, którego promienie spadając na pochyloną głowę Zuzanny, otaczały ją złotą aureolą. W domowej, białej, suto haftami przybranej sukni, z szerokiemi rękawami, które dozwalały dojrzeć jej zgrabnie utoczone ręce, wyglądała jak pani średniowiecznego zamku. Z pod sukni wyglądały nóżki jej, skrzyżowane skromnie na haftowanej poduszce. Gdyby w tej chwili był jej kto przypomniał, iż nie tak dawno też same nóżki podążały na nocną schadzkę, że też same włosy wzbudzały zachwyt starego kochanka, że ona sama wreszcie była utrzymanką barona, zaprzeczyłaby może temu, zaprzeczyłaby najzupełniej szczerze, tak żywo bowiem przejęła się teraźniejszem swem zadaniem zdobycia serca Ireneusza.
Ale oko młodego poety nie sięgało tak daleko! Ubiegłe trzy dni przepędził w stanie podniecenia, czując z zadowoleniem, że żądze jego wzmagały się z każdą chwilą. W dwudziestym piątym roku życia, człowiek wita nową miłość z radością, w trzydziestym piątym roku — z przestrachem. Bilecik Zuzanny przekonywał go wymownie, że natręctwo, które tak gorzko sobie wyrzucał nie było mu za złe poczytanem. Jednakże, ilekroć chodzi o rzecz, która nam bardzo leży na sercu, wynajdujemy zawsze powody wątpienia, nie dziw więc, że ten stary dzieciak drżał na myśl o przyjęciu, które go spotkać mogło. Tem większą też była rozkosz, której doznał, gdy Zuzanna z pogodnem spojrzeniem i wesołym uśmiechem powitała go przyjaznem uściśnięciem ręki. Wydawała mu się w tej chwili podobną do owych świętych, przedstawianych zwykle przez początkujących malarzy, na tle zielonego krajobrazu. Ale ta święta ubierała się w najpierwszym paryzkim magazynie mód, rozsiewała naokoło zapach heliotropu, który raz już tak silnie odurzył młodego poetę, przez szeroko otwarte jej rękawy widać było kształtne, alabastrowo-białe ręce, obsypane złotawym puszkiem i przystrojone dwiema bransoletami. Wszystkie obawy Ireneusza okazały się płonnemi.
Pani Moraines nie wspomniała wcale o spotkaniu się ich w teatrze i na rogu ulicy. Z początku siedząc wciąż przy krosienkach i pilnie robotą zajęta wprowadziła rozmowę na tor świetnej przyszłości, którą młodemu poecie przepowiadała hr. Komof. Ona, która Bèranger’a od Wiktora Hugo, Voltaire’a od Lamartin’a odróżnić nie była zdolną, rozmawiała teraz o poetach, jak osoba poświęcająca się wyłącznie literaturze.
Za czasów cesarstwa, spotkała kilka razy Teofila Gautier; wydał się jej tak mało wytwornym, że zaledwie spojrzeć na niego raczyła, co jej nie przeszkodziło jednak — odgadując instynktownie zachwyt Ireneusza — opisywać mu szczegółowo wielkiego poetę... Nie miała słów na wypowiedzenie zajęcia, jakie w niej wzbudził!... Miała nawet kilka listów od niego...
— Muszę je znaleźć i pokazać panu mówiła, poczem zręcznie zmieniając temat rozmowy, dodała: — Ośmieliłam się listownie wezwać pana, aby w imieniu jednej z moich przyjaciółek, wyjeżdżającej do Rossyi, poprosić o autograf pański.
— Co mi pani każe napisać? — spytał młody poeta.
— Co pan chcesz — odparła, wstając z miejsca.
Przyniosła kupioną przed chwilą książkę i rozłożyła ją na biórku oplecionem zielonym bluszczem. Z największą troskliwością przygotowywała wszystko, co mogło ułatwić mu robotę: zdjęła z kałamarza srebrną pokrywkę, włożyła nową stalówkę w piękną szyldkretową obsadkę a czyniąc to, rozmyślnie przysuwała się coraz bliżej do Ireneusza, który odurzony dotknięciem jej sukni i wonią heliotropu, usiadł przy biurku i drżącą ręką wypisał na pierwszej stronnicy następujący urywek z swego „Sigisbeusza“:

Lat dawno zbiegłych widziadło,
Zjawiło się, z różą białą,
Uwiędłą, z listków opadłą,
I cichym głosem szeptało:
„Ach! co się z sercem twem stało?
Gdzie owych nadziei kwiaty,
Co jak róże kwitły tobie?“
Cudnąż woń miały przed laty,
Nadzieja i róża — obie —
Gdy w kwiatu stały ozdobie!

Gdy młody poeta skończył pisać, pani Moraines wzięła książkę do ręki i stanąwszy przy oknie, przyciszonym głosem odczytała, dla siebie niby, ten wierszyk. Nie pewiedziała ani słowa pochwały, ani słowa nagany. Zamknąwszy książkę, stała długo, milcząca, jakby zatopiona w niewymownie rozkosznem marzeniu, jakby oczarowana muzyką wiersza. Ireneusz odchodził prawie od zmysłów, patrząc na nią. Czyż mógł oprzeć się temu zręcznemu pochlebstwu, które Zuzanna wymyśliła dla podobania się młodemu poecie, a które przemawiało zarówno do jego tajonej próżności autorskiej, jako też do wrodzonego mu zamiłowania piękna? Całe zachowanie się Zuzanny podczas czytania, było nader umiejętnie obliczonem. Stała zwrócona profilem do poety, patrzyła przed siebie tęsknym, rozmarzonym wzrokiem, wiedząc, że ślicznie wyglądać musi. Po chwili, piękne te oczy, zamglone łzami wzruszenia, spojrzały na młodego człowieka z wyrazem błagalnej proźby o przebaczenie za to chwilowe roztargnienie. Zuzanna przesunęła ręką po czole, jakgdyby obawiając się, by marzenie jej sprofanowanem nie zostało, rozproszyć je chciała — i z ciekawością o tyle prawdziwą o ile kłamanem było poprzednie jej wzruszenie, zagadnęła:
— Jestem pewną, że pisząc te wiersze, nie myślałeś pan o zamieszczeniu ich w swej komedyi?
— Ma pani słuszność — odparł Ireneusz rumieniąc się.
Wyrzucałby sobie gorzko, gdyby ośmielił się skłamać wobec niej, choćby dla pozyskania jej względów. Ale jakże mógł przyznać się do niegodnego postępowania z Rozalią, której smutek, z właściwą poetom zdolnością przemieszczania uczucia — wyśpiewał w tych dwóch zwrotkach?
— Ach! o ileż wy, mężczyźni, jesteście szczęśliwi, swobodniejsi — podjęła Zuzanna, nie żądając bliższego wyjaśnienia — nic was w życiu nie krępuje!... A jednak, niech pan nie posądza mnie o zazdrość. Kobieta, jako żona i matka, ma stokroć podnioślejsze zadanie, jeżeli spełnia je z uległością, z chrześciańską pokorą... Tylko, niestety! — dodała po chwili milczenia — nie zawsze my same wybieramy sobie pana...
I znów umilkła, poczem dumnym i wzruszonym głosem, który zdawał się bronić wszelkich bliższych zapytań, mówiła dalej:
— Żałuję bardzo, że nie mogłam dotąd zapoznać pana z moim mężem... Jestem pewna, że się panu bardzo podoba... Co prawda, nie jest on wielkim znawcą sztuki, posiada przeważnie praktyczne zdolności... Ale niestety! żyjemy w czasach, w których tylko synowie Izraela umieją zdobyć pieniądz...
Zuzanna, która nie opuszczała nigdy żadnego proszonego obiadu w kilku znajomych sobie żydowskich domach, urządzonych z książęcym przepychem, daleką była od antisemickich przekonań; rzuciła jednak to zdanie, sądząc, że ono podniesie jej wartość w oczach młodego człowieka, któremu chciała przedstawić się jako osoba głęboko relgijna...
— Mój mąż wyda się panu bardzo sztywnym z początku — mówiła dalej. Marzyłam niegdyś, że nasz dom stanie się ogniskiem świata literackiego i artystycznego, ale... wiadomo panu zapewne, że nasi panowie są potrosze zazdrośni o was, ludzi talentu... Zresztą mąż mój nie lubi życia światowego... Nie chciał mi towarzyszyć na wieczór do hrabiny... powiada, że czuje się swobodnym tylko w bardzo poufnem kółku, w otoczeniu dawno znajomych twarzy...
Mówiąc te słowa, patrzyła na Ireneusza smutnym, pełnym przygnębienia wzrokiem, który zdawał się dodawać.
— Przebacz mi, że nie będę mogła zapraszać cię tak często, jakbym chciała...
Wzrok ten zdawał się świadczyć nadto, jak głęboko — ale nie zniżając się do skargi — bolała piękna kobieta nad krępującemi ją względami towarzyskiemi, które nakazywały milczenie uczuciu.
Ireneusz przedstawiał już sobie w wyobraźni uprzejmego i dowcipnego Pawła Moraines, jako fantastyka, trudnego w pożyciu człowieka, do którego ta niepospolita kobieta była na wieki przykutą ciężkiemi kajdanami obowiązku. Oprócz coraz większej miłości, zapłonął teraz gorącem współczuciem nad jej dolą, współczuciem, którego kobieta tem więcej pragnie im mniej na nie zasługuje. Wreszcie, nie śmiąc powiedzieć wyraźnie, że zrozumiał je spojrzenie, odparł ogólnikowo:
— Gdyby pani wiedziała, jak gorąco pragnąłem nieraz pozyskać zaufanie pięknych, bogatych a jednak nieskończenie smutnych kobiet, które widywałem, zaszedłszy przypadkowo na poła Elizejskie!... Zdaje mi się że najbardziej godnym litości jest człowiek, który, posiadając bogactwo i wszystko co stanowi szczęście materyalne, dotknięty jest przecież ciężką niedolą moralną...
Zuzanna spojrzała na niego, jakby zdziwiona temi słowami... W oczach jej malowało się teraz radosne zdziwienie, którego mimowoli doznaje kobieta, gdy przekona się, że i mężczyźni są zdolni zrozumieć najsubtelniejsze odcienia uczuć.
— Zdaje mi się, że potrafimy żyć z sobą w przyjaźni — bo przekonania nasze zgadzają się w wielu razach... Czy pan nie zauważył nigdy, jak trafnem jest pierwsze wrażenie, którego doznajemy wobec nowej osoby?... Co do mnie, nie omyliłam się dotąd nigdy, umiem przy tem odgadnąć, o ile kto mi jest przychylnym. Tak naprzykład... ale nie powinnabym może mówić tego panu... jestem przekonaną, że przyjaciel pański, pan Larcher, nie ma dla mnie sympatyi. Mówię to panu w zaufaniu, jak staremu, dobremu znajomemu...
Ostatnie te słowa powiedziała z niekłamanem wzruszeniem. Chociaż od pierwszego rzutu oka odgadła, że Klaudyusz nie powiedział o niej nic złego, rzuciła jednak powyższe słowa, aby się przekonać, jak dalece liczyć mogła na dyskrecyę Ireneusza. Wiedziała dobrze, że najniebezpieczniej czynić zwierzenia mężczyźnie wtedy, gdy on kochać dopiero zaczyna, albo już kochać przestaje. Można być pewną milczenia wtedy jedynie, kiedy nadzieja lub pełna goryczy rozpacz przepełnia serce powiernika. Liczyła na to że z odpowiedzi Ireneusza wywnioskuje o jego charakterze, a w projekcie intrygi, osnutym przez nią z błyskawiczną szybkością, dyskrecya młodego poety stanowiła czynnik niepośledniej wagi. W samej rzeczy, należało przypuszczać, że Ireneusz zwierzyłby się przyjacielowi z kiełkującego w sercu jego uczucia — bezwątpienia uczyniłby to już dotąd, gdyby nie obecność Coletty. Ale Zuzanna, która o tym szczególe wiedzieć nie mogła, widziała w milczeniu jego rękojmię dyskrecyi na przyszłość.
— Nie mówiłem z nim dotąd o pani — odparł młody poeta — ale Kladyusz — jak pani słuszną uczyniła uwagę — był zawsze nieszczęśliwym w miłości, nie dziw więc, że przez czarne szkła patrzy na świat i łudzi. Gdyby pani znała kobietę, którą na swoje nieszczęście pokochał teraz szalenie!..
— Nie daje mu to jeszcze prawa mścić się na znajomych mu paniach i bałamucić je dla chwilowej rozrywki — zauważyła Zuzanna. Musiałam zwrócić mu uwagę na niewłaściwość jego zachowania się, gdy raz bawił mnie rozmową przy obiedzie. Dowiedziałam się potem, że mnie obmawia przed ludźmi, ale przebaczyłam mu...
— A teraz niech Klaudyusz mówi co mu się podoba! — pomyślała w duchu, gdy Ireneusz wyszedł, przyrzekłszy, że przyjdzie za trzy dni i przyniesie zeszyt swych utworów, nieogłoszonych dotąd drukiem.
Dumna z odniesionego zwycięztwa, stanła przed lustrem zupełnie z siebie zadowolona. Dzisiaj powiodło jej się znakomicie: dała mu do zrozumienia dlaczego nie może p rzyjmować go u siebie, wzbudziła w nim nieufność do najserdeczniejszego przyjaciela, podbiła go ostatecznie:
— Kocha mnie! — zawołała z radością, która tym razem przynajmniej była istotnie szczerą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.