Kapitanowie zuchy/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kapitanowie zuchy
Podtytuł Powieść o wielkich ławicach morskich
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Captains Courageous
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ  IX.

Mimo wszelkich osobistych zmartwień, multi-miljoner — podobnie jak i inni ludzie pracujący — musi wciąż jednako pilnować swoich interesów. Harvey Cheyne senjor był zmuszony z końcem czerwca wyjechać na wschód, ażeby spotkać się z kobietą złamaną na duchu, prawie odchodzącą od zmysłów, która dniem i nocą śniła o synu swoim, utopionym w szarej głębinie morskiej. Mąż otoczył ją doktorami, sprowadzał pielęgnarki, masażystki, a nawet magnetyzerki i znachorki — wszystko to jednak na nic się nie zdało. Pani Cheyne leżała cicho, jedynie czasem wzdychając, lub całemi godzinami opowiadała każdemu, kto miał chęć słuchać, o swoim synu. Nadziei nie miała żadnej — bo i któż mógł tchnąć nadzieję w serce nieszczęsnej matki! Jedyną rzeczą, jakiej pragnęła, było upewnienie że utonięcie odbywa się bez bólu; przeto mąż czuwał nad nią, by przypadkiem nie chciało jej się tego wypróbować. O własnej swej zgryzocie mówił niewiele i ledwie że uświadamiał sobie jej głębię, aż pewnego dnia przyłapał się na zapytaniu, zwróconem do kalendarza stojącego na biurku:
— I na cóż się zda cała ta moja praca?
Zawsze dotychczas w głębinie jego duszy taiła się błoga myśl, że pewnego dnia, gdy już się upora ze wszystkiem i gdy chłopak skończy uniwersytet, wówczas on tego swojego syna przyciśnie do serca i wprowadzi go w swe posiadłości. Wówczas chłopak — rozumował sobie p. Cheyne, wzorem wiecznie zapracowanych ojczulków — stanie się odrazu jego towarzyszem, wspólnikiem i sprzymierzeńcem; nastaną lata wspaniałych, wielkich czynów, dokonywanych wspólnie... przyczem starsza, doświadczona głowa ojcowska będzie hamowała zapędy młodocianego zapału... A oto teraz ten jego chłopak już był nieżywy — zginął na morzu, jakby jakiś szwedzki marynarz z jednego z wielkich okrętów Cheyne’a używanych do transportu herbaty; żona, matka tego chłopaka, konała z bólu albo i na sroższą wystawiona była dolę; on sam, Harvey Cheyne senjor, był wprost stratowany przez zastępy kobiet, lekarzy, służących i pielęgnarek, — zgnębiony niemal ponad wszelką wytrzymałość wybuchami i ciągłemi odmianami żałosnych, nieutulonych szlochów swej żony, — pozbawiony nadziei oraz odwagi na wypadek spotkania się z licznymi swymi nieprzyjaciółmi.
Zabrał żonę do nowowybudowanego, jeszcze niewypolerowanego pałacu, gdzie ona wraz ze swym orszakiem zajęła kosztowny pawilon, on zaś sam osiadł w pokoju werandowym i pracował ociężale z dnia na dzień, przy boku swym mając jedynie sekretarza i stenotypistkę która była również telegrafistką. Właśnie wywiązała się walka pomiędzy czterema kolejami zachodniemi, w których, jak przypuszczano, Cheyne miał poważniejsze udziały; w jego składowniach budulca w Oregonie wybuchł złowrogi strajk, a prawodawstwo stanu kalifornijskiego, które organizatorów strajku nie darzyło sympatją, zamierzało przeciwko właścicielowi składowni otwarcie wystąpić. W zwykłych warunkach przyjąłby walkę jeszcze przed jej wypowiedzeniem, ważąc się na miłą mu, a skrupułów pozbawioną kampanję. Teraz jednak siedział osowiały, opuściwszy miękki, czarny kapelusz prawie na koniec nosa, skurczywszy pałąkowato swój olbrzymi korpus, opatulony w wygodne, obszerne ubranie, przypatrując się bądź noskom swych butów bądź też chińskim dżonkom w zatoce i przytakując w roztargnieniu wszystkim zapytaniom sekretarza, otwierającego pocztę z ubiegłej soboty.
Zastanawiał się nad tem, czy wartoby rzucić to wszystko i puścić się gdzieś w świat. Był wszak ubezpieczony na ogromne sumy, stać go było na królewskie rozrywki, zaś pomiędzy jedną z jego posiadłości w Colorado a małem gronem towarzyskiem (toby się żonie przydało!) dajmy na to w Washingtonie i na Wyspach Południowo — Karolińskich możnaby zapomnieć o nieziszczonych planach... Z drugiej strony jednak...
Stukot maszyny do pisania nagle ucichł; panna spojrzała na sekretarza, który pobladł jak ściana.
Oto jak brzmiał — wręczony przezeń Cheyne’owi — telegram z San Francisco:
Wyratowany przez statek rybacki We're Here spadł z okrętu podczas wielkiego połowu na Ławicach żyw zdrów przebywa Gloucester Mass[1] przysłać Diskowi Troop pieniądze lub polecenia depeszować co czynić i jak się ma mamusia Harvey H. Cheyne.
Ojciec wypuścił z rąk depeszę, oparł głowę na pulpicie zamkniętego biurka i dyszał ciężko. Sekretarz pobiegł po lekarza, który leczył panią Cheyne. Ten nadbiegłszy, zastał pana Cheyne przechadzającego się tam i zpowrotem po pokoju.
— Co... co pan o tem myśli? Czy to możliwe? Czy to ma jakikolwiek sens? Nie mogę z tego nic zrozumieć — wołał p. Cheyne.
— Ale ja rozumiem — odrzekł doktór. — Tracę 7000 dolarów rocznej pensji... to wszystko.
Pomyślał o uciążliwej praktyce lekarskiej w Nowym Jorku, którą był porzucił na stanowcze zlecenie Cheyne’a, więc też nic dziwnego, że zwracając telegram westchnął głęboko...
— Pan sądzi, że mogę opowiedzieć o tem żonie? A nuż to jakieś oszustwo?
— Coby komu na tem zależało? — odpowiedział doktór chłodno. — Rzecz wykryłaby się z łatwością. Nie mam wątpliwości, że telegram został wysłany przez pańskiego syna.
W tej chwili weszła do pokoju panna służąca, Francuzka, pewna siebie, jak osoba niezbędnie potrzebna, która godzi się na służbę tylko za wysokiem wynagrodzeniem.
— Pani Cheyne mówi, że pan musi zaraz przyjść. Ona myśli, że pan chory.
Pan trzydziestu miljonów dolarów pochylił głowę potulnie i poszedł za Zuzanną. Z ponad górnej poręczy w wielkiej, prostokątnej, białem drzewem wykładanej klatce schodowej rozległ się donośny, przenikliwy głos:
— Co tam? co się stało?
Żadne drzwi nie zdołały zagłuszyć przeraźliwego okrzyku, który echem rozniósł się po całym domu w chwilę później, gdy pan Cheyne zakomunikował nowinę swej małżonce.
— Wszystko w porządku — ozwał się doktór pogodnie do stenotypistki. — Ze wszystkich orzeczeń lekarskich, jakie spotyka się w powieściach, prawdziwem jest bodaj tylko to jedno, że radość nie zabija... prawda, panno Kinzey?
— Wiem o tem; ale najpierw trzeba będzie jeszcze moc spraw załatwić.
Panna Kinzey, rodem z Milwaukee, była w rozmowie nieco prostolinijna, a że jej sympatja zwracała się w stronę sekretarza, więc odgadła, że tu będzie coś do roboty. Sekretarz z powagą przyglądał się olbrzymiej mapie Ameryki, wiszącej na ścianie.
— Panie Milson, jedziemy zaraz najkrótszą drogą. Wagon prywatny... wprost... na Boston. Proszę wyszukać połączenie.
— Właśnie o tem myślałem.
Sekretarz zwrócił się do maszynistki i oczy ich się spotkały (z tego wyrosła później nowa powieść, nie mająca wszakże związku z niniejszą). Ona spojrzała wzrokiem badawczym, niedowierzając jego pomysłowości. On jej dał znak, by zasiadła do Morse’a — podobnie jak generał posyła brygady na teren działań wojennych. Potem gestem, jaki spotyka się u muzyków, rozgarnął włosy, spojrzał w sufit i zabrał się do pracy... a tymczasem białe paluszki panny Kinzey wprawiały w ruch cały kontynent Ameryki.
K. H. Wade Los Angeles. — „Konstancja“ jest w Los Angeles, prawda, panno Kinzey?
— Tak! — potwierdziła panna Kinzey, skinąwszy głową, nie przerywając wszakże swego turkotliwego zajęcia. Sekretarz spojrzał na zegarek.
— Czy już gotowe? Przysłać tutaj prywatny wagon „Konstancję“, urządzić specjalnie do wyjazdu stąd w niedzielę, żeby mieć czas na połączenie ze specjalnym pociągiem nowojorskim w Chicago ulica XVI przyszły wtorek.
Stuk! stuk! stuk! stuk!
— Czy pan nie może znaleźć lepszego połączenia?
— Niestety niepodobna. Jazda stąd do Chicago zabierze im sześć godzin czasu. Przez kierunek ku wschodowi nicby nie zyskali. Gotowe? Również umówić się z koleją Nadjeziorową i Południowo-Michigańską ażeby można było wziąć „Konstancję“ na linję Nowy Jork Centralny — Hudson River Buffalo do Albany następnie zaś na linję Albany — Boston aż do samego Bostonu. Muszę nieodwołalnie dojechać do Bostonu w czwartek wieczorem. Chyba że zajdą przeszkody. Telegrafowałem również do Canniffa, Toncey’a i Barnesa. — A teraz podpis: Cheyne.
Panna Kinzey skinęła głową, a sekretarz mówił dalej:
— I znowu... oczywiście, Canniff, Toncey i Barnes. Już pani gotowa? Canniff Chicago. Proszę doczepić mój wagon prywatny „Konstancję“ z Santa Fe na XVI ulicy w przyszły wtorek popołudniu, do specjalnego pociągu nowojorskiego a w Buffalo podać go N. Y. C. celem odstawienia do Albany. — Czy pani była kiedy w Nowym Jorku, panno Kinzey? Wybierzemy się tam kiedy. Już pani gotowa? Proszę zabrać wagon z Buffalo do Albany specjalnym pociągiem we wtorek popołudniu. — To dla Toncey’a.
— Wprawdzie niebyłam w Nowym Jorku, ale takie rzeczy wiem! — potrząsnęła główką panna Kinzey.
— Przepraszam. Teraz Barnes, Boston — Albany, te same zlecenia od Albany do Bostonu. Wyjazd trzecia pięć popołudniu (tego w depeszy nie potrzeba zaznaczać) przyjazd dziewiąta pięć we czwartek. To wszystko jest najzupełniej identyczne z tem, co załatwi Wade, ale warto trochę rozruszać dyrektorów.
— Wspaniale! — ozwała się panna Kinzey z wyrazem podziwu na twarzyczce. Oto był mężczyzna, jakiego rozumiała i ceniła!
— Nieźle! — sprostował skromnie Milson. — Gdyby to był kto inny na mojem miejscu, straciłby trzydzieści godzin jazdy nadarmo, przez cały tydzień zajmowałby się wyszukiwaniem połączeń, zamiast wyprawić go do Santa Fe, skąd już prosta droga na Chicago.
— Ale zwracam pańską uwagę na ten specjalny pociąg nowojorski. Sam Chauncey Depew nie mógł przyczepić swego wagonu do tego pociągu, — nadmieniła panna Kinzey, nieco trzeźwiej spoglądając na całą sprawę.
— Prawda, ale tym razem nie jest to Chauncey. To Cheyne... błyskawica... Już zrobione.
— Ma pan zupełną słuszność. Ale zdaje się, że powinniśmy raczej wysłać depeszę do młodego Harveya o tem jakoś pan zapomniał.
— Zaraz zapytam.
Gdy wracał z instrukcją starego Cheyne’a, polecającą Harveyowi spotkanie się z rodzicami w Bostonie o oznaczonej godzinie, zastał pannę Kinzey, zanoszącą się od śmiechu ponad klawiszami maszyny. Roześmiał się i Milson, gdyż zapamiętałe postukiwania z Los Angeles miały treść następującą:
Chcemy wiedzieć czemu — czemu — czemu? Rozszerza się powszechny niepokój.
W dziesięć minut później Chicago napastowało pannę Kinzey następującemi słowami:
Jeżeli dojrzewa już zbrodnia naszego wieku bądź pan łaskaw zawczasu przestrzec swych przyjaciół itd.
A oto treść depeszy z Topeki (nawet sam Milson nie mógł odgadnąć, o co w niej chodziło).
Nie strzelaj pułkowniku poddajemy się.
Cheyne, gdy położono przed nim telegramy, uśmiechnął się złośliwie z popłochu swych nieprzyjaciół:
— Oni myślą, że wstąpiliśmy na drogę wojenną. Oznajmij im pan, panie Milson, że nie czujemy się obecnie wojowniczo usposobieni. Oznajmij im, w jakim celu wyjeżdżamy. Przypuszczam, iż byłoby dobrze, żebyście oboje, pan i panna Kinzey, mogli pojechać z nami, choć nie wydaje mi się, bym miałjaką sprawę do załatwienia po drodze. Powiedz im pan prawdę... przynajmniej raz.
Tak więc posłano komunikat o istotnym stanie rzeczy. Panna Kinzey postukiwała z rozczuleniem, gdy sekretarz dodawał godne pamięci zdanie: „Zostawcie nas w spokoju“ — a w chwilę później w biurach oddalonych o dwa tysiące mil swobodniej odetchnęli przedstawiciele różnych skomplikowanych interesów kolejowych, reprezentujących wartość sześćdziesięciu trzech miljonów dolarów. Cheyne leciał w świat na spotkanie swego jedynaka, tak cudownie odzyskanego... Niedźwiedź poszukiwał nie ryczących bawołów, lecz swojego szczenięcia. Srodzy ludzie, którzy dobyli nożów, by walczyć o swoje życie finansowe, odrzucili teraz broń i życzyli mu szczęśliwej drogi, a sześć paniką przejętych przedsiębiorstw podniosło znów głowy do góry i poczęło mówić o niezwykłych dziwach, jakie mogłyby się zdarzyć, gdyby Cheyne nie zatknął w ziemię swej siekiery.
Telegraficzne urzędy miały wiele roboty i skweresu. Skoro powszechny niepokój został już zażegnany, różni ludzie i miasta poczęli na wyścigi ofiarować Cheynowi swe usługi. Los Angeles podawało wieść do San Diego i Barstow, że maszyniści południowo-kalifornijscy winni być powiadomieni i każdej chwili stać w pogotowiu w swych ustronnych budkach kolejowych; Barstow przesłało wieść nad Atlantyk i Pacyfik; Albuquerque zaś rozpowszechniło ją poprzez Atchison, Topeka i Santa Fe aż do samego Chicago. Miano „wyekspedjować“ maszynę, kombinowany wagon z obsługą oraz wielki i wyzłacany wagon prywatny, zwany „Konstancja“, na ową przestrzeń dwóch tysięcy trzystu pięćdziesięciu mil; przejazd tego pociągu pociągnie za sobą sto siedemdziesiąt siedem zmian w planie jazdy; w każdym z zainteresowanych w tem pociągów trzeba będzie wystarać się o obsługę; potrzeba będzie szesnastu lokomotyw, szesnastu maszynistów, szesnastu palaczy — i to co najtęższych. Na zmianę maszyny pozostawia się tylko półtrzeciej minuty, trzy minuty na zabranie wody a dwie na zaopatrzenie się w węgiel.
— Ostrzec ludzi, żeby zbiorniki wody i krany były w porządku, bo Harvey Cheyne się spieszy... spieszy... spieszy — śpiewały druty telegraficzne. — Trzeba oczekiwać czterdziestu mil[2] na godzinę, a naczelnicy dystansów będą towarzyszyć temu pociągowi specjalnemu na przestrzeni swoich dystansów. Od San Diego aż do XVI ulicy w Chicago wszędzie winien być rozłożony kobierzec czarnoksięski. Spieszyć się! Spieszyć się!
— Będzie gorąco — mówił Cheyne, gdy w niedzielę o świcie wyruszyli z San Diego. — Będziemy się śpieszyć, mamusiu, ile tylko można, jednakże sądzę, że niepotrzebnie już teraz wdziewasz kapelusz i rękawiczki. Lepiej połóż się i zażyj lekarstwo. Zagrałbym z tobą w domino, ale to dziś niedziela.
— Będę już grzeczna! Tak, chcę być grzeczna. Tylko... zdjęcie kapelusza zaraz wywołuje we mnie wrażenie jak gdybyśmy nigdy nie mieli zajechać na miejsce.
— Spróbuj się trochę zdrzemnąć, mamusiu, a nim się spostrzeżesz, znajdziemy się już w Chicago.
— Ależ mamy jechać do Bostonu! Powiedz im, tatusiu, żeby się spieszyli.
Potężne, sześciostopowe smoki-maszyny pędziły z łoskotem do San Bernardino i pustkowi Mohave, ale na tej przestrzeni jeszcze nie mogły ujawnić całej szybkości swego pędu — miało to przyjść dopiero później. Po skwarze górskim nastąpił skwar pustyni, gdy skręcili na wschód w stronę Needles i Colorado. Wagon aż trzeszczał od suchości powietrza i spieki. Pani Cheyne musiano szyję okładać lodem. Tak, minąwszy wiele, wiele stopni długości geograficznej poprzez Ash Fork, w stronę Flagstaff, gdzie znajdują się lasy i kamieniołomy, dostali się pod niebo jakby zastygłe i nie tak duszne. Wskazówka szybkościomierza migotała i chwiała się to w jedną to w drugą stronę; po dachu chrzęścił popiół i sadze, a kłąb kurzawy snuł się poza rozpędzonemi kołami. Obsada wagonu kombinowanego, pozdejmowawszy marynarki, siedziała na ławkach, sapiąc z gorąca. Cheyne zaszedł pomiędzy nich i gromkim głosem, jakby chciał przekrzyczeć hurkot wagonu, jął opowiadać stare, stareńkie anegdoty kolejowe, znane dobrze każdemu, kto jeździł koleją. Opowiadał im też o swoim synu i o tem, jak to morze zrezygnowało ze śmierci chłopaka; kiwano głowami, popluwano i cieszono się wraz z nim. Dopytywano się też, czy pociąg mógłby się zatrzymać, gdyby maszynista „trochę go puścił“. — Cheyne uznał, że byłoby to możliwe. W myśl tego wielki koń ognisty został „puszczony“ z Flagstaff do Winslow, dopóki naczelnik dystansu nie zaczął protestować.
Tymczasem pani Cheyne — leżąc w buduarku, gdzie panna Francuzka, wybladła od strachu, kurczowo trzymała się srebrnej klamki — wciąż tylko wzdychała cichuśko i prosiła męża, by nakazał „pośpiech“. Tak pozostawili za sobą suche wydmy piaskowe i oblane księżycem skały Arizony i wciąż gnali przed siebie, póki chrzęst buforów i zgrzyt hamulców nie oznajmił im, że znajdują się w Coolidge, koło kontynentalnego działu wód.
Trzej śmiali i doświadczeni ludzie — zrazu chłodni, pogodni i mający suchą odzież na sohie, a spoceni, wybladli i roztrzęsieni, gdy już zaprzestali gonitwy na tych okropnych kołach — przeprowadzili pociąg z Albuquerque do Glorietta, następnie poza Springer hen wgórę do tunelu Raton na linji państwowej, stąd zaś, chybocąc się, opuścili się na La Junta, przelotnie rzucili okiem na Arkansas i sunąc po długiem zboczu górskiem wpadli do Dodge City, gdzie Cheyne miał znów tę pociechę, iż mógł przesunąć zegarek o godzinę naprzód.
W wagonie niezbyt zabawiano się rozmową. Sekretarz i stenotypistka siedzieli razem na poduszkach z wytłaczanej skóry hiszpańskiej, koło okna w samym końcu wagonu, przyglądając się wznoszeniu i opadaniu drutów telegraficznych i czyniąc — jak wnosić można — spostrzeżenia co do krajobrazu. Cheyne, trzymając w zębach niezapalone cygaro, lawirował niespokojnie pomiędzy zbytkownym przepychem swego wagonu i golizną wagonu kombinowanego, aż współczująca służba zapomniała, że ma w nim swego nieprzyjaciela klasowego, i starała się wedle sił swoich go rozerwać.
W nocy pęki lamp elektrycznych oświecały ów nieszczęsny pałac, pełen wszelkiego zbytku i przepychu; jechali wygodnie, kosztownie, kołysząc się w pustce całkowitego osamotnienia. W pewnej chwili słyszeli szelest wody w wieży ciśnień, gardłowy głos Chińczyka, brzęk młotków sprawdzających koła, sporządzone ze stali Kruppa, oraz przekleństwo jakiegoś włóczykija, spędzonego z tylnej platformy; to znów twardy łomot i rumor węgla sypanego na węglarkę; to znów rozgwar głosów, nadlatujących z wyczekującego pociągu, który mijali. W inną znów chwilę zapuszczali wzrok w wielkie przepaści, gdzie belkowanie mostów chrupotało pod naciskiem pociągu, albo też przyglądali się skałom, które przed ich wzrokiem zasłaniały połowę gwiaździstego nieba. Potem wyrwy i wanty skalne przechodziły w wyzębioną, poszarpaną grań wysokich wirchów na widnokręgu, kiedyindziej zaś opadały w coraz to niższe kopy i turniczki — aż nakoniec zaczęły się prawdziwe, szczere równiny.
W Dodge City jakaś nieznana ręka podrzuciła im wycinek gazety, wychodzącej w Kanzas, a zawierającej jakby wywiad z Harveyem; widocznie chłopak już się był zetknął z ruchliwym reporterem, do którego telegrafowano z Bostonu. Wesoły dziennikarz ogłaszał, iż nie może być dwóch zdań co do tego, że widzi przed sobą ich rodzonego syna; wiadomość ta przyniosła pani Cheyne chwilową ulgę. Jej jedyne słowo: „spieszcie się!“ było przez służbę podawane maszynistom w Nickerson, Topeka i Marcelinę, gdzie droga jest już jak stół równa; mijając jeden stopień geograficzny za drugim, przemierzano wszerz cały kontynent. Osiedla ludzkie były tu już gęstsze — i można było wyczuć, że się przebywa wśród ludzi.
— Nie widzę tarczy tachometru... oczy mnie tak bolą. Co robimy obecnie?
— Co tylko można najlepszego, mamusiu! Niema sensu przeganiać pociąg specjalny. Musimy uzbroić się w cierpliwość.
— E, co tam! Chcę mieć to uczucie, że się posuwamy. Usiądź przy mnie i mów, ile mil jużeśmy ujechali... i z jaką szybkością...!
Cheyne usiadł i odczytywał jej wgłos wszystkie cyfry (niektóre z nich są po dziś dzień rekordowe), lecz siedemdziesięcio-stopowy wagon nigdy nie zmieniał swego biegu, posuwistego jak pławba parowca, lecąc z brzękiem wśród słonecznego skwaru, niby olbrzymia, pyłem obsypana pszczoła. Mimo wszystko chyżość ta wydawała się pani Cheyne wciąż niedostateczną. Upał, nielitościwy upał sierpniowy o mdłości przyprawiał znękaną kobietę. Wskazówki zegara nie chciały posuwać się naprzód... Kiedyż, ach kiedyż ten pociąg dojedzie do Chicago?
Nie jest prawdą, jakoby p. Cheyne podczas zmiany parowozów w Fort Madison wręczył Międzynarodowemu Związkowi Maszynistów Kolejowych uposażenie, któreby dawało im możność podjęcia walki na równych warunkach z nim i jego towarzyszami. Zapłacił maszynistom i palaczom należytość, na jaką, zdaniem jego, zasługiwali, a jedynie bankowi jego jest wiadomem, ile dał służbie, która okazywała mu tyle współczucia. Warto wspomnieć, że ostatnia zmiana obsługi wzięła na siebie całą czynność wekslowania wagonu na Szesnastej Ulicy, jako że „ona“ nakoniec się zdrzemnęła i Boże uchowaj, by kto miał „ją“ nazbyt szturchnąć.
Trzeba wiedzieć, że wspaniale opłacany specjalista, który prowadzi pociąg specjalny na linji Pojeziernej i Południowo-miczygeńskiej jest nieomal władcą absolutnym i nie lubi pouczań. Mimo wszystko prowadził on „Konstancję“ tak delikatnie i ostrożnie jakby jakiś ładunek dynamitu, a gdy służba zrzędziła na niego, czyniła to jedynie szeptem lub na migi.
— Phii! — mówili ludzie z Atchison, Topeki i Santa Fe, omawiając później tę sprawę; — myśmy nie urządzali jazdy rekordowej. Żona Harveya Cheyne czuła się niedobrze, a myśmy nie chcieli, by skakała z niecierpliwości. Pomyśleć sobie, że nasza jazda z San Diego do Chicago trwała 57 godzin 54 minut. Możecie o tem powiedzieć waszym wołowym pociągom! Gdybyśmy chcieli próbować rekordu, oj, wtedybyście dopiero zobaczyli!
Dla człowieka z Ameryki zachodniej dwa miasta: Chicago i Boston — choćby im samym bardzo to nie w smak było — leżą tuż obok siebie, a niektóre koleje istotnie czynią tę złudę tem śmielszą. Pociąg specjalny poniósł, jak wichura, „Konstancję“ do Buffalo, poczem rzucił ją w objęcia linji kolejowej New York Central & Hudson River (zawitali tu w gościnę wspaniali potentaci z siwemi bokobrodami na twarzy i ze złotemi amuletami przy łańcuszkach zegarków, by przez chwilę pogawędzić z Cheyne’m o interesach) — które to przedsiębiorstwo podało ją z gracją aż do Albany, gdzie już w ciągu jednego przypływu i odpływu morskiego kolej Boston — Albany dowiozła ją do celu podróży. Cała jazda trwała 87 godzin i 35 minut czyli 3 dni, 15½ godzin. Harvey już na nich oczekiwał.

∗             ∗

Po gwałtownych wzruszeniach większość ludzi dorosłych i wszyscy bez wyjątku chłopcy odczuwają wilczy apetyt. Powrót syna marnotrawnego święcono za spuszczonemi kotarami w błogiem i radosnem odcięciu od reszty świata — mimo że tuż koło nich z hukiem i łoskotem to w tę to drugą stronę przelatywały pociągi. Harvey jadł i pił łapczywie, a jednocześnie bez wytchnienia opowiadał wszystkie naraz swoje przygody; ilekroć jedna z jego rąk odpoczęła na chwilę, chwytała ją matka i obsypywała pieszczotami. Głos mu zgrubiał od ciągłego przebywania na otwartem, słonem powietrzu; dłonie były szorstkie i stwardniałe, a przeguby upstrzone śladami odparzelin; od zszarganego obuwia i błękitnego spencerka biła delikatna, gęsta woń sztokfiszowych patrochów.
Ojciec, umiejący trafnie oceniać ludzi, spoglądał nań bystrem okiem. Nie wiedział dotychczas, że ten chłopiec zdolny był znieść tyle dolegliwości i trudów. Bogiem a prawdą, starszy Cheyne uświadamiał sobie pomimowoli, że wogóle mało co wiedział o swym synu; w każdym razie wyraźnie sobie przypominał skwaszonego młokosa o wyżółkłej twarzy, który znajdował przyjemność w tem by „uchodzić za dorosłego mężczyznę“ i wyciskać łzy z oczu matki — — słowem, ot taką osobistość, która wzbudza powszechną wesołość w lokalach publicznych i piazzach hotelowych. Lecz ten postawny rybak, którego w tej chwili miał przed sobą, bynajmniej nie okazywał ślamazarności: patrzył na ojca wzrokiem pełnym energji, jasnym, nieszukającym wykrętów, a przemawiał głosem wyraźnym, nawet grzmiącym, pełnym jednak szacunku. W tym głosie było też coś takiego, co zdało się obiecywać, że owa zmiana będzie już trwałą i że nowy Harvey już się ustatkował w zupełności.
— Ej, musiał go ktoś porządnie brać do galopu! — myślał Cheyne. — Konstancja nigdyby nie pozwoliła na coś podobnego. Wątpię, czy pobyt w Europie wywarłby na niego wpływ bardziej zbawienny.
— Ale czemuż nie powiedziałeś temu człowiekowi... Troopowi, czy jak on się tam nazywał... kim jesteś! — powtarzała matka, gdy Harvey już conajmniej po raz wtóry roztoczył przed nią swe dzieje.
— Disko Troop, moja droga. Najlepszy człowiek, jaki kiedykolwiek chodził po pokładzie... nawet nie wiem, kto byłby godzien zająć po nim drugie miejsce.
— Czemuż nie powiedziałeś mu, żeby cię wysadził na ląd? Przecież wiesz, że tatuś byłby mu to nagrodził w dziesięćkroć.
— Wiem o tem; ale on myślał, że mam bzika. Mam skrupuły, żem nazwał go złodziejem, ponieważ nie mogłem odnaleźć banknotów w kieszeni.
— Jeden z marynarzy znalazł je koło bandery okrętowej w ową... w ową noc... — załkała pani Cheyne.
— A więc sprawa wyjaśniona. W każdym razie nie mam Troopowi nic do zarzucenia. Powiedziałem mu tylko, że nie chcę pracować... i do tego na Ławicach... on za to, ma się rozumieć, palnął mnie w nos, a ja... och!... zacząłem krwawić, jak zakłuty wieprzek.
— Moje biedactwo! Oni tam musieli się strasznie znęcać nad tobą.
— E, niebardzo... No i potem przyszło na mnie oświecenie.
Stary Cheyne zachichotał i poklepał syna po łydce. Oto chłopak, jakiego on pragnął całem sercem! Nigdy wpierw nie zdarzyło mu się widzieć tak wyraziście owych błysków w oczach Harveya.
— Stary dawał mi dziesięć i pół na miesiąc, teraz właśnie wypłacił mi pół dolara; trzymałem się razem z Danem i harowaliśmy tęgo. Nie umiem jeszcze pracować jak człowiek dorosły, w każdym razie potrafię kierować czółnem niemal tak jak Dan i niebardzo tracę głowę pośród mgły; umiem wywijać się na lekkim wietrze... to znaczy, sterować, moja droga... umiem już jako tako nabijać przynętę na trolę i znam się też, jak potrza, na linach; umiem także ładować ryby aż do pory, o której bydło wraca do domu; wyrosłem na lekturze starego „Josephusa“, a pokazałbym też wam, jak się przecedza kawę przez kawałek rybiej skóry.. i mam wrażenie, że poprosiłbym jeszcze o drugą filiżankę takiej kawy. Doprawdy, nie macie pojęcia, ile to trzeba się narobić i nauczyć za te dziesięć i pół dolara miesięcznie!
— Ja zacząłem od ośmiu i pół, mój synku — oznajmił Cheyne.
— Naprawdę? Nigdy mi o tem nie mówiłeś, ojczulku.
— Boś nigdy o to nie pytał, Harveyu. Opowiem ci kiedyś o wszystkiem, o ile zechcesz posłuchać. A teraz spróbuj jednej z tych nadziewanych oliwek.
— Troop powiada, że najciekawszą rzeczą na świecie jest przyglądać się jak drugi człek zdobywa sobie środki do życia. Wspaniała to rzecz mieć znowu dobrze przyrządzone jadło. Jednakże odżywialiśmy się dobrze; lepszej kuchni nie miał nikt na Ławicach. Disko nas żywił świetnie. To morowy chłop! A Dan... to znaczy, jego syn... jest moim partnerem. A jest tam jeszcze i stryj Salters, co wciąż miewa wykłady o nawozach sztucznych i czytuje „Josephusa“. On jest wciąż przekonany, że ja mam bzika. Jest tam nadto mały Penn, a ten naprawdę ma bzika. Nie powinno się przy nim wspominać o Johnstown, bo... Aha, jeszcze musicie poznać Tomka Platta, Długiego Dżeka i Manuela. Manuel uratował mi życie. Szkoda, że jest Portugalczykiem; nieumie mówić wiele, za to grałby bez przestanku. On mnie znalazł gdym płynął po wodzie i wciągnął mnie do swej łódki.
— Dziwię się, że twój system nerwowy nie uległ zupełnemu rozbiciu — ozwała się pani Cheyne.
— A czemużby miało tak być, mamusiu? Pracowałem jak koń, jadałem jak wieprz, a sypiałem jak zabity.
To już przeważyło szalę udręczeń pani Cheyne, która zaczęła przypominać sobie wizje zwłok kołyszących się na powierzchni słonych wód. Udała się więc do swej sypialni a Harvey skulił się na kozetce koło ojca i zaczął mówić o zobowiązaniach, jakie miał względem tych ludzi.
— Możesz na mnie polegać, iż uczynię dla nich wszystko co w mej mocy, Harveyu. Z tego, coś mi o nich mówił, wnoszę, że to zacni ludzie.
— Najzacniejsi w całej flotyli rybackiej. Spytaj się w Gloucester, — odpowiadał Harvey. — Ale Disko wciąż jeszcze przypuszcza, iż wyleczył mnie z szaleństwa. Dan jest jedynym, któremu opowiedziałem o tobie, o twoich prywatnych wagonach i tak dalej, a nawet co do niego nie jestem zupełnie pewny, czy mi uwierzył. Chcę więc jutro wprawić ich w osłupienie. Powiedz mi, czy możnaby jutro wysłać „Konstancję“ do Gloucester? Mama nie wygląda na to, jak gdyby miała ochotę wyruszyć w drogę, a my mamy jutro ukończyć wyładunek. Wouverman zabiera nasze ryby. Widzi tatuś, myśmy w tym sezonie pierwsi przyjechali z Ławic, to też możemy sprzedać cetnar po 4,25 dolarów. Zaczekamy, aż on to wypłaci; rzecz musi być wykonana prędko.
— A więc chcesz jutro pójść do roboty?
— Powiedziałem Troopowi, że pójdę. Mam być przy wadze. Przyniosłem z sobą rachunki.
To mówiąc, rzucił okiem na zatłuszczony notatnik, a miał przytem minę tak poważną, że ojciec aż dusił się od tłumionego śmiechu.
— Według mego rachunku nie pozostało już więcej, jak trzy... nie... czterysta dziewięćdziesiąt cztery lub pięć centnarów.
— Najmij sobie pomocnika — radził Cheyne, chcąc zobaczyć, co na to powie Harvey.
— Nie mogę, ojczulku. Jestem głównym rachmistrzem naszego szonera. Troop powiada, że mam do cyfr lepszą głowę niż Dan. Troop to człek bezstronny.
— Dobrze, ale przypuśćmy, że nie przesunę „Konstancji“ dziś w nocy, to jakże się tam stawisz?
Harvey spojrzał na zegarek, który wskazywał dwadzieścia minut po jedenastej.
— W takim razie będę tu spał do trzeciej, a potem dopadnę pociągu towarowego, jadącego o czwartej. Nam, maszopom, z reguły wolno jeździć bezpłatnie.
— Dobrześ to wykombinował. Sądzę jednakże, że będziemy się mogli dostać tam „Konstancją“ równie prędko, jak waszą towarówką. A teraz najlepiej zrobisz, gdy pójdziesz do łóżka.
Harvey wyciągnął się na sofie, zzuł obuwie i zasnął snem twardym, zanim ojciec zdążył przysłonić światło elektryczne. Cheyne usiadł przy nim, przyglądając się młodzieńczej twarzy, ocienionej ramieniem, rzuconem poprzez czoło, a wśród wielu myśli, jakie mu teraz przychodziły do głowy, znalazła się i uwaga, że może dotychczas zamało zajmował się synem.
— Nigdy niewiadomo, kiedy się najwięcej ryzykuje — mówił sobie. — Mogło mu się przytrafić coś gorszego niż śmierć w morzu... jednak nie przypuszczam by miało się przytrafić... nie, tego nie przypuszczam. Jeżeli się nie przytrafiło, to stać mnie na to by zapłacić Troopowi, i basta!... a sądzę, że się nic nie przytrafiło.
Rankiem przez okna wpłynął ożywczy chłodny powiew morskiej bryzy. „Konstancja“ zatrzymała się pomiędzy towarowemi wagonami w Gloucester, a Harvey udał się do roboty.
— Ależ on znów spadnie z pokładu i utonie — ozwała się z goryczą matka.
— Pójdziemy czuwać nad nim, a w razie czego rzucimy mu linę ratowniczą. Nie widziałaś nigdy, jak on zarabia na kawałek chleba — odrzekł ojciec.
— Co za głupie figle! jak gdyby ktoś wymagał...
— Tak, oczekują go ludzie, którzy go najęli. On postąpił całkiem słusznie.
Przechodząc pomiędzy pakami pełnemi nieprzemakalnych ubrań rybackich, zeszli do rejdy Wouvermana, gdzie dumnie kołysał się We’re Here; bandera Ławiczna powiewała jeszcze na jego maszcie. Cała załoga krzątała się jak bobry pracowicie w jasnem świetle poranka. Disko stał koło głównej luki, nadzorując Manuela, Penna i stryja Saltersa, manewrujących takielażem. Dan windował na pokład kosze, napełniane przez Długiego Dżeka i Tomasza Platta, a Harvey, trzymając w ręku notatnik, reprezentował interesy szypra, wobec kontrolera wagi na nabrzeżu.
— Gotów! — zawołano zdołu.
— Ciąg! — krzyknął Disko.
— Hej! — odzywał się Manuel.
— Już! — odpowiadał Dan, windując kosz.
Następnie słychać było czysty i świeży głos Harveya, zapisującego wagę.
Wkońcu wyrzucono ostatek ryb, a Harvey skoczył najkrótszą drogą, z sześciu stóp wysokości, z liny na linę, i wręczył Diskowi rachunek, krzycząc:
— Dwieście dziewięćdziesiąt siedem — a zsyp wypróżniliśmy już do cna!
— Ile jest wszystkiego razem, Harveyu? — spytał Disko.
— Osiemset sześćdziesiąt pięć, co daje trzy tysiące sześćset siedemdziesiąt sześć dolarów i dwadzieścia pięć centów. Teraz to mi się jeszcze należy part i zapłata!
— No, przecie nikt nie mówi, żeś na nią nie zasłużył, Harveyu. Czy nie skoczyłbyś do biura Wouvermana i nie zaniósłbyś mu naszych rachunków?
— Kto jest ten chłopak? — ozwał się Cheyne do Dana, który był przyzwyczajony do najróżnorodniejszych pytań ze strony leniwych gamoniów, zwanych letnikami.
— Ano, jest u nas jakby okumonem — brzmiała odpowiedź. — Wyłowiliśmy go z morza na Ławicach. Peda, że spadł z pokładu linjowca, gdzie był pasażerem. Teraz to ón ma wielgą ochotę zostać rybakiem.
— Czy wart jest, byście go trzymali u siebie?
— A ino! Tata! ten jegomość się pyta, czy warto, byśmy trzymali Harveya! Może państwo pozwolą na pokład? Dla pani zaraz dostawimy drabinkę.
— I owszem, poszedłbym z największą chęcią. Nic ci się nie stanie, mamusiu, a będziesz miała możność zobaczyć wszystko na własne oczy.
Kobieta, która tydzień temu nie umiała podnieść głowy do góry, teraz słabym krokiem zeszła wdół po drabince i z niejakim lękiem stanęła wśród różnych gratów i plątowiska lin na rufie okrętu.
— Czy pan się trochę interesuje Harveyem? — spytał Disko.
— Ta — ak...
— To dobry chłopak i posłuszny we wszystkiem, co się mu rozkaże. Państwo słyszeli, jakeśmy go znaleźli? Widzi mi się, że cierpiał na jakisik rozstrój nerwowy, albo też cosik miał takiego we łbie, kiej wyciągliśmy go na okręt. Teraz to wszystko minęło... Tak, tutaj jest kajuta. Nie wszyćko tu jest w porządku, ale państwo będą łaskawi rozejrzeć się wokoło. Tutaj, na tym kominie, przeważnie pisaliśmy rachunki... jeszcze widać liczby, wyskrobane jego ręką.
— Czy on tutaj sypiał? — zapytała pani Cheyne, siedząc na żółtej skrzyni i bacznie przyglądając się zaśmieconym pryczom.
— Nie, proszę łaskawej pani, on sypiał na przodzie okrętu, a gdyby nie to, że wraz z moim synem wykradał pierożki z kredensu i że baraszkowali se we dwójkę, gdy powinni byli spać, nie miałbym temu chłopakowi nic do zarzucenia.
— Tak, na Harveya nie można powiedzieć nic złego — ozwał się stryj Salters, zstępując ze schodów. — Wieszał-ci on moje buty na grotmaszcie i czasami nie okazywał nazbyt wielkiego szacunku względem tych, którzy mają większą od niego wiedzę, zwłaszcza w dziedzinie rolnictwa; atoli najczęściej to Dan bywał dla niego tym złym duchem, co go kusił!
Tymczasem Dan, snując pewne wnioski z niejasnych napomknień, jakie dziś rankiem słyszał był z ust Harveya, urządził na pokładzie taniec wojenny.
— Tom! Tom! — szepnął wdół poprzez lukę. — Przyszli jego rodzice, a tato się jeszcze na tem nie połapał! Teraz sobie oni tam gadu-gadu w kajucie. Ona jest piękna kobieta, a ten pan tak wygląda, jakby wszyćko co o nim opowiadał Harvey, miało być prawdą.
— Gromy siarczyste! — ozwał się Długi Dżek i jął gramolić się w górę, opaćkany solą i łuską rybią. — To wy wierzyła, że ta cała bajda o onym bachorze i dryndulce zaprzężonej w cztery kónie, było prawdą?
— Ja o tem wszystkiem wiedziałem oddawna — odrzekł Dan. — Chodźcie ino obaczyć, jak tata pomylił się w swych rachubach!
Poszli uradowani — i przybyli w samą porę, by z ust Cheyne’a posłyszeć słowa:
— Bardzo się cieszę, że on ma tak dobry charakter... albowiem ten chłopak to mój syn.
Diskowi szczęka opadła wdół (Długi Dżek zawsze się odtąd zaklinał, że słyszał jej klapnięcie) i w osłupieniu spoglądał to na mężczyznę, to na kobietę.
— Przed czterema dniami otrzymałem w San Diego telegram od niego, więc przyjechaliśmy tutaj niezwłocznie.
— Wagonem prywatnym? — zapytał Dan. — On opowiadał, że wielemożny pan takim jeździ.
— Tak jest, wagonem prywatnym.
Dan spojrzał na swego ojca, zasypując go nawałą skinień, wcale nie świadczących o szacunku.
— Opowiadał-ci on nam taką bajdę o jeżdżeniu własną dryndulką zaprzężoną w cztery kucyki — wyrwał się Długi Dżek. — Czy i to było prawdą?
— Zapewne — odparł Cheyne. — Czy było tak, mamusiu?
— Przypominam sobie, że Harvey miał mały wolancik, gdyśmy byli w Toledo — potwierdziła matka.
Długi Dżek gwizdnął.
— O, Disko! — ozwał się, zawierając wszystko w tych słowach.
— Byłem... pomyliłem się w swych rachubach... gorzej niż mieszkańcy Marblehead — wystękał Disko, jak gdyby mu windą wyciągano z gardła te słowa. — Nie chciałem panu uchybić, panie Cheyne, sądząc że chłopiec jest trochę pomylony... ale on wygadywał takie niestworzone rzeczy o jakichś tam pieniądzach... które...
— Opowiadał mi o tem.
— Czy on jeszcze coś panu wielemożnemu opowiadał o mnie? Raz to go porządnie wytłukłem!...
To mówiąc, rzucił nieco lękliwe spojrzenie na panią Cheyne.
— O tak — odparł Cheyne. — Nie zawahałbym się powiedzieć, że to właśnie przyniosło mu większy pożytek, niż cokolwiek innego na tym świecie.
— Myślałem se, że tak potrza; inaczejbym tego nie zrobił. Niechciałbym, żebysta se państwo myśleli, że my tu na tym statku męczymy takich, jak on, chłopaków.
— Nie myślę tego o panu, panie Troop.
Przez ten czas pani Cheyne przyglądała się obliczom okrętników: — a więc twarzy Diska, żółtej jak kość słoniowa, — bezwłosej, żelaznej, szerokiej gębie stryja Saltersa, — okolonej wieśniaczą czupryną, zakłopotanej prostoduszności Penna, — spokojnemu uśmiechowi Manuela — wyszczerzonym od zachwytu zębom Długiego Dżeka i bliznom Toma Platta. Ludzie ci, jeżeli ich mierzyć skalą jej pojęć o świecie, byli niewątpliwie rubasznymi prostakami — jednakże ona miała w oczach wyraz macierzyński i oto podniosła się z wyciągniętemi rękoma.
— Powiedz mi, powiedz, dziecko, kto jest każdy z nich... — mówiła, ledwie nie szlochając. — Chcę wam podziękować i pobłogosławić... wam wszystkim...
— Dalibóg, to jest dla mnie stokrotnem wynagrodzeniem — ozwał się Długi Dżek.
Disko przedstawił ich wszystkich, jak należy, po dżentelmeńsku nawet kapitan staroświeckiej dżonki chińskiej nie sprawiłby się lepiej. Pani Cheyne bełkotała coś niewyraźnie. Omal nie rzuciła się w ramiona Manuela, gdy zrozumiała, że to on odnalazł Harveya.
— Ale... jakżeż miałem go zostawić dryfującego po wodzie? — odezwał się biedny Manuel. — A cóżby pani sama zrobiła, będąc na mojem miejscu? Co — o? Zyskaliśmy sobie dobrego chłopaka, a zawsze jestem rad, że pani znalazła w nim własnego syna.
— On mi też opowiadał, że Dan był jego wspólnikiem! — zawołała pani Cheyne.
Dan, już i tak czerwony, jak piwonja, oblał się ciemnym pąsem, gdy pani Cheyne wobec całego zgromadzenia ucałowała go w oba policzki. Następnie poprowadzono ją na przód okrętu, ażeby jej pokazać czeladnię; szczęśliwa matka rozpłakała się znowu i uparła się zejść na dół, by zobaczyć autentyczne legowisko Harveya. Zastała tam czarnego kucharza, czyszczącego piec; zobaczywszy ją, kiwnął głową, jak gdyby był na tę panią czekał od lat wielu. Okrętnicy — po dwóch naraz — dołożyli wszelkich starań, ażeby jej objaśnić codzienny tryb życia okrętowego, a ona siedziała przy słupie poręczy, położywszy urękawiczone dłonie na zatłuszczonym stole, i śmiejąc się drżącemi wargami lub płacząc roztańczonemi oczyma.
— A któż teraz będzie używał We’re Here po tem wszystkiem? — zwierzał się Długi Dżek wobec Tomka Platta. — Mnie się tak widzi, kiejby ona cały okręt zamieniła w jakisik wielgi kościół.
— Kościół...! — zadrwił Tom Platt. — Ach, gdyby to był przynajmniej statek Komisji Rybołówczej, a nie taki stary drewniany gruchot! Gdybyśmy mieli choć jaki-taki porządek i przyzwoite odzienie i chłopaków, coby tej pani usłużyli. Ona będzie musiała włazić, jak kura, po tamtej drabinie, a my... my powinniśmy obsadzić ludźmi reje!
— A więc Harvey nie był warjatem — ozwał się zwolna Penn do Cheyne’a.
— Nie... nie, dzięki Bogu — odparł wielki miljoner, schylając głowę z rozrzewnieniem.
— To pewno rzecz okropna być warjatem. Nie znam rzeczy straszniejszej... chyba stratę rodzonego dziecka. Ale wszak pan już odzyskał swoje dziecko? Dziękujemy za to Bogu.
— Hola! — ozwał się Harvey z nabrzeża, spoglądając na nich przyjaznym wzrokiem.
— Pomyliłem się, Harveyu, pomyliłem! — pośpiesznie rzekł Disko, wznosząc dłoń wgórę. — Pomyliłem się w swych sądach. Nie potrzebujecie mi już tego wytykać.
— Juści, bardzo mi na tem zależy! — bąknął Dan pod nosem.
— Czy chcesz od nas już zaraz odejść?
— No, nie odejdę bez wyrównania mej płacy, chyba ze chcecie, żeby wam zasekwestrowano We’re Here!
— Juści! omało nie zapomniałem! — i wyliczył resztę należytości. — Wypełniałeś sumiennie wszyćko, do czego zobowiązałeś się umową.... a wykonywałeś rzecz każdą tak sprawnie, jak gdybyś przestał być jakbyś był...
Tutaj Dysko sam „zaprzestał“, nie wiedząc jak skończyć rozpoczęte zdanie.
—...Jakbyś nie widział nigdy prywatnego wagonu? — podpowiedział Dan złośliwie.
— Chodźcie ze mną, a pokażę go wam, rzekł Harvey.
Pan Cheyne został, by pogawędzić z Diskiem, lecz inni z panią Cheyne na czele ruszyli w stronę ogrzewalni kolejowej. Francuzka panna służąca narobiła krzyku, widząc ten najazd; nie wzruszył się tem Harvey, ale bez żadnych wstępów jął przybyłym przedstawiać wszystkie zalety „Konstancji“. Oni w milczeniu spoglądali na wszystko: — na wytłaczaną skórę, na srebrne klamki i poręcze, na cięte aksamity, rżnięte szkło, nikiel, bronz, kute żelazo i na boazerje z rzadkich gatunków drzewa.
— A mówiłem wam — powtarzał Harvey — a mówiłem!
Była to ostateczna jego zemsta — i to nader wielkoduszna.
Pani Cheyne zadysponowała obiad, ażeby zaś w bajce, którą Długi Dżek niejednokrotnie później opowiadał w trakjerni, niczego nie zabrakło, ta wielka dama raczyła sama im usługiwać do stołu. Ludzie, nawykli jadać na wąziuchnych stołach w czasie buczącej zawieruchy, umieją zachowywać się przy stole niezwykle przyzwoicie i wytwornie; pani Cheyne, która o tem nie wiedziała, była mile zdziwiona. Miała ochotę przyjąć Manuela na piwniczego — tak cicho i gracko się sprawiał pośród kruchego szkła i wykwintnych sreber. Toni Platt przypomniał sobie czasy dawnej chwały na pokładzie Ohio oraz maniery cudzoziemskich potentatów, którzy jadali obiady z oficerami, zaś Długi Dżek, jak to Irlandczyk, wszystkich dosyta bawił swą gawędą.
Tymczasem w kajucie We’re Here obaj ojcowie osłonięci dymem cygar sondowali siebie wzajemnie. Cheyne doskonale wiedział, że ma do czynienia z człowiekiem, któremu nie może ofiarować pieniędzy; jednocześnie zdawał sobie też sprawę z tego, że żadnemi pieniędzmi niepodobna dostatecznie nagrodzić Diska za to, co uczynił. To też odbył naradę sam z sobą i czekał na zagajenie rozmowy w danym przedmiocie.
— Pańskiemu synowi, ani też dla pańskiego syna nic dalibóg nie zrobiłem... inom go ta trochę zaprzągł do roboty i nauczyłem go, jak się obchodzić z kwadrantem — rzekł Disko. — Do liczb to on ma dwa razy lepszą głowę niż mój syn.
— Skoro już o tem mowa, — nawiązał Cheyne do słów powyższych, — powiedz mi pan, jak myślisz pokierować losami swego syna?
Disko wyjął z ust cygaro i wodził niem wokoło po izbie.
— Dan jeszcze jest młokosem i nie frasuję się tem, co on z sobą robić zamyśla. Kiedy ja już utracę siły, on po mnie weźnie w swe ręce ten zwinny stateczek. Wiem, że mu całkiem nie śpieszno porzucać nasz jenteres.
— Hm! Był pan kiedy na Zachodzie, panie Troop?
— Byłem-ci raz ino w Nowym Jorku... okrętem. Nie mam przekonania do kolei... tak samo i Dan. Słona woda, Troopom to graj! Bywałem ci ja wszędy... ma się rozumieć, drogą całkiem przyrodzoną.
— Mogę mu dać słonej wody, ile mu tylko będzie potrzeba... aż zostanie szyprem.
— Jakże to? Myślałem, że pan prędzej jest jakimś tam królem kolei żelaznych. Tak mi opowiedział Harvey, gdy... gdym jeszcze mylił się w sądach.
— Wszyscyśmy omylni. Ja przypuszczałem, że pan może wie, iż jestem właścicielem całej linji kliprów, przewożących herbatę... od San Francisco do Jokohamy. Jest ich sześć... wszystkie żelazne... okute... a każdy mniej więcej po 1780 ton.
— A bodaj tego chłopaka! Nigdy mi tego nie mówił. Tego tobym chętnie posłuchał, zamiast tych bajęd o kolejach i o powozikach, zaprzężonych w kuce.
— On o tem nie wiedział...
— Nie widzi mi się to prawdopodobnem, by taka rzecz miała ujść jego uwagi.
— Nie... ja tylko... ja dopiero tego lata przejąłem je od przedsiębiorstwa okrętowego „Blue M.“ jest to dawna linja Morgan & M’Quade...
Disko aż się zapadł w swem siedzisku koło pieca.
— Na miłość Boską! Widzę, żem się błaźnił od początku do końca. Dyć to przed sześcioma... nie, siedmioma laty... wyszedł z tego miasta Phil Airheart... a teraz jest bosmanem na statku San Jose... który dwadzieścia sześć dni temu wyruszył. Jego siostra jeszcze żyje tu i nieraz czytuje listy mojej żonie. To pan jest właścicielem przedsiębiorstwa „Blue M.“?
Cheyne kiwnął głową.
— Słowo daję... kiejbym to wiedział, byłbym prosto z miejsca pchnął We’re Here do portu!
— Być może, nie byłoby to rzeczą tak dobrą dla Harveya.
— Gdybym tylko był wiedział! Gdyby on tylko słówko jedno pisnął o tej linji, wszystkobym zrozumiał! Nigdy nie będę polegał na mych sądach... nigdy! A tamte stateczki podobno są wcale niczego... tak mówi Phil Airheart.
— Cieszę się, że z tej strony mam rekomendację. Airheart jest teraz szyprem na San Jose. Otóż chciałem się dowiedzieć, czy pan mógłby mi na rok lub dwa wypożyczyć Dana, a możeby nam się udało z niego zrobić tęgiego marynarza. Czy oddałby go pan pod opiekę Airhearta?
— Dyć to przecie rzecz rezykowna brać jeszcze niewyszkolonego chłopaka...
— Znam człowieka, który trudniejszej jeszcze rzeczy podjął się dla mnie.
— To co jenszego. Widzi pan, ja nie polecam Dana specjalnie dlatego, że to chłopak z mojej krwi i kości. Wiem, że co innego być na Ławicach, a co inszego na kliprze, ale onemu ta niewiela potrza do nauki. Umie sterować... rzec mogę, że żaden chłopak tak nie potrafi... a resztę to już ma we krwi... ale pragnąłbym, żeby on nie miał znów takiej nieznośnej słabości do żeglowania.
— Airheart już o tem pomyśli. Najpierw parę razy Dan przejedzie się jako chłopak okrętowy, a potem postaramy się wykierować go na coś lepszego. Zatem ułóżmy się, że pan weźmie go w swe ręce przez zimę, a wczesną wiosną ja tu przyślę po niego. Wiem, że Ocean Spokojny jest daleko od...
— Phii! My, Troopowie, żywi czy umarli, tłukliśmy się ta nieraz po lądach i morzach...
— Ale chciałbym, żeby pan zrozumiał... i to właśnie mam na myśli... ilekroć pan będzie miał chęć z nim się widzieć, proszę mnie o tem zawiadomić, a ja postaram się go tu dostarczyć. Nie będzie to kosztowało ani centa.
— Jeżeli pan łaskaw przejść się kawałeczek drogi ze mną, pójdziemy do naszego domu, porozmawiać z moją żoną. Tak szalenie pomyliłem się we wszystkich sądach, że wydaje mi się, jakby to wszystko co słyszę, było nieprawdą.
Udali się do białego, niebiesko pomalowanego po brzegach, domu Troopa. Dom ten, przedstawiający wartość ośmiu tysięcy dolarów, miał na wystawie przedniej koryto pełne kwitnących nasturcyj, a dalej opatrzony żaluzjami salonik, który był prawdziwem muzeum gratów zamorskich. Siedziała tam kobieta pleczysta, milcząca i poważna, o mętnem spojrzeniu spotykanem u tych, którzy wpatrują się długi czas w morze, wyczekując powrotu osób ukochanych. Cheyne osobiście wyłożył jej całą sprawę, na co ona, choć z niejakiem ociąganiem się, wkońcu przystała.
— My tu, panie Cheyne, z samego tylko Glosteru tracimy corocznie stu ludzi — mówiła. — Stu chłopaków i ludzi dorosłych. Dlatego ja nienawidzę morza jakby to była istota żywa i słuchem obdarzona. A te pańskie okręty, to chyba jadą prostą drogą... i prostą drogą wracają do domu?
— Tak, prostą, o ile im wiatr pozwala, a ja płacę gratyfikacje za dobrą jazdę. Herbata psuje się w smaku, gdy przebywa za długo na morzu.
— Gdy on był mały, często się bawił, że ma skład towarów i spodziewałem się, że kiedyś dojdzie do tego; ale odkąd nauczył się wiosłować i jeździć łódką, wiedziałam, że moje nadzieje pewnikiem się nie spełnią.
— Te okręty są mocne, matko... budowane z żelaza i dobrze urządzone. Przypomnij sobie, co ci czytuje siostra Phila, kiej od niego dostaje listy.
— Nie mówię, że Phil opowiada łgarstwa, ale on jest zanadto rezykowny, jak wielu tych, co jeżdżą po morzach. Jeżeli Dan będzie miał ochotę, panie Cheyne, to niech se tam pódzie... niech ta będzie ze mną, co chce.
— Ona taki ma wstręt do morza — wyjaśnił Disko, — a ja... ja doprawdy nie wiem, jak tu postąpić... chyba ino panu podziękować.
— Mój ojciec... mój rodzony brat najstarszy... dwaj siostrzeńcy... i mąż mojej drugiej siostry... — mówiła, podpierając głowę na dłoni. — Czy pan zrozumie kogoś, kto tyle przecierpiał?
Cheyne doznał ulgi, gdy Dan, przybywszy do domu, z niedającym się opisać zachwytem przyjął jego propozycję. W istocie propozycja ta była zadatkiem pewnej i prostej drogi do spełnienia wszelkich pragnień; jednakże Dan myślał przedewszystkiem o komenderowaniu wartą na szerokich pokładach tudzież o przyglądaniu się odległym przystaniom.
Pani Cheyne rozmówiła się w cztery oczy z nieobliczalnym Manuelem w sprawie wyratowania Harveya. Ten Portugalczyk, jak wnosić można było, wcale nie był łasy na pieniądze. Przyciśnięty do muru oświadczył, że przyjąłby pięć dolarów, bo chce kupić jakąś drobnostkę swej dziewczynie.
— Jakże mam brać pieniądze, skoro jedzenie i palenie tak niewiele mnie kosztuje? Pani chce mi dać pieniądze, czy mi one potrzebne, czy też nie? Co-o? To niech mi pani da pieniądze, ale nie w ten sposób.
I przedstawił ją zatabaczonemu księdzu portugalskiemu w długiej rewerendzie i z niemniej długą listą ubogich wdów, pozostawionych bez opieki. Pani Cheyne, jako surowa unitarjanka, nie sympatyzowała z wyznaniem tego małego, ogorzałego i ruchliwego człowieczka, jednakże wkońcu poczuła dla niego cześć niezmierną.
Manuel, jako wierny syn kościoła, przyjął na siebie wszystkie błogosławieństwa, zsyłane na jej głowę za tę szczodrobliwość.
— To mi wystarczy — ozwał się. — Teraz pozyskałem sporo conajlepszych odpustów na sześć miesięcy.
I wyszedł ażeby zakupić chusteczkę swojej wybrance i żałością napełniać serca innych dziewcząt.
Stryj Salters, zabrawszy z sobą Penna, udał się na cały kwartał na zachód, nie zostawiając adresu. Obawiał się, że te miljonery, właściciele zbytkownych wagonów prywatnych, mogą w sposób niewłaściwy zaopiekować się jego towarzyszem. Lepiej było udać się w odwiedziny do krewniaków w głębi lądu, dopóki wybrzeże było wolne od okrętów.
— Nie chciej przypadkiem nigdy przyjmować opieki bogatych ludzi, Penn — mówił w pociągu — bo w razie przeciwnym rozbiję ci tę szachownicę na głowie. Jeżeli znów kiedy zapomnisz o swojem nazwisku (a brzmi ono: Pennsylwania Pratt), to pamiętaj że jesteś pod opieką Saltersa Troopa i siedź w miejscu, póki nie przyjdę po ciebie. Nie postępuj za tymi, których oczy obrzękłe są od tłustości, jak powiada Pismo święte!





  1. Stan Massachusetts. (Przyp. tłum.).
  2. Oczywiście angielskich (= prawie 2 km.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.