Kara Ben Nemzi/II/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kara Ben Nemzi |
Podtytuł | Opowieść wschodnia |
Część | II |
Rozdział | Pułapka |
Wydawca | Wydawnictwo „Powieści Karola Maya“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bristol“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
W Syndijeh nie zauważyliśmy śladu trzech Persów. Upewniliśmy się, że nie zarzucali również kotwicy w Saadijeh. Gdyśmy po południu dotarli do Mansurijeh, na brzegu stał jakiś mężczyzna z kobietą. Dawali znaki rękami, byśmy zatrzymali.
— Sihdi, chcą z nami pojechać — rzekł Halef. — Czy mają prawo żądać, byśmy taki ciężar brali na swe barki?
— Poco zrzędzisz! — odparłem! — W dobroci swego serca postanowiłeś odrazu, że ich zabierzemy. Znam cię przecież nie od dzisiaj.
— Tak sihdi, znasz dobrze swego Halefa. Biedakom, którym brak nawet kilku skór kozich na sporządzenie kelleku, nie wolno w takim wypadku odmówić. Bezwątpienia chcą się dostać do Bagdadu. Mężczyzna dowlókłby się od biedy, ale delikatne nogi kobiety nie wytrzymają marszruty. Popłyniemy ku nim?
Zgodziłem się na to, choć nie podzielałem jego zdania o delikatności nóg tutejszych kobiet. Gdyśmy się zbliżyli do brzegu, okazało się, że przypuszczenia nasze były słuszne. Mężczyzna poprosił, abyśmy go zabrali wraz z żoną. Oświadczył, że nie jest w stanie nas wynagrodzić, przyrzekł jednak pomodlić się za nas.
— Przed godziną przepływała tędy tratwa z trzema ludźmi; — dodał — prosiliśmy ich również, aby nas zabrali, ale nazwali nas przeklętymi sunnitami i pojechali dalej.
Przybiliśmy do brzegu. Mężczyzna i kobieta weszli na prom, poczem wróciliśmy na środek rzeki. Delikatne, zdaniem Halefa, nogi tej kobiety były znacznie większe od nóg mężczyzny. Obserwowałem to nieraz nawet u osiadłych Beduinek; przyczyna leży w tem, że mężczyźni wszystkie wyprawy odbywają konno.
Nasi goście nie mieli ze sobą nic, oprócz odrobiny jadła, zawiniętego w stare szmaty. Mężczyzna nie był uzbrojony. Oboje wywarli na nas niezłe wrażenie; skromnie ulokowali się przy tylnej krawędzi tratwy. Siedziałem opodal przy wiośle i mogłem ich niepostrzeżenie obserwować. Ku memu zdumieniu ujrzałem na palcu mężczyzny pierścień, podobny do dwóch srebrnych pierścieni, leżących w mej kieszeni. A więc tak się sprawy mają!
Kiedy spławność rzeki pozwoliła mi na opuszczenie tylnej części tratwy, podszedłem do Halefa i zapytałem:
— Jak ci się podobają ci ludzie?
Wypowiedziałem te słowa w narzeczu arabskiem moghreb. Halef znał je doskonale, była to bowiem jego mowa ojczysta.
— Są mi naogół obojętni. Ale dlaczego posługujesz się mową mojej ojczyzny, sihdi?
— Ażeby mnie nie zrozumieli. Nie wolno nam traktować ich obojętnie. Mają wobec nas złe zamiary.
— Allah! Naprawdę? Jakżeż to?
— Nie oglądaj się, nie patrz na nich. Nie powinni wiedzieć, że o nich rozmawiamy. Zamierzają nas wydać Persom.
— Maszallah! Na jakiej podstawie tak sądzisz?
— Mężczyzna ma na palcu pierścień sillana.
— Nie mylisz się?
— Nie. Dobrze, że trzymam tamte pierścienie w kieszeni i nie dałem ci ani jednego. Z pewnością włożyłbyś na palec przynajmniej jeden.
— Oczywiście, sihdi!
— Ci ludzie zauważyliby go i wydałoby się, że nie wrzuciłem pierścieni do wody. Chwilowo nie będziemy nosić na palcach żadnego pierścienia.
— Sądzisz, że zmówili się z Persami?
— Tak. Ojciec Korzeni piastuje wyższą godność. Zna na pewno wszystkich członków, mieszkających w obwodzie jego działania.
— Myślałem, że sillani istnieją tylko w Persji.
— Jestem innego zdania. Przypominam ci naszą wczorajszą hipotezę, że sillani utrzymują stosunki z sektą babi. Gdy ich z powodu zamachu na szacha zaczęto bezlitośnie ścigać, tysiące uciekły pod wodzą mirzy Jahja do Irak Arabi, skąd przenieśli swą główną siedzibę do Bagdadu. Z tych czasów pozostało jeszcze wielu nieoficjalnych zwolenników ściganych. Jeżeli to prawda, że utrzymują kontakt z sillanami, niema powodu do zdumiewania się, żeśmy dziś spotkali tutejszego silla. Pers zna go, wylądował więc w Mansurijeh i dał mu odpowiednie polecenie.
— Cóżto za polecenie?
— Dowiemy się o tem. Bardzo ważne jest dla nas to, że Peder-i-Baharat popełnił pomyłkę. Gdyby nie jego zapomnienie, prawdopodobnie bylibyśmy wpadli w nastawioną pułapkę. Powinien był polecić temu człowiekowi, aby ukrył przed nami pierścień, gdyż uważam pierścienie tego typu za narzędzie czarów.
— Masz rację, sihdi! Teraz, kiedy nas pierścień ostrzegł, będziemy się mieli na baczności i nie pójdziemy po linji wrogich zamiarów.
— Przeciwnie. Ostrożność nakazuje udawać, że dajemy się wyprowadzić w pole. Skoro wiemy, gdzie wróg i gdzie planuje atak, sprawa jest w połowie wygrana. Jeżeli mu się wymkniemy i ruszymy do Bagdadu, nie będziemy się mogli zorjentować, skąd i gdzie grozić będzie niebezpieczeństwo. Tam może spaść na nas niespodziewanie i znienacka; tu będziemy poinformowani najdokładniej, jakie są jego zamiary.
— Jakże się o tem dowiesz?
— Sill lub jego żona wygadają się niechcący. Stanie się to jeszcze dziś; jestem przekonany, że otrzymali polecenie zaatakowania nas przed przybyciem do Bagdadu. Przypuszczam, że ludzie ci zechcą nam poradzić, gdzie powinniśmy przenocować, aby nas później wydać w ręce Persów. Musimy udawać wesołość a beztroskę, aby zmylić ich czujność.
Wróciłem na tylną część tratwy i wdałem się w rozmowę z przybyszami. Zachowywałem się swobodnie i niewymuszenie; udało mi się pochwycić ich spojrzenia, świadczące o tem, że są zadowoleni z przebiegu sprawy. Minąwszy Dokhalę i kilka wiosek, dotarliśmy do zakrętu, okalającego Jehultijeh. Krzyknąłem do Halefa:
— Zobacz, czy niema tu odpowiedniego miejsca na nocleg. Za pół godziny zajdzie słońce!
Stało się, jak przypuszczałem. Ledwie zdążyłem wypowiedzieć powyższe słowa, człowiek z Mansurijeh rzekł:
— Słyszę, że szukacie miejsca na nocleg. Effendi, znam idealne miejsce, w którem nocuję, ilekroć jadę do Bagdadu.
— Gdzie ono jest? — zapytałem.
— Na prawym brzegu, niedaleko stąd.
— Cóżto za miejsce?
— To chuss el khassab[1], który może swobodnie pomieścić dziesięć osób.Ściany mocne; stanowią doskonałą ochronę przed deszczem i mgłą. Wewnątrz niema robactwa. Człowiek czuje się tam, jak u Allaha za piecem. Kto wejdzie przez gościnne drzwi szałasu, ma wrażenie, że to słodki sen.
Nieznajomy, podsuwając nam przynętę, wpadł w poetyczny trans. Udając, że nic nie zauważyłem, odparłem:
— Czy wpobliżu są krzaki?
— Ile chcesz. Możemy palić ogień aż do rana, ponieważ według przyjętego zwyczaju każdy, kto tam nocuje, zostawia, odchodząc, wiązkę drwa i gałęzi dla swych następców. Rzeka daje poddostatkiem wody do picia. Wszystko to razem uprzyjemnia niezwykle pobyt w szałasie.
— Doskonale! Przenocujemy w tej chacie. Powiesz nam, w którem miejscu mamy przybić do brzegu.
A więc znajdziemy nawet drwa do rozpalenia ogniska! Oczywiście, nie wierzyłem w bajkę, że każdy zostawia dla następnych wiązkę drwa i gałęzi. Nie ulegało wątpliwości, że Persowie są już oddawna wpobliżu szałasu. Chcą nas obserwować przy blasku ognia; w tym celu zadali sobie nawet nieco trudu i przygotowali paliwa. Z pewnością liczyli się z tem, że możemy dotrzeć do szałasu po zachodzie słońca. Ponieważ o tej porze trudnoby nam było szukać drwa, postarali się o to, aby nas obserwować przy blasku światła.
Po upływie kilku minut sill polecił skierować się ku brzegowi. Wkrótce ujrzeliśmy szałas. Sili wskazał miejsce, przy którem należy wylądować. Nie usłuchałem go i skierowałem tratwę w kierunku brzegu, wolnego od krzaków i zarośli. Wolałem miejsce otwarte — w krzakach Persowie mogli nas pozabijać. Nie zostawiliśmy im wprawdzie naboi, ale nie ulegało wątpliwości, że w Mansurijeh zaopatrzyli się w amunicję.
— Dlaczego nie lądujesz dalej, przy szałasie? — zapytał sili. — Przecież pokazałem ci miejsce bezporównania dogodniejsze!
— Ze względu na konie — odparłem. — Stoją od rana; trzeba im dać okazję ruchu. Pojedziemy trochę konno. A ty idź tymczasem wraz z żoną do szałasu. Przybędziemy tam, zanim się zupełnie ściemni.
Wyciągnęliśmy konie na brzeg i dosiedliśmy ich. Ruszyliśmy ku szałasowi, odległemu od rzeki o jakieś pięćdziesiąt kroków, pełnym galopem wzdłuż nadbrzeżnego żywopłotu.
— Poco dosiedliśmy koni? Przecież można było dopłynąć tratwą, sihdi? — rzekł Halef.
— Poto, aby przybyć przed naszym przewodnikiem i jego żoną. Szukam śladów, pozostawionych przez Persów.
Objechawszy szałas dookoła, ujrzałem ślady. Mściwa trójka wylądowała tutaj, zebrała sześć dużych wiązek drwa i gałęzi, poczem oddaliła się na tratwie. Mogli Persowie popłynąć tylko z biegiem rzeki, domyśliłem się więc mniej więcej, gdzie się ukryli. Według uzasadnionego prawdopodobieństwa nie odpłynęli daleko. Rzecz prawie pewna, że wybrali na brzegu takie miejsce, z którego nas można było dokładnie obserwować. Biorąc pod uwagę pole widzenia ludzkiego oka, nietrudno określić w przybliżeniu, gdzie należy szukać tego miejsca. Persowie śledzą przedewszystkiem górny bieg rzeki — chcąc więc ujrzeć ich bez zwrócenia na siebie uwagi, trzeba będzie udać się na miejsce, położone nieco wyżej, niż ich kryjówka.
Podzieliłem się temi myślami z Halefem. Zatoczywszy w wymienionym kierunku półkole, dotarliśmy w pobliże rzeki. Zsiedliśmy z koni, zostawiliśmy je na brzegu i przez krzaki podkradliśmy się nad wodę. W małej zatoce stała tratwa Persów; Persowie leżeli opodal w zaroślach. Prowadzili rozmowę, żywo gestykulując.
— Sihdi, twoje przewidywania okazały się słuszne — rzekł Halef. — Najchętniej podszedłbym do tych łotrów i poczęstował ich batem.
— Chwilowo niema ku temu żadnego powodu — odrzekłem. — Chcąc mówić z nimi tym językiem, musielibyśmy im dowieść, że żywią wobec nas wrogie zamiary, a tych dowodów jeszcze nie mamy.
— Przeciwnie, mamy je! Przecież wiemy, że pozyskali tego mężczyznę i kobietę, aby nas wydali w ich ręce.
— Tymczasem jest to tylko nasze przypuszczenie, a musimy mieć bezwzględną pewność. Zdobędę ją, gdy się ściemni.
— Chcesz ich podsłuchać tak samo, jak wczoraj?
— Tak.
— Czy sill nie zdziwi się, jeżeli oddalisz się bez ważnej przyczyny?
— Nie jest wykluczone, że mogłoby to obudzić w nim podejrzenie. Trzeba znaleźć jakąś wymówkę. Nie ulega wątpliwości, że z początku zmówi moghreb, potem asziję. Podczas asziji oddalę się. Gdy po skończeniu modlitwy zapyta cię, dlaczego się oddaliłem, powiesz, że chrześcijanin nie może się modlić w obecności wyznawców Mahometa. Będzie musiał zadowolić się tą odpowiedzią.
— Masz rację, sihdi. Cóż się jednak stanie, jeżeli Persowie wejdą do szałasu podczas twojej nieobecności? Jak wtedy powinienem postąpić?
— Wykluczam tę ewentualność. Możemy być pewni, że nie opuszczą kryjówki, zanim sprzymierzeniec nie odszuka ich i nie złoży raportu. Do tej chwili nic nam z ich strony nie grozi. No, teraz trzeba wracać, gdyż może się ściemnić, zanim zdążymy powrócić do szałasu.
Dosiadłszy koni, zatoczyliśmy ten sam łuk, co przedtem. Wskutek tego zjawiliśmy się od strony lądu i sillowi nie przyszło nawet na myśl, żeśmy byli nad rzeką.
Ściany szałasu składały się z trzcin i gliny. Miały około pół metra grubości. Zauważyłem, że w jednej z nich znajduje się otwór, przez który można zajrzeć do środka. Wejście zawieszone było starą rogożą. W powale widniał spory otwór — rodzaj komina. Zapewnienia silla w części się sprawdziły; szałas był istotnie przestronny, ale niesłychanie brudny. Postanowiłem zrezygnować ze „słodkich snów“, które przed nami sill malował, i wraz z Halefem spędzić noc pod gołem niebem. Decyzję tę zachowałem chwilowo w dyskrecji, udając, że spełnię każdą propozycję silla, który krzątał się koło mnie z niemałą gorliwością. Ułożył w kącie nieco drwa, którem chciał później rozpalić ognisko, poczem zaczął zamiatać. Krótko mówiąc, nie szczędził starań, byle pozyskać nasze zaufanie. Kiedy słońce zaszło, ukląkł przed szałasem i, zwróciwszy twarz ku Mecce, zmówił moghreb.
Zachowywaliśmy się względem niego i jego żony niezwykle uprzejmie. Podzieliliśmy się z nimi resztkami jedzenia. Po wieczerzy nadeszła pora asziji, więc sill zaczął się znowu gotować do modlitwy. Minąłem go, udając, że nie idę nad rzekę, lecz w głąb brzegu. Uszedłszy kawał drogi, zawróciłem i skierowałem kroki nad rzekę. Nie doszedłem jednak do samego brzegu, licząc się z tem, że Persowie mogli się zniecierpliwić i podejść bliżej. Po dosyć długiej mitrędze dotarłem wreszcie do celu. Okazało się, że nadłożenie drogi, zamiast straty, przyniosło mi korzyść.
Gdym się schylił, aby się przeczołgać przez zarośla, usłyszałem za sobą odgłos kroków; ukryłem się więc szybko w krzakach. A tuż właśnie nadszedł sill, stanął obok mnie i klasnął w dłonie. Po kilkakrotnem powtórzeniu tego hasła z nad wody rozległo się pytanie:
— Min haida? — Kto tam?
— Sill Safi — brzmiała odpowiedź.
— Chodź prosto!
Ruszył przez krzaki z takim hałasem, że mogłem posuwać się za nim bezpiecznie. Persowie podnieśli się z ziemi; sill podszedł do nich, ja zaś położyłem się opodal.
— Myśleliśmy, że przyjdziesz później, — rzekł Peder-i-Baharat. — Czy zaszło coś niemiłego, żeś się zjawił tak wcześnie?
— Nie — odrzekł zapytany. — Przyszedłem wcześniej, bo wszystko ułożyło się pomyślnie. Giaur odszedł w mrok nocy celem zmówienia modlitwy. Nie śmie mówić jej w obecności prawdziwego wiernego.
— Odszedł w mrok nocy? Dokądże to? Chyba nie tutaj?
— O, nie! W przeciwnym kierunku. Ten pies chrześcijański jest najgłupszym z pośród wszystkich ludzi, jakich spotkałem w swojem życiu. Ma do mnie bezgraniczne zaufanie.
— Czy zgodził się odrazu na zabranie was?
— Tak, odrazu.
— Zawdzięczamy to mojej mądrości. Kazałem ci zabrać ze sobą żonę. Nie jest taki głupi, jak ci się wydaje, lecz obecność kobiety wzbudziła w nim zaufanie, przy tego bowiem rodzaju napadach, jak nasz, zwykło się zostawiać żonę w domu. Ciężko ci było namówić go, aby się udał razem z tobą do szałasu?
— Wcale nie. Zgodził się odrazu. Nie mogłeś wybrać lepszego miejsca; podziwiam twój spryt, na podstawie którego obliczyłeś, że dotrzemy do chaty tuż przed zachodem słońca.
— Nie masz się czemu dziwić. Przywódca sillanów musi przecież być zdolnym i sprytnym. Gdzie konie?
— Pasą się wpobliżu szałasu. Chcecie je teraz zabrać?
— Nie. Kiedy schwytamy jeźdźców, konie i tak nam się dostaną. Najchętniej nie bawiłbym się długo z tymi psami i zastrzelił ich — — ale nie, byłaby to zbyt mała kara za bóle, których doznałem przez tego karła. Będziemy ich ćwiczyć batem, aż ciała ich nabiegną krwią, jak te dwie szramy na mojej twarzy, które palą jak ogień piekielny. W tym celu schwytamy ich żywcem. Gdy pod wpływem razów zaczną tracić siły i przytomność, wpakujemy im kule w łeb. Jakże się dowiemy, czy śpią, czy czuwają?
— Przyjdę do was.
— Nie. Mógłbyś wzbudzić w nich podejrzenie.
— W takim razie przyślę po was moją żonę.
— Jeżeli będzie spała w szałasie, musi pozostać, a jeżeli położy się pod gołem niebem, nie będzie mogła sprawdzić, czy przybysze czuwają, czy też śpią. Musimy ustalić jakieś niezawodne hasło.
— Najbardziej niezawodny jest ogień. Skoro zgaśnie, będzie to znak, że zasnęli.
— Masz rację. Napadniemy ich pociemku. Ale w takim razie musimy wiedzieć dokładnie, gdzie będą leżeli.
— Mogę was objaśnić już teraz. Ztyłu, na prawo, płonie ogień; wpobliżu zaś przygotowałem leże. Będę oczekiwać was naprzeciw wejścia. Będziecie musieli włazić kolejno. Wezmę was za ręce i zaprowadzę do miejsca, w którem leżą. Co zrobicie później, to już wasza sprawa.
— A twoja żona?
— Będzie spała pod gołem niebem. Nie może przecież spać w jednym pokoju z mężczyznami.
— Twój projekt podoba mi się — przyjmuję go. Zaczekamy tu dwie godziny, potem zaś udamy się pod szałas. Gdy zagaśnie światło, wejdziemy kolejno. Czy masz jeszcze co do powiedzenia?
— Nie.
— Więc wracaj, bo dłuższa nieobecność mogłaby zwrócić ich uwagę. Przyrzeczone wynagrodzenie otrzymasz.
Dalej nie słuchałem, uważając, że najlepiej oddalić się przy akompanjamencie łamanych przez silla gałęzi. Sill zatrzymał się jeszcze na chwilę i rzucił Persom kilka okolicznościowych pytań. Dzięki temu mogłem pobiec w kierunku szałasu. Oczywiście, nie zapomniałem o konieczności zakreślenia łuku, aby się zdawało, że przychodzę z przeciwnej strony. Ostrożność okazała się słuszną, gdyż przed szałasem stała żona silla. Nie ulegało wątpliwości, że sill kazał jej uważać, z której strony się zjawię.
Wewnątrz szałasu siedział przy ognisku Halef. Żona silla weszła razem ze mną. Udając, że nie zauważyłem nieobecności męża, usiadłem obok Hadżiego. Rozmawialiśmy o sprawach nieaktualnych. Po jakimś czasie zjawił się sill. Usiadł obok żony. Po upływie pół godziny małżonkowie wstali i sill zapytał:
— Effendi, pozwolisz mi spać w szałasie obok was? Ciało moje dręczy chwilami dah ilmafahssil[2]. Szkodzi mi wilgoć i mgła.
— Możecie spać tu oboje — odrzekłem.
— O, nie! Kobiecie nie wolno przebywać w miejscu, w którem śpią mężczyźni. Urządzę jej w krzakach leże; będzie tam mogła spoczywać do rana.
— Pokażę wam miejsce, które się najbardziej nadaje na leże. Chodźcie! Chodź również Halefie!
Sill spojrzał na mnie zdumiony, ale usłuchał. Hadżi milczał również; szybkie przebiegłe lśnienie oczu wskazywało, że sobie po moim kroku dużo obiecuje. Gdyśmy stanęli przy koniach, zdjąłem lasso z szyi mego Assila. Halef domyślił się odrazu moich zamiarów i ruszył za parą sillów, która szła tuż za mną. Widząc, że coraz bardziej oddalam się od szałasu, sill zapytał:
— Gdzie nas prowadzisz, effendi? Czy żona moja nie powinna spocząć w naszem pobliżu?
— Będzie spoczywała znacznie bliżej, niż ci się wydaje, — odparłem. — Idziemy w kierunku tratwy.
— To za daleko, stanowczo za daleko, effendi!
— Nie martw się! Będziecie ze mnie bardzo zadowoleni. Robię to dla waszego dobra.
— Jakto?
— Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo. Chcę was od niego uchronić.
— Allah akbar! Jakie niebezpieczeństwo masz na myśli? Nie wyobrażam sobie, aby się nam w tych stronach mogło przytrafić coś złego!
— Okoliczność, że nic nie przeczuwacie, podwaja niebezpieczeństwo.
— Powiedz więc, o co chodzi! Chyba wrócimy do szałasu?
— Owszem, ale nie tak prędko, jak przypuszczasz. Chodź za mną!
Chciał kilkakrotnie zatrzymać się, ale Halef następował mu na pięty, więc musiał iść dalej. Dotarliśmy wreszcie do tratwy. Wskoczywszy na nią, zwróciłem się do sillów, by podążyli za mną. Nie mieli odwagi sprzeciwić się temu wezwaniu. Gdy i Halef stanął na tratwie, rzekłem do nich:
— Siadajcie! Muszę wam coś ważnego zakomunikować.
Usiedli. Ciągnąłem dalej:
— Przyprowadziłem was tutaj, by wam uratować życie. Gdybyście pozostali w szałasie, lub opodal szałasu, musielibyście wejść na most śmierci.
— Maszallah! Co mówisz? Któż mógłby grozić naszemu życiu?
— Trzy perskie kanalje, które leżą w krzakach niedaleko szałasu, i za jakąś godzinę chcą na nas napaść.
— All — — Al — — lah — —!
Z przerażenia wyjąkał to jedno słowo.
— Tak, wyobraź sobie, chcą na nas napaść, zbić nas, a później rozstrzelać. Czy przypuszczałeś, co nam grozi?
— Nie — nie — nie! — wykrztusił. — I teraz uważam to — — za wykluczone!
— Jest to dowód, że nie masz pojęcia, jak nikczemni ludzie istnieją na świecie. Ci trzej Persowie chcą wleźć do szałasu, skoro tylko zgaśnie ogień, i wymordować nas.
— Nie... wyobrażam sobie... — — Nie wyobrażam sobie, aby to było możliwe, effendi!
— To zbyteczne — myślę za ciebie. Myślę naprzykład, że ci mordercy mają przewodnika, który ich chce zaprowadzić do naszego legowiska.
Milczał, jak zaklęty. Ciągnąłem więc dalej:
— Ten nikczemny zdrajca uważa mnie za psa chrześcijańskiego, który jest najgłupszym z pośród ludzi, jakich w życiu widział. Może i ty uważasz mnie za głupca?
— Ja...? Effendi, cóżto za pytanie?! Nie wiem, co mam na to powiedzieć. Człowiek, który cię uważa za głupca, sam jest...
— Bezdennym głupcem, nieprawdaż? A jednak ów człowiek uroił sobie, że pozwolę się wodzić na jego pasku. Zjawił się wraz z żoną na naszej tratwie, aby mnie zwabić do szałasu. Mimo że odrazu przejrzałem jego zamiary, był przekonany, iż mu najzupełniej ufam. Prosił, abym przybił do brzegu tuż obok szałasu. Ja wszakże umieściłem tratwę w innem miejscu. To powinno było naprowadzić go na myśl, że nie mam do niego zaufania. Czy tak?
— Tak, effendi, tak!
— Był jednak za głupi, aby to zauważyć. Po odmówieniu asziji udał się do Persów, aby ustalić, kiedy i jak nas napadną. Nie dziwisz się, że wiem o wszystkiem tak dokładnie?
— Effendi, strach... odbiera mi mowę!
— Nie rozumiesz, dlaczego zatrzymałem tratwę w takiej odległości od szałasu?
— Nie.
— Więc ci powiem. Zdrajca i jego żona pozostaną na tej tratwie, dopóki się nie załatwię z mordercami. Przywiążę ich mocno; przy najmniejszej próbie ucieczki wpadną do wody i utoną.
— Ąllah, Allah! Mówisz o mordercach i o zdrajcy. Gdybym wiedział, kto... co...
— Kto nim jest? Ty, kłamco, oszuście! Przecież wiesz doskonale, że o tobie mówię. Słuchaj, co ci powiem! Widzisz ten nóż w mojej ręce? Halef trzyma również swój nóż wpogotowiu. Życie za życie, krew za krew! Oto prawo pustyni. Będę jednak litościwy. Liczę na to, żeś tchórzem. O żonie nie chcę wcale mówić. Jeżeli będziecie mi posłuszni, nic się wam złego nie stanie i jutro odzyskacie wolność. Jeżeli jednak będziecie się opierać, poczujecie na skórze ostrze naszej stali. Wstańcie, zbóje!
Wypowiedziałem te słowa takim tonem, że się podnieśli natychmiast. Milczeli przytem, jak pień.
— Odwróćcie się plecami do siebie i spuśćcie ręce!
Wykonali i to polecenie. Halef przysunął ich gwałtownym ruchem i rzekł:
— Stójcie tak, nie ruszając się, bo wpakuję wam nóż w serce!
Przyłożył sillowi nóż do piersi. Sili jęknął:
— Nie uderzaj! Będziemy posłuszni.
— Wstrętny tchórzu! Nikczemność i zdrada chodzi zawsze w parze z tchórzostwem. Na nic innego nie zasługujesz!
Po tych słowach splunął mu w twarz. Rozwinąłem lasso. Związaliśmy niem zdradziecką parkę tak mocno, że nie mogła się ruszyć. Tak spętanych ułożyliśmy na tratwie w ten sposób, że mogli się obrócić jedynie w kierunku wody. Jeżeli nie będą leżeć spokojnie, runą do wody i utoną.
— No, teraz możemy być o was spokojni — rzekłem. — Jeżeli nie będziecie się ruszać i zachowacie milczenie, odwiążemy was później i puścimy wolno. Jeżeli zaczniecie wołać o pomoc, strącimy was do wody.
— Tak, strącimy bezwątpienia, — potwierdził mały Hadżi. — Takie wstrętne twory, jak wy, powinno się topić i rzucać na pożarcie saratinom[3], aby wasze dusze, gdy się je będzie gotować, oblewały się ze wstydu szkarłatem.
— Nie puścimy pary z ust!
— Radzę wam, gdyż w razie nieposłuszeństwa nie będziecie mogli liczyć na moją litość. Dziękuj Allahowi, że leżysz wraz z towarzyszką swoich dni i łajdactw w najpiękniejszym haremie, na jaki zasłużyłeś. Bądźcie rozsądni, zażywajcie w milczeniu rozkoszy prowizorycznego mieszkania, dopóki nie powrócimy. Nie kłóćcie się, gdyż kłótnie między mężem a żoną męczą niepotrzebnie języki i działają źle na trawienie. Opuszczam was zatem, ale mam nadzieję, że się wkrótce zobaczymy!
Skoczyliśmy na brzeg i wróciliśmy do szałasu. Przybyliśmy w samą porę, aby podsycić dogasający ogień. Zakrywszy otwór w ścianie haikiem Halefa, powiedziałem Hadżiemu, o czem Persowie rozmawiali.
— A więc przybędą tutaj, aby nas napaść podczas snu? Będziemy udawać śpiących, sihdi?
— Nie, to byłoby niebezpieczne. Zjawią się kolejno, przyjmiemy ich zatem w kolejnym porządku.
— Ale znanem przyjaznem ahlan wasahlan — bądźcie zdrowi! — które spoczywa w naszych pięściach, prawda, sihdi?
— Tak jest.
— Będziesz ich walił, a ja zajmę się wiązaniem. Dla ewentualnych naprawek tratwy zabrałem nieco rzemieni, któremi będzie można otoczyć naszych perskich przyjaciół. Miałeś rację, sihdi, mówiąc, że lepiej niebezpieczeństwu przeciwstawiać się, niż uciekać przed niem. Z niecierpliwością oczekuję tej chwili, gdy ukażą się głowy morderców i jękną pod uderzeniem twych rąk. Jak długo musimy jeszcze czekać?
— Powinni się zjawić w pół godziny po wygaśnięciu ogniska.
— Dopiero? Na wszelki wypadek przygotuję już rzemienie.
— Mamy czas. Staniesz tam pod ścianą; powitam Persów jako sill, podam im rękę stosownie do umowy, zaprowadzę ich ku tobie i postaram się, aby pierwsi dwaj niezbyt wiele robili hałasu. Kiedy ostatniego pochwycę, będziesz się musiał zająć rozpaleniem ogniska. No, teraz musimy siedzieć cicho, nie jest bowiem wykluczone, że z nudów opuszczą kryjówkę wcześniej, niż zamierzali. Należy się liczyć z tem, że nas mogą podsłuchać.
— Usłyszą znacznie więcej, gdy przemówi mój bat!
Siedzieliśmy w milczeniu, nadsłuchując. Dolatywało tylko uderzenie fal o brzeg. Minęło pół godziny. Zgasiliśmy ogień, przygotowawszy suche gałęzie i zapałki. Usiadłem opodal drzwi. Halef zajął wskazane poprzednio przeze mnie miejsce. Nie czułem najmniejszej obawy; niepokoiłem się jedynie o to, czy sill i jego żona zachowają się spokojnie. Jeden ich okrzyk mógł zniweczyć cały nasz plan.
Wytężyłem słuch. Po jakimś czasie usłyszałem szelest kroków, mimo że Persowie znajdowali się jeszcze w sporej odległości od szałasu.
— Halefie, idą — szepnąłem.
— Doskonale. Rzemienie przygotowane — odparł.
Kroki zbliżyły się i umilkły przed szałasem. Persowie byli z pewnością przekonani, że nikt ich nie słyszy.
Z pochylonym grzbietem podszedłem do wiszącej nad drzwiami zasłony, która się po chwili poruszyła. Powstała szpara, przez którą mogłem patrzeć. Ktoś wczołgał się przez otwór i stanął w szałasie. Wyprostowałem się i ująłem przybysza za rękę.
— Sill? — zapytał szeptem.
— Tak, sill, — odrzekłem i pociągnąłem go ode drzwi w stronę Halefa.
Potem chwyciłem go lewą ręką za gardło, prawą zaś wymierzyłem w skroń dwa uderzenia. Rozległo się tylko bolesne westchnienie, poczem postać opadła na ziemię.
— Halefie, oto pierwszy, — zwiąż go! — szepnąłem, śpiesząc ku drzwiom.
Zjawił się drugi. Nie pytał o nic. Odwiodłem go od wejścia i wymierzyłem mu dwa uderzenia z takim samym skutkiem, jak poprzednio z trzecim byłem już mniej ostrożny. Skoro się przyczołgał i stanął przede mną, powaliłem go uderzeniem ztyłu, ukląkłem na nim i złapałem go za ręce. Był tak przerażony, że się wcale nie bronił.
— Halefie, światła!
— Zaraz, sihdi! — odparł mały głośno. — Trzymasz go mocno?
— Tak.
— Zaczekaj chwilę!
Potarł zapałkę; gałęzie stanęły w ogniu, rzucając jaskrawy odblask na cały szałas. Ojciec Korzeni leżał związany na ziemi; obok niego drugi kompan, ja zaś trzymałem za kark Aftaba. Ujrzawszy twarz moją w świetle ognia, zaklął siarczyście i zaczął się szamotać. Ledwo to Halef zauważył, przyskoczył doń i rzekł:
— Przedewszystkiem musimy związać tego ananasa, gdyż jest zdrów i przytomny. Tamci dwaj leżą bez zmysłów, a może nawet zabiłeś ich swemi ciosami. Szkoda, że świadkami naszego zwycięstwa nie może być ani moja Hanneh, wcielenie wszystkich rozkoszy, ani twoja Emmeh, którą można jedynie porównać z wybranką sułtana. Gdyby były obecne, zanuciłyby pieśń zwycięstwa na cześć naszej niezrównanej waleczności.
— Niech sobie śpiewają w domu; nie pora na pieśni. Rzuć tych łotrów w kąt. Potem jeden z nas położy się na dwie godziny; drugi stanie na warcie. Będziemy się luzowali aż do rana.
— A cięgi, które mają otrzymać?
— Pomówimy o tem jutro rano.
— A sill i jego żona?
— Niech się prześpią na tratwie. Potem mogą iść, gdzie ich oczy poniosą. Szkoda teraz czasu na zajmowanie się jeńcami – musimy się wyspać. Kto obejmie pierwszą wartę?
— Ja, sihdi, ja! Muszę być świadkiem sceny przebudzenia się obydwóch nieprzytomnych i ich zdumienia, że nie udało im się ani nas wychłostać, ani pozabijać. Spłoną rumieńcem wstydu, a potem zbledną jak chusty. Gniew zacznie zżerać ich serca, złość nadweręży wątrobę i płuca. Nerki pękną z wściekłości, Wnętrzności zaś... Czekaj, dokąd idziesz?
— Wychodzę. Będę spał pod gołem niebem. A ty sobie gadaj dalej!
— O, sihdi, jesteś dziwnym człowiekiem! Kto może zasnąć odrazu po takiem zwycięstwie, ten nie wart zwycięstwa. Sen jest mordercą sławy, końcem poczucia honoru. Najodważniejszy człowiek staje się we śnie gnuśny...
Nie słyszałem dalszych słów. Opuściwszy za sobą zasłonę, udałem się do swego konia, który czekał na mnie pod szałasem. Przywitał mnie cichem zadowolonem parsknięciem. Szepnąłem mu do ucha codzienną surę. Wkrótce usnąłem. Po dwóch godzinach Halef mnie zbudził.
— Wstawaj, sihdi! — rzekł. — Dwie godziny minęły. Przekonam się, czy postacie, przewijające się we śnie, wiedzą coś o sławie, którąśmy dziś zdobyli na jawie.
— Cóż się dzieje z Persami? — zapytałem, podnosząc się.
— Oprzytomnieli, ale zachowują się zupełnie niezrozumiale.
— Jakto?
— Nie chcą przyznać, że przewyższamy wszystkich bohaterów świata i że nikt na świecie nie dorówna nam mądrością i walecznością.
— Ach, tak! Palnąłeś im pewnie sążnistą mowę?
— Masz coś przeciwko temu?
— Tak. Powinieneś był milczeć.
— Milczeć? O, sihdi, nie masz pojęcia o darze wymowy, w którą mnie wyposażyła natura. Czy mogę milczeć, gdy ten dar otwiera mi usta? Czy mogę połykać słowa, które spływają z języka jak młode lwy, czy mogę psuć sobie w ten sposób wspaniałe trawienie? Wierz mi, drogi sihdi, w sztuce krasomówczej mam więcej doświadczenia od ciebie. Mam nadizieję, że nie będziesz mnie skazywać na milczenie, skoro uznam, że należy mówić.
Jeżeli przemawiał w ten sposób do mnie, nietrudno sobie wyobrazić oracji, wygłoszonej pod adresem Persów. Ostudziłem go następującą uwagą:
— Milczenie jest złotem, mowa srebrem, a nawet czasami zwykłą cyną. Kładź się i śpij! Za dwie godziny obudzę cię, Halefie.
Podszedł do swego konia. W drodze do szałasu doszły mnie jego głośne refleksje:
— Ludzie skądinąd rozsądni mają czasami pomysły i poglądy, których najlepszy mózg nie potrafi zrozumieć. Tylko Allahowi wiadomo, dlaczego się tak dzieje!
Gdym wszedł do szałasu, Persowie obrzucili mnie spojrzeniami nienawiści. Ojciec Korzeni posunął się w zuchwalstwie tak daleko, że zaczął ryczeć:
— Nareszcie się zjawiłeś! Gdzie byłeś? Mam nadzieję, że natychmiast zwolnisz nas z więzów!
Nie odpowiadając ani słowa, dorzuciłem nieco drwa do gasnącego ogniska i wyszedłem, by usiąść pod ścianą. Słychać tu było każde słowo.
— Ten pies jest głuchy na moje wezwanie — zgrzytnął. — Wiedzieli, że zjawimy się tutaj. Jestem pewien, że Safi nas nie zdradził. Gdzie on być może? Co się dzieje z jego żoną? Zapewne leżą gdzieś związani tak sam o, jak my. Ciekawa rzecz, w jaki sposób ten giaur odgadł nasze zamiary!
Zniżył głos do szeptu, więc nie mogłem odróżnić poszczególnych słów. Ilekroć wchodziłem do szałasu, aby dorzucić paliwa, obrzucali mnie gradem obelg, na które odpowiadałem grobowem milczeniem. Minęły dwie godziny. Halef spał tak mocno, że nie miałem serca go budzić. Zostałem więc na warcie do wczesnego ranka. Obudził się sam i — nuż mi robić wyrzuty, żem mu pozwolił spać.
— Sądziłeś pewnie, — rzekł — że znowu będę się starał przekonać tych ludzi o swym talencie krasomówczym. O nie, „zwykła cyna“ odebrała mi ochotę do przekonywania morderców o zaletach mego ducha. Mam jednak nadzieję, że będę mógł dowieść czynami, iż spryt mego bata stoi wyżej od ich mądrości. Zgadzasz się ze mną, sihdi?
— W tym wypadku tak. Wiesz dobrze, że jestem przeciwnikiem dręczenia najbardziej nawet bezwzględnych wrogów. Jednak w tym wypadku według praw pustkowia życie tych ludzi należy do nas. Daruję je tym zbrodniarzom, ale kara nie powinna ich ominąć.
— Dzięki Allahowi, że cię oświecił tem w spaniałem przekonaniem! Jestem szczęśliwy, że pozwolisz, aby mój wierny kurbacz mógł zmierzyć grubość skóry szyitów.
Mały mój przyjaciel chętnie posługiwał się batem. Nie odpowiadała mi jednak ta metoda karania, ponadto uważałem, że godność szeika Haddedihnów nie pozwala mu na wymierzanie kar doraźnych przy pomocy bata. Dlatego rzekłem:
— Zasłużyli na baty, nie sądzę jednak, byś miał zamiar odegrać rolę kata.
— Dlaczego nie, sihdi?
— Bo bicie człowieka bezbronnego nie przynosi zaszczytu, nawet wtedy, jeżeli ten człowiek zasłużył na karę.
— Hm, hm! — rzekł po namyśle. — Zaszczytu niema przy tym, ale i o wstydzie również nie można mówić.
— Jeżeli o to chodzi, istnieją narody, które tak pogardzają katami, że żaden uczciwy człowiek nie utrzymuje z nimi stosunków towarzyskich. Tam, gdzie stosunki rozwinęły się z biegiem lat, urobił się pogląd, że nie przystoi, by sędzia był sam wykonawcą wyroku.
— Nic mnie to nie obchodzi. Przecież ty jesteś sędzią, sihdi, a co do mnie, to wiesz dobrze, że ćwiczenie ręki zapomocą wywijania batem uważam za największą rozkosz i szczęście. Oczywiście, gdybym był sędzią, nie tknąłbym bata.
— Tyś znacznie więcej, niż sędzia. Górujesz nad nim niesłychanie.
— Ja? Jakto? — zapytał zdumiony. — Przeczuwam, że zapomocą jakiegoś wybiegu chcesz mnie pozbawić rozkoszy, ku której rwie się moja dusza.
— To nie wybieg, lecz poważna wątpliwość, wyrosła z szacunku i przyjaźni, jaką cię otaczam, drogi Halefie.
Zasępił się i odparł niezbyt przyjaźnie:
— Dowód tego szacunku i przyjaźni możesz mi dać teraz przez zgodę, bym nieco połaskotał skórę tego hipopotama!
— Posłuchaj! Jeżeli nie potrafię cię przekonać i będziesz nadal obstawał przy swojem życzeniu, ustąpię. Otóż sędzia wydaje wyrok na podstawie ustaw, ustalonych przez władcę. Jeżeli wykonanie kary chłosty nie przystoi sędziemu, to tem bardziej nie przystoi ono władcy, stojącemu znacznie wyżej od sędziego.
Przyznajesz mi rację?
— Tak, sihdi, — odparł, nie przeczuwając, że przez to wpada w nastawioną pułapkę.
— I mimo to chciałbyś własnoręcznie wychłostać Persów?
— Oczywiście. Tylko ty nie mógłbyś tego uczynić, ponieważ jesteś sędzią.
— Jestem sędzią, ale ty stoisz nade mną.
— Ja? Nad tobą...? — zapytał z najwyższem zdumieniem.
— Oczywiście. Przecież jesteś władcą!
— Ja — — władcą?!
— Tak. Czyż nie władasz nad wszystkimi Haddedihnami wielkiego plemienia Szammar? Cesarze i królowie Zachodu są władcami swych podwładnych; Abd ul Hamid rządzi wszystkiemi ludami Turcji; Nassr ed Din dyktuje Persom ustawy, ty zaś rozkazujesz wszystkim wojownikom, należącym do szczepu Haddedihnów. Niema różnicy, czy władca zwie się cesarzem, królem, sułtanem, szachem, czy szeikiem. Wszystkie te nazwy służą do określenia jednej i tej samej funkcji.
Warto zobaczyć, jak się pod wpływem moich słów zmieniła twarz małego Hadżiego. Ponury wyraz ustąpił, twarz zaczęła się rozjaśniać, wreszcie rozpromieniał cały.
— Król... cesarz... sułtan... szeik... a więc to naprawdę równoznaczne słowa! Nie przypuszczam, byś się mylił, sihdi, przecież jesteś wszechwiedzący. Tak, masz rację! Ochraniam i uszczęśliwiam moich Haddedihnów zupełnie tak samo, jak szach Persów, a sułtan Turków. Tak samo, jak cesarz rosyjski lub król Tuny[4] żąda posłuszeństwa od swych poddanych, tak są mi posłuszne ciała, dusze i serca wszystkich wolnych Beduinów, zebranych dokoła mego tronu. Cieszy mnie, sihdi, że uznajesz rozległość mego autorytetu i ogarniasz rozmiary mej władzy!
— Tak, ogarniam je, drogi Halefie. Czy wobec takiej godności i władzy chciałbyś sam skazać się na poniżającą rolę kata, i chłostać jeńców tą samą dostojną ręką, na której skinienie czekają najwaleczniejsi z wojowników?
— Maszallah! Nie, czyn ten podważyłby szacunek, z jakim patrzą na mnie wszyscy dawni i obecni przodkowie i praprzodkowie. Wroga, który mnie obraża, mogę zdzielić batem po pysku, ale nie mam ani ochoty, ani zamiaru bić jeńca, na którego wydałeś wyrok, podyktowany memi własnemi ustami. Chwała mego imienia wymaga, abym do wspaniałości swej władzy dodawał coraz nowych blasków. Dlatego proszę, abyś po powrocie z naszej podróży nie zapomniał powtórzyć tego, coś przed chwilą mówił o cesarzach, królach, sułtanach i o mnie. Chciałbym bowiem, aby Hanneh, wcielenie wdzięku kobiecego, zrozumiała, kim jest dla niej i dla tych, co go znają, władca jej namiotu!
— Zgoda. A więc zrezygnujesz z własnoręcznego ukarania Persów?
— Tak. Ponieważ jednak muszą otrzymać baty, zapytuję cię, kto spełni tę bądź co bądź zazdrości godną funkcję?
— Ich sprzymierzeniec Safi.
— Co...? O sihdi, to napełnia głębię mej duszy smutkiem i rozpaczą! Jako sprzymierzeniec będzie wydzielał razy z taką delikatnością, że każde uderzenie zmieni się w balsam. Sprzeciwia się to sprawiedliwości, która żyje w mem sercu.
— Nie obawiaj się. Znajdziemy środek, który tak wzmocni siły jego ramienia, że będziesz z pewnością zadowolony. Chodź! Sprowadzimy oboje.
— Dobrze. Chyba zrozumie, że razy istnieją poto, by przecinać skórę i dochodzić do najgłębszej komórki świadomości bitego. Gdyby tego zrozumieć nie chciał, będziemy musieli uzupełnić brak ten i oświecić prostaczka.
Sill leżał wraz z żoną w tej samej pozycji, w którejśmy ich zostawili. Widać było, że przeżyli noc udręki, nietylko pod względem fizycznym, ale i moralnym. Poczucie niepewności dokuczyło im z pewnością niem niej niż więzy.
Gdyśmy ich zwolnili z lassa, ledwie się trzymali na nogach. Niewiasta była równie milcząca, jak ubiegłego wieczora. Zato mężczyzna, nie czekając na nasze pytania, rzekł:
— Obiecaliście puścić nas wolno, jeżeli zachowamy spokój. Zastosowaliśmy się do rozkazu. Czy możemy odejść?
— Jeszcze nie — odrzekłem.
— Dlaczego? Przyrzekliście przecież, a człowiek, niedotrzymujący obietnicy, godzien jest pogardy i...
— Milcz! — przerwałem. Nikt tak nie zasługuje na wzgardę, jak kłamcy i zdrajcy twego typu. Mylisz się, że wolno ci do nas przemawiać tym tonem. Rozkazaliśmy wam zachować milczenie. Jeżeli będziesz lżył, cofnę swe słowo i poczęstuję cię tem, na co jako zdrajca zasługujesz.
Słowa moje poskutkowały. Odparł znacznie pokorniej:
— Nie chciałem was obrażać. Pytałem tylko, kiedy będziemy mogli odejść.
— Od ciebie zależy, czy puścimy w as wolno, czy też wrzucimy wasze zwłoki do rzeki.
— Nasze zwłoki! — zawołał z przerażeniem. — Chcecie nas zamordować?
— Nie zamordować, lecz ukarać śmiercią w odwet za wasze skrytobójcze zamysły. Jestem chrześcijaninem i darowuję życie nawet najgorszej kanalji, uważam bowiem, że jedynie Bóg jest sprawiedliwym sędzią. Poza tem, taka z ciebie mizerna istota, że czuję wstręt do rozważania, jakiego rodzaju karę należałoby tobie wymierzyć. Z tych dwóch przyczyn puszczę was wolno, jeżeli spełnisz co do joty mój rozkaz.
— Mów, co mam czynić! Czy to trudne zadanie?
— Nie. Trzej Persowie, którym chciałeś nas wydać, zasłużyli na śmierć tak samo, jak ty. Chcę jednak być wobec nich równie litościwy, jak wobec ciebie, i daruję im życie. Dotknie ich łagodniejsza kara.
— Dostaną porządne baty — wtrącił Halef. — Przyjrzyj się temu kurbaczowi, co zwisa u mego boku. Sporządzono go z ożywczej skóry hipopotama, z tego też powodu czuje dziwny pociąg do ludzkiej skóry. Pożyczę ci tego bata, byś mógł dowieść swym sprzymierzeńcom, że przyjaźń, którą ich obdarzasz, posiada tę samą siłę, której wymagamy od twego ramienia.
— Czy dobrze zrozumiałem? — zapytał z przerażeniem. — Mam ich bić?
— Tak — potwierdził Halef z uśmiechem.
— Wszystkich... trzech?
— Tak, wszystkich, i to z całej siły. Będziemy czuwali wpobliżu. Jeżeli padnie choć jedno uderzenie nie tak silne, jak sobie życzymy, dostaniesz tyle batów, ile przeznaczyliśmy dla całej trójki.
— Allah, Allah, nie mogę tego uczynić! Kiedy się oddalicie, zabiją mnie za to.
Uspokoiłem silla następującemi słowami:
— Nie będą wiedzieli, kto ich chłoszcze, gdyż zawiążemy im przedtem oczy. Przywódcy wydzielisz pięćdziesiąt potężnych razów. Aftabowi czterdzieści, trzeciemu trzydzieści. Jeżeli będziesz sprawował swą funkcję zbyt opieszale, otrzymasz sto dwadzieścia razów, czyli tyle, ile wszyscy trzej mają dostać. A więc posłuszeństwo, albo śmierć. Innego wyjścia niema.
Zgodził się. Uwiązawszy silla wraz z żoną przed szałasem, wszedłem z Halefem do środka.
Ujrzawszy nas, Peder-i-Baharat ryknął pod moim adresem:
— Czy będziesz wreszcie posłuszny i puścisz nas wolno?
Nie odpowiedziałem. Zuchwałość ta poruszyła Halefa do tego stopnia, że, zapomniawszy o „rozmiarach swej godności i władzy“, poczęstował Persa potężnym policzkiem.
— Psie! — krzyknął groźnie. — Poczułeś teraz jedynie moją rękę! Jeżeli jednak powiesz jeszcze jedno nieuprzejme słowo, poślę cię do piekła przy pomocy noża. Za chwilę wraz z towarzyszami poczujesz przedsmak czekających cię rozkoszy.
Uderzony nie miał odwagi odpowiedzieć. Tylko złowrogie spojrzenia świadczyły o śmiertelnej nienawiści. Halef zdjął z jego bioder kaszmirową chustkę, podarł ją na trzy części i zawiązał oczy jeńcom. Wyszliśmy przed szałas. Odciągnąwszy mnie nieco nabok, aby sill i jego żona nie mogli usłyszeć naszej rozmowy, Halef zapytał:
— Sihdi, będziesz obecny podczas egzekucji, nieprawdaż?
— Nie.
— Dlaczego?
— Powinieneś o tem wiedzieć z dawnych czasów. Niestety, zdarzają się wypadki, w których chłostanie ludzi jak parszywych psów jest koniecznością. Nie mogę bez odrazy przyglądać się widowisku, w którem tego rodzaju poniżenie spotyka istotę ludzką, stworzoną na obraz i podobieństwo Boga. Staram się więc unikać scen podobnych do tej, która za chwilę nastąpi. Te łotry są związane i muszą bez oporu pozwolić na wszystko. Człowieka z Mansurijeh trzymasz również w swej mocy, sądzę więc, że obecność moja podczas tej wstrętnej sceny jest zbyteczna.
— Wstrętnej sceny? Sihdi, jesteś naogół człowiekiem mocnym, tylko w tej dziedzinie zdradzasz pewną słabość. Cóż w tem wstrętnego, że człowiek może oglądać własnemi oczyma, jak sprawiedliwości staje się zadość? Przeciwnie, jest to rzecz miła, przyjemna. Nazwałeś mnie władcą. Czy nie jest obowiązkiem każdego władcy przekonać się, że zbrodniczy czyn został ukarany? Przekonam się więc i w tym wypadku, choć kara jest bezwzględnie zbyt łagodna. Kto zasłużył na karę śmierci, a skazany zostaje jedynie na chłostę, ten musi być tak bity, aby mu nie mogło przez myśl przemknąć, że spadają nań słodkie daktyle. Odchodzę. Jeżeli sili nie będzie walił z całej siły, zapomnę o godności władcy i wzmocnię siłę jego ramienia swym kurbaczem.
Zwolnił silla z więzów i zaprowadził go do wnętrza szałasu; przed chatą pozostała uwiązana żona. Oddaliłem się, a zatrzymałem dopiero w miejscu, do którego nie docierały wrzaski. Po upływie pół godziny zjawił się Halef. Ślady wskazały mu drogę. Wbrew moim przypuszczeniom, nie miał wcale zadowolonego wyrazu twarzy. Zapytałem więc:
— Poszło gładko?
— Tak — odparł. — Ale okolice, po których kurbacz wędrował, nie są już gładkie.
— I mimo to nie jesteś zadowolony?
— Sprawa miała inny przebieg, niż się spodziewałem. Sill walił jak szalony, krew płynęła strumieniem, ale żaden z trzech psów nawet nie jęknął. Zgrzytali tylko zębami. Gdy padło ostatnie uderzenie, spodziewałem się gróźb i przekleństw. Nic podobnego! Milczeli, jak niemi.
— Tak, to nie przelewki. Biada nam, jeżeli wpadniemy kiedyś w ich ręce!
— Chcesz ich zobaczyć?
— Nie.
— Spodziewałem się tego. Dlatego też przeszukałem ich kieszenie i przyniosłem ci ich zawartość.
— Cóż tam jest?
— W kieszeniach przywódcy Peder-i-Baharet znalazłem złoto i ten dokument. Pozostali dwaj mieli przy sobie nieco miedziaków, które im zostawiłem.
Worek, podany mi przez Halefa, zawierał około pięciuset tumanów. Zwróciłem Halefowi pieniądze. Pergamin zapisany był z jednej strony cyframi. Na drugiej stronie widniał jakiś plan, którego nie zrozumiałem, i szereg imion, które prawdopodobnie nie będą dla mnie przedstawiały żadnej wartości. Mimo to, w myśl starego przyzwyczajenia, zrobiłem odpis planu i imion, i schowałem do kieszeni. Szereg kresek, podobnych do przecinków, wydał mi się bezwartościowy, ponieważ miałem wrażenie, że to ktoś próbował stalówki. Mimo to, jak się później okazało, zapamiętałem je sobie dokładnie. Po chwili wręczyłem pergamin Halefowi i rzekłem:
— Odnieś to zpowrotem.
— Pieniądze również?
— Oczywiście. Przecież nie jesteśmy złodziejami.
— Słusznie! Przyniosłem je tylko dla pokazania. Cóż teraz zrobimy? Znowu przywiązałem silla obok żony.
— Będziemy kontynuowali naszą podróż. Ta szajka dopiero po jakimś czasie uwolni się z więzów. W ten sposób dotrzemy do Bagdadu prędzej, niż Persowie, chociaż tratwa ich płynie szybciej od naszej.
— Bardzo rozsądnie, sihdi, choć właściwie nie mamy powodu do obaw przed ludźmi tego rodzaju. Pozwolisz mi chyba przed wyruszeniem w dalszą drogę pożegnać się przynajmniej z człowiekiem z Mansurijeh i jego żoną?
— Poco? To zbyteczne.
— Zbyteczne? O sihdi, jakże słabo orjentujesz się w potrzebach ludzkiej natury, tak skłonnej do pożegnań i powitań! Nie można się przecież schodzić i rozchodzić bez przepisanych ukłonów i bez zapewnień o najgłębszej miłości i przywiązaniu. Jeżeli w kraju, z którego pochodzisz, ludzie nie okazują sobie uprzejmości, nie jest to jeszcze dowodem, że wysoce wykształcone ludy Wschodu powinny się rozstawać jak dwie dafahdi[5], które spotykają się w milczeniu i odskakują od siebie, nie wydawszy ani jednego dźwięku.
Droga do naszej tratwy prowadziła obok szałasu. Halef podszedł ku niemu z dumną miną i popuścił nieco więzów sillowi i żonie jego, ale w ten sposób, aby praca nad zupełnem uwolnieniem się zajęła im jeszcze kilka godzin. Przy tej okazji wygłosił następujące przemówienie:
— Gdy szlachetni przyjaciele się rozstają, z oczu ich płyną potoki łez, a słońce smutku zachodzi za góry żałoby. Kiedym cię ujrzał po raz pierwszy, dusza moja wybiegła ku tobie z radością; dziś, w chwili rozstania, widzę przed sobą otwarty grób szczęścia i wchodzę do mogiły z nadzieją, że wkrótce podążysz za mną, by zamiast mnie zostać pogrzebanym. Obcowaliśmy ze sobą niedługo, mimo to związały cię z nami najserdeczniej sze więzy, a tratwa nasza przez całą noc była rozkosznem miejscem wypoczynku dla dusz waszych. Mam nadzieję, że obecne gorzkie rozstanie nie jest pożegnaniem na wieki; chciałbym, aby nasze oczy odnalazły się jeszcze. Puls mój poświęci ci wtedy wszystkie swoje uderzenia, zmieniając się w tę oto krokodylą skórę, a pieszczoty mego kurbacza dowiodą wyraźnie, jak drogie jest mi wspomnienie o tobie i twych usługach. Jam Hadżi Halef Omar, naczelny szeik Haddedihnów. Nie zapominaj o tem, ojcze zdrady, pradziadku kłamstwa, wuju nikczemności!
Wygadawszy się dosyta, splunął trzykrotnie i z pogardliwym ruchem ręki odwrócił się, aby ruszyć w moje ślady. Zaprowadziwszy konie na tratwę, odbiliśmy i puściliśmy się z biegiem rzeki blisko brzegu, aby móc wylądować wpobliżu kelleku Persów. Nie chciałem dopuścić, by ci trzej ludzie dogonili nas przed Bagdadem i dowiedzieli się, gdzie nas szukać. W tym celu przeciąłem sznur, na którym była umocowana ich tratwa, i zabraliśmy ją na środek rzeki, tam dopiero puszczając na fale.
Jakkolwiek należało się spodziewać, że Peder‑i‑Baharat podąży za nami dopiero dnia następnego, chwyciliśmy za wiosła i zaczęliśmy energicznie pracować. Po niedługim czasie minęliśmy Reszidijeh, Suadszen, Dżerjat el Maman, Habib el Murallad i Imam Musa. Płynąc przez jakąś godzinę wśród szpaleru drzew palmowych, dotarliśmy do bagdadzkiego mostu. Zatrzymaliśmy się przed kumruk, urzędem celnym. Niedługo nas tam zatrzymywano, gdyż jeszcze w Mossulu postarałem się o reftijat, paszport. Tak tedy przybyliśmy szczęśliwie do pierwszego celu naszej podróży. — — —