Karol Szalony/Tom I/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karol Szalony |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Chroniques de France: Isabel de Bavière |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Książę Bretanii nie mylił się wcale, przypuszczając, że się na wielkie naraża niebezpieczeństwo, dając schronienie i opiekę J. M. panu Piotrowi de Craon. Rzeczywiście, we trzy tygodnie po wypadkach, któreśmy opisali, posłaniec konny w barwach królewskich zatrzymał się u wrót zamku de l’Hermine i, zapytawszy o księcia, oddał mu list z herbowemi pieczęciami Francyi. Był to list władcy i pana do lennika. Król Karol żądał, w imię sprawiedliwości i sądów Paryża, wydania Piotra de Craon, jako zdrajcy i zabójcy — i groził księciu Bretanii w razie odmowy najściem zbrojnem w celu pojmania winnego. Książę wspaniale przyjął posła królewskiego. Zdjąwszy z siebie pyszny łańcuch złoty, włożył mu go na szyję, a ludziom swoim nakazał, aby posłowi na niczem nie zbrakło aż do chwili, w której z odpowiedzią wysłany będzie z powrotem. Nazajutrz odpowiedź owa wręczoną mu została z nowymi dowodami szczodrobliwości książęcej.
Książę w odpowiedzi swej zapewniał, że król mylnie powiadomiony został i że Piotr de Craon nie znajduje się w Bretanii. Dalej pisał książę, iż nie wie nic o miejscu jego pobytu, ani o powodach nienawiści Craona ku J. M. Wielkiemu Marszałkowi. W końcu prosił króla, aby go miał za wytłómaczonego, iż woli jego zadość nie czyni.
Król odebrał ten list podczas rady państwa. Odczytywał go kilkakrotnie, a za każdym razem twarz jego bardziej pochmurniała, wreszcie, zgniótłszy list w ręku i ciskając go na stół, zawołał:
— Mości panowie, wiecie co nam donosi nasz kuzyn z Bretanii? Mówi on i ręczy honorem, że nie wie, gdzieby się znajdował zbój i zdrajca Craon!... Widzi się nam, że ów honor księcia Bretanii mocno tem zaręczeniem na szwank jest narażony... Cóż wy na to, Mości panowie?...
— Mnie się zdaje, Najjaśniejszy mój synowcze — rzekł powstając książę de Berri — że książę Bretanii mówi i czyni to, co powinien i że nie może odpowiadać za J. M. pana de Craon, jeżeli ten u niego się nie znajduje...
— A wy, miły bracie, co o tem myślicie? — pytał dalej król.
— Co do mnie, Najjaśniejszy panie, sądzę, jeżeli się to zdaniu Waszej Królewskiej Mości nie sprzeciwia, że książę Bretanii mówi tak dlatego, aby złoczyńcy dać czas ujścia do Anglii, i....
Król przerwał mu.
— I masz racyę, bracie de Touraine; tak jest, jak mówisz. Co do was, stryju, wiemy dobrze, że Wielki Marszałek nie liczył się do waszych przyjaciół, i słyszeliśmy, chociaż nic wam o tem nie mówiliśmy, że w dniu spełnienia zbrodni był u was jeden z, poufałych J. Mci Craona, który wam, odkrył uknuty spisek; wy zaś, niby nie dając wiary jego słowom i niby dlatego, żeby zabawy nie mącić na dworze naszym, pozostawiliście rzeczy te ich własnemu biegowi! Wiemy o tem wszystkiem, stryju, i wiemy z dobrego źródła!... Zresztą, jeśli zechcecie, jest, sposób łatwy dowiedzenia nam, iż się mylimy; chciejcie nam towarzyszyć do Bretanii, gdzie niebawem pójdziemy na wyprawę. Książę ten, który nie jest ani Anglikiem, ani Francuzem — ani psem, ani wilkiem, już nadużył naszej cierpliwości. Niewiadomo nam było nigdy, czy on szczeka, czy skomli. Bretania zapomnieć nie może, że była królestwem i nie może się pogodzić z losem, iż została, prowincyą; kiedy tak, i kiedy tego trzeba, pójdziemy!... a uderzymy tak silnie i tylekroć w tę książęcą koronę, iż odpadną z niej wszystkie winne liście, a damy ją, jako baronię, któremu z naszych sług wiernych, jak oto w tej chwili dajemy bratu naszemu księstwo Orleanu w zamian za księstwo de Touraine.
Książę ukłonił się na znak podzięki.
— Tak, tak, bracie miły — mówił dalej król — dajemy ci je ze wszystkimi dochodami i przynależnościami i odtąd zwać was już nie chcemy księciem de Touraine, gdyż księstwo to przechodzi od dziś na własność korony, ale księciem Orleanu; od dziś księstwo to do was należy. Słyszeliście, książę i stryju — idziemy wszyscy na Bretanię, ale i wy z nami?...
— Ukochany i Najjaśniejszy królu i synowcze — odparł książę de Berri — zawsze poczytywać sobie będę za szczęście, mogąc towarzyszyć Waszej Królewskiej Mości, ale pozwólcie zwrócić sobie uwagę, że należałoby zabrać z sobą i szwagra naszego, ks, Burgundyi.
— To prawda — rzekł król — poprosimy go, aby nam ten zaszczyt uczynił, a jeśli to nie wystarczy, rozkażemy mu, a jeśli i to jeszcze nie wystarczy, pójdziemy po niego sami!... Przygotujcie się tedy, stryju, do wojennej tej wyprawy. Nim tydzień upłynie — wyruszymy.
Zaraz po tej przemowie król zamknął posiedzenie rady i usunął się do swej komnaty wraz ze swymi sekretarzami. Tegoż dnia jeszcze dwudziestu możnych panów szlachetnego imienia, na czele których byt książę Burgundyi, odebrało rozkazy, aby się stawili z jak najliczniejszymi, jakie zebrać zdołają, pocztami. Rozkaz ten szybko wykonany został, gdyż książę Bretanii był nienawidzony przez wszystkich, którzy do głębi serca byli Francuzami. Mówiono, że oddawna już król powinien był rozpocząć przeciw niemu energiczne kroki i że byłby to uczynił, gdyby mu nie przeszkadzali hrabia Flandryi i książę Burgundyi. Mówiono, że był on raczej Anglikiem i że dlatego tak nienawidził Clissona, iż się ten sfrancuził. Tym razem rozkazy królewskie były jednak tak wyraźne i tak surowe, że skutek musiał być osiągniętym. Wiedziano wszelako, że wielu z tych, którzy iść mieli z królem, nie poszłoby z dobrej woli; wymieniano przytem pocichu nazwiska książąt de Berri i Burgundyi.
W istocie też książę Burgundyi dawał długo na siebie czekać. Mówił, że wyprawa ta obciążała nazbyt jego prowincye i że była to wojna bez racyi, która skończyć się musi źle. Mówił, że wielu jest ludzi, których nieporozumienia Wielkiego Marszałka z J. M. panem Piotrem de Craon wcale nie obchodziły; że niesprawiedliwem było w ciągać tych obojętnych w wojnę i że należało pozostawić im samym do załatwienia ich sprawy bez obciążania dlatego nowymi wydatkami i uciskiem biednych mieszkańców ubogich prowincyi.
Książę de Berri był tegoż samego zdania, ale król, książę Orleanu i cała rada inaczej się na to zapatrywali; z konieczności tedy dwaj książęta musieli się zgodzić na zdanie większości i króla. Zresztą, jak tylko marszałek mógł dosiąść konia, król dał rozkaz wyruszenia z, Paryża.
Z wielkim wojennym przyborem wybrał się król Karol na tę wyprawę, chociaż go lekarze od tego odwodzili, utrzymując, iż zdrowie jego w niezupełnie dobrym jest stanie. Król jednak uparł się i postawił na swojem, zapewniając, że nigdy nie czuł się zdrowszym, jak w tej właśnie porze.
Po dwu dniach oczekiwania w Chârtres, król doczekał się odwlekanego przybycia księcia de Berri i hrabiego de la Marche. Zapytał on ich, azali nie mają jakich wiadomości o księciu Burgundyi. Odpowiedzieli mu, że książę nadciągał poza nimi. Wreszcie, czwartego dnia, zawiadomiono króla, że już chorągwie Burgundyi wkroczyły do miasta.
Król pozostał siedm dni w Chârtres, poczem wyruszył drogą do Mens. Przez całą drogę, co chwila łączyły się z nim orszaki ludzi zbrojnych, przybywających z Artois, Vermandois i z Pikardyi i ze wszystkich stron Francyi, nawet z najodleglejszych, a wszyscy ci ludzie byli mocno oburzeni na księcia Bretanii. Król podsycał ich nienawiść swoją własną i surowym gniewem na zuchwałego Bretończyka. Okazało się, iż król Karol przeceniał swoje siły.
Ciągłe rozdrażnienie, jakie mu sprawiały kłopoty i utarczki z uporem stryjów, tak rozstroiło jego organizm, że przybył do Mens rozgorączkowany, nie mogąc dosiedzieć na koniu. Musiał mimo woli zatrzymać się, jakkolwiek mówił, że spoczynek był mu straszniejszym i okrutniejszym, niż umęczenie; ale doktorowie, stryjowie i nawet sam książę Orleanu, byli tego zdania, iż w tem miejscu zatrzymać się należało ze dwa, lub trzy tygodnie.
Chciano skorzystać z tego wypoczynku i skłoniono króla, aby wysłał jeszcze jedno poselstwo do księcia Bretanii.
Posłowie udali się też natychmiast do Nantes, gdzie książę przebywał.
Przedstawili mu żądanie króla, aby wydał Piotra de Craon, ale, jak za pierwszym razem, książę, bogato obdarzywszy poselstwo całe, odpowiedział, że niepodobna mu wydać człowieka, którego król żąda, albowiem nie wie, gdzie ten się ukrył. Dodał, iż słyszał wprawdzie przed rokiem jeszcze, że J. M. pan de Craon nienawidził Wielkiego Marszałka z całego serca i zaprzysięgał mu walkę śmiertelną, że rycerz ten jemu samemu mówił ongi, iż gdziekolwiek napotka Clissona, bądź dniem, bądź nocą — zabije go; ale powiedział także, że więcej nic nie wie i że wydziwić się nie może, dlaczego król wojnę mu zapowiada o rzecz tak mu obojętną.
Król bardzo był słaby, gdy mu przyniesiono tę odpowiedź, niemniej jednak dał rozkaz do wymarszu i wezwał swych koniuszych, aby go przybrali i uzbroili. W chwili, gdy wstał z łoża, przybył poseł z Hiszpanii. Przynosił on list własnoręczny Jolanty z Baru, królowej Aragonu, Majorki i Sardynii.
Donosiła ona królowi, że zawsze życzliwa i pragnąca wszystko czynić ku jego zadowoleniu, znając powód jego wyprawy i starań, kazała zatrzymać i uwięzić w Barcelonie jakiegoś nieznajomego rycerza, który za cenę złota chciał wynająć statek do Neapolu. Dodawała przytem, iż przypuszcza, jakoby rycerz ów był Piotrem de Craon; podejrzenia swoje komunikuje zaś królowi dlatego, iżby przysłał spiesznie ludzi w celu konfrontacyi z więźniem; list kończył się zapewnieniem, że czułaby się szczęśliwą, gdyby te nowiny sprawiły kuzynowi jej i panu na tronie Francyi przyjemność.
Książęta de Berri i Burgundyi, po oznajmieniu tej wiadomości, zaczęli rozgłaszać, że wojna skończona i że już nie pozostaje nic, jak tylko rozpuścić wszystkich do domów ponieważ człowiek, którego szukano, był bez wątpienia schwytany. Król Karol jednak nie chciał uczynić tego i tyle tylko można było na nim wymódz, iż postanowił posłać kogoś do Barcelony, dla przekonania się o tożsamości jeńca. Po trzech tygodniach wrócił wysłaniec i doniósł, że rycerz, więziony w Hiszpanii, nie był wcale Piotrem de Craon.
Wtedy król wpadł w wielki gniew przeciw swoim stryjom, gdyż wiedział dobrze, iż oni to byli sprawcami tego opóźnienia wyprawy; postanowił, nie słuchając już nikogo, jeno własnego przekonania, wyruszyć naprzód drogą na Angers, przeciw ks. Bretanii.
Nazajutrz pomiędzy dziewiątą a dziesiątą rano, po wysłuchaniu mszy świętej, podczas której król zemdlał (do tego stopnia czuł się już osłabionym), zbierano się do wymarszu. Król wsiadł na konia z wielkim trudem przy pomocy ks. Orleanu. Książę Burgundyi wzruszał ramionami, widząc ten upór i nazywał kuszeniem Boga tę nieprzepartą chęć wojowania, pomimo takich ostrzeżeń. Książę de Berri zaś szepnął mu do ucha:
— Bądźcie spokojni, bracie miły, ja pomyślałem jeszcze o jednem i ostatniem ostrzeżeniu, i jeżeli Bóg nam dopomoże, to wrócimy, mam nadzieję, dziś jeszcze na nocleg do Mens.
— Nie wiem, co przez to powiedzieć chcecie — rzekł książę Burgundyi — ale każdy sposób będzie dobry, który potrafi przeszkodzić tej smutnej wyprawie.
Tymczasem król puścił się w drogę, a za nim inni. Niezadługo oddział królewski wkroczył w wielki i ciemny las, pamiętający jeszcze czasy Druidów. Król był smutny i pogrążony w zadumie; puścił wodze koniowi, i zaledwie odpowiadał tym, którzy się doń zwracali. Szanowano tę jego zadumę i pozwalano mu tak samemu w spokoju i milczeniu jechać naprzód, gdyż zdawał się tego pragnąć. Po godzinie drogi, nagle starzec jakiś z odkrytą głową, całunem białym owinięty, wybiegł z pomiędzy drzew, poza któremi był ukryty, na drogę, a chwytając konia królewskiego za uzdę i zatrzymując go w miejscu, zawołał:
— Królu, ach, królu! stań!... powracaj tą samą drogą, albowiem zdrada cię czeka!...
Król zadrżał na calem ciele na widok tego niespodzianego zjawiska. Rozpostarł ramiona i chciał krzyknąć, ale głos mu zamarł w piersi i zdołał tylko gestami wskazać, żeby usunięto tę marę.
Ludzie zbrojni rzucili się ku starcowi i popchnęli go tak silnie, że puścił cugle konia, ale w tejże chwili przybył mu z pomocą książę de Berri i uwolnił go z rąk żołnierzy, mówiąc, iż nie godzi się bić tak okrutnie nieszczęśliwego waryata, boć przecie każdy pojąć może, że człowiek ten musi być jeno waryatem, któremu trzeba wolność przywrócić.
Wśród ogólnego zamieszania, ów mniemany waryat zdołał umknąć i schronić się bez śladu.
Pomimo wypadku, który na jedną chwilę powrócił całą nadzieję książętom de Berri i Burgundyi, król niczego nie chciał słuchać i w dalszy rozkazał pochód wyruszyć. Gdy się wysunięto z lasu cienistego, słońce w samo południe rozpalało powietrze; a było to w najgorętszych dniach lipca, podczas największego skwaru. Jak daleko wzrok zasięgnął, wszędzie tylko rozścielało się piaszczyste morze, odbijające promienie słoneczne. Konie, najbystrzejsze nawet, pospuszczały łby i rżały smutnie. Najdzielniejsi ludzie nawet upadali na siłach. Król, dla którego obawiano się rosy porannej i chłodu, ubrany był w kaftan z aksamitu czarnego, a na głowie miał czapeczkę z czerwonego sukna, przez której fałdy przewijał się różaniec z dużych pereł, darowany mu na odjezdnem przez królowę... Pozwalano mu jechać w odosobnieniu, aby nie potrzebował oddychać tumanami kurzu; dwóch paziów tylko postępowało za nim. Jeden z nich trzymał hełm świetnie wyrobiony w Montauban ze stali. W hełmie przeglądało się słońce. Drugi trzymałw ręku czerwone drzewce lancy, u której powiewała chorągiewka. Lanca ta miała sławne ostrze, przecudownie szlifowane w pracowni tuluskiej. J. M. pan de la Riviére ostrzy takich jednakowych dwanaście ofiarował królowi w darze, a król dał z nich trzy księciu Orleanu, trzy zaś księciu de Bourbon.
I stało się, że gdy tak jechali powoli, jeden z paziów, ulegając przemagającemu jego siły znużeniu, zdrzemnął się, i wypuścił z rąk lancę, której żelazo uderzyło z ostrym i głośnym dźwiękiem o hełm drugiego giermka. Na ten odgłos król zadrżał na całem ciele, wytrzeszczył oczy przerażone i zbladł, jak chusta. Potem, nagle raniąc konia ostrogami, wyrwał miecz swój z pochwy i rzucił się na swych obu paziów, krzycząc wielkim głosem:
— Za mną! za mną!...
Paziowie, przerażeni, rozbiegli się w różne strony; król jednak pędził dalej i zbliżał się do księcia Orleanu. Ludwik nie wiedział, co miał czynić: czy oczekiwać, czy uciekać od swego brata, gdy posłyszał głos księcia Burgundyi:
— Uciekaj, synowcze, uciekaj! Jego Królewska Mość zabije cię!
I rzeczywiście, król, nadbiegając z całym pędem, wstrząsał ciągle mieczem, jak szalony; książę zaledwie zdążył odskoczyć w bok jednym susem. Król przebiegł obok, ale, spotykając na drodze pewnego rycerza z Gujenny, nazwiskiem Polignac, wbił miecz swój w jego gardło. Krew strumieniem bryznęła; rycerz spadł z konia. Widok krwi, zamiast uspokoić Karola, podwoił jeszcze jego wściekłość. Począł się rzucać w różne strony, kłując konia ostrogami, i, wywijając mieczem, popędzał rumaka i wołał:
— Naprzód! naprzód! Na zdrajców!...
Wówczas rycerze, zakuci w zbrojach stalowych, utworzyli koło, pozwalając mu się bić i nie oddając razów, dopóki nie postrzeżono, że opadł z sił. Wtedy jeden z rycerzy normandzkich, niejaki Wilhelm Marcel, zaszedł mu z tyłu i pochwycił go w pół. Król kilka jeszcze zadał ciosów, wreszcie miecz wypadł mu z rąk, a on sam upadł w tył głową, wydając jęk straszny. Zdjęto go z konia, który cały był zziajany i drżał na całem ciele; zdjęto zeń kaftan i czapeczkę. Stryjowie i brat króla zbliżyli się ku niemu; Karol bowiem stracił zupełnie przytomność, i chociaż oczy jego były otwarte, nie widział nic i nikogo przed sobą.
Zdumienie i strapienie paziów i rycerzy było wielkie; nikt nie wiedział, co mówić, i co czynić. Książę de Berri uścisnął króla za rękę i począł mówić łagodnie, ale król nie odpowiedział ani słowem, ani gestem. Wtedy książę potrząsnął głową i rzekł:
— Mości panowie, teraz nam wrócić do Mens, a wyprawa ta na tem będzie, niestety, skończona.
Związano króla z obawy, aby go nowy atak szału nie napadł; położono go w lektyce i rozpoczęto smutny odwrót; wieczorem na nocleg wrócono do Mens.
Przywołano natychmiast lekarzy; utrzymywali bowiem niektórzy, że król otruty został przed wyjazdem z Mens, inni wyszukiwali jakiejś nadnaturalnej przyczyny tej choroby i mówili, jakoby nań rzucono urok jakiś. Ponieważ zaś tak co do jednego, jak i co do drugiego powodu podejrzenie padać mogło na obu książąt, oni więc sami żądali, aby przeprowadzone było jak najenergiczniejsze śledztwo. Zapytywano tych, którzy usługiwali przy obiedzie, czy król nie jadł zbyt wiele; odpowiedzieli, że zaledwie dotknął dwu, lub trzech potraw, jeno myślał i wzdychał, ściskając od czasu do czasu skronie W obu dłoniach, jakgdyby go głowa bolała.
Śledztwo całe stało się zbytecznem wobec orzeczenia lekarzy, którzy oświadczyli, iż król ma początki waryacyi z przepalenia mózgu.
Książęta de Berri i Burgundyi spojrzeli na siebie wzajem. W razie szaleństwa króla, regencya przypadała w udziale albo im, lub też księciu Orleanu. Ten ostatni zbyt był młodym, ażeby go Rada królewska tak wielką godnością zaszczycić miała. Książę Burgundyi tedy, przerywając ciszę i zwracając się do książąt Orleanu i de Berri, rzekł:
— Bracie miły, synowcze kochany — mnie się zdaje, że wypada nam co najprędzej wrócić do Paryża. Król będzie tam lepiej leczony i troskliwiej pielęgnowany, niż gdziekolwiek indziej, a szczególniej w zakątku oddalonym, jak ten tu właśnie. Potem dopiero Rada zadecyduje, w czyje ręce oddać przyjdzie regencyę państwa.
— Jestem i ja tegoż samego zdania — dodał książę de Berri — ale gdzie go tam umieścimy?
— Aby tylko nie do Paryża! — zawołał żywo książę Orleanu. — Królowa jest w błogosławionym stanie i podobny widok wielceby dla niej mógł być szkodliwy.
Książęta stryjowie uśmiechnęli się obaj.
— Jeżeli tak, to najlepiej będzie — rzekł jeden z nich — zawieźć go do zamku de Creil. Powietrze tam dobre, widok piękny, a rzeka płynie u jego stóp. Co się zaś tyczy królowej, synowiec nasz, książę Orleański, ma zupełną słuszność. To też, jeżeli zechce pojechać naprzód i przygotować ją do tej wiadomości, my pozostaniemy jeszcze dzień przy królu i czuwać będziemy, aby mu niczego nie brakło, a potem przyjedziemy za nimi nieco później do Paryża.
— Niech się dzieje, jak radzicie — odpowiedział książę Orleanu.
I wyszedł dla wydania rozkazów do odjazdu.
Przy łożu króla czuwali obaj stryjowie czas jakiś, lecz potem oddalili się, pozostawiając tylko służbę i ks. Orleańskiego, który wszedł pożegnać się z bratem.
Chory drżał na calem ciele; oczy miał w slup zwrócone, a zimny pot spływał mu z czoła. Od czasu do czasu zrywał się na łożu i wykrzykiwał:
— Śmierć! śmierć zdrajcom!...
Potem upadał znowu na łoże bezsilny, aż do nowego ataku gorączki, który powracał mu trochę energii, rozpalając wewnętrznie.
Książę Orleanu, pozostawszy sam, pochylił się nad łożem, wziął króla w objęcia i ze smutkiem patrzał nań przez chwilę. Niezadługo też łzy napełniły mu oczy i spływały po policzkach. Żal jego był słuszny i sprawiedliwy, gdyż nieszczęśliwy szaleniec, który bezwładny leżał na łożu, kochał go serdecznie, a on wyrzucać sobie w tej chwili musiał, że za świętą tę przyjazń płacił mu jeno zdradą i niewdzięcznością, bałamucąc mu młodą żonę. Bez wątpienia, w chwili tej pożegnania, gdy odjeżdżał z myślą dalszej zdrady, badał on sumienie swoje i wyznać musiał w duchu, że po chwilowym namyśle nie tak bardzo zasmucony był nieszczęściem brata, jakby był być powinien. Jest to zresztą rzeczą zwyczajną u ludzi, że złe skłonności przemagają u nich nad dobremi i że często pocieszają się cudzemi nieszczęściami, wyzyskując je na swoją korzyść. Egoizm bowiem bywa lekarzem serca.
Tymczasem stryjowie królewscy wydali rozkaz wszystkim marszałkom, aby wszyscy panowie i ich poczty w spokoju i porządku wracali do swoich zamków i prowincyi, nie czyniąc spustoszeń, ani gwałtów po drodze pod zagrożeniem osobistej odpowiedzialności.
We dwa dni po odjeździe księcia Orleanu, król puścił się w powolną drogę, niesiony w miękkiej i wygodnej lektyce. Wiadomość o smutnym stanie monarchy z niezwykłą rozeszła się szybkością. Złe wieści mają skrzydła orle; każdy też mówił o tem inaczej i każdy innym też przypisywał to przyczynom. Panowie widzieli w tem sprawę dyabelską, księża karę Bożą, stronnicy papieża rzymskiego mówili, że dotknęło króla to szaleństwo za karę, iż uznał papieża awiniońskiego, Klemensa; stronnicy Klemensa zaś utrzymywali, że Bóg zesłał nań ten cios za to iż nie zniszczył schizmy do szczętu i nie rozpoczął wojny z Włochami, jak to był obiecał. Co do ludu zaś, bardzo był on nieszczęściem tem zasmucony, w dobroci bowiem i sprawiedliwości króla Karola wielkie pokładał nadzieje. To też naród zalegał kościoły, gdzie odbywały się modły publiczne, nakazane na intencyę uzdrowienia króla z szaleństwa. Jednemu z świętych patronów ofiarowano figurę króla, z wosku odrobioną, wielkości naturalnej i olbrzymią gromnicę, — ale wszystko to okazało się bezowocne; król przybył do zamku de Creil, lecz nie można było dojrzeć najmniejszego nawet polepszenia w jego stanie.
Przytem nie zaniedbywano żadnych środków leczniczych. Pan de Coucy dowiedział się o jakimś wielce mądrym i skutecznym lekarzu, nazwiskiem Wilhelm d’Hervilly; sprowadzono go też z pewnej małej wioski, nieopodal miasta Laonu, gdzie przemieszkiwał. On tedy objął kierunek nad leczeniem choroby króla, którą, jak mówił, poznał dokładnie.
Regencya i zarząd królestwa, jak to przewidzieć było łatwo, dostały się w ręce stryjów królewskich. Rada po piętnastodniowej dyskusyi oświadczyła, że Jego Wysokość książę Orleanu za młody był do przyjęcia na swe barki tak ciężkiego zadania, skutkiem czego zwrócono się do książąt de Berri i Burgundyi. Następnego dnia po ich nominacyi J. M. pan de Clisson stanął z licznym pocztem ludzi w pałacu ks. Burgundyi.
Wprowadzony na pokoje regenta, marszałek Clisson, zdejmując czapeczkę i kłaniając się, rzekł:
— Przychodzę do Waszej Wysokości po rozkazy i ośmielam się zapytać o dalsze losy kraju i rządu.
— O dalsze losy kraju i rządu, Clissonie? — odparł książę podniesionym ze wzruszenia głosem. — To mnie obchodzi tylko, i nikogo więcej; co się tyczy rozkazów moich, oto są: macie natychmiast opuścić ten pałac, a za godzinę stolicę samą!...
Clisson zbladł, jak ściana. Książę był regentem Francyi — trzeba było być posłusznym bez odpowiedzi.
Tego jeszcze wieczora wydał rozkazy swej służbie i z dwoma tylko ludźmi wyjechał z Paryża. Zatrzymał się dopiero na drugi dzień o zmierzchu w zamku de Montlhéry, który był jego własnością.
W tenże sam sposób, jak książę Burgundyi z Clissonem, postąpiono i z innymi ulubieńcami króla.
Rozpoczęły się działania niecnej reakcyi, spełniło się nad tymi sprawiedliwymi to, co się spełnić miało nad zbójcą Craonem.
Reakcya rozpoczęła się na wielkie rozmiary, ale bez wiedzy króla, którego stan coraz bardziej się pogarszał; w jednej tylko rzeczy pokładano jeszcze nadzieję, a mianowicie w wrażeniu, jakiego się spodziewano przy spotkaniu z królową. Karol ją najwięcej kochał, spodziewano się, że i teraz, chociaż wszystkich zapomniał, ją sobie może jedną przypomni...