<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Klejnot
Podtytuł Powieść
Wydawca Kurjer Warszawski, S. Lewental
Data wyd. 1898
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Około północy w Bobrówce, w chacie Hipolita, wszyscy spali. On sam był na ławie u okna, w odzieży i obuty, jak większą część nocy spędzał. Przywykły kobiety do jego dziwacznych obyczajów, do nocnych wędrówek, nieregularnych powrotów. Nie zwykł był im się opowiadać z czynności, ani zdawać sprawy, gdzie bywał.
Na ławie tedy legł bez ruchu, aż się upewnił, że kobiety zasnęły; wówczas do okienka się przysunął i słuchał. Była to noc czarów i kwitnienia paproci, świętojańska noc...
Słyszał Hipolit rybę, co plusnęła w rzece, i szelest skrzydeł lelaków i sów, słyszał nawet brzęczenie komarów.
Nagle usiadł na ławie. Plusnęła znowu na wodzie jakby ryba, ale on rozpoznał wiosło, sięgnął po nieodstępną strzelbę i cicho ku drzwiom się skierował.
Wyszedł przed chatę i rozejrzał się, potem ścieżką ku rzece zbiegł. U brzegu czółno stało, w niem baba.
— Jest pan? — zagadnęła szeptem.
— Niéma.
— Jakto niéma? Już od godziny tu leżę! — odparł pan Seweryn z za krzaka. — Komary garniec krwi mi utoczyły. Co to będzie, babo?
— Popłyniemy, panie.
— Gdzie?
— Zobaczy pan.
— I Hipolit z nami?
— A jakże!
— Ano, to dajcie i mnie wiosło.
Siedli we troje w łódź, baba u steru, i ruszyli.
Płynęli godzinę może. Zemdlały ramiona Sokolnickiego, stracił wreszcie pojęcie, gdzie płyną w labiryncie rzecznych odnóg i zakrętów.
— A wiecie wy, babo, że dziś kupalna noc, i chyba po skarby mnie wieziecie, albo pokażecie czary?
— Zobaczy pan.
— A daleko jeszcze?
— Ot, zaraz.
— Żeby mnie kto zabił, nie powiem, gdzie jesteśmy. Ty wiesz, Hipolicie?
— Wedle Ułasowego zachodu.
— Oszalała baba, toć już nie nasze! Myślałem, że o kradzież jaką chodzi. Gdzie mnie ciągniesz, stara?
— Niech pan nie krzyczy. Ważna sprawa...
— Ja dziś rano w miasteczku być muszę, a wy mnie wleczecie w przeciwną stronę. Licho mi nadało słuchać bredni!
— Już przybijamy. Będzie pan dręczyć się potém.
Czółno wbiegło pod wierzbę obwisłą, i Hipolit je wnet do gałęzi uwiązał. Wyszli na brzeg; baba ruszyła przodem, wytartą w łozach ścieżką.
Pan Seweryn umilkł, zaciekawiony tajemniczością wyprawy. Zwrócił się do Hipolita.
— Może ty wiesz, po co my tutaj?
— Nie. Baba kazała na pana czekać w nocy — i już.
Przed nimi stała ziemianka. Świeciło się przez okienko. Wilczyca zastukała do drzwi i weszła pierwsza.
Izba Ułasa w niczem się nie zmieniła. Aż ciasno i duszno było od ziół i korzeni, i mroczno po kątach, bo tylko szczap smolnych parę paliło się na kominie.
U progu baba się usunęła i rzekła, ocierając rękawem pot z twarzy:
— Ot, didu, Sokołowski pan, jakeście kazali.
— Dobrze! — rzekł stary zcicha. — Poczekajcie, panie, minutkę!
Pan Seweryn coraz mniéj rozumiał, co to wszystko znaczy, i równie zdumione były oczy Hipolita.
Dziad u ognia zapalił drzazgę, poszedł z nią w kąt i znikł za jakiemiś drzwiami. Nie było go może z pięć minut. Potem się ukazał i skinął na Sokolnickiego.
— Idźcież, panie, ino go nie zmęczcie. Bardzo jeszcze słaby.
Pan Seweryn schylił się we drzwiach, a gdy się wyprostował — skamieniał, z ustami otwartemi do krzyku.
Przed nim, na topczanie, leżał Szymon, z głową obwiązaną szmatami, z ręką w łupkach, chudy, czarny, straszny, do widma podobny, i uśmiechał się do niego, a łzy mu biegły po zapadłych policzkach.
— Szymek! — wrzasnął nieludzkim głosem, rzucając się na posłanie.
Ale znachor i baba pochwycili go za ramiona, i stary surowo rzekł:
— Na progu śmierci stoi. Cyt, panie! Wczoraj ledwie rozum mu wrócił. Chce go pan drugi raz zabić?
A tu za jego plecami rozległo się szlochanie.
To Hipolit płakał, w progu klęcząc i ręce składając do modlitwy.
Tedy i pan Seweryn ukląkł u posłania i tylko rękę Łabędzkiego wziął w dłonie i ciężko oddychał z wrażenia.
Po chwili ranny oczy znowu zamknął, wyczerpany, i bólem skurczyła mu się twarz.
— Didu? Co mu? — szepnął przerażony Sokolnicki.
— Zmordował się! Wyjdźcie, panie!
I bez ceremonii wypchnął go za drzwi.
Sokolnicki rzucił się tedy do Wilczycy.
— Babo, gadaj że! Co to znaczy? Zkąd on się tu wziął? Czemuście znać nie dali?
— Ja nic nie wiem, panie. Ułas wczoraj mi go pokazał i do was posłał. Kazał milczéć.
Dziad wrócił do izby, drzwi zamknął i rzekł:
— Jednéj nocy ktoś do szybki zastukał. Wyszedłem przed chatę i znalazłem go bez ducha u progu. Rękę miał złamaną a głowę siekierą rozbitą.
— Któż go przyniósł?
— On wié, to powié.
— A żyć będzie? Didu, co chcecie, dam wam za taką usługę!
— To Bogu daj, bo w jego ręku życie i śmierć. Leżał bez zmysłów do wczoraj, aż się ocknął. Spytał, jaki dzień, a potém jednym jękiem począł was wołać.
— Tyleście czasu milczeli, a myśmy go opłakiwali! A gdyby zmarł?
— Nikt mnie o niego nie pytał, ani go szukał. Myślałem, że nie ma swoich, ni przyjaciół. A gdyby śmierć mu była pisana, zmarłby i u was!
— Mądrze-ście, didu, uczynili! — ozwał się Hipolit. — Zbóje go za umarłego mają, i spokojni. Teraz my ich mamy w ręku.
— Ale któż go tu przyniósł?
Dziad milczał.
— Powié wam, jeśli zechce! — rzekł po chwili i począł u komina napój jakiś przelewać.
— Puśćcież mnie do niego! Niech choć uwierzę, że żyje.
— Idźcie. Moc mu wraca.
Hipolit świecił drzazgą, stanęli obadwaj nad posłaniem. Szymon, już spokojniejszy, zcicha się odezwał:
— Jutro święty Jan! Jakże tam panu?
— Nic! Dobrze załatwione! Nie martw się — tylko żyj, żyj!...
— Będę. I pieniądze marszałka się znajdą; ci ich nie wzięli.
— Kto — ci?
— Alter, Onyśko i ten Narcyz kulawy.
— Trza ich brać! — zawołał zajadle Hipolit.
— Bierz! Wilczyca niech chłopców da! Idź zaraz! A panu naprawdę spokojnie?
— Naprawdę. Nic złego nie grozi.
— O! to mi piorunem zdrowie wróci. A w Horodyszczu co słychać?
— Zdrowi. Opłakaliśmy cię z Basią.
Szymon się uśmiechnął radośnie.
— Niech pan mówi. Takim spragniony wieści! Potém ja opowiem. Tylkom jeszcze słaby.
— O Szymek! ja się teraz aż boję, takem szczęśliwy. Jeszcześ i ty mi wrócił, i takie nadzwyczajne powodzenie. Boję się.
— Czego? Niech ten się boi, kto ni cierpiał, ni wysłużył. A panu od czego osiwiała głowa? Pan niech używa, spokojny. A panna Barbara, jakże? zdrowa? żydzi jéj nie oblegają?
— Dotąd nie. A wiesz? gdyby nie ona, sprzedałbym Sokołów. Mój Boże! jak to wczoraj do dziś niepodobne! Ty wiesz, co się stało?
Pochylił się do przyjaciela i szeptał:
— Z panną Zagrodzką jestem zaręczony, i aż mi się serce w piersi nie mieści.
Szymonowi zaśmiały się radośnie oczy.
— A widzi pan! I stało się. I teraz dobrze będzie. Ja się wyliżę. Zostanę w Sokołowie, pan w Głębokiem: zostawimy dzieciom szmat ziemi. A widzi pan, takeśmy się nie dali podeptać! Teraz odetchniemy.
— Ty i Basia mnie-ście za łeb wyciągnęli. Nie nam zasługi, tylko szczęście! A teraz ty mów: jakże to było w ową straszną noc? Zkąd się tam wziąłeś?
— Pojechałem wtedy do miasteczka i chodziłem od żyda do żyda napróżno. Wreszcie po północy postanowiłem wstąpić do marszałka. Nie miałem żadnéj nadziei, ale z rozpaczy chciałem spróbować, pożyczyć u niego choćby dla siebie, choć na lichwiarski procent, choć cośkolwiek.
Zmęczył się Szymon i oczy zamknął wyczerpany.
Po chwili otworzył je znowu i spojrzał na Hipolita.
— Ty zaraz ruszaj po nich! — rzekł. — Wprost do Altera, bierz policyę, róbcie rewizyę! Znajdziecie rzeczy zrabowane, i ten kulas pewnie tam ukryty. Babo! — zawołał głośniéj — dajcie chłopców swoich do pomocy.
— Dam, sokoliku, dam! — odparła baba. — A powiedz-że ty: nie było tam wśród nich Liszki?
— Był Onyśko, kulas i żyd! Mówiłem wam! Idźcie żywo! — odparł niecierpliwie.
Ułas stary zamknął za wychodzącymi drzwi, dał choremu pić, zmienił mu okład na głowie i wyszedł z alkierzyka. Szymon, jakby z sobą walczył, milczał ciężko dysząc, wreszcie zwrócił oczy na Sokolnickiego i szeptem rzekł:
— Panie, możem zawinił. Liszka tam był, ale on mnie tu odwiózł i nie uśmiercił. Życie nigdy nie bywa tak drogie, jak o krok od śmierci, a on mi je zostawił. Nie miałem mocy teraz go wydać!
— To i milcz daléj. Niech żyje, kiedy ciebie oszczędził. Więc wtedy zastałeś ich przy robocie...
— Gdybym zastał rabunek tylko, cofnąłbym się od progu po policyę, ale gdym wszedł do sieni posłyszałem charczenie, jęk, razy: mordowali właśnie starego; więc rzuciłem się, myśląc, że go uratuję jeszcze, i wpadłem bez opamiętania, bezbronny. Alter odbijał biurko, Narcyz przetrząsał stolik, Onyśko dusił starego, wołając, by wyznał, gdzie pieniądze. Liszka stał bezczynnie u progu i palił papierosa. Gdym wpadł, tamci sekundę się przerazili; dopadłem do Onyśki i chwyciłem go za włosy, by odciągnąć od ofiary. Marszałek mnie poznał. „Tam rewolwer” — wybełkotał, wskazując mi oczami fotel. Alem już poczuł na gardle ręce Liszki, a Onyśko zamierzył się drągiem w głowę. Zasłoniłem się ręką, i ot, pękła kość od ramienia. Zwaliłem się na wznak, bo mnie Liszka dusił, ból odebrał przytomność, a tu któryś mnie dokończył siekierą w głowę. Zdaje mi się, że deptali potém po mnie, że mnie bili jeszcze, bo Ułas mówi, żem srokaty od sińców; ale tego już nie pamiętam. Kiedym się ocknął, byłem w łódce, na dnie, i Liszka wiosłował. Ocucił mnie chłód nocy i woda, któréj dużo było na dnie; zacząłem z bólu jęczeć i otworzyłem oczy. Liszka przestał wiosłować, schylił się do mnie i zaklął:
— Powiadają: chamska dusza twarda, a oto twardsza! — zamruczał. — Nu, kiedyś żyw, to idź, wody się napij.
Skierował łódź do brzegu, między tataraki. Zrozumiałem, że mnie chce do rzeki rzucić, i pomimo okropnego bólu zgroza mnie porwała. Strach, jak człowiek śmierci się boi, gdy ją widzi o krok niezawodną!
Szymon się wzdrygnął i oczy zamknął.
— Możeś się zmęczył? Odpocznij! — rzekł pan Seweryn.
— Powiem do końca. Liszka tedy czółno do brzegu wparł, wszedł w wodę po pas i sięgnął po mnie. Wpół mnie brał, by dźwignąć, a jam mu rękę piersi oparł, tę lewą całą, i powiadam: „Nie rusz, nie masz prawa na mnie!” Zatrzymał się, zawahał, a mnie ból znowu zmysły odbierał, czerwono się robiło w oczach: więc tylko jeszczem rzekł: „Ja ciebie śmierci nie dałem, a ty za to moje życie bierzesz! Rzuć mnie na brzeg, ale nie w wodę, oj nie w wodę!” I znowum zemdlał.
— Jakżeś go śmierci nie dał? Co to?
— Potém panu opowiem. To jeszcze zimą było! Tedym omdlał i znowum się ocknął. Czuję: łódź płynie, nade mną stoi Liszka i patrzy.
— „To prawda, coś rzekł — powiada. — Nie mam prawa na ciebie! Niech ciebie śmierć sama bierze, kiedy chce, mnie i owszem. Ale mi nie pluj w oczy, żem ci się tak odpłacił! Rzucę cię na brzeg, jak chciałeś. Zdechniesz: to dobrze, wytrzymasz: to tamtym będzie gorzéj, niż mnie. Ja ptak wolny, może na końcu świata tymczasem będę. Nie boję się ciebie! A tamtych niech biorą: durnie są, pieniędzy nie znaleźli”. Splunął w wodę i począł gwizdać. Jam już nie miał słowa rzec, i poczęło mi w głowie majaczeć i już więcéj nic nie pamiętam. Ułas mówi, że téj nocy ktoś mu kamieniem szybę wytłukł, a gdy wyszedł, znalazł mnie pod progiem, ot, jak pan widzi, z rozbitą głową, złamaną ręką i bez zmysłów! Boża wola była, bym został.
— Powiedziałeś Ułasowi prawdę? — spytał pan Seweryn.
— Powiedziałem. Ja-bym mu się z grzechów spowiadał! A on mi rzekł mądre zdanie: zguby niczyjéj nie pragnij, zguba żadna cię nie potka. Mój Boże — i oto żyję, i wstanę, i świat zobaczę! Mnie się zdaje, że my obaj z nocy do dnia wchodzimy.
— A gdzież ci najpilniéj? — uśmiechnął się Seweryn.
— Na słońce, na powietrze, do lasu! — odparł z westchnieniem. — Może za parę dni Ułas mnie puści przed chatę. Napiję się światła i ciepła, ożyję. Potém z panem do miasteczka ruszymy. Nikt nie znajdzie pieniędzy marszałka, tylko ja. Owéj nocy, gdyśmy Narcyza złapali na złodziejstwie, stary je przeniósł w inną skrytkę.
— Jeśli jéj potem nie zmienił...
— Nie może być! A to-bym ja wtedy na złodzieja wyszedł chyba! Niech mnie pan nie straszy. Znajdą się! Pan długi spłaci i już nawet bez fałszywego upokorzenia pojedzie do Głębokiego.
— Szymek, a tobież za nikim nie tęskno? Ty mnie swatał: będę ja ciebie teraz.
— Cyt! panie, cyt! Dla mnie niéma na świecie partyi. Nie trzeba o tém myśleć. Mam co kochać, co robić, o czém myśleć — bez tego! A Dubinki? Coś tam słychać?
— Dubinki były wczoraj w Horodyszczu, kto żył, i nie pozwoliły mnie Sokołowa sprzedać!
— A widzi pan, a widzi pan! — zawołał Łabędzki i łzy miał w oczach — po co mi lepsze kochanie? A pańska wiara i drużba: po co mi bliższe śluby i przysięgi? Dobrze mi, panie, dobrze!
Znown oczy zamknął i umilkł zmęczony, a Ułas na Sokolnickiego skinął i wyprowadził go z alkierzyka.
— Teraz niech śpi, a pan też niech spocznie — rzekł, wskazując na kupę mchu w kącie.
Pan Seweryn usłuchał, zmożony niewczasem i wrażeniami ostatnich dni. Już dawno tak mocno i spokojnie nie zasnął, jak na tém pierwotném posłaniu.
Stary Ułas nie spał. Chwilę dumał u komina, potem z izby wyszedł do sadku, osrebrzonego miesiącem, i usiadł na ławce pod dębem, pacierze półgłogłosem szepcąc.
I usłyszał daleko w ciszy plusk wiosła na rzece, prowadził uchem ten szmer coraz bliższy, aż do swéj osady. Zapewne ktoś potrzebujący przybywał po leki lub radę.
Czółno zatrzymało się u starych wierzb i ktoś się zbliżał. Gdy wychylił się z łozy, Ułas poznał Liszkę, ale ani się poruszył, ani przestraszył. Daléj półgłosem pacierze mówił.
Liszka go zobaczył i przystąpił. Był, jak zwykle, w łachmanach, obrośnięty, czarny, ponury.
— Didu, daj chleba! — rzekł, siadając na ziemi.
Did wszedł do ziemianki, wrócił, kromkę czarną mu podał, i znowu usiadł do pacierzy.
Zbéj jadł łapczywie, wygłodzony snadź srodze, wreszcie odetchnął głęboko i rzekł:
— Chciałby ja choć raz pod dachem zasnąć! Pójdę do ciebie, na piec.
— Nie można! — lakonicznie rzekł dziad.
— Aha, masz jeszcze tego lacha! Cóż, żyw będzie?
— Będzie.
— Ot, twardo siedzi dusza! A wiesz, tamci nie wiedzą, że on żywy!
— Dowiedzą się!
— Co? Wydał ich? A mnie? — więcéj z ciekawości, niż strachu, zbój spytał.
— Ciebie może tamci zdradzą: on nie!
— Ja tak się po nim spodziewał. Będzie milczał! To i co? Żeby wiecznie lato trwało, człek-by żył. Ale ot, zima przyjdzie. Czy jeszcze jedną wytrzymam, nie wiem: coraz mniéj mocy!
Wyciągnął się na ziemi, pięściami podparł brodę i posępnie dumał.
— Precz idź, w obce kraje, do roboty się zabierz! — rzekł dziad.
— Wszędy mnie nuda żarła, tylko tu nie! Tutaj żre nędza i trwoga, a ot, tamto jeszcze dokuczliwsze! Zdechnę tutaj. Liszka ja, tylko nory nie mam i skóra moja droższa od lisiéj. Sto rubli! Warto zabić. Onegdaj Onyśko z Alterem o tém szeptał. Trza było znowu w haszcze iść! Chleba coraz trudniéj dostać, a zimy strach, jak wiedźmy! Ty, didu, prędko już umrzesz, nie boisz się?
— Nie. Do znajomych péjdę. Moi już z tamtéj strony!
— Głupiś! Zbutwieli już dawno!
Dziad ramionami ruszył i milczał.
Zbój na wznak się położył i w księżyc patrzał.
— Didu, ty mnie ziela daj! Febra mnie trzęsie! — ozwał się po chwili.
— Ziele ci nie pomoże. Chaty ci trzeba, ciepłéj strawy, kożucha i butów.
— To już i zamęczyć mnie ma?
— A małoś ty zamęczył!
— Ja, ino jedną babę, swoją! Bić całe życie, to każdemu wolno, a zabić — nie!
— A starego pana?
— Anim go tknął! Taki stary czerep tłuc toby mi wstyd było. Wzięli mnie dla ochoty. Głupio było. Mało co wzięli i mnie nic nie dali. Trzy ruble rzucił Alter. Teraz niech go biorą! Dobrze tak: podła kompania!
— Jakiejś szukał, taką masz.
— Aha, ja mam w czém wybierać! — burknął Liszka.
— Toś wiedział, do czego wracasz.
— Wiedział, alem poprzysiągł tu zdechnąć, i tak się stanie.
Zwinął się w kłębek, jakby zasypiał, ale go febra zaczynała męczyć. Kulił się w swych łachmanach.
Ułas do chaty wszedł i wyniósł mu jakichś korzonków garść.
— Masz; jak cię rzucać przestanie, zjedz! A teraz idź gdzie w łozy. Za chwilę świtać pocznie, u mnie ludzie będą. Idź, masz jeszcze chleba!
Liszka podniósł się, stękając. Nogi miał pokaleczone, członki zbolałe, dreszcze okropne. Wstał jednak i, jak zwierzę ścigane, ruszył w łozy, by się w gęstwinie zaszyć i przebyć dzień o głodzie i męce. I nie miał już dla niego ratunku ni rady nawet wszechwiedzący Ułas.
Na drugi dzień zaledwie powrócił Hipolit, Szymon, z każdą godziną silniejszy, siedział już na posłaniu.
— A co? — spytał żywo.
— Onyśko i kulas pod kluczem, rzeczy u Altera znaleźliśmy w piwnicy pod drzewem i szmatami, ale on zginął.
— Jak to? Wypuściliście? — zawołał pan Seweryn.
— Na chwilę wyszedł Ihnat Wilk, co go pilnował, z izby, i przepadł jak kamień w wodę. Szukają go, może znajdą. Jam już nie czekał, poleciałem z dobrą wieścią po świecie.
— I gdzieżeś paplał? — uśmiechnął się Szymon.
— Ano, najpierw w Horodyszczu.
— Musieli dopiero zdumieć.
— Panna Barbara wracała z miasteczka ze mszy żałobnéj po was. Dalibóg! Egzekwie były, Dubinki przyszły na nie, podobno, że szlochania był pełen kościół. Wracała tedy panna Barbara smutna, a jam ją nagonił i powiadam: Łabędzki panienkę pozdrawia! Myślała, żem zwaryował. A jakem rozpowiedział, poczęła płakać i śmiać się na przemian, i kazała wam powiedzieć, żebyście prędko przyjeżdżali, że godziny będzie rachować!
Szymon uśmiechnął się trochę smutno i spytał:
— A Dubinki?
— Chcieli tu kupą jechać i chyba zaraz się zwalą. Weronka z matką napierają się, by was doglądać.
— Oj, to trzeba ztąd jechać, bo Ułas najazdu nie zniesie — rzekł chory, szukając wzrokiem starego.
— Za tydzień! — odparł ten lakonicznie. — Za tydzień już nawet doktory ciebie nie uśmiercą, a dotychczas niech ludzie tu się nie pokazują, bo nie puszczę!
— Pozwolicie może przynajmniéj wina mu przysłać i coś do jedzenia? — wtrącił ze śmiechem Sokolnicki.
— Mnie panienka z Horodyszcza dała całą torbę zapasów — przypomniał sobie Hipolit.
— Co Bóg dał, to mu wolno jeść, a co ludzie zrobili, nie — zaprzeczył dziad. — Za tydzień zrobi, jak zechce, a tymczasem zje i wypije to tylko, co ja mu dam.
Nikt nie śmiał się sprzeciwiać. Ułas był gderliwy tego dnia i dodał:
— Widzieliście go: żyw będzie, ale dosyć gawędy i śmiechu. Niech sobie pan jedzie, i ty także. W drugi czwartek przyjedziecie po niego, a teraz jemu trza spocząć, a i mnie czeka robota przy pszczołach duża. Zostawcie nas w spokoju.
Wyprawiał ich bez ceremonii.
— To racya! Jedźcie — rzekł Szymon. — Roboty i wy macie mnóstwo! Mnie tu dobrze. Będę czwartku wyglądał z utęsknieniem. Pilno i mnie do pracy!
Tak się rozstali. Ułas za nimi chatę zabarykadował, coś mrucząc, i, jak obiecał, nikomu swego pacyenta nie pokazał. Przypłynęła szlachta z Dubinek. Zburczał ich i przepędził od progu. Przyleciała Semenicha, Weronka, Morska: nic nie wskórały. Co wieczór dowiadywał się Hipolit. Za pierwszym razem przyjął go znośnie, za drugim zbył milczeniem, za trzecim zwymyślał.
— Było go pilnować przedtem. Dosyć! Wasz jest przyjaciel, a wtedy mordować daliście? Pójdź precz i nie pokazuj się aż za tydzień.
Przyszedł nareszcie ów czwartek i skoro świt już trzy łodzie były u osady Ułasa i ciżba pod drzwiami ziemianki. Sokolnicki niecierpliwie pukał, Hipolit do okien zaglądał; ale długą chwilę czekać musieli, aż drzwi się otwarły i ukazał się Szymon, wymizerowany jak widmo, z obwiązaną głową i ręką na temblaku, blady ze wzruszenia, blizki płaczu ze szczęścia, że widzi świat, i bór, i tyle rozpromienionych twarzy.
Zachwiał się i za uszak się uchwycił, a wnet go powstrzymał Sokolnicki i Hipek i chcieli go nieść do czółna.
— Czekajcie! — zawołał, oglądając się.
Ułas wyszedł za nim i dobrotliwie się uśmiechał. Szymon do niego się zwrócił i za rękę go wziął:
— Didu, daj wam Boże królestwo niebieskie za waszą dobroć i staranie! Zapłacić nie potrafię godnie.
I pomimo oporu ucałował rękę starego.
— Idź z Bogiem, synku! — rzekł Ułas łagodnie. — Miłuje cię Bóg i ladzie: miłuję i ja. Czystyś człowiek.
I po ojcowsku po twarzy go pogłaskał i, rzecz niebywała, poszedł za nim aż do łodzi.
Gdy go umieszczono wygodnie, stary z zanadrza podał mu zwitek ziół i w szmatce maści odrobinę, a gdy już ludzie do wioseł się wzięli, krzyżem go przeżegnał i oczami odprowadził aż do zakrętu.
Minął jednak jeszcze drugi tydzień, zanim Szymon z Sokołowa mógł ruszyć. Co prawda, pieszczono go tam i doglądano jak brata.
Zaraz na wstępie aż pobladł z wrażenia, gdy obok Iliniczowéj Basię zobaczył na progu, uśmiechnioną radośnie. Tak rozjaśnionéj twarzy nigdy u niéj nie widział i płakać mu się chciało.
— Szymek, Szymek! — wołała Iliniczowa, jak w dzieciństwie go zwała, gdy się bawili razem, i ze szczęścia uściskała go jak brata, a dzieciaki skakały wkoło niego.
Zwrócił się do Basi i może ćwierć sekundy zajrzeli oczami aż w dusze. Potém ona mu ręce obie podała, a on je ucałował, czego nigdy nie czynił, ale czemu nikt się dziwił w téj chwili.
Potém mówili wszyscy, wołali, śmiali się, cieszyli jak dzieci, i on się śmiał i mówił, ale był jakiś nieswój i chwilami roztargniony, i tylko to dobrze pamiętał, co Basia mówiła.
Przyjeżdżała potém codziennie, pomimo robót w polu, i raz się zdarzyło, że zostali sami na ganku. Wtedy rzekła szczerze:
— Pan nie uwierzy, jaka luka wśród nas była, gdy pana nie stało...
— Pani na mnie zanadto łaskawa! — odparł smutno. — Po człowieku, jak po kamieniu w fali. Zrazu wir i próżnia, potém koła coraz dalsze i słabsze, a potém, jakby nic, fala płynie. To jest i bardzo smutne i bardzo kojące zarazem. Stara Wilczyca tłómaczyła mi to kiedyś, gdym był bezmiernie zgnębiony stratą żony. Nie wierzyłem zrazu, a potem tak się stało. W duszy, jak na ziemi, ciągle się odnawia życie, na grobach rosną kwiaty, pustkę zajmuje inne uczucie. Pług rozedrze zagon, jak ból serce, a przychodzi czas, jak rosa i słońce, i znowu zagon zielony. I po mnie w waszéj pamięci takby się stało.
— Myli się pan. Pod falą w głębi kamień zostanie, pod pozorem zapomnienia nie zawsze jest pustka w duszy. Jest ból, jak ten kamień, oczom ludzkim niewidzialny. Zanadto cenię pana, abym uwierzyła, że pan w głębi serca nie chowa pamięci zmarłéj, tak, jak pewna jestem, że miejsca pana u nas nikt-by już inny nie zajął.
— Dziękuję pani i całém życiem odsłużę — rzekł, oczu nie podnosząc.
Basia téż umilkła, zamyślona, a potem zaczęli mówić o Sewerze i Nice, o sprawach majątkowych, o robotach i planach gospodarskich, i nagle on zagadnął:
— A ci wierzyciele, którym pośredniczył marszałek, nie napastują pani?
Pobladła z trwogi.
— Dotąd nie. A tak się tego boję, tak boję! Do miasteczka jadę ze śmiertelną trwogą. Codzień ich czekam. Lada dzień to mnie spotka.
— To dziwne! — szepnął.
Sokolnicki rzadko w domu bywał. Iliniczowa rządziła wszystkiem z Hipolitem; złodziejska szajka oficyalistów była przetrzebiona; pan Seweryn siedział w Głębokiém, wyręczając Zagrodzkiego i pracując o wiele pilniej, niż na własném.
Wpadał chwilami i znać było, że go wcale już Sokołów nie obchodzi.
Ślub naznaczono na październik i umówione już było, jak Szymon przewidział, że młodzi zostaną w Głębokiem.
Tymczasem cała okolica o nich tylko mówiła, ogadując i krytykując, ile się zmieści. Szczęściem, że oni tego nie słyszeli.
Nareszcie pewnego dnia Szymon mógł już się ruszać, sił miał więcéj: więc się z panem Sewerynem wybrali do miasteczka. Domy marszałka były opieczętowane i zamknięte, ale parkan od cmentarza zupełnie już rozwalony, a rudery na pastwie złodziejów i uliczników. Różni włóczęgi nocowali w dziurawych szopach i stajniach, a podwórze obrały sobie za ulubione pastwisko żydowskie kozy.
Weszli tedy bez klucza i pozwolenia i Szymon wnet się skierował do ruin lamusu czy piwnicy, które do reszty przez to lato się zawaliły.
W miejscu drzwi była kupa rumowisk, ale za to w miejscu okna był otwór, i tamtędy dostali się do środka.
— Jeszcze do licha, na głowę nam się to zwali, a mnie teraz życie miłe! — burczał pan Seweryn. — I to tutaj, bez zamknięcia, miał stary trzymać pieniądze? Tobie się coś przyśniło chyba!
Szymon się oglądał w ciemności. Loch to był sklepiony, wilgotny, pusty, schronienie nietoperzy, których całe familie wisiały w szczelinach.
— Tutaj on z latarnią coś wtedy operował — rzekł. — Trzeba ostukać mury i ziemię.
Poczęli stukać, i raptem w kącie podejrzanie odezwała się posadzka. Szymon podważył jedną i drugą cegłę: była pod niemi jama, w jamie skrzynka staroświecka, żelazem nakładana, zamczysta.
— I pomyśleć, że tu kto chciał i nie chciał, mógł grzebać, szukać i rabować! — rzekł Sokolnicki. — Cóż z tem zrobimy?
— Ano, zabierzemy na bryczkę i do domu — cieszył się Szymon tryumfujący. — A co, panie? Dobrze, żem wtedy tu był! Leżałaby ona do sądnego dnia, albo-by znalazł robotnik przy usuwaniu gruzów. Boć pan tu kamienice zbuduje kiedyś!
— Weź te place sobie — rzekł pan Seweryn.
— Dziękuję panu, ale po co mi one? Albo mi ciasno w leśniczówce, albo mi potrzebne majątki!
— Słuchaj-no, miej-że nade mną litość! Weź cokolwiek. Toć zgroza tak cię wyzyskiwać — desperacko zawołał pan Seweryn.
— Jak mi się co zamarzy, poproszę sam!
— Panna Zagrodzka wciąż mi powtarza, iż to wstyd, że cię trzymam w fałszywéj pozycyi, że ci los zagradzam! To prawda! Dałbym ci folwark, ale... te domy weź, proszę...
— Kiedy nie chcę! Po co mi ten kłopot?
— Ożenisz się.
— Gdyby mi pan i Sokołów dał, to zostanę Łabędzkim z Dubinek, synem leśnika sokołowskiego i pisarza! At, po co to próżne gadanie! Żenić się nie będę, a fałszywéj pozycyi czuć mi państwo nie dadzą. Panna Zagrodzka mnie nie zna.
— Kto cię zgadnie! Może właśnie lepiéj cię zna od nas. Mówi, żeś skryty, że tortury z ciebie prawdy by nie dobyły. Prawda to?
Szymon się roześmiał, skrzynkę dobywając z dołu.
— A nieprawda, bo właśnie i tortury nie zmusiłyby mnie do kłamstwa.
— No, to powiedz: kochasz ty kogo, czy nie?
— Ot, czem się pan teraz zajmuje! Proszę-no Wilczycy spytać, co to warte. A pewnie, że kocham, jak czeremchy kwitną i słowiki śpiewają! Czy mi pan swobody zazdrości, że swata?
— Chciałbym cię mieć szczęśliwym. Wiesz ty, uczucie lepiéj radzi, niż duma. Nie wstyd prosić, gdy się duszę daje królewnie.
— Dlatego-to pan tak obojętnie na tę skrzynkę patrzy, jakby w niéj nie leżało zbawienie i szczęście.
— Ona mnie pokochała dla biedy mojéj i troski, i biednego chce mieć. Te pieniądze oczyszczą Sokołów, ale mi nie wolno z niego korzystać! Wzięliśmy Głębokie w dzierżawę od ojca. Będziemy na dorobku. Zresztą wszystko się zmieniło. Teraz Burakowski narzuca mi swoje pieniądze, Okęcki przeprasza za ambaras, inni sami proponują niższe procenty. Mam teraz tylu pochlebców, ilu przedtém oszczerców; tyle propozycyj pożyczek, ilu przedtém dokuczliwych wierzycieli; tyle pochwał, ile dawniéj krytyk.
— Boc słusznie mówi chłopskie przysłowie: „Szczęście przyjdzie, rozum będzie!” — zaśmiał się Szymon.
— Ohydna ludzkość! — burknął Sokolnicki.
— Byle do tych nie być podobnym! Pan niech żółć wyrzuci, zaczerpnie pobłażania. Teraz na pana koléj baczyć, komu rękę podać, gdy tonie. My wiemy, jak to gorzko, gdy woda zalewa usta. Teraz pan na brzegu. Trzeba, siebie uratowawszy, innych za łeb wyciągać. Dzierżawa w Głębokiem to zabawka na miodowe miesiące, a potem — nie taka praca panu się należy! Oho, jeszcze my nie jeden klejnot uratujemy! niechno ja z panną Niką pomówię. Tymczasem, chodźmy ztąd, bo mi pilno grosze rachować.
Wydobyli się na świat Boży i ponieśli skrzynkę do bryczki. Po drodze Sokolnicki rzekł:
— Słyszałeś, że Woyna już trzy razy był w Horodyszczu? Ten ma talent, jak nasz stary Zagraj, zawsze pod trop gonić.
— To pan myśli, że on o pannę Barbarę się stara?
— Przecie nie o Bahę!
— Toć-by dla panny Barbary było uwolnienie z ciężkiéj roboty! — rzekł Szymon zamyślony.
— Może ją namawiać będziesz? — odparł Seweryn, śmiejąc się.
— Jakby mnie spytała, nieinaczéj bym uczynił.
— Głupiś!
I umilkli. Skrzynkę włożyli do bryczki i ruszyli z miasteczka.
— W Horodyszczu porachujemy skarb — rzekł pan Seweryn.
Miało się już pod wieczór, gdy dojechali. Na polu wśród rzadkich kop spotkali Basię wracającą, ale nie była sama. Obok niéj szedł Woyna, śmieszny w swym eleganckim wizytowym stroju i miejskim kapeluszu.
— Jeszcze-by brakło, żeby panna Nika przyjechała, jak mi to obiecała! — zaśmiał się Sokolnicki, zatrzymując konie.
— Proszę pana, ja pojadę do dworu — rzekł Szymon.
— Co ci? Takiś blady? Przemęczyłeś się?
— Może... trochę, odpocznę u pana Bahy: jeszczem nie zupełnie mocny.
I pojechał, aż zdziwiony, że go nie cieszyły i te odzyskane pieniądze, i szczęście przyjaciela, i widok Basi, któréj lepsza dola wschodziła. Od czasu choroby coś mu się popsuło w duszy, coś mu ubyło, wielka rzecz — spokój i pogoda.
Bahy nie zastał w mieszkaniu: tém lepiéj.
Szacowną skrzynkę postawił na stole, a sam u okna siadł i smutnie wyglądał na dziedziniec. Stary hodował pelargonie; żyły one i nawet wyglądały względnie zdrowo, pomimo tytoniowego zaduchu, którym przesiąkło mieszkanie.
Między wazony Szymon głowę wetknął, jakby na coś czekał. I doczekał się powrotu ich z pola, i podprowadził ich oczyma aż do domu.
Czemuż Szymon nie szedł? Sam nie wiedział dlaczego. Było mu obco, cudzo, i czuł, że oni wszyscy bardzo daleko są od niego, i że on wśród nich będzie zawadzał.
Wtém Baha wszedł prędko do swego mieszkania.
— Panie Szymonie! Co to? Choryś? — wołał.
— Gdzie zaś! Trochę slaby. Spoczywam, pilnując marszałkowskich skarbów.
— Panna Zagrodzka dopytuje się o pana, i wieczerzę podają. Chodź pan! Mamy kawalera. Wie pan?
— Widziałem. Szczęść Boże! Warta panna Barbara dobréj doli! — odparł zcicha, zmęczony widocznie.
— At — przeciągle rzekł Baha, opierając się u okna — zastanowienie potrzebne obojgu. Bo czy pan wymyślisz, czem-by on tu mógł być w Horodyszczu? Bez pana się obchodzimy, na robotnika niezdatny, a konopi nie zasiewamy!
— Zabierze pannę Barbarę do miasta.
— Ją z Horodyszcza? A toś pan wymyślił! Chyba nieżywą, i toby jeszcze w trumnie się obróciła! Et, niema między nimi żadnéj wspólności: oszukują się! Chyba zasiejemy konopie; wtedy się zda, o zda!
I śmiejąc się, poszedł Baha ku domowi.
Szymon pozostał nieruchomy. Ogarniała go teraz wielka żałość i zniechęcenie do żywota, do pracy, do ofiar.
Znowu otworzyły się drzwi mieszkalnego domu i szła ku niemu Antolka Adama z Dubinek z tacą w ręku.
Weszła do izby, zapaliła świecę i postawiła na stole nakrycie.
— Panienka przysyła panu wieczerzę! — rzekła.
— Dziękuję, nie głodnym! — odparł, nie ruszając się.
Antolka nie odchodziła.
— A kiedy pan będzie w Dubinkach? — spytała. — Toć tam sądny dzień. Dziesięć spraw w sądzie.
Podniósł głowę.
— Kto z kim?
— Ano, każdy z każdym: Antoni matkę z chaty wygnał, Józef otruł klacz Piotra, Jan z Sewerynem do krwi się pobili o miedzę. Seweryn wyciął gruszę dziadkowi, dzieci znowu jak szarańcza plondrują po ogrodach, a Morskich kaczki Makarewicz za swoje sprzedał. Zachodził tu dziś rano dziadek po pana i za głowę się brał z desperacyi. Trzeba, żeby pan tam rychło porządek zrobił.
— Kiedym jeszcze ledwie żyw! — szepnął.
— Dziadek bardzo prosił.
— Może już mnie i słuchać nie zechcą?
— A kogóż? Panu poprzysięgli słowem honoru. Oho, tego nie złamią! Jak tu byli o te czynsze u pana Sokolnickiego, to w jeden głos bili: Łabędzki mówił, Łabędzki kazał. Muszą słuchać! Co oni bez pana warci?
— Panna Antolka inaczéj kiedyś mówiła.
— Co ja? Głupiam była jak tamci! Teraz myślę, że pan więcéj czasu mieć dla nich będzie. Hipolit lasu dobrze pilnuje, pan się bogato żeni. Dubinki jedne w biedzie zostały — jak małe głupie dzieci! A wyglądają tam pana, wyglądają! Dziadek mówił, że jako jutro święto, to pan pewnie przyjedzie. Ja już się nawet u panienki na jutro wyprosiłam do domu.
— Czy panna Antolka też sprawę ma?
— A pewnie! — zaśmiała się, białe zęby szczerząc. — Ja też rady potrzebuję, do śpiewania.
— Myślałem, że się mnie panna Antolka o kawalera radzić będzie — odparł, uśmiechając się jeszcze z przymusem, ale już napół rozbudzony z niezdrowych dumek.
— O, z tém to zaczekać mogę! — mruknęła, nagle chmurna.
— Ano, prawda. Na Dubinki mi trzeba. Wstyd, że mi aż przypominają. Jutro będę tam.
Wstał, oczy dłonią przetarł i do wieczerzy usiadł.
— Goście nocują?
— A pewnie. Ten łysy pan snuje się za naszą panienką, że aż biedna cierpliwość traci.
— To się jéj nie podobał?
— Uj! — pogardliwie ruszyła ramionami Antolka. — Wczoraj pokazują nasienie koniczyny, a on pyta: czy to mak? Panienka ma tyle roboty i kłopotów, a ten prawi trzy po trzy. A jeszcze, jak go zacznie panienka z Głębokiego przedrzeźniać i naśladować, to boki zrywać ze śmiechu. Nasza panienka wcale zamąż nie pójdzie...
Szymon zjadł z apetytem, potem rzekł:
— Niech panna Antolka poprosi tu na moment pana Sokolnickiego. Ja tu nocować nie mogę, a interes mam pilny.
Po długiém oczekiwaniu wpadł pan Seweryn, roztargniony i niecierpliwy.
— Niech pan skrzynkę zabierze! Nie chcę jéj stróżować.
— To otwieraj prędko i rachuj. Co mi z tego kramu? Oddam ci zaraz na wypłaty.
Chodził niespokojnie po izbie, wyglądając oknem, z myślą gdziendziéj.
Szymon siekierą podważył wieko: błysnęły z wierzchu tęczowe asygnaty, na spodzie bankowe papiery.
W téj chwili otworzono okno w domu i doleciały dźwięki fortepianu. Pan Seweryn nie wytrzymał.
— Rachuj, ja zaraz przyjdę. Jedna jéj piosenka więcéj mi warta, niż te podłe tysiące!
Szymon począł rachować, potem szperać na dnie: były tam różne weksle. Nagle na jednym ujrzał podpis Basi, i krew mu uderzyła do twarzy. Szukał daléj. Znalazł dziesięć podobnych. Dziesięć tysięcy rubli na żydowskie jakieś nazwiska, fikcyjne, naturalnie.
I to on, marszałek, był tą pijawką, był zmorą życia biednéj dziewczyny; płaciła mu lichwiarskie procenty, zabijała się pracą!
Zebrał wszystkie te weksle, odłożył na bok i począł chodzić po pokoju.
Pan Seweryn, naturalnie, podrze to, zniszczy, ale jéj to powie, żeby uspokoić, a ją ta łaska zaboli, upokorzy: nie zechce przyjąć.
W téj chwili Sokolnicki wpadł z powrotem, ale się bardzo śpieszył.
— Idziemy jeszcze na spacer. Cóż? Ile tego jest?
— Pięćdziesiąt cztery tysiące osiemset siedemdziesiąt dziewięć rubli i różnych weksli fura.
— Daj mi ten ułamek, a bierz na długi pięćdziesiąt cztery tysiące. Weksle obejrzymy potem.
Szymon, to czerwony, to blady, dłoń na odłożonéj paczce weksli położył i zdławionym głosem wyjąkał:
— A to... to ja proszę pana... darować mnie.
— Cóż to? — ciekawie spytał Sokolnicki. — Naturalnie, bierz co chcesz! Ale pokaż.
Żadna siła nie usunęłaby dłoni Szymona.
— Niech pan da i nie pyta. To kwity ubogich ludzi. Procentami zapłacona summa! — wyjąkał, gotów, by się nie zdradzić, siłą zatrzymać tajemnicę.
— Szymek, ginę z ciekawości! Bierz; nie spojrzę, ale wyszpieguję, jacy to ubodzy ludzie. Oj, masz sekrety: będziesz się musiał spowiadać!
Roześmiał się i palcem mu pogroził.
Potem obojętnie na skarby spojrzał i wybiegł.
Łabędzki odetchnął. Zmiął weksle i prędko je na kominie spalił. Potem począł pieniądze zgarniać i porządkować i miał znowu na ustach zwykłą pogodę i uśmiech.
Czuł się sowicie zapłaconym za rany i sińce, gotów znowu służyć do śmierci, bez żadnych osobistych pragnień i nagrody.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.