Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom III/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królowa Margot |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Reine Margot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Najgłębsza cisza panowała w całym Luwrze.
I nic dziwnego.
Małgorzata i księżna dc Nevers udały się na ulicę Tizon.
Coconnas i La Mole pośpieszyli zaraz za niemi.
Król i Henryk byli na mieście.
Książę d’Alençon pozostał w domu, oczekując z trwogą i niepokojem wypadków, o których mu napomknęła królowa-matka.
Katarzyna leżała w łóżku, a pani de Sauve, siedząc u wezgłowia, czytała jej jakieś powiastki włoskie, bardzo rozśmieszające królowę.
Już oddawna Katarzyna nie była w tak wybornym humorze.
Z apetytem zjadła kolacyę, potem naradziła się z lekarzem, uregulowała dzienne rachunki domowe, rozkazała odprawić nabożeństwo o dojście do skutku jakiegoś ważnego przedsięwzięcia, koniecznego, jak mówiła, dla szczęścia jej dzieci...
Katarzyna miała zwyczaj czysto-florencki, rozkazywała w niektórych okolicznościach odprawianie mszy i nabożeństwa, których cel jej i Bogu był tylko wiadomy.
Wreszcie odwiedziła René’go i wybrała w jego bogato zaopatrzonym zbiorze nowe pachnidła.
— Dowiedz się — powiedziała Katarzyna — czy jest w domu moja córka królowa Nawarry; jeśli będzie, proś jej, ażeby przyszła do mnie.
Paź, któremu ten rozkaz został wydany, wyszedł i powrócił z Gillonną.
— Pytałam o królowę, a nie o jej służącą — rzekła Katarzyna.
— Pani!... — powiedziała Gillonna. — Uważałam sobie za obowiązek osobiście oświadczyć Waszej królewskiej mości, że królowa Nawarry wyszła z przyjaciółką swą księżną de Nevers...
— Wyszła o tak późnej godzinie!... — zawołała Katarzyna, marszcząc brwi. — Dokąd ona poszła?
— Na doświadczenia alchemiczne — odpowiedziała Gillonna — które się odbywają w pałacu Gwizyuszów, w pawilonie przez księżnę de Nevers zamieszkanym.
— A kiedyż powróci?... — zapytała królowa-matka.
— Doświadczenia przeciągną się późno w noc — odrzekła Gillonna — bezwątpienia więc Jej królewska mość pozostanie do jutra u księżnej.
— A! szczęśliwa królowa Nawarry!... — mruknęła Katarzyna. — Ma przyjaciół... sama jest królową... nosi koronę, a niema poddanych. Ona jest bardzo szczęśliwą!
Słuchacze uśmiechnęli się na te wyrazy.
— Zresztą, kiedy już wyszła — mówiła dalej Katarzyna — gdyż powiadasz, że wyszła?
— Od pół godziny pani!
— To jeszcze lepiej; odejdź.
Gillonna skłoniła się i wyszła.
— Czytaj dalej, Karolino — powiedziała królowa-matka.
Pani de Sauve zaczęła czytać.
Po upływie dziesięciu minut, Katarzyna przerwała:
— A! zaczekaj, dobrze, że sobie przypomniałam: każ odejść straży z galeryi.
Był to znak, którego oczekiwał Maurevel.
Rozkaz królowej spełniono; pani do Sauve kończyła zaczęty powieść.
Już może z kwadrans czytała bez przerwy, gdy nagle, straszny, przeciągły krzyk, doszedł aż do sypialni królowej.
Na wszystkich obecnych krzyk ten takie sprawił wrażenie, że włosy im na głowie powstały.
Zaraz wkrótce rozległ się wystrzał z pistoletu.
— Co to jest?... — zapytała Katarzyna. — Dlaczegoś przestała czytać, Carlotta?
— Czyż Wasza królewska mość nic nie słyszałaś?... — odpowiedziała zbladłszy pani de Sauve.
— Czego?... — zapytała Katarzyna.
— Tego krzyku...
— I strzału z pistoletu — dodał kapitan przybocznej straży.
— Krzyku, pistoletowego wystrzału. — powtórzyła Katarzyna — ja nic a nic nie słyszałam... Zresztą, czyż to taka nadzwyczajna rzecz, posłyszeć w Luwrze krzyk, lub też wystrzał z pistoletu? Czytaj, czytaj, Carlotto.
— Lecz słuchaj, pani — odpowiedziała pani de Sauve, gdy tymczasem, pan de Nancey porwawszy za rękojeść szpady, stał w miejscu, nie śmiejąc wyjść bez zezwolenia królowej, — już słychać odgłos zbliżających się kroków, przekleństwa... wyrzekania...
— Czy mam iść aby dowiedzieć się o przyczynę tego hałasu?... — zapytał kapitan.
— Niema potrzeby; zostań pan — rzekła Katarzyna, unosząc się nieco i opierając na ręku, jakby dla nadania większej mocy swemu rozkazowi. — Któż mię będzie bronił w przypadku jakiej trwogi? To się pewnie pobiło kilku pijanych Szwajcarów...
Spokój królowej stanowił tak rażącą sprzeczność ze strachem, rozlanym na twarzach otaczających ją osób, że pani de Sauve, pomimo trwogi, nie mogła się wstrzymać od zwrócenia na królowę pytającego spojrzenia.
— Lecz, pani!... — zawołała. — Zdaje się, jakby tam kogo zabijano?
— Kogóżby naprzykład?
— Króla Nawarry. Hałas dochodzi od strony jego mieszkania.
— Głupia!... — powiedziała do siebie królowa, a usta jej, pomimo władzy jaką miała nad sobą, dziwnie zaczęły się poruszać, gdyż Katarzyna szeptała jakąś modlitwę. — Głupia, wszędzie widzi swego króla Nawarry!
— Mój Boże! mój Boże!... — narzekała pani de Sauve, padając na krzesło.
— Niema o czem mówić — powiedziała Katarzyna.
Zwracając się zaś do pana de Nancey, dodała:
— Spodziewam się, że pan jutro surowo ukarzesz winnych za ten nieporządek. Czytaj dalej Carlotta.
Katarzyna opadła na poduszki, i pozostała nieporuszona, jakby od zbytecznego osłabienia.
Obecni zauważyli, że wielkie krople potu spływały po jej twarzy.
Pani de Sauve była posłuszną tak stanowczemu rozkazowi, lecz tylko głos jej i oczy spełniały tę powinność.
Myśl zaś daleko uleciała i przedstawiała wyobraźni straszne niebezpieczeństwo, zawieszone nad głową ukochanego przez nią człowieka.
Po kilku chwilach wewnętrznej walki, głos jej stał się nie zrozumiałym; książka z rąk wypadła a młoda kobieta zemdlała.
Nagle rozległ się jeszcze większy niż poprzednio hałas.
W korytarzu dały się słyszeć ciężkie i pośpieszne kroki; a po chwili dwa wystrzały, od których, szyby w oknach się zatrzęsły.
Katarzyna, zdziwiona tą przedłużoną bójką, wstała ze zbladłą twarzą, obłąkanym wzrokiem, i w chwili, kiedy kapitan chciał wybiedz, porwała go za rękę, mówiąc:
— Niech nikt nie wychodzi! Ja sama pójdę zobaczyć, co się tam dzieje:
A oto, co się stało:
De Mouy otrzymał rano z rąk Orthon’a, klucz od Henryka.
W wydrążeniu tego klucza spostrzegł zwinięty papier; który wydostał za pomocą szpilki.
Było to hasło dla wejścia do Luwru dzisiejszej nocy.
Nadto, Orthon ustnie powtórzył mu słowa Henryka, który go wzywał do Luwru o godzinie dziesiątej.
O wpół do dziesiątej, de Mouy przywdział pancerz, o którego dobroci miał już nieraz sposobność przekonać się; na wierzch włożył jedwabny kaftan, przypasał szpadę, zatknął za pas dwa pistolety, a na to wszystko zarzucił słynny płaszcz czerwony La Mole’a.
Widzieliśmy, jak Henryk przed pójściem do siebie, zamierzył odwiedzić Małgorzatę; jak przyszedł do niej tajemnemi schodami, zetknął się z La Mole’m w sypialni Małgorzaty i zajął jego miejsce wobec króla w sali jadalnej.
Stało się to właśnie w chwili, kiedy de Mouy, dzięki udzielonemu mu przez Henryka hasłu, a nadewszystko dzięki słynnemu czerwonemu płaszczowi, przebywał bramę Luwru.
Młodzieniec ten udał się wprost do króla Nawarry, naśladując, jak tylko mógł najlepiej, chód La Mole’a.
W przedpokoju zastał oczekującego nań Orthon’a.
— Jego królewska mość wyszedł — rzekł do niego góral — lecz kazał mi wprowadzić pana do siebie, i prosić, ażebyś pan zechciał na niego czekać. Jeśliby go długo nie było widać, w takim razie, prosi pana także, ażebyś się położył na jego łóżku.
De Mouy wszedł nie pytając o dalsze objaśnienia; gdyż to, co mu w tej chwili powiedział Orthon, było tylko powtórzeniem tego, co już od niego słyszał rano.
Ażeby na dobre użyć czasu, de Mouy wziął pióro i atrament, i zbliżywszy się do prześlicznej mapy Francyi wiszącej na ścianie, zaczął obliczać i odznaczać stacye od Paryża do Pau.
Lecz rachunki te skończył w kwadrans, poczem nie wiedział już, czem się ma zająć.
Ze dwa lub trzy razy przeszedł się po pokoju, przetarł oczy, ziewnął, siadł, wstał, i znowu usiadł.
Nakoniec, korzystając z pozwolenia Henryka, tudzież z praw poufałości, jakie istniały między książętami i ich szlachtą, położył na nocnym stoliku pistolety, postawił lampę i wyciągnął się na szerokiem łóżku, o które oparł obnażoną szpadę, a będąc pewnym, że nie będzie niespodzianie zdybanym, gdyż w przedpokoju znajduje się służący, mocno zasnął.
De Mouy tak chrapał, że mógł pod tym względem iść w zawody z samym królem Nawarry.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W tymże czasie, sześciu ludzi ze szpadami w rękach i sztyletami za pasem, ostrożnie i w milczeniu wsunęło się na korytarz, jednym końcem dotykający mieszkania Katarzyny, drugim zaś mieszkania Henryku.
Jeden z tych sześciu ludzi postępował naprzód.
Oprócz gołej szpady i szerokiego jak nóż myśliwski sztyletu, miał jeszcze przy sobie wierne pistolety, przytwierdzone do pasa srebrnemi sprzeczkami.
Był to Maurevel.
Przyszedłszy do drzwi Henryka, zatrzymał się.
— Czy jesteś pewny, że warta korytarz opuściła?... — zapytał Maurevel drugiego, który jakby był dowódzcą małego oddziału, będącego pod jego rozkazami.
— Nie pozostał ani jeden żołnierz — odpowiedział tenże.
— Dobrze!... — rzekł Maurevel. — Teraz, trzeba tylko dowiedzieć się o jednej rzeczy: czy ten, którego szukamy jest w domu.
— Lecz — powiedział sierżant wstrzymując rękę, którą Maurevel położył na klamce u drzwi — to jest mieszkanie króla Nawarry.
— A któż mówi, że nie?... — odpowiedział Maurevel.
Zbiry spojrzeli po sobie z zadziwieniem; sierżant cofnął się krok w tył.
— Oho!... — rzekł zmieszany — aresztować kogo o tym czasie w Luwrze i do tego w mieszkaniu króla Nawarry...
— Co odpowiesz mi na to — rzekł Maurevel — jeśli ci oznajmię, że ten, którego mamy aresztować, jest królem Nawarry?
— Odpowiem ci kapitanie, że to nie żarty, i że bez rozkazu opatrzonego własnoręcznym podpisem Karola IX-go...
— Czytaj!... — rzekł Maurevel.
I wydobywszy z za kaftana rozkaz, podał go sierżantowi.
— Dobrze — odpowiedział tenże, przeczytawszy — nie pozostaje mi nic do nadmienienia.
— Jużeś gotów?
— Już.
— A wy?... — zapytał Maurevel, obracając się do pięciu innych zbirów.
Ci skłonili się z uszanowaniem.
— Słuchajcież mię, panowie!... — rzekł Maurevel — oto plan: dwóch z was pozostanie u tych drzwi, dwóch u drzwi od sypialni, a dwóch wejdzie ze mną.
— A potem?... — spytał sierżant.
— Nie zapominajcie, że nam rozkazano aby nie dozwolić więźniowi, ani krzyków, ani oporu. Przestąpienie tego rozkazu śmiercią zostanie ukarane.
— Chodźmy; niema się nad czem namyślać — rzekł sierżant do człowieka, mającego iść z nim do sypialni króla.
— Tak — dodał Maurevel.
— Biedny król Nawarry!... — rzekł któryś ze zbirów. — Już widać w niebie było zapisane, że on nie umknie.
— I tu na ziemi także — powiedział Maurevel, biorąc z rąk sierżanta rozkaz Katarzyny, i chowając go w zanadrze.
Maurevel włożył w zamek klucz, który otrzymał z rąk Katarzyny, i zostawiwszy dwóch ludzi u zewnętrznych drzwi, wszedł z czterema do przedpokoju.
— A! a!... — rzekł Maurevel, usłyszawszy głośne chrapanie. — Zdaje się, że znajdziemy tutaj to, czego szukamy.
Orthon, myśląc że wszedł król, pośpieszył na przeciw niego; lecz nagle znalazł się pośród pięciu uzbrojonych ludzi.
Na widok złowrogiej twarzy Maurevela zwanego zbójcą królewskim, wierny sługa cofnął się, i stanąwszy przed drugiemi drzwiami, powiedział:
— Kto jesteście, i czego potrzebujecie?
— W imieniu króla — odpowiedział Maurevel — gdzie jest król Nawarry?
— Król Nawarry?
— Tak, król Nawarry.
— Króla Nawarry niema w domu — rzekł Orthon, broniąc wstępu — wejść więc nie możecie.
— Kłamstwo — zawołał Maurevel. — Precz!
Bearneńczycy są uparci; Orthon warknął jak pies góralski i śmiało odpowiedział:
— Nie wejdziecie, mówię wam. Króla niema w domu.
I uczepił się drzwi.
Maurevel dał znak; czterech ludzi rzuciło się na górala, i oderwało go od gzymsu drzwi, którego się trzymał. Orthon otworzył usta, chcąc krzyknąć; lecz Maurevel zamknął mu je ręką.
Orthon z wściekłości ugryzł mordercę, a ten z głuchym jękiem cofnął rękę i uderzył go rękojeścią szpady w głowę.
Wierny sługa zachwiał się i padł, krzycząc: Rozbój! rozbój!...
Głos jego zamilkł; zemdlał.
Mordercy przeszli po jego ciele; dwóch stanęło u drugich drzwi, a trzej weszli do pokoju sypialnego.
Światło lampy padało na łóżko.
Firanki były zapuszczone.
— Oho!... — rzekł sierżant. — Zdaje mi się, że już nie chrapie.
— Dalej!... — zawołał Maurevel.
Na ten wyraz, rozległ się za zasłoną chrapliwy krzyk, mający więcej podobieństwa do ryku lwa, aniżeli do ludzkiego głosu; firanki gwałtownie się roztworzyły, a przed oczyma zbirów ukazał się siedzący człowiek, w kirysie, w szyszaku, pokrywającym głowę do samych oczu, i uzbrojony dwoma pistoletami, jakie trzymał w ręku, i szpadą na kolanach.
Zaledwie tylko Maurevel poznał rysy de Mouya, a już poczuł, że włosy mu powstają na głowie.
Zbladł strasznie.
Usta jego napełniły się pianą, i cofnął się, jak gdyby widmo zobaczył.
Nagle, zbrojna postać powstała, i zrobiła krok naprzód.
— A! złoczyńco — przemówił de Mouy głuchym głosem — przyszedłeś mnie zabić, tak jak już zabiłeś mego ojca!
Dwóch zbirów, to jest tych, którzy weszli z Maurevelem do sypialni króla, usłyszało tylko te straszne słowa; lecz razem z temi słowy, de Mouy wycelował w głowę Maurevela.
Zbójca rzucił się na kolana w chwili, kiedy de Mouy spuszczał kurek; wystrzał padł, i jeden z przybyłych z Maurevelem, stojący za nim, padł ugodzony w samo serce.
W tej chwili, Maurevel odpowiedział strzałem na wystrzał; lecz kula spłaszczyła się o pancerz de Mouya.
De Mouy, zmierzywszy odległość, jednem uderzeniem szerokiej szpady rozpłatał czaszkę drugiego żołnierza; potem zwrócił się do Maurevela. i złożył się z nim.
Walka była krótka, lecz straszna.
Po czwartem doskoczeniu, Maurevel uczul zagłębiające mu się w gardło zimne ostrze stali; krzyknął chrapliwie, padł w tył, i w upadku wywrócił lampę.
Ciemność zaległa komnatę.
Natychmiast de Mouy, korzystając z ciemności, odważny i zręczny jak bohater Homera, rzucił się z pochyloną głową do przedpokoju, przewalił jednego żołnierza, odepchnął drugiego, przemknął się jak błyskawica pośród zbirów strzegących zewnętrznych drzwi; dwa razy wystrzelił w powietrze z pistoletu, i był ocalony; gdyż pozostał mu jeszcze nabity pistolet i jego straszna szpada.
Przez chwilę de Mouy namyślał się, czy uciec do księcia d’Alençon, od którego mieszkania, jak zdawało mu się, otworzyły się drzwi, czy też spróbować czy nie uda się wyjść z Luwru.
Zdecydował się na to ostatnie, przyśpieszył więc znowu zwolnionego biegu, skoczył odrazu z dziesięciu schodów, dobiegł bramy, wymówił hasło i rzucił, się, krzycząc:
— Ruszajcie na górę! Mordują tam w imieniu króla.
A korzystając ze zdziwienia straży, znikł w ulicy du Coq, nie otrzymawszy najmniejszego zadraśnięcia.
Stało się to właśnie w chwili, kiedy Katarzyna wstrzymała kapitana straży temi słowy.
— Zostańcie tu. Sama pójdę zobaczyć, co się tam dzieje.
— Lecz, pani! — odpowiedział kapitan — niebezpieczeństwo, jakie Waszą królewską mość może spotkać, zmusza mnie aby udać się za nią.
— Zostań pan — powtórzyła Katarzyna tonem, jeszcze bardziej rozkazującym niż poprzednio. — Królów broni siła, daleko możniejsza od ludzkiej szpady.
Kapitan pozostał.
Wtedy Katarzyna wzięła lampę, obuła gołe nogi w aksamitne pantofelki, wyszła z pokoju na korytarz pełen jeszcze dymu, i udała się, spokojna i zimna jak cień, do mieszkania króla Nawarry.
Wszystko tu było cicho.
Królowa zbliżyła się do drzwi wchodowych, przestąpiła próg, i ujrzała w przedpokoju Orthona, leżącego bez zmysłów.
— A! a! — pomyślała — otóż najprzód sługa; bezwątpienia dalej znajdziemy i pana.
I zbliżyła się do drugich drzwi.
Tutaj potknęła się o jakieś ciało; zniżyła lampę: był to żołnierz z rozpłataną głową... już nie żył...
O trzy kroki od niego leżał sierżant, wydający ostatnie tchnienie.
Nakoniec, przed łóżkiem leżał trzeci człowiek, blady jak śmierć.
Krew strumieniem płynęła mu z podwójnej rany w gardle; napróżno starał się podnieść.
Był to Maurevel.
Zimny dreszcz przebiegł członki Katarzyny; spostrzegła, że łóżko było próżne; obejrzała się po całym pokoju, i napróżno szukała pomiędzy trzema leżącemi trupami, tego, którego miała nadzieję zobaczyć.
Maurevel poznał Katarzynę; oczy jego strasznie się rozszerzyły, i wyciągnął ku niej ręce z wyrazem rozpaczy.
— Gdzież on jest? — zapytała królowa półgłosem. — Cóż się z nim stało? Nieszczęśliwy! Czyż ty pozwoliłeś mu umknąć?
Maurevel chciał coś powiedzieć, lecz w miejsce wyrazów, dał się słyszeć świst wychodzący z rany.
Czerwona piana wystąpiła na usta i pochylił głowę na znak niemocy i bólu.
— Lecz mówże — zawołała Katarzyna — mówże! Chociaż jeden wyraz...
Maurevel wskazał jej na ranę, wydał znowu jakieś niezrozumiałe dźwięki, jakieś konwulsyjne chrzypienie i zemdlał.
Wtedy Katarzyna spojrzała do koła: była otoczona trupami i umierającymi; krew strumieniami płynęła w pokoju, a grobowe milczenie dodawało jeszcze większej grozy tej scenie.
Jeszcze raz zwróciła się do Maurevela; lecz ten ani się poruszył.
Z kieszeni wyglądał mu papier; był to rozkaz uwięzienia Henryka.
Katarzyna schwyciła go i ukryła w zanadrzu.
W tej chwili usłyszała za sobą lekki szelest.
Obróciła się, i ujrzała stojącego we drzwiach księcia d’Alençon, który na hałas rozlegający się po całym Luwrze, wszedł tutaj i stanął osłupiały, na widok roztaczający się przed jego oczyma.
— Ty tutaj?... — zapytała zdumiona królowa.
— Tak, pani. Lecz co się tu dzieje? — zawołał książę.
— Powróć do siebie, Franciszku; wkrótce dowiesz się o wszystkiem.
Lecz d’Alençon wiedział więcej, niż się Katarzyna spodziewała.
Skoro tylko w korytarzu dały się słyszeć kroki, zaczął się zaraz przysłuchiwać.
Widząc uzbrojonych ludzi, wchodzących do mieszkania króla Nawarry, domyślił się co to znaczy, i ucieszył się, że silniejsza niż jego ręka, wybawi go od tak niebezpiecznego przyjaciela.
Wkrótce potem, wystrzały, gwałtowne kroki uciekającego, jeszcze bardziej ściągnęły jego uwagę, wtedy zobaczył, jak w przestrzeni światła, rzuconego przez szparę u drzwi na schody, znikł czerwony płaszcz, dobrze mu znajomy.
— De Mony! — zawołał. — De Mony u mego szwagra Henryka! Lecz nie, to niepodobna! Czyżby to był pan de La Mole?...
Wtedy opanował go strach.
Przypomniał sobie, że tego młodzieńca polecała mu sama Małgorzata, a chcąc przekonać się, czy to on w istocie przebiegł, udał się do pokoju naszych dwóch przyjaciół; pokój był pusty.
Lecz w kącie pokoju wisiał sławny czerwony płaszcz.
Trwoga go opanowała; nie był to La Mole, lecz de Mouy.
Zbladły, drżąc z bojaźni, żeby nie schwytano hugonata, któryby mógł wydać tajemnice spisku, książę pobiegł do wrót Luwru.
Dowiedział się tutaj, iż czerwony płaszcz uciekł, krzycząc, że w Luwrze mordują w imieniu króla.
— Omylił się — pomyślał d’Alençon. — Mordują, ale w imieniu królowej-matki.
I powróciwszy na pole bitwy, zastał Katarzynę, nakształt hyeny pomiędzy umarłymi błądzącą.
Na rozkaz matki, książę powrócił do siebie, udając spokój i posłuszeństwo, pomimo burzliwych myśli, tłoczących mu umysł.
Katarzyna, zrozpaczona tą nową niepomyślnością, przywołała swego kapitana i kazała popodnosić ciała.
Zaleciła, iżby Maurevela jako rannego, odniesiono do domu, i nie kazała budzić króla.
— O!... — mówiła, powracając do swego mieszkania, z pochyloną na piersi głową — jeszcze i teraz wymknął się. Boska ręka jest nad tym człowiekiem!.. On będzie panował! będzie!...
Potem, otworzywszy drzwi od pokoju, poniosła rękę do czoła, i ułożyła na twarzy dworski uśmiech.
— Cóż się tam stało? — zapytali wszyscy obecni.
Pani de Sauve, zbyt jeszcze przestraszona, milczała.
— Nic — odpowiedziała Katarzyna. — Hałas i nic więcej.
— O! zawołała nagle pani de Sauve, wskazując palcem ślady po przejściu Katarzyny, — każdy krok Waszej królewskiej mości zostawia za sobą krwawy ślad na dywanie!