<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Kwiat majowy
Podtytuł Powieść
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Miejsce wyd. Gdańsk, Warszawa
Tłumacz Franciszek Baturewicz
Tytuł orygin. Flor de mayo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

O dziewiątej rano Kwiat majowy płynął już w równej linji z Sagunto na otwarłem morzu w miejscu, które wuj Batiste, jako znawca zamiłowany głębin morskich raczej niż brzegów, określał słowami „między skałą Puig a wodoroślami Murviedro“.
Żadna para barek nie odważyła się wypłynąć tak daleko.
Wszystkie się rozsypały po morzu jak białe podwójne punkciki wzdłuż brzegu od Walencji aż do Cullera.
Niebo było szare, morze zaś fjoletowe i tak ciemne, że wgłębienie między dwiema falami przybierało barwę hebanu. Wicher silny i chłodny szarpał, łopocząc strasznie żaglami.
Kwiat majowy wraz z drugą barką stanowiącą z nim parę płynął szybko, ciągnąc za sobą sieci coraz cięższe i coraz bardziej naciągnięte.
Proboszcz trzymając ster w ręku kierował barką. Czynił to jednak odruchowo nie patrząc wcale na morze, nie spuszczał bowiem niemal wzroku z Toneta, który przez cały czas starał się patrzeć gdzieindziej. Z Toneta przenosił na chwilę wzrok na Pascualeta stojącego przy maszcie, jak gdyby chciał uśmierzyć groźną postawą swej małej figurki buntujące się w tej drugiej jego podróży morze.
Barka się kołysała na falach coraz gwałtowniej, członkowie jednak załogi, przyzwyczajeni do pływania na małych barkach, chodzili dość pewnym krokiem po pokładzie, narażając się w chwili najmniejszej nieuwagi na przewrócenie się i spadnięcie do morza.
Proboszcz spoglądał bezustannie to na jednego to na drugiego pytającym wzrokiem, jakby chcąc ich porównać jaknajdokładniej.
Spokoju jego należało się bać. Był blady, pomimo ciemnej swej cery. O czy zaś miał czerwone po bezsennej nocy. Zagryzał wargi, jakby się obawiał, że nie zdoła powstrzymać wybuchu słów gniewnych, które mu się cisnęły na usta pomrukujące głucho.
Rosario nie mówiła bezpodstawnie... Gdzież on jednak przedtem miał oczy, że nie dostrzegł nigdy tego podobieństwa? Jakże musieli się z niego wyśmiewać! Hańba jego była widoczna: ta sama twarz, te same ruchy. Przypominał sobie teraz takiegoż samego chłopaczka szczupłego i żywego, którego pielęgnował od dzieciństwa na brzegu. Tak, to był syn Toneta; trudno temu zaprzeczyć.
Przekonując się coraz bardziej o swej hańbie, szarpał sobie pierś i rzucał gniewne spojrzenie na morze, na barkę a nawet na marynarzy, którzy ukradkiem i z trwogą śledzili jego ruchy, przypuszczając, że usposabia go tak zła pogoda.
I pocóż miałby pracować tak ciężko? O, nie będzie już więcej utrzymywał tej suki, która przez tak długi czas wystawiała go na pośmiewisko ludzkie. Złudzeniem było życzenie, aby Pascualet został najbogatszym rybakiem w Cabanal! Czyż mógł go obchodzić los chłopca, który nie był jego synem? Nie pozostało mu już nic na tym świecie. Zginie więc, a wraz z nim niech zginie owoc jego pracy.
Z nienawiścią teraz myślał o Kwiecie majowym, do którego, choć był z drzewa, przemawiał tyle razy jak do żywego stworzenia. Niech zginie przedmiot jego złudzeń, których musi się wstydzić.
Gdyby morze chciało spełnić natychmiast jego życzenie, pierwsza lepsza pieniąca się fala zamiast podnosić barkę wysoko, w ciągnęłaby ją raczej w otchłań.
Sieci stawały się coraz cięższe i obie barki, ciągnące za sobą mnóstwo ryb, z trudnością mogły płynąć.
Ze starej barki tworzącej z Kwiatem majowym parę wołano już, iż należało wyciągać sieci.
Proboszcz uśmiechnął się gorzko. A dobrze, niech wyciągają! Nie wszystko jedno, teraz czy później? Załoga Kwiatu majowego chwyciła za górną część sieci i zaczęła ciągnąć z wielkim trudem.
Tonet i inni marynarze mimo wielkiego ciężaru jaki musieli dźwigać, uśmiechali się radośnie. Ależ połów wspaniały! Jakie mnóstwo ryb!
Wuj Batiste niemal się podnosząc na palce nad nosem barki i nie zważając na obryzgujące go krople pieniących się fal, wpatrywał się pilnie we wschodnią część horyzontu, gdzie ołowiane chmury coraz bardziej zaczynały się zbierać, tworząc jedną ciemną masę.
Chciał zwrócić na to uwagę Pascuala, który nie spuszczał tymczasem oku z członków załogi ciągnących sieci. Przypadek zrządził, że Tonet i Pascualet znajdowali się obok siebie, tak iż można było doskonale porównać ich twarze. Podobieństwo uderzające! Wzrok jego nie mylił.
— Pascualo... Pascualo!... — wołał stary drżącym nieco głosem. — Już się zbliża!
I cóż z tego?... Zbliżała się burza, której od samego świtu już się spodziewał wuj Batiste.
Czarna masa nasuwająca się coraz bardziej, jakby pękła na chwilę, przepuszczając przez szparę olśniewające błękitnawe światło błyskawicy. Rozległ się grzmot, niby echo rozdarcia olbrzymiego płótna rozciągniętego na niebie.
Nie wiał tylko jeszcze wiatr wschodni, zionący zniszczeniem i śmiercią w zatoce Walencji. Lecz i to nastąpiło wkrótce.
Kwiat majowy przechylił się na bok, jak gdyby silna jakaś ręka chwyciwszy, miała go za chwilę przewrócić. Fale liznęły pokład, olbrzymi zaś żagiel skąpany częściowo w morzu, załopotał jak ptak skrzydłami w przedśmiertnej agonji.
Przechylenie się, które mogło spowodować zatopienie barki, trwało krótką tylko chwilę. Żagiel rozpięty nie wytrzymał pierwszego natarcia wichru i położył się na wodzie wraz z barką.
Wuj Batiste i Proboszcz czołgając się po pokładzie, pospieszyli się dostać do masztu, aby przeciąć węzeł lin i popuścić żagiel.
Zabieg ten uratował barkę, która wnet się podniosła. Ponieważ jednak nikogo teraz przy sterze nie było, kręciła się na rozszalałych falach to w tę to w ową stronę.
Proboszcz po chwili wrócił do steru. Z trudnością obracał barkę, ciężkie bowiem sieci, które uratowały ją przedtem od przewrócenia się, nie pozwalały nią teraz swobodnie kierować. W pewnej chwili spostrzegł, że druga barka stanowiąca parę z Kwiatem majowym, zaczęła się oddalać, płynąc w kierunku przeciwnym. Załoga jej przecięła liny ciężkich sieci, zdecydowawszy się uciekać jaknajprędzej do Walencji, wiatr bowiem wschodni podnosił straszne fale, wysokie jak mury, wirujące, przepastne, spadające z rykiem podobnym do grzmotu, który się rozlegał nieustannie w przestworach.
Należało aby i Kwiat majowy również poszedł za tym przykładem i uwolniwszy się od sieci skierował się ku Walencji.
Przecięto więc liny i sieci tamujące ruchy Kwiatu majowego, znikły w odmętach. Sternik miał teraz bardziej ułatwione zadanie.
Proboszcz przybrał pogodną uroczystą minę, jak w chwilach doniosłych wydarzeń.
— Wszyscy mają uważać! Uważać co się rozkazuje i słuchać bez najmniejszego oporu!
Żagiel spadł prawie zupełnie na pokład. Reja znajdowała się tak nisko, że można było dotknąć jej ręką. Mimo to jednak barka płynęła ze zdumiewającą szybkością. Fale obryzgiwały pokład, maszt zaś skrzypiał żałośnie.
Nadeszła ostateczna chwila powrotu. Skoro napotkają jedną z tych wysokich fal, spadających całą ścianą jak mury ruin, będą musieli pożegnać się z życiem.
Właściciel barki w pozycji stojącej, nie porzucając steru ani na chwilę, przyglądał się każdej niemal fali, nasuwającej się groźnie. Wśród owych szczytów górskich szukał ruchomej równiny, gdzie mógłby spokojniej nawrócić barkę, bez narażenia się na jej przewrócenie.
Już! I Kwiat majowy obrócił się szybko, zmieniając kierunek wśród piętrzących się fal, tak szczęśliwie i w tak odpowiedniej chwili, że dopiero potem bałwan uderzywszy z tyłu, podniósł go niemal pionowo i przerzucił przez grzbiet na zostawioną przez siebie spokojniejszą przestrzeń.
Członkowie załogi przerażeni tym wstrząsem ze zdumieniem spoglądali na oddalającą się zielonawą ścianę fali.
Ujrzeli, jak się pochyliła, tworząc grotę szmaragdową nad inną barką, która uciekała przed Kwiatem majowym. Rozprysła się jak mina pieniąc się strasznie. A gdy wreszcie natrafiwszy na przeszkodę, znikła zupełnie, zostawiając miejsce wolne dla innych fal nie mniej strasznych, z Kwiatu majowego można było tam dostrzec jedynie wśród piany morskiej część masztu i resztki baryłki.
Requiescat in pace — mruknął wuj Batiste, przeżegnawszy się i pochyliwszy głowę, tak iż broda dotknęła piersi.
Tonet oraz inni dwaj marynarze, którzy tak często śmieli się ze starego, odruchowo odpowiedzieli amen. Twarze ich były blade i ponure.
— Tata! tata!... — wołał z przerażeniem Pascualet — obróciwszy się ku sterowi, ręką zaś wskazując przód barki.
W chwili dokonywania zmiany kierunku barki towarzysz Pascualeta, drugi kot znajdował się na przedniej części pokładu i nikt z załogi nie spostrzegł nawet w pierwszej chwili, że fala potworna go pochłonęła.
Strach ogarnął teraz wszystkich członków załogi Kwiatu majowego.
Ciemno ołowiane chmury nad horyzontem rozdzierały się od czasu do czasu i zygzakowate żmije lśniące rzucały się do morza, aby ugasić swój żar. Nad ryczącą falującą wodą rozbrzmiewały grzmoty: jedne suche, przeraźliwe, jak wystrzały armatnie atakującej artylerji, odbijające się coraz dalszem echem aż do nieskończoności, inne przeciągłe, świszczące, jak rozdzierana tkanina. Spływające z przestworów w pędzie szalonym źródła wód, zdawało się, miały przyspieszyć wylew morza.
Proboszcz zaczął ganić przerażenie załogi.
Cóż to u licha? Rybacy z Cabanal mogli się czegoś bać? Zdawałoby się, że pierwszy raz dopiero ujrzeli morze. Jakto? Nie znają jeszcze harców wiatru wschodniego? Burza ta wkrótce przeminie, a jeśliby nawet nie przeminęła, cóż pomoże strach? Trzeba mieć odwagę umrzeć na morzu, gdy tak być musi. Dobrze mówi przysłowie: Lepiej sprawić krabom uciechę, niż trudzić na pogrzebie klechę. Więcej odwagi, do djabła! Poprzywiązywać się zaraz! Chwilowo nic na barce nie trzeba robić. Przedewszystkiem należy się uchronić przed zdradliwemi falami!
Wuj Batiste i inni dwaj marynarze uwiązali się dokoła masztu. Pascualeta zaś przywiązał mocno do kółka na tylnej części pokładu Tonet. Sam natomiast widząc, że brat z całym spokojem siedzi przy sterze i ani myśli się uwiązywać, postanowił pójść za jego przykładem. Usiadł więc tylko tak, aby mógł się trzymać rękami za burtę.
Ponure milczenie zapanowało na pokładzie Kwiatu majowego Szalejące morze rozkołysało również znajdujące się w tem miejscu wodorośle i piana przybrała barwę brudno-żółtą. Wodorośle te niejednokrotnie uderzały biednych przemokłych marynarzy tak silnie, że przecinały skórę.
W chwilach, gdy fala podnosiła barkę tak wysoko, iż się zdawało, że leci w powietrzu, Proboszcz dostrzegał na zasnutym mgłą horyzoncie inne barki Cabanal bez żagla, pędzone przez wicher w kierunku portu, do którego wejście teraz było bardziej niebezpieczne niż przebywanie wśród burzy na morzu.
Mąż Dolores zaczął doznawać wyrzutów sumienia. Wydało mu się, że się budzi z ciężkiego snu. Noc spędzona na Ulicach Cabanal, upicie się na brzegu i nierozsądna decyzja wypłynięcia na morze, wszystko to było jakby jakąś straszną marą.
Nędznik szalony! Wstydził się teraz samego siebie. To co uczynił było większą zbrodnią niż zdrada miłosna. Skoro bowiem czuł się zmęczony życiem, mógł sobie uwiesić kamień do szyi i rzucić się do morza ze skały wybrzeża. Lecz jakiem prawem naraził na utratę życia tyle istot ludzkich, zarabiających na chleb? I cóż powiedzą o nim w Cabanal, jeżeli z jego winy połowa rybaków zginie wśród burzy? Wszak w jego oczach pochłonęło morze członków załogi starej barki, stanowiącej parę z Kwiatem majowym. A napewno wiele innych barek również zatonęło. Spojrzał zawstydzony na swoich marynarzy uwiązanych do masztu, chłostanych przez fale, wystawionych na niebezpieczeństwo przez posłuszeństwo dla niego.
Na brata i na Pascualeta nie chciał patrzeć. Gdyby zginęli, zguba nie byłaby wielka. Obudziło się w nim okrucieństwo zemsty. Lecz cóż z innymi? Z innymi dwoma marynarzami, którzy pracowali, by dać utrzymanie starym swym matkom? A z przyjacielem jego ojca, wujem Batiste, który już z tylu niebezpieczeństw zdołał się uratować?
dopełnił zbrodnię narażając ich przez głupi swój upór na śmierć. I patrząc na starego i jego towarzyszy siedzących na mokrym pokładzie, uwiązanych do masztu tak silnie, że aż się wpijały w ciało liny, oszołomionych silnemi uderzeniami fal, nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że sam się znajduje w niebezpieczeństwie. Nie zwracał zupełnie uwagi na fale napastujące go. Będąc cięższym od innych mocniej się trzymał na pokładzie i dlatego zapominał o sobie, myśląc tylko o innych.
Należało ratować siebie i innych. Będzie mógł i na lądzie przecież załatwić swe porachunki z rodziną albo skończyć z swem życiem. Teraz trzeba było dotrzeć do portu z załogą. I tak ciążyło już na jego sumieniu kilka istot: chłopak, który zginął w chwili nawracania Kwiatu majowego oraz załoga tej drugiej barki.
Proboszcz skupił teraz całą swoją uwagę, pragnąc jaknajlepiej pokierować Kwiatem majowym. Nie wiele niepokoiła go sytuacja obecna. Barka była mocna i fale nacierały z tyłu. Bardziej się obawiał wejścia do portu. Tylu już rybaków w tem miejscu w ostatniej swej walce zginęło! W dali za kłębiącemi się bałwanami, ujrzał jakby we mgle z powodu ulewy straszne molo, niby wystający z wody grzbiet wieloryba, przygnanego przez burzę do brzegu. Ach, gdyby mógł to molo ominąć!...
Gdy barka po runięciu na dół wspięła się na inną falę, Proboszcz spojrzał trwożliwie na atakowany przez morze mur skalisty, na którego szczycie mrowiły się czarne punkciki. Byli to mieszkańcy Cabanal, przyglądający się trwożliwie walce staczanej przez rybaków z rozszalałym żywiołem.
Proboszcz zadrżał na myśl o czekającej go również zaciekłej walce. Nie widział już żadnej barki. Niektóre z nich znajdowały się już w porcie, inne niewątpliwie zginęły.
Wśród trwogi zapragnął jakieś ulgi. Zwrócił się więc do Wuja Batiste z zapytaniem co sądził. Wszak znał tak doskonale zatokę.
Stary, jakby obudzony ze snu, potrząsnął głową. Wyraz pogodnej rezygnacji uczynił piękniejszą jego twarz kozła starego. W ciągu niecałej godziny zginą wszyscy wraz z barką. Wejście do portu było niemożliwe. Twierdził to stanowczo, nie widział bowiem jeszcze nigdy w życiu tak szalonej burzy.
Proboszcz jednak czuł się nieustraszonym. Jeżeli nie mogli wejść do portu, w takim razie zostaną na otwartem morzu płynąc z wiatrem.
Wuj Batiste znowu potrząsnął głową z tym samym wyrazem rezygnacji. To również nie uratuje. Burza będzie trwała conajmniej dwa dni i jeżeli nawet barka oprze się falom, to wcześniej czy później będzie musiała się rozbić w Cullera lub u przylądka San Antonio. Lepiej spróbować wejść do portu. Skoro tak czy inaczej śmierć nas nie ominie, przynajmniej umrzyjmy blisko domu, tam gdzie niejeden z naszych przodków już zginął pod bokiem Chrystusa cudownego z Grao.
I wuj Batiste schyliwszy się i rozpiąwszy koszulę na piersi, wydostał krzyż bronzowy zmatowiały od potu i pocałował go pobożnie.
Tymczasem innych to oburzyło. Pod bokiem Chrystusa! Co za obłuda! Tonet szydził śmiejąc się ponuro, inni zaś dwaj marynarze przeklinali strasznie starego. Zdawało się, że rozpacz wobec grożącego im niebezpieczeństwa budziła w nich uczucia bezbożne.
Proboszcz wzruszył tylko ramionami. Był wiernym chrześcijaninem, nawet ksiądz z Cabanal mógłby to śmiało potwierdzić, w tym jednak wypadku nie należało wtrącać Chrystusa, wystarczy jeżeli barka będzie posłuszna szczęśliwemu nagłemu zwrotowi steru.
Bliskość molo dawała się już odczuć Kwiatowi majowemu. Pale biły już nietylko z tyłu, lecz i z przodu, i to jeszcze straszniejsze, wracały bowiem rozwścieczone natrafiwszy na przeszkodę skalistą. Teraz groziły już dwa niebezpieczeństwa, jedno ze strony wichru, drugie zaś ze strony olbrzymiej tamy, zbudowanej przy pomocy rąk ludzkich.
Skrzypiąc boleśnie mimo swej doskonałej budowy, Kwiat majowy z trudem ulegał sterowi. Skakał jak piłka z zadziwiającą szybkością z fali na falę to naprzód, pędzony przez wicher, to znowuż w tył, odrzucany i zatapiany przez pieniące się bałwany odbijające od ściany kamiennej.
Luka była szczelnie zamknięta i dlatego, mimo że fale się przelewały przez pokład, barka mogła w dalszym ciągu kołysać się odważnie na morzu.
Właściciel barki zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że sytuacja jest rozpaczliwa. Oddani byli teraz na łaskę i niełaskę wracających bałwanów. Płynąć z wiatrem dalej było niepodobieństwem; należało albo wejść jaknajprędzej do portu, albo zginąć tuż u jego wejścia.
Widział teraz wyraźnie liczny tłum zgromadzony na szczycie molo. Nawet krzyki pełne przerażenia donosiły się od czasu do czasu do barki.
Ach Boże! Jakże przykro ginąć na oczach przyjaciół, gdy się słyszy tylko ich głosy bezradne! Przeklęte morze!... Nienawistny wiatr wschodni!...
Proboszcz się wściekał ze złości, przeklinając morze i plując na rozszalałe fale, na których barka musiała tańczyć, to podnosząc swój nos tak, iż się znajdowała w pozycji niemal pionowej, to znowuż pogrążając go w pianę. Mąciło się już w głowie od straszliwego kołysania się barki. Niekiedy pół pokładu niemal znajdowało się w wodzie. Maszt się pochylał co chwila to w tę to w ową stronę, kąpiąc swą reję.
Uwaga!... Bałwany niosły już śmierć. Jeden z nich blady, zdradziecki, bez piany i bez szumu natarłszy z tyłu przykrył swą masą cały pokład i wnet przesunął się jakby zagarniająca silna dłoń.
Właściciel uderzony w plecy, zgiął się głową dotykając kolan, nie wypuścił jednak z rąk steru ani się przesunął z desek, do których, jak się zdawało, był przytwierdzony. Fala go ogarnęła w chwili, gdy usłyszał trzask straszny, jakby się barka rozpadała w drobne kawałki. Gdy przeszła błyskawicznie, słyszał w dalszym ciągu jeszcze niby odgłos pocisku zaczepiającego powierzchnię pokładu.
Potężny bałwan zerwawszy liny potoczył z szybkością szaloną baryłkę z wodą druzgocząc wszystko po drodze. Zadrasnąwszy lekko twarz Pascualeta, baryłka się przesunęła pod masztem, do którego byli uwiązani wuj Batiste oraz dwaj marynarze.
Pocisk olbrzymi był równie straszny jak szybki. Krzyk rozdarł powietrze. Proboszcz mimo swej odwagi przysłonił ręką oczy.
Baryłka całym pędem uderzyła młodszego z marynarzy, roztrzaskawszy mu głowę. Po dokonaniu zaś tej zbrodni, zakrwawiona, skoczyła z pokładu, jak uciekający przestępca szukający ratunku w nurtach wodnych.
Głowa zmiażdżona tworzyła jedną zakrwawioną masę, z której fale odrywały za każdym razem kawałki ciała. Stary rybak oraz pozostały marynarz w dalszym ciągu byli związani z poszarpanym trupem, który przy każdem gwałtownem pochyleniu się barki ocierał się o ich tw arze, zostawiając na nich ślady krwi.
Wuj Batiste wołał rozpacznie:
— Boże, co za pełne grozy męczarnie! Czyż kto widział coś podobnego? I czemuż tak surowo doświadczasz ludzi uczciwych?
Głos jego słaby i ochrypły napróżno się wysilał. Zagłuszał go straszny ryk rozszalałej burzy. Stary wołał, aby Proboszcz dał już spokój i opuścił ster, gdyż walka była daremna. Ostatnia chwila już się zbliżyła, zamiast więc przedłużać męczarnie, lepiej pozostawić barkę na łasce losu, a wtedy raz już się roztrzaska o skały na drobne kawałki.
Właściciel barki wcale go jednak nie słuchał. Uwagę jego zwróciło skrzypienie wśród nowego ataku wichru. Zgadując niebezpieczeństwo, nie odrywał oczu od masztu, który mimo, że był bardzo mocny, wyginał się strasznie.
Na szczycie jego drgała jeszcze wiązanka sztucznych ziół i kwiatów, pozostała od chrztu. Huragan szarpnął nią teraz gwałtownie, zrywając. Była to zapowiedź zagłady. Nie słuchał nawet Pascualeta z okrwawioną twarzą, który przeczuwając katastrofę, wołał przeraźliwie głosem przypominającym beczenie.
— Tata!... tata!...
Niestety! Nie można było już jednak nic zrobić. Proboszcz mógł tylko unikać gwałtownych uderzeń wprowadzając barkę pomiędzy dwie fale i starając się, aby nie została uderzona w bok. Opłynąć jednak molo było niepodobieństwem.
Nieszczęśliwa barka znalazła się nagle na środku przepaści. Dwie lśniące ściany olbrzymie ciemnej w ody zbliżały się szybko naprzeciwko siebie, aby się zderzyć.
Tym razem właściciel barki krzyknął i w tej chwili nastąpiło zderzenie. Barka znalazłszy się w odmętach wodnych, zatrzeszczała strasznie, niby grzmot rozlegający się w przestworach. Gdy zaś z trudem wydobyła się na powierzchnię wody, pokład jej przypominał gładką łódź pontonną. Maszt został złamany u samej nasady i ani drzewa, ani żagla, ani uwiązanych do masztu ludzi już nie było.
Proboszczowi się wydało, że widzi wśród piany oddalającej się fali trup zniekształcony marynarza, obok zaś głowę wuja Batiste, zwróconą twarzą do góry.
Zginęli już napewno.
Chwilę złamania się masztu widziano z molo. Z setek ust wydobył się krzyk przerażenia, gdy Kwiat majowy ukazał się na powierzchni rozszalałych wód bez masztu.
Wszyscy mieszkańcy dzielnicy Borracas znajdowali się na szczycie olbrzymiej ściany zbudowanej z czerwonawych głazów, patrząc z bijącem sercem na zaciekłą walkę marynarzy z bałwanami morskiemi i nie zważając zupełnie, że bałwany te bijąc o molo groziły nieraz im samym.
Od chwili usłyszenia pierw szych grzmotów, tłumy zaczęły się zbiegać na molo, zbliżając się aż ku samej latarni, jak gdyby to mogło pomóc ich krewnym lub przyjaciołom, staczającym walkę ze strasznym żywiołem. Biegły nie zważając na ulewę i silny wicher, szarpiący fałdami spódnic, walący z nóg, świszczący przeraźliwie w uszach. Kobiety okryte szalami, trzymały ręce nad głową, mężczyźni mieli na sobie płaszcze i buty nieprzemakalne. Krzyczeli z przejęcia się wszyscy, przeskakując z głazu na głaz, niekiedy zaś zatrzymując się nagle przed falą przelewającą się aż na drugą stronę molo okrytego całkowicie wilgocią, niby potem.
W miejscu najbardziej wysuniętem w morze, na skałach, o które się rozbijały najstraszniejsze fale, stała Dolores blada, rozczochrana, czepiając się rękami Tony i niemal odchodząc od zmysłów.
Był tam jej synek Pascualet... i inni... Obie kobiety rwały sobie włosy, klnąc straszliwie, to znowuż wzywając ze skrzyżowanemi na piersiach rękami Najświętszą Dziewicę Różańcową lub Cudownego Chrystusa z Grao tak, jakby się znajdowali tuż obok i przyjmowali ich zapewnienia, że dadzą na mszę i zapalą świecę olbrzymią w kościele.
Żona Toneta, przywarłszy piersią do jednego z głazów i otuliwszy się szalem, spoglądała na morze nieruchoma jak sfinks, mimo że fale nie przestawały jej obryzgiwać od stóp do głowy. Tuż przed nią na najwyżej leżącym głazie molo, stała groźna, olbrzymia postać ciotki Picores. Wargi jej pomarszczone trzęsły się gniewnie, pięści zaciśnięte groziły — zwracając się w stronę morza. Śmieszna jej figura miała w sobie coś uroczystego.
— Obłudne morze!... — wołała głosem ochrypłym, wygrażając pięścią.
— Kapryśne jak kobieta! Deszcz smagał strasznie, wiatr zaś kołysał jak trzciną tymi, którzy mieli odwagę odłączyć się od gromady. Ubranie przesiąknięte wodą, którą bryzgało morze i która lała z nieba, przylegało do ciała, wywołując u niektórych kaszel. Wszyscy śledzili pilnie ruchy barek, gnanych w stronę portu przez burzę.
Jakże przeklinano Proboszcza!
Ten głupi baran był winien wszystkiemu. Tylu rybaków podkusił, narażając ich na niebezpieczeństwo! Obyż sam nie uniknął zguby!
Kobiety należące do jego rodziny, opuszczały głowy z upokorzenia jakiego doznawały, słysząc słowa oburzenia od wszystkich.
Skoro która z barek zdołała opłynąć z niezmiernym trudem molo i weszła wreszcie do zatoki portowej, rodziny znajdujących się w niej rybaków oszalałe z radości biegły aż do Grao, aby tam uściskać ich gdy wylądują.
W miarę tego jak wracały barki, zmniejszały się również i tłumy oczekujących przy latarni morskiej.
Wejście do portu stawało się coraz trudniejsze do przebycia. Przez całą godzinę z bijącem sercem przyglądano się trzem barkom, staczającym walkę zażartą z bałwanami, które je pędziły na skały.
Zdołały wreszcie jednak przepłynąć najniebezpieczniejsze miejsce i wszyscy wtedy odetchnęli całą piersią. Jednocześnie na zasnutym horyzoncie zarysowała się barka samotna posuwająca się szybko naprzód, mimo że płynęła prawie bez żagla.
Rybacy, leżący na brzuchach wśród głazów, aby jakniejmniej się narażać na niebezpieczeństwo, które mogło im grozić ze strony gwałtownych fal, spoglądali na siebie ze smutkiem na twarzy. Z tą będzie najgorzej! Nie zdoła wejść do portu! Twierdzili to jako doświadczeni w podobnych walkach. Przybywała za późno.
Wzrok doskonały wytrawnych marynarzy rozpoznał barkę podrzucaną gwałtownie niby do lotu, to znowuż znikającą w nurtach na chwilę. Był to Kwiat majowy.
Matka i żona Proboszcza krzycząc jak szalone, były gotowe nawet się rzucić do morza, a przynajmniej chciałyby się znaleźć na skałach, najbardziej wysuniętych w morze, wyglądających wśród piany, jak głowy pogrążonych w wodzie olbrzymów.
Obie kobiety doznawały teraz współczucia tłumów, przejętych nieszczęściem. Nikt już nie przeklinał Proboszcza. Zapomniano już o jego zaraźliwej lekkomyślności i starano się pocieszać strapione kobiety. Kilku rybaków stanęło nawet przed niemi, aby w ostatniej chwili zasłonić im sobą widok, który, jak przeczuwali, mógł być bardzo smutny.
Około godziny trwało to wyczekiwanie, wystarczające najzupełniej, aby osiwieć. Gdy Kwiat majowy po zderzeniu się dwóch fal ukazał się na powierzchni bez masztu, z pokładem jakby zmiecionym, przerażone tłumy zawołały:
— Już wszystko skończone! Niema ratunku!
Barka już nie ulegała sterowi. Pędziła z szybkością strzały. Pascualo doznał wrażenia, że głazy molo wraz ze znajdującemi się na nich sylwetkami rosły gwałtownie.
Jakże przykro ginąć w chwili, gdy się już widzi swoich przyjaciół i słyszy ich głosy!
Barka jednak przepłynęła szybko obok molo i za chwilę mogła być już daleko. Fale ją niosły w kierunku Nazaret, gdzie tyle już barek nieraz zginęło.
Tonet oszołomiony od uderzeń bałwanów, oprzytomniał mijając molo. Otrząsnął się z rozpaczy. Opanowało go nagle pragnienie życia.
Nie chciał umierać. Będzie walczył z żywiołem póki mu sił starczy. Zresztą jeśli ma zginąć za pół godziny na mieliźnie, lepiej niech fale cisną nim o skały molo. Ale czyż nie był najlepszym pływakiem z pośród wszystkich mieszkańców Cabanal?
Pełzając po pokładzie tak, aby fale nie strąciły go do morza, dostał się do zniszczonych już drzwiczek luki i opuścił się na dół.
Proboszcz śledził jego ruchy z pewną pogardą w oczach. Nie żałował już tego co uczynił. Bóg pozwolił mu uniknąć popełnienia zbrodni. Za chwilę zginie sam wraz z bratem fałszywym. Zdrajczyni zaś, która została na lądzie, niech sobie żyje. Czyż życie już samo nie będzie teraz dla niej męczarnią? Poznał dobrze fałsz życia. Jedyną prawdą jest śmierć, która nie zdradzi. Nawet morze jest obłudne. Potulne i milczące pozwala rybakom ciągnąć korzyści a nawet im pochlebia i każe wierzyć w bezgraniczną swą dobroć, aż wreszcie tego lub owego dnia wydobywa swe pazury i gubi ufających mu ludzi z pokolenia na pokolenie.
Myślał o wszystkiem naraz, chaotycznie, jak gdyby bliskość śmierci podniecała jego wyobraźnię.
Spojrzawszy na podnoszącego się z otworu barki Toneta, osłupiał ze zdumienia, spostrzegł bowiem w jego ręku pas ratunkowy, podarowany przez matkę, o którym zupełnie zapomniał.
Toneta nie zmieszał wcale piorunujący wzrok brata ani jego pytanie, rzucone głosem ochrypłym.
Co miał czynić? Jakto co? Płynąć. Wszak nadeszła chwila ostatnia. Każdy niech się ratuje jak może. Przecież nie będzie ginął jak szczur w raz z barką, woli raczej się rozbić o skałę.
Proboszcz zaklął strasznie. Nie, brat jego nie opuści barki, nie będzie się ratował sam, umrą razem. Lecz i to nawet nie naprawi zła, które mu wyrządził.
Groza jednak niebezpieczeństwa rozzuchwaliła Toneta. Obudziła się w nim dusza łotra portowego, który na wszystko jest zdolny. Uśmiechnął się dziko i pogardliwie patrząc na brata.
W postawie obu braci było coś straszniejszego niż burza.
— Tata!... tata!... wołał chłopak głosem osłabionym. Przywiązany poruszał się z trudem.
Dopiero wtedy Proboszcz zdał sobie sprawę, że również i Pascualet znajduje się razem z nimi. Ponury i milczący puścił ster. Wydobywszy nóż przeciął w jednej chwili liny, któremi był uwiązany chłopak.
— Pas!... — zwrócił się tonem rozkazującym do brata.
Tonet jednak uczyniwszy ruch pogardliwy, zaczął już wkładać na siebie pas korkowy przez ramię.
— Potworze!
Pascualo uczuł nagłą potrzebę powiedzenia mu wszystkiego choćby nawet w urywanych słowach. Czy myśli w dalszym ciągu, że był ślepy? O, wiedział o wszystkiem. To on właśnie biegł za nim ulicami Cabanal, gdy wyszedł po spędzonej nocy wspólnie z tą... nędznicą, która pozostała teraz na lądzie. Jeżeli go nie zabił, to jedynie dlatego, że mogli zginąć razem na morzu.
Ten chłopak jednak, którego nazywał dawniej swym Pascualetem, nic nie zawinił i nie zasługuje na śmierć. Możliwe, że się utopi, owszem, prawie jest pewne, ale... kto wie?... wszak jest niewinny... może się uratuje. Prędzej, Tonet, pas!... Owoc zdrady i hańby był jego synem. Ojciec zaś, choć sam jest łotrem, powinien wszystko uczynić dla syna.
— Prędzej!... Bo zabiję jak psa!
Tonet uśmiechnąwszy się dziko z całym cynizmem przyznał słuszność Proboszczowi. Bardzo możliwe, że Pascualet jest jego synem, tak, ale skóra własna jest droższa.
Nie zdołał jednak dokończyć włożenia na siebie pasa. Brat skoczył w jednej chwili do niego i na oślizgłym skrzypiącym pokładzie, atakowanym przez fale, zaczęło się tupanie wśród walki. Tonet upadł wreszcie nawznak.
Brat bowiem pchnął go dwukrotnie nożem w bok, dopełniwszy zemsty, której pragnął od poprzedniego wieczoru.
I odruchowo niemal włożywszy na chłopca pas ratunkowy, porwał go i rzucił ponad sterem, niby worek z piaskiem do wody. Widział jak wypłynął na powierzchnię i skrył się znowu za falą.
Czuł, że i sam musi ulec temuż samemu losowi. Zginie jak zginęli wszyscy z jego rodziny. Znajdą go później i zabiorą na brzeg, jak jego ojca.
Wszystko to, co się stało na nieszczęsnej barce, było dziełem jednej chwili.
Tłumy zgromadzone przy latarni morskiej, śledziły przerażonym wzrokiem ruchy Kwiatu majowego, podobnego teraz raczej do trumny, lub do zabawki skaczącej na falach bez określonego kierunku.
Coraz dalej już słychać było odgłosy grzmotów. Deszcz przestał lać, wicher jednak szalał w dalszym ciągu, podnosząc coraz bardziej fale.
Z molo nie dostrzeżono dramatu, jaki się rozegrał na pokładzie barki. Widziano tylko, jak Proboszcz przerzucił ponad sterem jakiś ciężar, który teraz zbliżał się szybko wśród fal ku skałom, aby się o nie rozbić.
Wnet okrzyk pełen grozy rozdarł powietrze. Kwiat majowy uderzony w bok przez falę olbrzymią, przewrócił się kilem do góry i zakołysawszy się, znikł po chwili zupełnie.
Kobiety się żegnały, otaczając Dolores i Tonę, aby uniemożliwić im zamiar rzucenia się do morza.
Przyglądano się teraz pilniej płynącemu ku skałom przedmiotowi. Rozpoznano chłopaka. Marynarze spostrzegli zdaleka, że miał na sobie pas.
Płynął tak, iż mógł się łatwo rozbić o skały. Matka i babka krzyczały, błagając niewiadomo kogo o ratunek. Czyż się nie znajdzie dusza dobra, któraby chciała uratować dziecko?
Pewien młodzieniec okazał dobrą wolę. Opasawszy się sznurem, którego koniec trzymali jego towarzysze, opuścił się na dół czepiając się skał, o które biły rozszalałe fale.
Kilkakrotnie już małe ciało chłopca uderzyło o wystające skały, poczem zostało wciągnięte z powrotem w straszne odmęty. W reszcie udało się marynarzowi schwycić je w chwili, gdy uderzało o skałę ponownie.
Biedny Pascualet! Ułożony na zabłoconych kamieniach na molo, z twarzą zakrwawioną, zimnemi zsiniałemi członkami, podrapanemi o występy skał, w grubym pasie ratunkowym, przypominał żółwia.
Babka próbowała poruszać rękami jego główkę, aby przywrócić mu życie. Oczy już jednak były zamknięte na wieki. Dolores klęcząc przed małym trupkiem, drapała sobie twarz i wyrywała roztargane piękne swe włosy. Wzrok iskrzących się złotem jej oczu był jakby obłąkany.
Jęk bólu wyrywał się nieustannie z jej piersi.
— Synku mój!... synku!...
Kobiety płakały. Rosario, zdradzona i bezdzietna, wzruszona do głębi serca bólem swej rywalki, jako matki, przebaczyła jej wszystko w tej chwili.
W miejscu najwyższem stała wyprostowana i dumna, pałająca zemstą, nieczuła na żadne bóle, babcia Picores. Spódnica jej powiewająca jak sztandar, chłostała nieustannie jej nogi.
Nie wygrażała już pięściami w stronę morza. Odwróciła się od niego z pogardą. Groźby zaś swoje skierowała na ląd ku wieży Miguelete, która się wznosiła wysoko ponad masą dachów miasta.
Tam raczej znajdował się wróg, właściwy sprawca nieszczęścia. I pięść czarownicy wybrzeża, nabrzmiała i olbrzymia, wygrażała miastu, gdy tymczasem jej usta wylewały straszne przekleństwa.
— Niechże się teraz potargują te nikczemne paniusie! Co? Jeszcze ryba za droga?... Dziesięć razy tyle powinna kosztować!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Franciszek Baturewicz.