<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Kwiat majowy
Podtytuł Powieść
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Miejsce wyd. Gdańsk, Warszawa
Tłumacz Franciszek Baturewicz
Tytuł orygin. Flor de mayo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Tego roku Bóg błogosławił biedakom.
Tak przynajmniej twierdziły ubogie mieszkanki Cabanal gromadząc się na brzegu popołudniu w parę dni po uroczystem wyruszeniu barek na morze.
Wracały już pary przy pomyślnym wietrze. Wyraźna linja horyzontu usiana była licznemi parami niby gołębich skrzydeł złączonych ze sobą wstążeczką i posuwających się po powierzchni wody.
Nawet najstarsze z tych kobiet nie przypominały sobie tak szczęśliwego połowu. Ach, Boże kochany! Zdawałoby się, że straszne masy ryb czekały cierpliwie, aż zagarną je sieci, aby ulżyć w ten sposób nędzy biedaków!...
Wspaniałą zdobycz ustawiono w olbrzymich koszach trzcinowych na brzegu. Barweny o grzbiecie koloru jasnego cynobru rzucały się w skurczu agonji, lepkie mięczaki i polipy poruszały splątanemi swemi mackami czyniącemi wrażenie gęstych zarośli, płaskie i cienkie flądry przypominały podeszwy trzewików, płaszczki drżące ociekały śluzem, wreszcie przezroczyste jak kryształ krewetki, których ilość w tym roku była poprostu przerażająca, lśniły w poczerniałych koszach delikatnemi tonami perłowej macicy.
Barki zwijały olbrzymie swe żagle, nie przestając kołysać się na falach o kilka metrów od brzegu.
Wraz z przybyciem tej lub owej pary, gromady czekających na brzegu rzucały się naprzód, zatrzymując się w miejscu, do którego sięgały fale. Kłębiły się w zamieszaniu brudne perkalowe spódnice, czerwone twarze i rozczochrane włosy kobiet, podnoszących krzyk i kłócących się ze sobą, o to komu należało brać rybę. Chłopcy tymczasem skacząc z barek do wody sięgającej do pasa, znosili kosze napełnione rybą na brzeg, gdzie żony właścicieli barek odbierały im je, skoro stanęli bosemi nogami na suchym piasku.
Przestrzeń między brzegiem a barkami zapełniająca się powoli tłumem czyniła wrażenie lądu. Chłopcy biegali z dzbanami na ramieniu do studni znajdującej się przy Gazowni, aby zaczerpnąć świeżej wody dla członków załogi, którym już dokuczyła ciepła z baryłek. Dziewczęta podnosząc obstrzępione spódnice i obnażając swe nogi czekoladowego koloru, nie krępowały się wcale i brodziły po wodzie. W ten sposób pragnęły schwycić niepostrzeżenie przy sposobności z koszy trochę mniejszych ryb. Niektóre pary musiały pozostać do dnia następnego, należało więc je wyciągnąć na brzeg. Używano do tego wołów, które były własnością Związku rybaków. Piękne te okazy o jasnej sierści, olbrzymie jak mastodonty, poruszały się majestatycznie, kołysząc olbrzymiem podgardlem. Imponujący ich wygląd przypominał patrycjuszy rzymskich.
Woły sprzężone parami, wgniatając kopytami piasek, wyciągały na brzeg największe nawet barki. Kierował niemi chłopak chorowity i garbaty o pomarszczonej twarzy kobiecej. Mógł liczyć sobie od piętnastu do trzydziestu lat. Miał na sobie nieprzemakalny żółty płaszcz, z pod którego ukazywały się małe czerwone nogi tak wychudzone, że się uwydatniały uwypuklenia i spojenia poszczególnych kości. Zwano go poprostu Garbuskiem.
Dokoła barek wynurzających się coraz, bardziej z wody, kręciło się mnóstwo obdartych łobuzów z rozczochraną czupryną, ukazujących z wody górną tylko połowę swego ciała, jak orszak nereid i trytonów towarzyszących okrętom mitologicznym. Domagali się wrzaskliwie, by im rzucono garść wybiórków.
Tuż na brzegu na poczekaniu odbywał się targ wraz z krzykiem, wymachiwaniem rękami i obelgami rzucanemi nawzajem.
Żony właścicieli barek stanąwszy za swojemi koszami pełnemi ryb, targując wykłócały się z wrzaskliwym tłumem handlarek, które miały nazajutrz odprzedawać rybę w Walencji. Lecz skoro już nawet się zgodzono na cenę, powstawały nowe kłótnie o ładniejsze sztuki ryb, gdy na wagę kładziono drobne. Dwa kosze wiszące na sznurku i kilka dużych kamieni stanowiły wagę i gwichty. Nie brakło przytem chłopców piśmiennych, którzy chętnie pełnili urząd sekretarzy żon właścicieli barek, pisząc im rachunki na skrawkach papieru.
Kosze popychane nogami kupujących były pilnie obserwowane przez łobuzów wybrzeża. Skoro jakaś ryba wypadła z kosza, znikała wnet jakby wchłonięta przez piasek. Poczciwych mieszkańców przybyłych z Walencji i oglądających kosze z rybami popychał i niemal deptał tłum niespokojny, który jak trąba morska zmieniał nieustannie miejsce wraz z przybyciem nowej barki.
Dolores czuła się u szczytu dumnych swych marzeń. W ciągu długich lat kupując na brzegu rybę, jak zwykła handlarka, pragnęła bardzo zostać właścicielką barki, wymyślającą innym i górującą nad szarym tłumem. Teraz spełniły się już jej marzenia. Pociągając dumnie kształtnym nosem stanęła wśród koszy przed chwilą wyładowanych gdy tymczasem Tonet przygotowywał wagę, zamierzając jej pomóc w sprzedawaniu i pisaniu rachunków.
Kwiat majowy kołysząc się poważnie na płytkiej wodzie czekał cierpliwie, aż woły wyciągną go na brzeg.
Proboszcz pomagając swej załodze zwijać żagiel, spojrzał kilkakrotnie na żonę, wykłócającą się z handlarkami i ustalającą ostateczną cenę, którą Tonet skrzętnie notował na papierku. Wyglądała jak królowa! Poczciwiec czuł się zadowolony, że Dolores wszystko to zawdzięcza jemu tylko i nikomu innemu.
Maleńka postać Pascualeta stojącego na samym przedzie pokładu, czyniła wrażenie rzeźbionego ornamentu barki. Bosy i brudny miał na sobie koszulę wypuszczoną na spodnie, tak iż silniejszy powiew wiatru odsłaniał jego czerwony brzuch, niby jakiejś figurki terakotowej. Z zazdrością mu się przyglądała, stojąc nieruchomo przed barką banda małych włóczęgów o nagich niemal, ogorzałych na powietrzu morskiem, wychudzonych z braku odpowiedniego pożywienia ciałach. Poszczęścił los Proboszczowi! Barka była pełna. Samych skorupiaków było tyle, że licząc po dwie pesety funt... zliczże tu! zlicz! I mali nędzarze wytężali wzrok, jak gdyby widać już lśniące pesety płynące całą rzeką.
Garbusek przyprowadził parę wspaniałych wołów i Kwiat majowy skrzypiąc przesuwał się powoli po grubych deskach na brzeg.
Proboszcz opuściwszy barkę zbliżył się ku Dolores, spoglądając z błogim uśmiechem na jej fartuch podwinięty i napęczniały od wrzucanych całemi garściami pieniędzy, tak iż się miało wrażenie, że za chwilę się przerwie. Wspaniały dzień! Jeszcze kilka takich a ładna sumka się zbierze... To zaś bardzo możliwe, gdyż stary, którego wziął ze sobą zna się doskonale na tem, w jakiem miejscu może być połów najlepszy.
Wśród owych zachwytów spojrzał na ręce brata. Bandaże już znikły. A więc czuł się już dobrze? Wspaniale! Weźmie udział przynajmniej w drugiej wyprawie i zobaczy jak to jest przyjemnie, gdy się wyciąga pełne sieci z taką łatwością. Myśli odpłynąć nazajutrz o świcie. Należy wykorzystać pomyślne okoliczności.
Dolores kończąc swą sprzedaż, zapytała męża czy idzie do domu. Proboszcz jednak sam o tem nie wiedział z całą pewnością. Nie chciał zostawiać barki. Członkowie załogi byli gotowi pójść do traktjerni, skoroby tylko odszedł, a przecież tylu złodziejaszków czyha tylko na to, aby porwać cokolwiek co może się im przydać. Miał zresztą dużo roboty. Jeżeli więc około dziewiątej wieczorem nie przyjdzie do domu, będzie musiała sama nocować.
Tonetowi polecił porozumieć się z Rosario i przygotować niezbędne do zabrania ze sobą rzeczy. Przed świtem musiałby być już na brzegu. Dłużej trudnoby było czekać na niego.
Dolores zamieniwszy ukradkiem spojrzenie ze szwagrem, pożegnała się szybko z mężem. Pascualeta również zamierzała wziąć ze sobą, chłopak jednak się uparł, mówiąc, że zostanie na barce u boku swego ojca. Poszła więc sama do domu, obaj zaś bracia odprowadzali wzrokiem jej dumną, zmniejszającą się coraz bardziej w miarę oddalania się, postać o pełnych wdzięku ruchach.
Tonet został na brzegu do późnego wieczora, rozmawiając z wujem Batiste i innymi rybakami o niespodziewanie pomyślnym połowie. Odszedł dopiero, gdy chłopak zaczął przyrządzać kolację na pokładzie Kwiatu majowego.
Pascualo pozostawszy sam, chodził po brzegu tam i z powrotem, założywszy ręce za pas. Nieprzemakalne spodnie jakie miał na sobie, szelestem swym przypominały suchy pergamin.
Brzeg cały był pogrążony w ciemności. Na pokładach niektórych barek pod ustawionemi kociołkami płonęły ognie, które zasłaniały niekiedy ciemne sylwetki członków załogi. Morze, dające się dostrzec jedynie od czasu do czasu w chwilach fosforycznego błysku, szumiało cicho. Od strony lądu donosiło się z ciemności ujadanie psów oraz śpiew dziecinny chłopców podążających do Cabanal, prawie zamierający z powodu dalekiej przestrzeni.
Proboszcz z pewnym niepokojem wpatrywał się w czerwonawą smugę światła, widoczną jeszcze na horyzoncie za grupą dachów w miejscu, gdzie się ukryło słońce. Nie podobał mu się ten odblask. Wiedział z doświadczenia, jako marynarz, że pogoda nie była zbyt pewna.
Nie przejmował się tem jednak. Wolał myśleć o sprawach, z któremi związane było jego szczęście. Nie mógł się uskarżać na swój los. Miał spokój w domu, dobrą żonę, zarobki, które mu pozwalały na wybudowanie w ciągu roku drugiej barki, mogącej stanowić parę wraz z Kwiatem majowym, wreszcie zaś syna, który był godny swego ojca, okazywał bowiem wielkie ukochanie morza i z czasem mógł zostać największym bogaczem w Cabanal. Słowem mógł się uważać za najszczęśliwszego z pośród śmiertelników. I nawet nie brakło mu przecież koszuli jak owemu szczęśliwcowi z bajki. Miał z górą dwunastkę, a to zapewniało mu kawałek chleba na starość.
Podniecony temi myślami o własnem szczęściu, zaczął mimo ociężałych swych ruchów chodzić przyspieszonym krokiem, zacierając z zadowolenia ręce. W tej jednak chwili spostrzegł opodal wyłaniającą się z mroku i zbliżającą się powoli ku niemu postać kobiecą. Może to była, przypuszczał, jakaś żebraczka, która chodząc od barki do barki prosiła, aby jej dano wybiórki. Ach, Boże, jacyż to nędzarze są na tym świecie! I jakby pragnąc podzielić się swem szczęściem z całym światem, sięgnął do kieszonki w pasie, gdzie brzęczało trochę monet.
— Pascualo! — odezwała się kobieta cichym głosem nieśmiało! — Czy to ty, Pascualo?
Chryste Panie! Jakże mógł jej odrazu nie poznać?... Wszak to Rosario, jego bratowa! Cóż to? Szukała swego męża? W takim razie niepotrzebnie tu szła. Mąż jest już niewątpliwie w domu i oczekuje kolacji.
Dowiedziawszy się jednak, że Rosario nie szukała wcale Toneta, Proboszcz uczuł się zakłopotany. Cóż więc czyniła tu w takim razie?... Chciała z nim pomówić? Zdziwiło go to bardzo. Widywał się rzadko z żoną Toneta, nie mógł więc wcale odgadnąć czego potrzebowała od niego. Mogła zresztą powiedzieć, co sobie życzy. Skrzyżowawszy ręce i zwróciwszy się w stronę barki, na której Pascualet dreptał wraz z drugim kotem dokoła kociołka, czekał odpowiedzi Rosario, która stojąc z opuszczoną głową milczała jak cień.
Skoro miała mu coś do powiedzenia, słuchał.
Rosario wyprostowała się. Chciałaby powiedzieć wszystko naraz i w ten sposób jaknajprędzej zakończyć rozmowę. Utkwiła w oczach Proboszcza roziskrzony swój wzrok.
Chciała mu powiedzieć, że nie może już więcej wytrzymać... Śmieją się z niej i Proboszcza w całem Cabanal.
Jakto? Śmieją się?... Z niego się śmieją?... Ależ dlaczego?...
Właściciel Kwiatu majowego ani na chwilę nie chciał przypuścić, by się śmiano z niego. Przecież nie był małpą.
— Pascualo, — rzekła przyciszonym lecz zarazem zdecydowanym głosem. — Pascualo... Dolores cię zdradza.
Co?... Żona go zdradza?... O, Chryste! A to dobre! I jak wół uderzony kijem pochylił nagle głowę. Wnet jednak się ocknął z odrętwenia. Wiara tego człowieka była tak wielka, że mógł znieść większe jeszcze ciosy.
— Kłamstwo! Kłamstwo!... Precz, plotkarko!
Gdyby ciemności nie były tak gęste, Rosario przeraziłaby się ujrzawszy wyraz twarzy Proboszcza.
Tupnął nogą, jak gdyby rzucone oszczerstwo wylęgło się w piasku i pragnął zmiażdżyć je nogą. Pogroził gwałtownie rękami. Z ust jego wychodził bełkot stłumiony. Zdawało się, że się dławił w przystępie wściekłości.
Nędznica! Myśli, że się nikt na tem nie pozna... Zazdrość, zazdrość! Nic więcej!... Nienawidząc Dolores, kłamała aby wyrządzić jej krzywdę. Drażni ją to, że nie potrafi rządzić swoim Tonetem, próbuje więc oszkalować Dolores, która jest niemal jak święta!... Tak, święta. I Rosario nie warta nawet podeszwy jej trzewika.
— Precz! Precz! — zaryczał, — bo cię zabiję!
Mimo jednak tej groźnej postawy Proboszcza Rosario nie ruszała się z miejsca, jakby zdecydowana na wszystko. Nie lękała się gróźb swego szwagra.
— Tak, Pascualo, ona cię zdradza, — powtórzyła rozwlekle z rozpaczą w głosie: — zdradza z Tonetem!
Do djabła! Również i jego brata chce oczernić? Oburzył się do najwyższego stopnia. Oszczerstwo mu się wydało tak potworne, że brakło mu tchu. Zdołał jedynie powtórzyć:
— Precz! Precz, Rosario, bo cię zabiję!
Był straszny. Schwyciwszy bratową za ręce i ścisnąwszy ze wściekłością, odepchnął ją tak gwałtownie, że biedna kobieta się zlękła. Uwolniwszy ręce swe z jego dłoni zaczęła się oddalać.
Odchodząc jednak odezwała się jeszcze. Przyszła tu dla jego własnego dobra, aby uchronić go przed pośmiewiskiem ludzkiem, skoro jednak sam tego chce, może być dalej głupcem.
— Głupiec!... Baran!
I wypluwszy z siebie na pożegnanie tę podwójną obelgę Rosario pobiegła. Proboszcz tym czasem stał nieruchomo ze skrzyżowanemi na piersiach rękami.
Taka jędza! Jakże nieszczęśliwym musiał być brat z taką żoną!
Słusznie się oburzył na to co mówiła Rosario. Zazdrośnica usłyszała od niego to co się jej należało. Niechże teraz jeszcze kiedy przyjdzie z podobnemi plotkami...
I poszedł brzegiem stąpając po piasku opłókiwanym przez fale. Czuł wilgoć przesączającą się przez skórę jego prostego obuwia.
Pochwalał w duchu swoją energiczną postawę wobec plotkarki. Mimo to jednak zaczęło coś niepokoić jego umysł i serce. Chwilami doznawał wrażenia, że trwoga jakaś śmiertelna dławi mu gardło.
Bo i czemuż nie mogłoby być prawdą to co mówi Rosario?... Tonet był przecież narzeczonym Dolores. Wówczas nawet przez niego poznał obecną swą żonę. W okresie narzeczeństwa Tonet i Dolores widywali się często, rozmawiali godzinami całemi, podobali się sobie nawzajem... Chryste! A on nic nie podejrzewał, nie spodziewał się wcale hańby... Jakże muszą się śmiać teraz z niego wszyscy!
Deptał piasek z wściekłością, zaciskając pięści i klnąc tak strasznie, jak to mu się zdarzało jedynie podczas burzy.
A jednak nie; to niemożliwe. Jakżeby się śmiały złe języki, widząc, że doprowadza go do wściekłości to wszystko, co mówią i czemu tak łatwo wierzy, jak młody chłopak! Bo i cóż powiedziała Rosario? Nic nowego. Przecież w ten sam sposób dokuczali mu jego przyjaciele... Rybacy jednak czynili to jedynie dla żartu, aby się pośmiać, gdy tymczasem Rosario mówiła to wszystko ze złośliwym zamiarem zakłócenia spokoju w małżeństwie. Kłamie, nic więcej. Czyż Dolores mogłaby go zdradzić?... Taka dobra żona... i matka Pascualeta, którego tak kocha!...
Nie, to niemożliwe. I aby jeszcze bardziej siebie przekonać i oddalić od siebie męczącą go trwogę, zaczął chodzić stawiając szybsze kroki i mówiąc do siebie głosem tak zmienionym, że się mu samemu wydał obcym:
— Kłamstwo, kłamstwo! Wszystko to kłamstwo!
Uspokoiło go to nieco. Słowa te przynosiły mu ulgę. Zdawało mu się, że przekonuje niemi również i morze i ciemności i barki, które były świadkami tego co mówiła Rosario. Niestety! Wróg jego ukrywał się w nim samym. Choć bowiem język powtarzał nieustannie: kłamstwo! w uszach dźwięczały mu słowa ostatnie wyrzeczone przez bratowę:
— Głupiec!... Baran!
Do djabła! Wszystko tylko nie to! Znowu zacisnął pięści na myśl, że choć część prawdy mogłaby się znajdować w tem, co mu mówiła Rosario. Przypomniał sobie rozmowę, jaką miał z Rosetą przed paru dniami, gdy szedł z nią do Grao. Zdawało mu się, że wszyscy są teraz jego wrogami: i Tonet, i Dolores, a nawet synek.
Czemuż miałby nie wierzyć słowom Rosario?... Gdyby jedynie zazdrość była ich przyczyną, mogłaby plotkować wśród swoich sąsiadek. Skoro zaś zdecydowała się iść na poszukiwanie męża Dolores i oznajmić mu straszną wiadomość, mu siała przedtem się przekonać o swojem nieszczęściu.
Żałował teraz, że postąpił tak brutalnie z bratową. Powinien był wysłuchać wszystkiego, wyjaśnić całą gorzką prawdę. Największy nawet ból z powodu strasznej pewności, jest łagodniejszy od wiecznego niepokoju.
— Tata!... tata!... — zawołał dźwięczny głosik z pokładu Kwiatu majowego.
Pascualet wołał ojca na kolację. Nie obchodziło go to jednak. Jakże mógł teraz jeść, gdy coś dławiło mu gardło i przygniatało go całego?
Zbliżywszy się ku barce rozmawiał z załogą głosem szorstkim i władczym. Mogli się zabrać do kolacji, on zaś pójdzie do Cabanal i jeżeli zaraz nie wróci, niech śpią do świtu, aż trzeba będzie wyruszyć na morze.
Oddalił się nie spojrzawszy nawet na syna. Jak mara przesuwał się po ciemnym brzegu w prostej linji, natrafiając niekiedy na stare barki, lub na kałuże powstałe po ostatnich burzach.
Uspokoił się teraz, idąc aby się zobaczyć z Rosario. Nie dźwięczały mu w uszach wśród strasznego szumu ostatnie obelżywe słowa, jakie mu rzuciła jego bratowa. Nie wżerały się w jego mózg czarne myśli. Zdawało mu się, że czaszkę ma pustą zupełnie. Piersi nie przygniatał ciężar. Szedł lekko niemal podskakując i nie dotykając ziemi. Czuł jeszcze w gardle jedynie jakby kość dławiącą i smak gorzki jakby po wypiciu w ody morskiej, Szedł aby się dowiedzieć o wszystkiem. Tak, o wszystkiem. Jakże to jednak smutne, że czuje tego potrzebę. Czyż mógł przypuszczać kiedy, że w nocy będzie podążał brzegiem jak szalony, w kierunku domu brata, unikając dróg zwykłych 1 jakby się wstydząc ludzi.
Ach! Umiała mu zadać ranę Rosario! Jakże straszną moc musiały mieć jej słowa, jeżeli zdołały zamienić go w szaleńca!...
Skręcił wbiegłszy niemal w uliczkę zamieszkałą przez ubogich rybaków, zaczynającą się od samego brzegu. Uliczka ta wysadzona karłowatemi drzewami oliwkowemi nie miała innych chodników jak tylko ziemię ubitą. Jedynemi zaś jej zabudowaniami były nędzne chałupki ogrodzone dokoła staremi deskami.
Pchnął tak gwałtownie drzwi mieszkania swego brata, że aż uderzyły o ścianę wewnętrzną. Przy slabem światełku lampki oliwnej ujrzał siedzącą na stołku Rosario z twarzą ukrytą w dłoniach. Jej wygląd rozpaczliwy harmonizował doskonale z tem nędznem wnętrzem izdebki pozbawionej krzeseł i wszelkich ozdób oprócz dwóch oleodruków na ścianie, starej gitary i zniszczonych sieci. W chałupie, jak mówiły sąsiadki, panowały jedynie głód i bijatyki.
Rosario podniósłszy głowę ujrzała w drzwiach krępą postać Proboszcza. Na twarzy jej ukazał się gorzki uśmiech.
— Ach, to ty!...
Oczekiwała go. Nie wątpiła, że przyjdzie. Mógł wejść. Nie miała do niego urazy za to, że tak z nią postąpił na brzegu. Ach! Każdy mógłby się unieść w podobnym wypadku! Sama również nie wierzyła, nie chciała nawet słuchać, gdy po raz pierwszy mówiła jej przyjaciółka o mężu i jego niewierności. Zwymyślała ją, a potem... potem poszła do niej i zaklinała ją na Boga, aby powiedziała jej wszystko, tak jak teraz właśnie on tu przychodzi, mimo, że ją odpędził od siebie na brzegu.
Tak czynią zazwyczaj ci, którzy kochając bardzo dowiedzą się o zdradzie: z początku uniesienie gwałtowne, oburzenie na to co uważają za kłamstwo, potem zaś chęć dowiedzenia się o wszystkem, choćby kosztem największego bólu.
— Ach, Pascualo!... Nieszczęśliwi jesteśmy oboje!
Proboszcz zamknąwszy drzwi za sobą zbliżył się ku Rosario ze skrzyżowanemi na piersiach rękami. Spojrzał na nią nieprzyjaznym wzrokiem tego, którego odarto ze złudzeń.
— Mów... mów! — odezwał się Proboszcz, jak gdyby pragnąc nie przedłużać niepotrzebnej rozmowy. — Mów prawdę!
Nieszczęśliwy chciał usłyszeć całą prawdę. Niecierpliwość jego była groźna. W duchu jednak pragnął, aby minuty były wiekami i aby nigdy nie mógł usłyszeć owej prawdy od Rosario.
Rosario jednak zaczęła już mówić... Czy wystarczy mu sił, aby wysłuchać to wszystko do końca? Czy zdoła znieść ten cios? Sprawia mu przykrość, tak, to prawda, prosi go jednak, aby się na nią nie gniewał za to, co musi mu powiedzieć. Sama także cierpi bardzo i jeżeli mówi cośkolwiek, to tylko dlatego, że nienawidzi teraz Toneta i jego szkaradną bratowę, Proboszczowi zaś jako towarzyszowi niedoli szczerze współczuje.
Dolores go zdradza bynajmniej nie od dnia wczorajszego. Występne te jej stosunki ze szwagrem zaczęły się dość dawno, od samej niemal chwili, gdy Rosario wyszła za mąż za Toneta. Niegodziwa Dolores widząc, że Tonet należy do innej kobiety, zaczęła go bałamucić, aż wreszcie zdradził z nią swoją żonę.
— Udowodnij to... udowodnij! — ryczał Proboszcz patrząc na nią strasznym, piorunującym wzrokiem pożółkłych oczu.
Rosario uśmiechnęła się z wyrazem współczucia. Pragnie dowodów?... Mogli mu je dać w każdej chwili mieszkańcy Cabanal, którzy już przeszło rok wyśmiewają się z tego co się dzieje. Chce usłyszeć całą prawdę? A więc dobrze. Otóż nawet koty i młodzi marynarze, w rozmowie ze sobą nazywali tych, których żony zdradzały, w znak najwyższej pogardy, większymi głupcami niż Proboszcz.
— Do djabła! — ryczał Pascualo, zaciskając pięści i tupiąc nogami.— Rosario... zważaj co mówisz. Jeżeli to nieprawda, zabiję cię!
Zabije ją!... A cóż jej po takiem życiu? Uczyniłby jej łaskę ten, ktoby ją zabił. Jest przecie samotna, bez dzieci, żyje jak zwierzę, umiera prawie z głodu, aby tylko oddać ostatni pieniądz swemu panu i władcy i uniknąć w ten sposób chłosty. Cóż może ją trzymać na tym świecie?
— Spójrz, Pascualo, spójrz!
I odsłoniwszy ramię, pokazała mu na bladem, wychudłem ciele zsiniałe ślady, jak gdyby od szczypców. Ach, gdybyż tylko tyle!... Na całem ciele mogłaby pokazać znaki podobne, skutki pieszczot, jakiemi obdarzał ją mąż, gdy mu wyrzucała jego przestawanie z Dolores. Nawet tegoż jeszcze dnia pozostawił jej sińce przed udaniem się na brzeg, gdzie się miał spotkać ze swoją bratową, aby pomagać w sprzedawaniu ryb, jak gdyby własnej żonie... Jakże się wyśmiewali wszyscy z Proboszcza.
Czy trzeba jeszcze więcej dowodów?... Czemuż Tonet pozostał na lądzie podczas pierwszej wyprawy? Czy tak było źle z ręką, przynajmniej póki Kwiat majowy nie wypłynął z portu? Nazajutrz wszyscy widzieli go już bez oszukańczych bandaży.
I gdy biedny Pascualo na morzu dla zdobycia chleba musiał znosić wszelkie niewygody, prawie nie śpiąc i narażając się na łaskę lub niełaskę fał i wiatru, żona jego, Dolores, drwiła w duchu z niego. Również i Tonet rozkoszując się w ciepłem i wygodnem łóżku jak jego właściciel, śmiał się z głupiego brata. Mówiąc to, bynajmniej nie kłamie; może jej wierzyć bez najmniejszego wahania. Podczas jego nieobecności Tonet wcale nie nocował w domu jak również i dzisiaj nie będzie. Niedawno wyszedł właśnie wziąwszy ze sobą worek z rzeczami i rzucając jej niby przed wyruszeniem w drogę słowa pożegnania.
Ach, Pascualo, Pascualo!... Żona jego i brat nie wątpiąc, że będzie nocował na pokładzie barki teraz może się układali już do snu wygodnie...
— Chryste, Panie — wybąknął Proboszcz strapionym głosem podniósłszy głowę ku niebu, jakgdyby z wyrzutem, że będąc człowiekiem uczciwym, musi doświadczyć podobnego nieszczęścia.
Nie mógł się jednak pogodzić z tą myślą. Mając charakter uczciwy i dobry buntował się w duchu przeciwko tak niesłychanej potworności. Nie miał żadnej podstawy aby nie wierzyć tym przeszywającym serce słowom, mimo to krzyknął groźnie:
— Kłamstwo... kłamstwo!
Rosario się oburzyła. Kłamstwo?... Ślepemu najoczywistsze dowody nic nie pomogą. Czemuż tak się rozkrzyczał? Czy zamierza ją zjeść? Naprawdę, jest godnym politowania kretem, który nie widzi nic więcej prócz swego nosa. Inny na jego miejscu dawnoby już spostrzegł co się dzieje. On zaś tymczasem... ach, co za ślepota! Nawet nie zdaje sobie sprawy, do kogo podobny jest synek Dolores.
Był to cios najokropniejszy. Twarz Proboszcza mimo brunatnej swej opalonej cery pobladła. Zakołysał się ciężko, jakgdyby prawda waliła go z nóg. Oszołomiony wybełkotał:
— Synek!... Pascualet!... A do kogoż mógł być podobny? Mów zaraz, ty, bydlę przeklęte!
Synek był jego. Nikt nie śmiał w to wątpić. Do niego też podobny, do nikogo innego.
Czemuż jednak się śmieje ta piekielnica? Cóż śmiesznego widzi w tem jego twierdzeniu?
Z przerażeniem słuchał tego wszystkiego co mówiła Rosario. Gdyby chłopak był jego synem, byłby podobny do niego, jak on do swego zmarłego ojca, wuja Pascualo. A tymczasem było inaczej. Pascualet był podobny do swego wuja. Miał te same oczy, tę samą figurę, tę samą żywość usposobienia. Ach, biedny Proboszcz! Ślepy baran! Gdyby się przyjrzał lepiej, zobaczyłby, że syn jego jest żywym obrazem Toneta z okresu jego dzieciństwa, gdy był jeszcze u boku matki w traktjerni i wałęsał się jak inne łobuzy na brzegu.
Proboszcz rzeczywiście nie mógł temu zaprzeczyć. Otworzyły mu się oczy. Ujrzał teraz w jasnem świetle świat cały, przedmioty i ludzi, wszystko miało teraz kształty określone, kontury wyraźne. Czuł się jak ślepy, który nagle przejrzał. Tak, to była prawda. Pascualet łudząco przypominał Toneta. Sam nawet nieraz przyglądając się mu, miał wrażenie, że kogoś mu przypomina, nie zdawał sobie jednak z tego wyraźnie sprawy.
Podniósł kurczowo ręce ku piersi, jakgdyby usiłował ją rozedrzeć i wyjąć z niej coś co go paliło. Po chwili uczynił ruch gwałtowny uderzając się w czoło.
Zaklął jęczącym ochrypłym głosem, aż się przeraziła Rosario. Po chwili jęknął ponownie:
— Chryste Najświętszy z Grao!...
Chwiejąc się na nogach jak pijany uczynił kilka kroków i pochyliwszy się upadł całym ciężarem swego ciała aż zadrżała ziemia. Nogi za drgały kurczowo w powietrzu.
Przyszedłszy do przytomności zdał sobie sprawę, że leży na wznak. Jednocześnie uczuł, że coś ciepłego łechce jego policzki, niby przesuwający się po twarzy mały ogrzany płaz.
Otarł twarz ciężkim ruchem ręki. Na dłoni zaczerwieniła się krwawa plama. Doznawał bólu nosa. Zrozumiał, że padając uderzył się twarzą o ziemię, co spowodowało sączenie się krwi.
Rosario klęczała tuż przy nim ocierając mu twarz wilgotną szmatką.
Spojrzawszy na wystraszoną twarz Rosario, Proboszcz przypomniał sobie ostatnie jej słowa. Wzrok jego zapałał gniewem.
Mogłaby mu wcale nie pomagać. Sam potrafi się podnieść. Jest jej bardzo wdzięczny za to co już mu uczyniła. Nie potrzebuje go przepraszać. Jest zadowolony!... Podobne wiadomości bywają niezapomniane. Bardzo dobrze się stało, że nieco krwi upłynęło, inaczej bowiem mógłby kiedyś wyzionąć ducha na środku placu, gdyby nagle dostał ataku apopleksji... Ach, jakże cierpiał!... Ale to nic! Jest już zadowolony! Za długo był dobrym. Zmęczyło go to wreszcie. Czyż musi marnować swe siły, i oddawać uczciwy zarobek rodzinie? A tymczasem nie brak włóczęgów i djablic pragnących zguby rzetelnego człowieka. Ale to nic. To dobrze! Zapamięta sobie Cabanal Proboszcza, tego słynnego głupiego barana.
Wyrzekając i grożąc ochrypłym niewyraźnym głosem otarł wilgotną szmatką obolałą twarz. Ulżyło mu to widocznie.
Skierował się pewnym krokiem z założonemi za pas rękami ku wyjściu. Rosario jednak gwałtownym ruchem zagrodziła mu drogę, jakgdyby w tej chwili wezbrało w jej sercu szalone uczucie dla Toneta. Na twarzy jej malowało się przerażenie, życiu bowiem jej męża mogło grozić niebezpieczeństwo.
Zachęcała teraz Proboszcza by się uspokoił i czekał. Kto wie? A może to rzeczywiście nieprawda, może to jej przywidzenia, plotki ludzkie? Tonet przecież był jego bratem.
Proboszcz jednak uśmiechnął się boleśnie. Teraz już może nic więcej nie mówić. To co powiedziała wystarczy. Serce mu mówi, że tak jest rzeczywiście. Nawet sama trwoga Rosario utwierdza go w tem przekonaniu. Obawiała się o Toneta? A więc go kocha? On również kocha mimo wszystko Dolores i niech się niewiadomo co stanie, nie potrafi chyba już nigdy o niej zapomnieć. Lecz trudno! Rosario oraz wszyscy mieszkańcy Cabanal zobaczą teraz do czego jest zdolny głupi baran.
— Ależ, Pascualo, — błagała Rosario, czepiając się jego rąk, — zaczekaj... Nie teraz... innym razem!
O! wiedział dobrze co to znaczy! Rosario nie wątpiła, że mąż jej znajduje się w danej chwili u boku Dolores. Może być jednak spokojna. Dzisiejszej nocy nic złego się nie stanie. Zresztą nie zabrał ze sobą noża, a przecież nie będzie gryzł zębami niegodziwej pary...
— Z drogi! Tu można się udusić!
I odepchnąwszy gwałtownie bratowę, wybiegł na ulicę.
W pierwszej chwili doznał rozkosznego uczucia, jakgdyby się wydostał z jakiegoś pieca na świeże powietrze, którem mógł teraz dowoli oddychać.
Nic dojrzał żadnej gwiazdki na zasnutem niebie. Mimo swego usposobienia nie omieszkał, jako wytrawny marynarz, zbadać dokładniej stan nieba. Wyczuł zapowiadającą się burzę.
Wnet jednak zapomniał o morzu i niebezpiecznej pogodzie, idąc w ciąż dalej i dalej, bez określonego celu, bezwolnie przebierając nogami i o niczem nie myśląc. Czuł tylko echo swych kroków w pustej, jak się zdawało czaszce.
Był tak nieczuły, jak wówczas, gdy nieprzytomny leżał w chałupie Toneta. Idąc spał zmęczony bólem. Mimo odrętwienia jakiego doznawał przesuwał szybko nogami. Nie zdawał sobie jednak sprawy jak idzie i gdzie idzie.
Jedynem jego wrażeniem było uczucie bolesnego zadowolenia, że może iść wśród ciemności ulicami, na którychby się nie odważył ukazać przy świetle dziennem.
Cisza panująca dokoła była dla niego tem, czem jest samotność zbiega, który się znalazł w pustyni, zdała od ludzi.
Wtem ujrzał opodal przed sobą smugę światła wychodzącego z otwartych drzwi jakiejś traktjerni. Drżąc z przerażenia, jakgdyby groziło mu jakieś niebezpieczeństwo, zaczął uciekać.
Gdyby go ktośkolwiek teraz zobaczył, umarłby ze wstydu. Pragnąłby uniknąć spotkania n«awet z najprostszym chłopcem do posług. Szukał ciemności i ciszy. Szedł szybkim krokiem nie czując wcale zmęczenia. Lęk go nie opuszczał ani na chwilę zarówno w zamarłych ulicach Cabanal, jak i na brzegu. Do djabła! Jakże się będą śmiać z niego rybacy! O, wszystkie barki znają już nie jedną o nim rozmowę i skrzypiąc również i same się wyśmiewały ze ślepoty właściciela Kwiatu majowego.
Niejednokrotnie już się budził z owego snu, wśród którego błąkał nieumęczenie.
Oprzytomniał na chwilę, gdy się znalazł przed własną barką, to znowuż przed samemi drzwiami swego domu w chwili gdy sięgał już ręką kołatki... Dobrze, że można było jeszcze uciec. Pragnął, póki miał czas, nieco spokoju i ciszy. Chwile zastanowienia przywracały mu poczucie rzeczywistości.
Nie cofnie się, nie! Niech wiedzą wszyscy, do czego jest zdolny! Jednocześnie jednak gdy mówił to sobie, wynajdował przyczyny osłabiające winę Dolores. Bo jakże się wychowała? Przecież była córką rodzoną wuja Paella tego pijaka, który woził rozpustnice z dzielnicy rybackiej, w domu zaś rozmawiał z Dolores w ten sam sposób jak z niemi. Czegóż mogła się nauczyć od swego ojca? Bezeceństw tylko, nic więcej i oto dlaczego jest taką a nie inną. Sam zawinił, żeniąc się przez swoją głupotę z kobietą, która się zmienić przecież nie mogła.
Matka mu dobrze mówiła... Znała ją doskonale i dlatego się oburzała, że córka wuja Paella ma zostać jej synową. Tak, Dolores była złą żoną, to prawda, ale czyż on teraz może wrzeszczeć na całe gardło, skoro sam dobrowolnie się z nią ożenił.
Tembardziej jednak znienawidził Toneta. Tyle hańby przysporzyć swemu bratu! Czyż widział kto kiedy coś podobnie potwornego? Musi zginąć!
Strasznej jednak zapowiedzi jego zemsty przeciwstawił się wnet głos krwi. Brzmiały mu jeszcze w uszach słowa Rosario, że Tonet jest jego bratem. Jakże można zabić swego brata? Jedynie Kain, o którym ksiądz mówił z takiem oburzeniem z ambony w Cabanal, ważył się na podobny krok... A zresztą, czyż Tonet był winien?... Bynajmniej. Sam winien. Widział to teraz bardzo jasno. Przecież ożenił się z narzeczoną biednego Toneta. Dolores i Tonet kochali się przedtem jeszcze gdy on nawet nie myślał o tem, by choć słówkiem napomknąć o ożenieniu się z córką wuja Paella. To było właśnie jego szaleństwo, że chciał mieć za żonę narzeczoną swego brata.
Cierpiał teraz, bo wiedział, że to wszystko musiało się stać. Czyż winni są oboje, że obcując ze sobą jako spokrewnieni, nie spostrzegli się nawet jak się obudziło w nich dawne uczucie?
Zatrzymał się chwilę, jakby oszołomiony ciężarem swej winy, do której się w duchu przyznawał. Otrząsnął się pragnąc zdać sobie sprawę, gdzie się znajduje. Stał na brzegu o kilka kroków zaledwie od traktjerni swej matki.
Widok starej, ponurej barki i ogrodzenia trzcinowego dokoła niej wywołał w nim wspomnienia przeszłości. Ujrzał siebie małym chłopcem gdy dreptał tu po brzegu, nosząc na ręku swego brata, tego kapryśnego djabełka, który mu nie dawał spokoju. Wzrok jego przeszył nawet stare deski barki i dotarł aż do wnętrza komórki. Wydało mu się, że czuje jeszcze ciepło pod kołdrą, którą byli przykryci obaj, on troskliwy opiekun, i tamten, towarzysz jego niedoli, tulący małą swą główkę do jego policzką.
Rosario miała słuszność. To jego brat, a nawet więcej jeszcze, niemal syn, gdyż on częściej się zajmował miłym bębnem, niż matka. Był gotów na wszelkie jego rozkazy, jak przywiązany niewolnik.
I miałżeby go teraz zabić?... Ach, Boże mój, Boże!... Któżby mógł przypuścić nawet coś tak strasznego? Nie, przebaczy mu lepiej. Bądź jak bądź, był przecież chrześcijaninem i wierzył bez zastrzeżeń wszystkiemu, co mówił don Santiago, tak życzliwie usposobiony dla niego.
Cisza panująca na brzegu, ciemność zasłaniająca wszystko, a jednocześnie brak wszelkiej żywej istoty budziły w jego zapamiętałej prostej duszy drzemiącą łagodność i chęć przebaczenia.
Czuł się, jakby się na nowo urodził i zdawało mu się, że to ktoś inny myśli za niego. W cierpieniu umysł jego wysubtelniał.
Nie widział go teraz nikt, prócz Boga, przed którym musi zdać sprawę. A cóż Bogu na tem zależy, czy żona zdradza swego męża, czy też nie? To przecież drobnostka, jedna z marnych spraw robaczków pełzających po ziemi. Więcej zależy Mu na tem, aby człowiek był dobry i nie odpowiadał na niewierność popełnieniem nowej zbrodni.
Proboszcz wracał powoli do Cabanal. Doznał pewnej ulgi. Świeże powietrze przenikało do jego rozpalonej piersi. Jednocześnie osłabł znacznie. Od samego bowiem rana nic nie jadł a prócz tego paliła go twarz.
Gdzieś daleko zegar wybijał godzinę... Druga! Jakże niepostrzeżenie mijał czas! Do rana jeszcze jednak było daleko.
Wszedłszy w jakąś uliczkę usłyszał śpiew chłopięcy. Widocznie jakiś kot szedł już na brzeg. Rozróżnił w ciemnościach jego sylwetkę idącą chodnikiem z dwoma wiosłami pod pachą i zwiniętemi sieciami w rękach. Spotkanie to zwróciło jego myśli w innym kierunku.
Walczyło w nim teraz dwóch ludzi, rozumiał to dobrze. Jeden, zwykły, pracowity, dobry i łatwowierny, kochający swoich najbliższych, drugi zaś, to ów zwierz, którego wyczuwał w chwilach gdy myślał o samej możliwości zdrady, a który teraz wobec zdrady stwierdzonej trząsł się z wściekłości.
W ciemnościach rozległ się szalony ostry śmiech Proboszcza. I któż to mówi o przebaczeniu? Co za głupota! Śmiał się teraz sam z tego głupca, który tak się rozczulił patrząc na traktjernię swej matki. Baran! Tchórz!... Wszystkie te jego szlochania, to tylko dowody jego tchórzostwa, braku odwagi do zemsty. Niech sobie przebacza don Santiago i inni, którzy umieją mówić tak ładnie. On jest marynarzem, silnym jak byk i kto go drażni, do djabła! musi mieć brzuch przebity. Baran! Tchórz!...
I zawstydziwszy się swojej słabości, wyrzucał ją sobie teraz zapamiętałem biciem się w piersi, jakgdyby w ten sposób mógł ukarać łagodność swego charakteru.
Przebaczyć!... Mógłby to jeszcze uczynić, gdyby przebywał w pustyni, ale wśród ludzi, którzy go znali... Przed chwilą szedł chłopak, a niedługo temiż ulicami będą szły setki osób, które widząc go, będą się trącały łokciami i śmiały: „Patrzcie, idzie Pascualo, ten głupi baran“. Ach, lepiej umrzeć, niż myśleć o tem. Matka nie wydała go przecież na świat dlatego, aby się śmiano z niego jak z małpy. Zabije Toneta, Dolores, wymorduje połowę mieszkańców Cabanal, jeżeli będą mu przeszkadzali, a wtedy niech się dzieje, co chce. Czekają go ciężkie roboty, jak innych skazanych za krewkość charakteru, lecz nawet coś gorszego przyjąłby z rezygnacją. Czy umrze na pokładzie swej barki, czy też zawiśnie na szubienicy, tak czy inaczej spadnie na deski... Do djabla! Zobaczą teraz, do czego jest zdolny.
Zaczął biec z rękami na piersi i pochyloną głową, rycząc jakby miał napaść w tej chwili na wroga. Od czasu do czasu uderzał się o rogi ulic, któremi przebiegał. Jakaś wewnętrzna potrzeba zniszczenia zawiodła go aż pod własny próg.
Chwycił ręką za kołatkę i zaczął szarpać nią tak silnie, że aż zaskrzypiały drzwi. Chciał krzyczeć, kląć aby mu otworzono, wyrzucać z ust straszne groźby, które kotłowały mu w czaszce, lecz nie mógł. Czuł, że głowa odrętwiała zupełnie, całe zaś życie koncentrowało się w sile rąk, które zdawało się chciały oderwać kołatkę, i nóg walących w drzwi, tak, że aż pozostawiały na nich ślady gwoździ, któremi było nabite obuwie.
To było mało. Należało uczynić coś więcej by nastraszyć znajdującą się w domu niegodziwą parę. Pochyliwszy się, porwał z ulicy kamień i rzucił nim jak pociskiem w drzwi, aż się dom cały zatrząsł.
Wśród ciszy, która zaległa wnet po owem gwałtownem uderzeniu, Proboszcz usłyszał szmer otwieranych przez sąsiadów okien. Pragnął zemsty, ale nie szyderstw mieszkańców Cabanal.
Zrozumiał śmieszność swej sytuacji, skoro go ujrzą bijącego w drzwi własnego mieszkania, w którem się znajdował ktoś inny. Przerażony możliwością nowych szyderstw uciekł czemprędzej kryjąc się za najbliższy róg ulicy.
Usłyszał szepty i śmiechy, poczem okna znowu się zamknęły i na ulicy zapanowała cisza jak przedtem.
Proboszcz mając wzrok marynarza, przyzwyczajony do ciemności, widział zza rogu drzwi swego domu. Postanowił czekać tu aż do wschodu słońca, gdyby było potrzeba.
Czekał, aż wyjdzie brat... Łotr, nie brat!... A gdy wyjdzie... Jaka szkoda, że nie ma ze sobą noża. Lecz i bez noża zabije. Ściśnie go za gardło, albo roztrzaska mu głowę pierwszym lepszym kamieniem z ulicy. Potem zaś wbiegnie do domu i rozpruje brzuch Dolores nożem kuchennym, albo czemś innem. Zobaczymy! Może czekając tu wymyśli jakieś inne mądrzejsze okrucieństwo.
I stojąc tak za rogiem zastanawiał się nad obraniem rodzaju męczarni; z zadowoleniem przypominał sobie to co kiedykolwiek słyszał o torturach i wnet zastosowywał je w duchu do nikczemnej pary. Z jakążby rozkoszą zapalał stos z ułożonych na brzegu starych barek i przyglądał językom płomieni, powoli ochwytującym kochanków.
Uczuł chłód silny. Po szalonem uniesieniu w jakie wpadł z chwilą spotkania chłopaka, nastąpiło znużenie, zupełny bezwład. Wilgoć przenikała do kości, żołądek zaś kurczył się z głodu. Ach, Boże, Boże! To są właśnie skutki rozczulenia. Jakże się czuje teraz źle!... I dlatego należy zamordować kochanków, albo w przeciwnym razie oni go doprowadzą do śmierci swem postępowaniem.
Dopiero wieczorem dowiedział się o swojem nieszczęściu, a już czuje, że się postarzał i opadł z sił.
Wybiła trzecia. Jakże powoli płynęły godziny! Stał nieruchomo, czując, że odrętwienie opanowywało powoli jego umysł.
Nie planował już strasznych kar, nie myślał o niczem i kilkakrotnie zadawał sobie pytanie, co tu właściwie robi. Cały wysiłek swej woli skupił we wzroku, którego ani na chwilę nie odrywał od drzwi.
Minęło dosyć czasu od chwili, gdy zegar wybił pół do czwartej, gdy Proboszczowi się wydało, że drzwi jego domu zaskrzypiały. I rzeczywiście postać jakaś ukazała się w ciemnych drzwiach i zatrzymawszy się chwilę obejrzała się na prawo i na lewo, aby stwierdzić, czy nikt się nie przytaił na ulicy.
Proboszcz skostniały niemal od wilgoci czekał z zapartym oddechem, drzwi skrzypnęły znowu zamykając się.
Odpowiednia chwila się zbliżała. Wybiegł nagle zza rogu ku zbliżającej się postaci, która jednak spostrzegłszy to i mając dobre nogi odskoczyła w tył i zaczęła szybko uciekać. Sąsiedzi obudzeni przysłuchiwali się leżąc jeszcze w łóżkach szalonemu tupotaniu nóg, od którego drżały cegły chodnika.
Zdyszani pędzili obaj w ciemności. Proboszczowi z jednej strony ułatwiała pościg jasna plama, jakby zawiniątko, które uciekający miał na plecach, z drugiej zaś, mimo wysiłków, czuł, że wkrótce straci ją z oczu, gdyż przestrzeń między biegnącymi coraz bardziej się zwiększała. Nogi marynarza mogły się trzymać mocno podczas burzy, ale nie biec, tembardziej, że były zdrętwiałe niemal z wilgoci. Wiedział też doskonale jak zwinnym i lekkim był brat od dzieciństwa.

Na jednym z zakrętów stracił go z oczu. Możnaby było sądzić, że się mara rozwiała. Nie mógł dojrzeć Toneta w żadnej z rozchodzących się ulic. Wszelki ślad po nim zaginął. Co za nogi ma ten łotr!

Zaczynały już się otwierać niektóre drzwi. Pracowici rybacy wychodzili z domu na brzeg. Proboszcz obawiając się świadków skrył się czemprędzej z widoku.

Pościg był daremny. Proboszcz stracił już nawet wszelką nadzieję zemsty. Skierował się na brzeg drżąc z zimna. Nie mógł skupić ani woli ani myśli, godząc się z losem.

Dokoła barek zaczynał się ruch. Marynarze po przespaniu się chodzili po brzegu z latarenkami w ręku, czyniącemi wrażenie robaczków świętojańskich.

Proboszcz ujrzał światło w traktjerni matki. Roseta uchyliła okiennicę drewnianą, zamykającą z zewnątrz dostęp do lady, poczem senna jeszcze, otuliwszy się szalem, usiadła w głębi. Z pod jedwabnej chusteczki na głowie wyglądały jasne, wijące się loczki. Nos miała zaczerwieniony, był bowiem wczesny chłodny poranek.
Czekała na pierwszych gości. Na ladzie stały już przygotowane szklanki i butelki. Matka spała jeszcze w swojej komórce.
Zanim Pascualo zdał sobie sprawę z tego co czyni, stanął przed ladą...
— Szklaneczkę!
Roseta zamiast mu usłużyć, spojrzała nań wzrokiem przenikającym zdawałoby się do głębi duszy. Proboszcz drgnął... Co za sprytna dziewczyna! Wszystko musiała odgadnąć!... Aby ukryć zmieszanie zawołał brutalnie:
— Cóż to u djabła? Czyś nie słyszała? Chciałem szklaneczkę.
Musiał się ogrzać nieco, przemarzł bowiem strasznie. Zawsze tak trzeźwy pragnął teraz pić aż do odurzenia, pragnął utopić w alkoholu odrętwiałą świadomość.
Wypił... zażądał znowu i znowu!... A gdy tak wychylał odrazu jednym łykiem szklaneczkę jedną po drugiej, siostra wpatrywała się pilnie w jego twarz, jakgdyby czytając na niej wszystko, co się zdarzyło.
Pascualo poczuł się teraz lepiej. Alkohol go wzmocnił. Wydało mu się, że jest już nieco cieplej w powietrzu. Również i po ciele jego rozchodziło się ciepło. Przypominał sobie niemal ze śmiechem ściganie brata, które go tak zmęczyło. Budziło się w nim uczucie dobroci, pragnął kochać świat cały, począwszy od tej dziewczyny, od siostry, która nie przestawała wpatrywać się w niego. Oświadczał to głośno. Roseta była chlubą rodziny, nie tak jak inni, zwłaszcza on, Świnia... O, Roseta tak sprytna, tak potrafi mówić ostrożnie, jak wtedy, gdy szli oboje drogą do Grao. Nie jest też tak szaloną, jak inne, które mogą doprowadzić do śmierci i do zguby!... A jak rozumna! Słusznie powiada, że każdy mężczyzna, to albo łotr, albo głupiec. Oby tak tylko zawsze myślała. Lepiej nienawidzieć mężczyzn niż udawać miłą, jak inne kobiety, które zdradzają ich i gubią.
Proboszcz zapalając się własnemi słowami, wymachiwał rękami i krzyczał tak, iż można go było słyszeć zdaleka. Nagle w komórce Tony ktoś się poruszył gwałtownie i z poza grubej zasłony odezwał się głos pieszczotliwy:
— To ty, Pascualo?
Tak, szedł do swojej barki, by zobaczyć, co tam robią jego ludzie. Matka niech się jeszcze nie zrywa z łóżka. Pogoda nieszczególna.
Zaczynało świtać. Na horyzoncie nad ciemną wstęgą morza ukazywała się inna jaśniejąca bladem niezdecydowaniem światłem. Niebo było zasnute. Na brzegu gęsta mgła otaczała poszczególne przedmioty, tak iż tylko się lekko zaznaczały jako szare plamy.
Proboszcz zażądał jeszcze szklaneczkę, ostatnią. Zanim się jednak oddalił, dotknął rozgrzaną ręką świeżych policzków Rosety.
Do widzenia! Wie już o tem, że jest jedyną dobrą dziewczyną w całem Cabanal. Niech słucha swego brata i nigdy nie wychodzi za mąż.
Zbliżając się do Kwiatu majowego gwizdał obojętnie. Możnaby było sądzić, że jest wesoły i nawet żółtawe oczy na zaczerwienionej od alkoholu twarzy nie zwracały na siebie uwagi.
Na pokładzie barki stał z dziarską miną Tonet, jakby pragnąc się pokazać całemu światu. U nóg jego leżało zawiniątko, to samo, które miał na plecach biegnąc ulicami Cabanal.
— Dzień dobry, Pascualo! — zawołał zwracając się do brata, spiesząc przemówić, aby czemprędzej usunąć od siebie wszelkie obawy.
Cóż to za bezczelny łotr?... Zanim jednak Pascualo mógł mu odpowiedzieć cośkolwiek, doznawszy uczucia wściekłości, jak przedtem, został otoczony przez swoich towarzyszy.
Właściciele barek naradzali się. Zgromadzając się razem nie spuszczali oka z horyzontu.
Pogoda zapowiadała się groźnie i niebezpieczną byłoby rzeczą wypływać na morze. A szkoda! połów bowiem byłby bardzo obfity, tak iż możnaby było ryby chwytać rękami. Droższa jednak własna skóra niż najlepszy interes.
Wszyscy byli tego zdania. Pogoda była brzydka. Należało zostać.
Pascualo jednak sprzeciwił się temu. Zostać? Mogą sobie wszyscy zostawać. On się udaje na morze. Widział niejedną burzę, aby mógł się czegoś obawiać. Mówił to ze stanowczością w głosie, jakgdyby się czuł dotknięty ową propozycją zaniechania wyprawy. Komu brak odwagi niech siedzi w domu. Teraz da się widzieć kto jest mężczyzną.
Obrócił się plecami nie słuchając swych towarzyszy, mających zdanie przeciwne. Pragnął uciec z wybrzeża, zniknąć z oczu tych, którzy wiedząc o wszystkiem co się z nim działo, mogli się wyśmiewać z niego. Na morze!... Już przyprowadzano woły do spuszczania barek na wodę.
Za chwilę Kwiat majowy będzie na falach, Zejśé z barki! Podkładać deski pod barkę! Ciągniemy!
Załoga przyzwyczajona do karności, spełniała wszystkie rozkazy właściciela barki. Wuj Batiste jeden tylko odważył się stawiać opór słowny, powołując się na swe doświadczenie wilka morskiego.
Do djabła! Co za nierozsądek? Gdzie też Proboszcz miał oczy? Czyż nie widział, że się zbliżała burza?
Cicho, stary! Z tej chmury nic innego nie może być jak tylko woda, kto zaś jest do niej przyzwyczajony na morzu, cóż dla niego znaczy ulewa mniejsza lub większa?
Stary jednak w dalszym ciągu się sprzeciwiał. Może woda, a może i wiatr, a wtedy ci, którzy popłyną, niech sobie po raz ostatni zmówią pacierzyk.
Właściciel wtedy odezwał się z niezwykłą surowością w głosie do starego, mimo że go tak zazwyczaj szanował. Wuj Batiste uczyniłby najlepiej, gdyby został w domu, albo pełnił obowiązki zakrystjana w Cabanal. Niemrawi i tchórze zbyteczni są na barce.
Cóż to znowu u djabła?... On miałby być tchórzem? On, który odbywał drogę do Hawany, dwukrotnie zaś nawet uratował się jako rozbitek? Bóg świadkiem (niech przebaczy ten grzech Chrystus Najświętszy z Grao), że gdyby miał o jakieś dwadzieścia lat mniej, za podobną obelgę pchnąłby nożem w brzuch, ażby się wysypały wnętrzności na ziemię. Na morze! Niech djabli wezmą podobne rozkazy! Dobrze mówi przysłowie, że tam, gdzie jest kapitan, musi milczeć marynarz!
I mrucząc ciągle pomógł podłożyć deski dopiero w chwili, gdy Kwiat majowy sięgał już wody. Inna para wołów ciągnęła drugą barkę, starą, wynajętą przez Proboszcza. Po chwili obie barki o rozpiętych wielkich żaglach pruły już fale, oddalając się szybko od brzegu.
Pozostali właściciele barek pełni oburzenia na Proboszcza, chodzili niespokojnie po brzegu, gromadząc się tam i ówdzie i odprowadzając zazdrosnym wzrokiem odpływające barki.
Ten baran oszalał! Niegodziwiec może zrobić na tem interes, oni zaś pozostaną z rękami w kieszeniach, a do tego mogą ich nazwać tchórzami.
Źli byli na Proboszcza, jak gdyby to on pozbawił ich dobrego połowu. Bardziej zazdrośni i odważni zdecydowali się również wyruszyć na morze. Nie byli przecież gorszymi mężczyznami od niego, dlaczegożby nie mogli popłynąć jak on? Barki na wodę!
Postanowienie to było zaraźliwe i poganiacze wołów nie wiedzieli, do której barki mają zaprzęgać je, każdy bowiem z właścicieli pragnął, aby jego barka wypłynęła pierwsza na morze. Wszyscy oszaleli jak Proboszcz. Zdawałoby się, że spieszą w obawie, by nie zabrakło już im ryby w morzu za chwilę.
Kobiety krzyczały ze strachu, widząc swych mężów wypływających na morze z narażeniem się na groźne niebezpieczeństwo i przeklinały Proboszcza, tego barana, który wygubi wszystkich porządnych mieszkańców Cabanal.
Tona nawpół odziana z rozczochranemi, rzadkiemi już i siwiejącemi włosami, biegła również na brzeg. Leżąc jeszcze w łóżku dowiedziała się od przyjaciółek o szaleństwie Proboszcza i chciała odwieść go jeszcze od zamiaru. Barki już jednak były daleko.
— Pascualo! — wołała biedna matka, przykładając ręce do ust tak, aby było głośniej słychać. Syneczku!... Wróć... wróć!
Przekonawszy się jednak, że woła napróżno, zaczęła wyrywać sobie włosy, jęcząc przytem żałośnie.
Matko Najświętsza! Syn jej płynął po śmierć. Mówiło to jej serce. Królowo Niebieska! Wszyscy zginą: obaj synowie i wnuczek. Zdawałoby się, że jakieś przekleństwo ciąży nad jej rodziną. To morze wstrętne pochłonie wszystkich, jak pochłonęło jej męża.
I gdy tak krzyczała jak szalona, inne zaś kobiety dotrzymywały jej towarzystwa, marynarze milczący i posępni, popychani przez egoizm pragnący współzawodniczyć i przez konieczność zarobienia chleba, dla której się ludzie narażają na największe niebezpieczeństwa, brodzili po wodzie, sięgającej im do pasa, wreszcie zaś wszedłszy na pokład rozpinali żagle.
Wnet rój cały białych plam rozsypał się wśród mgły poranku zapowiadającego burzę, jak gdyby umyślnie gotując zgubę rybakom.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Franciszek Baturewicz.