<<< Dane tekstu >>>
Autor Panait Istrati
Tytuł Kyra Kyralina
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Halina Jelenkiewicz-Gądkowa
Tytuł orygin. Kyra Kyralina
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
DRAGOMIR.

Cztery lata minęły od dnia, w którym Adrian usłyszał z ust Stawra historję Kyry. Pomimo starań i poszukiwań, jakie czynił, ażeby odnaleźć nieszczęśliwego włóczęgę, nie spotkał go. Sądził, że umarł. I życie młodego bohatera szło drogą własnych przeznaczeń.
Przeznaczenie dawało mu możność poznawać to, co go w życiu najbardziej interesowało; to jest mógł bez ustanku spoglądać w głębinę dusz ludzkich. I chociaż głębiny rzadko się zdarzają i trudne są do odkrycia, bo świat jest pełen pospolitości, Adrian umiał szukać i znajdować.
Któregoś dnia, śmiertelnie znużony wlókł się w Kairze, przez ulicę Darb-el-Barabra, gdzie bawił już od miesiąca. Wszedł do kawiarni żydowsko-rumuńskiej, miejsca kosmopolitycznego, gdzie gromadziły się indywidua, rekrutujące się ze wszelkich sfer. Klijenci pana Goldsteina nie mieli z sobą nic wspólnego, przeciwnie nawet, wystrzegali się siebie nawzajem, a często nienawidzili. Łączył ich szczupak faszerowany po żydowsku i śliwowica. Gdy Adrian miał pieniądze, szedł za ich przykładem. Tego wieczoru stać go było na rybę. Ażeby uniknąć niemiłej rozmowy, przeszedł z pochyloną głową, nie witając się z nikim i zajął miejsce w głębi sali, gdzie zbierała się klijentela robotnicza.
Stamtąd przyglądał się ludziom i przysłuchiwał ich rozmowie.
— Co za podobieństwo do Stawra! — pomyślał, jedząc rybę, i rzucając dyskretne spojrzenia. Człowiek, nędznie odziany, z nieogoloną twarzą, niemłody już, siedział nieruchomo, z głową opartą na ręce i patrzał uparcie w stronę wyjścia. Przed nim stał kieliszek wódki. W fizyognomji tej nie było nic szczególnego, nic takiego, coby zwracało uwagę, a jednak, Adrian na widok tego człowieka, pomimo, że nie wierzył iż Stawro znajduje się w Egipcie, uczuł, że mu serce bije. Chciał go lepiej zobaczyć, lecz człowiek nie poruszał się.
Wtedy, korzystając z wschodniego zwyczaju, który pozwala przesłać nieznajomemu porcję jedzenia, tak zwaną «porcję sympatji», Adrian zawołał chłopca i kazał podać wódkę człowiekowi, siedzącemu w kącie. Powinno to było pociągnąć za sobą wymianę podziękowań i życzeń. Zamiast tego, ku swojemu zdziwieniu zobaczył, że nieznajomy nie przyjął poczęstunku.
— To z polecenia tego pana — rzekł chłopak, wskazując Adriana.
— Mało to mnie wzrusza — mruknął człowiek, nie odwracając głowy.
Lecz po brzmieniu głosu Adrian poznał Stawra i podszedł do niego wzruszony. Zduszonym głosem szepnął mu do ucha.
— Czy możliwe? Ty? Tutaj?
— Nie wiedziałeś? — spytał Stawro z niedowierzaniem w głosie.
— Jakto? — zawołał Adrian. — Widziałeś mnie wchodzącego tutaj i nie rzuciłeś mi się na szyję? Odmawiasz przyjęcia wódki «porcji sympatji». Stałeś się wrogiem ludzi?
— U schyłku takiego, jak moje życie, sympatja już nie wystarcza...
— A czy nie jestem czemś więcej dla ciebie?
— Mówiłem o «porcjach sympatji», a co do ciebie...
— Co do mnie...
— Ty wstępujesz na wzgórze, a ja już schodzę z tamtej strony. Dzieli nas szczyt. A zresztą...
Stawro rozejrzał się podejrzliwie i zamilkł.
— Jesteś głodny, mój Stawro? — zapytał Adrian serdecznym głosem.
— Tak, jestem głodny.
— Chcesz kawałek nadziewanego szczupaka? Przyrządzają go tutaj doskonale.
— Wszystko mi jedno, co każesz podać... szczupak, ropucha, czy słoń. Tylko niech to będzie coś więcej, niż kieliszek śliwowicy, na który stać mnie jeszczeodparł Stawro i ręką pogładził zmęczoną twarz.
W godzinę potem, siedząc przy szklance wina w malutkim pokoiku Adriana, oświetlonym lampką naftową, Stawro rozczulony serdecznością swego przyjaciela, wrócił do dawnych wspomnień:
— Wiem, że tylko przez wzgląd na mój smutek i zmęczenie, nie pytasz mnie o dalszy ciąg losów Kyry, a raczej o historję małego Dragomira. Chętnie powrócę dla ciebie do tych odległych czasów, lecz wiedz o tem, że wertując dawne wspomnienia, cierpi się zawsze.
Gdy uciekłem w Konstantynopolu, z okrętu Nazima Effendi, miałem około piętnastu lat. Ładny byłem i głupi i odziany, jak dziecko książęce. Ubrania moje były tyle warte, co piękny koń arabski. Pozatem, mój zegarek, obstalowany i wykonany dla mnie przez zegarmistrza samego sułtana; pierścionki, które nosiłem na wszystkich palcach, fez haftowany złotemi nićmi; wreszcie kieszenie, które obrywały się od nadmiaru złota, wszystko to stanowiło majątek, za który mógłbym żyć bezczynnie przez dziesięć lat.
Ale majątek nie wystarcza do życia. Miałem w duszy głęboki ból, i jeszcze większą naiwność w sercu. A cierpienie i naiwność obezwładniają istotę wrażliwą i uczuciową. Mojem cierpieniem była tęsknota za Kyrą i matką, dwiema zaginionemi istotami, które mi były konieczne do życia. Naiwnością moją była bezgraniczna wiara, że skoro raz będę wolny, ludzie pomogą mi je odnaleźć. I żeby je odnaleźć, gotów byłem do największych poświęceń. Gotów byłem nieświadomie, nawet do poświęcenia ciała, które było zdeprawowane i przywykło już do występku; gdyż do wszystkiego w życiu, można się przyzwyczaić, a najłatwiej do rzeczy występnych... Jest to do tego stopnia prawdziwe, że będąc więźniem Nazima Effendi myślałem nieraz:
— Ach! gdyby mama i Kyra były tutaj, nie narzekałbym na swój los.

Po ucieczce z złotej klatki, czułem się tak szczęśliwy że — (wybacz mi Boże), zapomniałem przez chwilę o matce i Kyrze! — nie bałem się już mojego tyrana. W tej samej chwili, gdy wyskoczyłem na ląd, żaglowiec podniósł kotwicę. Stałem nad brzegiem Bosforu i rzucałem za nimi przekleństwa:
— Idź, idź do wszystkich djabłów, zgniła ohydo, wstrętna potworo. Niech Wielki Bóg podniesie burzę, około twego przeklętego statku, gdy będziesz już na Czarnem Morzu. Niechaj morskie ryby pożrą twe ciało. Amen.
Szalona radość poniosła mnie przez ulice Galaty. Zacząłem biec we wszystkich kierunkach, przewracając ślepych żebraków, potrącając kupców i spokojnych przechodniów. Rozpierało mnie uczucie swobody. Przechodnie sądzili, że zwarjowałem. Jeden z nich nawet zatrzymał mnie, złożył ukłon pełen uszanowania i rzekł z uprzejmością, która pobudziła mnie do śmiechu:
— Synu beja! Oddajesz się nieprzystojnym rozrywkom, któreby napewno zmartwiły twego ojca. Jakie jest twoje dostojne nazwisko i gdzie twój guwerner?
Wybuchnąłem śmiechem:
— Co znaczy «dostojne» i co znaczy «guwerner»? — zapytałem, ale nie czekając odpowiedzi, odwróciłem się na pięcie i poszedłem dalej. Ktoś jechał kłusem na koniu, a właściciel konia biegł za nim, trzymając koński ogon. Tak mi się to spodobało, że pobiegłem za nim, aż do utraty tchu.
Pierwszy dzień wolności był najpiękniejszym i niczem nie zmąconym dniem szczęścia. Na wszystko miałem ochotę, na wszystko jednocześnie: biec przez mosty, podążyć do Złotego Rogu, odwiedzić lupanary, gdzie tańczyły kobiety o nagich brzuchach, wspiąć się na strome uliczki, które prowadzą do Pery.
Wkońcu, zdecydowałem się na konną przejażdżkę i wybrałem najpiękniejszego wierzchowca. Właściciel był bardzo grzeczny; pomógł mi wsiąść i dopasował strzemiona. Po chwili zauważył, że nie umiem jechać konno. Dał mi szereg wskazówek, jak siedzieć i jak należy trzymać uzdę, i zapytał mnie, dokąd chcę jechać.
— Wszędzie! — brzmiała odpowiedź.
— Wszędzie? — powtórzył zdumiony — ależ Jego Wysokość nie może jechać wszędzie. Trzeba wybrać jedną drogę.
— A więc na wzgórza, które się ciągną wzdłuż Bosforu.
Udaliśmy się ku Yldiz-Kiosk i Dolma-Bakeze. Byłem olśniony, przeniosłem się w świat cudnej bajki. Kołysany rytmem chodu konia, który jechał stępa, zachwycony widokami, przesuwającemi się przed mojemi oczami, przeżywałem długie i słodkie godziny... Dusza i ciało nie należało do tego świata, znikła przeszłość. Zapomniałem, gdzie jestem, zapomniałem, kim jestem... Zapomniałem o człowieku, który prowadził konia za uzdę, ani jednem słowem nie przerywając mojego milczenia.
Jak w śnie uczułem, że w pewnej chwili koń zatrzymał się i obcy głos odezwał się do mnie.
— Późno już, Effendi, noc nadchodzi. Koń jest głodny i ja także. Czy podwieźć was do domu?
Zrozumiałem, że trzeba już zejść z konia. Zsunąłem się oszołomiony, straciłem równowagę i ciężko opadłem na ziemię.
— Chcecie tutaj pozostać? — zapytał człowiek.
Zrobiłem potakujący znak głową i wyjąłem z kieszeni złotą monetę, którą mu wręczyłem. Wiedziałem, że trzeba płacić, ale nie znałem wartości pieniędzy.
— To wynosi trzy «czereki», niema ich pan przy sobie?
Chciałem mu dodać jeszcze dwa dukaty, ale on zawołał:
— Ależ, Effendi, mówiłem, że to za dużo, nie mam dosyć pieniędzy, ażeby wydać resztę.
— Więc zatrzymajcie je sobie — szepnąłem.
— Musiałbym tydzień pracować, ażeby tyle zarobić.
— Nic nie szkodzi, zatrzymajcie sobie...
— Ależ na Allaha — zawołał — gdybym to uczynił, ojciec Waszej Wysokości kazałby mi ściąć głowę!
Poczem wyjął z kieszeni garść miedziaków, oraz srebrnych monet, rzucił mi je na kolana, złożył kilka ukłonów i znikł.
Sam zostałem na zielonej łące, położonej tuż nad kanałem. Oczy moje chciwie chłonęły fantastyczne obrazy wschodnich bajek, odbite w wodzie: a więc kontury pałaców i wieżyczek, które zachodzące słońce odbijało i wydłużało w pociemniałej tafli szklanej Bosforu, a za wieżyczkami i pałacami cała gama żywych kolorów, plam złotych, miedzianych, czerwonych jak ogień i ginących gdzieś w głębi koło fioletowego grzebienia wzgórz.
Więc aż tak piękną, była ziemia?
Nic nie wiedziałem o tem do tej pory. Spoglądałem na nią po raz pierwszy...
Salon mamy, a następnie pływające więzienie Nazima Effendiego było dotychczas moim światem. A teraz? Oszołomił mnie cudny dzień swobody, rozmarzyła piękna noc.
Gdzie jestem? Dokąd pójść? Gdzie się położyć? Gdzie mama i Kyra? Kto mnie przygarnie i kto mi pomoże?
Po cichej wodzie sunęła łódź, z której podniosła się rzewna i gorąca pieśń. To dopełniło miary. Serce wezbrało gorącym spazmem, zacząłem szlochać, łzy rzuciły się z oczu.
Wioślarz usłyszał mój płacz i podpłynął bliżej. Gdy był na jakieś dwa metry od brzegu, wyciągnął szyję, obejrzał mnie, a potem zaczął się oddalać, krzycząc po grecku:
— Czemu tak ryczysz! Cały jesteś pokryty złotem, więc chyba nie jesteś zbyt nieszczęśliwy.
Od tego wieczoru nie ufam ludziom, którzy mają zbyt piękny głos.

Idąc samotną drogą, wiodącą do miasta, zwierzałem niebu rozpacz moją. Przed Bogiem skarżyłem się na życie, które tak bezlitośnie obeszło się z mojem dzieciństwem. Ani złoto, które obrywało mi kieszenie, ani cenne pierścienie, które zdobiły wszystkie palce, ani książęcy zegarek nie przyszedł mi z pociechą. Wartość ich znikła z moich oczu raz na zawsze! Byłbym ofiarował wszystko, aż do ostatniej koszuli, człowiekowi, któryby mi pokazał — już nie mamę i nie Kyrę, ale — choćby kosmyk ich włosów. Dałoby mi to więcej siły, niż przeklęte złoto; i więcej spokoju, niż bezcenne kamienie.
Idąc drogą, opierałem rozpalone czoło o każde przydrożne drzewo, a oczy osuszałem o chropawą korę. Tuliłem się do każdego pnia i powtarzałem bezustannie: «Mamo... Kyro... Mamo! Gdzie jesteście? Gdzie was szukać»? Noc... Wszędzie są ludzie, a nigdzie niema mojej mamy i siostry...
Nagle, na zakręcie uderzył silny blask w moje oczy. Dwuch ludzi z zapalonemi pochodniami przebiegło szybko, wołając:
— Na bok! Z drogi!
Zaledwie zdążyłem usunąć się z drogi przed bogatym pojazdem, który nadjeżdżał, gdy jednocześnie niemal rozległ się trzask bicza, a ostry piekący ból przeciął mi szyję. Upadłem na ziemię, twarzą w trawnik. Od czasu brutalności ojca i brata nie doznałem podobnego ciosu.
Oszołomiony bólem podniosłem się. Droga wydała mi się jeszcze ciemniejszą i paniczny lęk owładnął mną. Zacząłem biec z całych sił, bojąc się wszystkiego, nawet własnego cienia. Ukazały się domy, czyste i brudne ulice, tłum ludzi, głośni kupcy, niemrawe psy. Biegłem bardzo długo, aż wkońcu, gdzieś na jakiemś opustoszałem miejscu padłem pół żywy...

Obudziłem się. Przy mnie klęczał jakiś człowiek i cucił mnie. W świetle księżyca ujrzałem twarz podobną do Ibrahima, handlarza rakami. W tej samej chwili obudziła się we mnie nadzieja, że może odnajdę i siostrę. Objąłem za szyję starca, którego czuć było brudem i tytoniem i zawołałem, szlochając:
— Zginęła mi mama i siostra! Taki jestem nieszczęśliwy! Pomóżcie mi je odnaleźć, a dam wam moje złoto i pierścienie i zegarek i ubranie...
— Nie krzycz tak, na Allaha! — rzekł starzec, zatykając mi ręką usta i pomagając wstać z ziemi.
— Chodź ze mną! — rzekł starzec.
Poszedłem z nim. Przez ramię miał przewieszony kosz z rahatłukum. Widocznie był handlarzem.
Szliśmy przez wąskie, długie, błotem pokryte uliczki, on milczał, a ja opadałem z sił. Wkońcu wprowadził mnie do nędznej komórki, mieszczącej się za sklepikiem. W klitce znajdował się tylko siennik, rozciągnięty na ziemi i dzbanek z wodą.
— Opowiedz mi teraz swoją historję — rzekł, stawiając swój kosz na ziemi i siadając po turecku na brzegu siennika.
W ciągu niespełna godziny opowiedziałem mu całą moją historję, niczego nie ukrywając, począwszy od domu matki, skończywszy na ucieczce z żaglowca.
Wysłuchał mnie, słowem nie przerywając.
Wkońcu wstał i rzekł:
— Połóż się tutaj. To wszystko, co ci mogę na razie powiedzieć.
Byłem nieco zdziwiony; ale święcie przekonany, że mi pomoże odnaleźć drogie istoty. Jak kłoda padłem na siennik, patrząc na mojego dobroczyńcę, który przycupnął w kącie z wbitemi we mnie oczami.

Nazajutrz, o świcie zbudził mnie.
— Trzeba stąd iść...
— Poszukać mamy i Kyry? — spytałem pośpiesznie.
— Nie, trzeba iść i nie spotkać się ze mną... W złocie twem i kosztownościach jest przekleństwo! Odejdź... niech Ałłach czuwa nad tobą.
Wypchnął mnie z komórki, pozostawił na dworze, a sam oddalił się z swoim koszem rahatłukum.


∗                    ∗

Starzec ten, wioślarz i człowiek, wynajmujący konie — byli to jedyni uczciwi ludzie, których spotkałem w tych czasach i długo, długo potem... A pierwszy dzień wolności był jedynym jasnym dniem, którego wspomnieniem rozgrzewałem biedne serce... Bo od tej chwili szedłem wprost w otchłań.
Byłem tak zdumiony bezwzględnem postępowaniem Turka, iż zacząłem przypuszczać, że miałem do czynienia z warjatem. Nie mogłem płakać i rozpaczać. Umysł mój wzbraniał się wierzyć w podobną podłość i pierwszym moim odruchem było udać się na poszukiwania człowieka z lepszem sercem.
Życie mi się przysłużyło!
Jakiś dziecinny upór tkwił we mnie. Wmówiłem w siebie, że mama leczy w szpitalu swoje chore oczy i że tam trzeba jej szukać. Z tą myślą udałem się w drogę, zapytując przechodniów, gdzie się znajduje centrum miasta. Wszyscy posyłali mnie do Pera, gdzie też przybyłem około południa.
Niezmiernie głodny, z trudem trzymałem się na nogach. Na jednej z uliczek zaleciała mnie miła woń pieczonej baraniny. Na rogu, przed małym sklepikiem stał człowiek i obracał na rożnie małe kawałki mięsa. Z fezem na bakier, otwartą koszulą, która odsłaniała włochatą i brunatną pierś, kupiec kręcił się, przewracał oczami i zapraszał przechodniów.
— Baranina! Baranina!
Wszedłem do pustego sklepiku i poprosiłem o chleb i baraninę. Z wilczym apetytem pożarłem funt chleba i kilka kawałków mięsa.
Wyjąłem z kieszeni garść złota, srebra i miedzi, i zwróciłem się do kupca.
— Weźcie tyle, ile się wam należy za posiłek.
On podniósł głowę, zajrzał mi w oczy, rzucił przelotne spojrzenie na drzwi, poczem z całą bezczelnością wybrał złotą monetę i szybko ją schował do kieszeni.
Wychodząc, pomyślałem:
— Jedno z dwojga. Albo obiad kosztuje znacznie więcej od całodziennej konnej przejażdżki, albo ten oszust nie obawia się, że mu «ojciec każe ściąć głowę».
Tak pragnąłem spotkać człowieka, który pomoże mi w moich przedsięwzięciach. Ale gdzie go szukać? Wszedłem więc do jednej z większych i piękniejszych kawiarni.
— Znacznie słuszniej i lepiej — rozumowałem — udać się tam, gdzie można spotkać ludzi bogatych i wysoko urodzonych, gdyż ci napewno nie będą starali się okraść mnie, ani też nie będą się obawiali mojego złota.
Wchodząc do kawiarni, dałem sobie oczyścić buty, gdyż zauważyłem, że mężczyźni z zabłoconem obuwiem czynili to. Ale tym razem nie dałem złotej monety, ale przyjrzałem się, co inni dają i także rzuciłem miedziaka.
W kawiarni oszołomił mnie gwar głosów. Przy stolikach nie było wolnych miejsc. Wszyscy grali w coś: w szachy, kości, domino i karty. Publiczność składała się z samych wielkich panów, ubranych dostatnio i wytwornie. Chodziłem między stolikami, kręciłem się tam i z powrotem, lecz nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
— Jak to przyjemnie — myślałem — mieć do czynienia z ludźmi dobrze wychowanymi. Czuję się wśród nich znacznie lepiej, niż między biedotą.
Wreszcie znalazłem wolne miejsce przy dwuch graczach w szachy. Usiadłem, obstalowałem sobie kawę i nargilę. Znowu przyjrzałem się uważnie monetom, jakiemi oni płacili i przekonałem się, że za jeden «czerek» można wypić dziesięć kaw i tyleż nargili wypalić!
Przyjrzałem się twarzom obu grających sąsiadów. Obaj byli młodzi i przystojni. Grali z niezwykłem i niezrozumiałem dla mnie napięciem, a pionkom swoim przyglądali się z natężeniem, które przyprawiało mnie o ból głowy. Wydali mi się bardzo sympatyczni, zwłaszcza oficer o twarzy nieco kanciastej, obok którego siedziałem. Mówili niewiele, ale czystym tureckim językiem. Mowa ich podobała mi się, a jednocześnie mroziła serce, gdyż Nazim Effendi też mówił pięknie po turecku. Mundur oficerski uspokoił mnie.
— To musi być dzielny człowiek — pomyślałem, przyglądając się piersi pokrytej orderami.
Nagle pochyliłem się ku niemu i zapytałem:
— Przepraszam pana, czy pan wie?...
Nie podnosząc na mnie oczu, ruchem ręki powstrzymał dalszy ciąg moich słów.
Dodało mi to zaufania. Po chwili pochyliłem się znowu, aby go zapytać, lecz zanim zdążyłem otworzyć usta, zatrzymał mnie tym samym ruchem ręki i — przesunął pionek.
Nie zwracając uwagi na nic, palnąłem:
— Przepraszam pana, może pan wie, gdzie się tu leczą chorzy na oczy?
— A kto jest chory na oczy! — wrzasnął oficer.
— Ależ... to... moja matka — jęknąłem z przestrachem — oczy jej wypłynęły.
— Twojej matce oczy wypłynęły?... Co to ma znaczyć? — rzekł, obrzucając mnie bacznem spojrzeniem od stóp do głów.
— Właściwie tylko jedno oko — odrzekłem nieśmiało.
— Gdzie? Kiedy? Jak?
— Mój ojciec, znęcając się nad nią w Braila, temu dwa lata, wybił jej oko.
Oficer wydawał się zrozpaczonym. Zwrócił się do towarzysza ze słowami:
— Kobieta, nad którą mąż znęcał się w Rumunji przed dwoma laty — której wybił oko — której syn szuka tutaj w Konstantynopolu. — Rozumiesz coś z tego, Mustafo?
— Rozumiem, tak jest, rozumiem. Trzebaby się temu przyjrzeć zbliska. I nie tutaj.
Głaszcząc mnie po policzku, dodał:
— Niech się dziecko wypowie, niech się zwierzy. Tutaj nie można rozmawiać.
Wyszliśmy z kawiarni. Mustafa bej zawołał pojazd, do którego wsiedliśmy we trójkę.

Sześć miesięcy słodkich nadziei i okrutnych rozczarowań, względnej wolności i nadzwyczajnego dobrobytu nastąpiło po drugiem i ostatniem zetknięciu się z wspaniałomyślnością ludzi wytwornych, którzy mówią czystym językiem.
Zatrzymawszy się przed drzwiami Mustafy beja, oficer pożegnał się z przyjacielem, a na mnie rzucił spojrzenie pogardliwe. Osądziłem go surowo:
— Wasz przyjaciel jest dumny! — poskarżyłem się bejowi. — Dumny, ale poczciwy i dobry człowiek.
(Mustafa bej mówił o dobroci).
Dom był bardzo obszerny i położony na południe od centrum miasta. Otaczał go wielki park, który schodził aż nad Bosfor. Dom, a raczej pałac olśniewał bogactwem i przepychem, cichy był choć pełen służby, która przesuwała się, jak cienie.
Atmosfera serdeczności, panująca we wszystkich wschodnich domach, wzbudziła moje zaufanie. Przyczyniła się także do tego niezwykła delikatność beja. Nie miał w sobie nic ze skrytości Nazima. I, nie miałbym nic do zarzucenia temu czarującemu, miłemu grzecznemu, serdecznemu człowiekowi, gdyby mnie — wtedy, gdy już upadła ostatnia nadzieja — wyrzucił za drzwi. Lecz tak okrutną jest namiętność ludzi wschodu, iż serca wielkie i wspaniałomyślne paczy i skłania do największych upodleń.

Historję moją poznał Mustafa-bej znacznie prędzej i dokładniej, niż inni ludzie po nim. Jestem święcie przekonany, że wzruszyła go szczerze, gdyż kilkakrotnie, podczas mojego opowiadania, oczy zaszły mu łzami.
Obiecał mi uczynić wszystko, co będzie w jego mocy.
— Jeżeli twoja matka jest w Konstantynopolu — rzekł, gładząc mnie po rękach — dowiem się tego przez policję i szpitale. Co do Kyry, to poślę pośredniczki lotne jak eter i sprytne jak lisy, które dotrą do najbardziej zamkniętych haremów. Jeżeli odnajdą ją, to — gwarantuję ci — ucieczkę Kyry. W Turcji, za cenę złota można wszystko otrzymać.
Poczem pokazał mi mój pokój i polecił mnie służącemu, który był tylko na moje usługi. Moje klejnoty i ubrania, jego zdaniem, zbyt krzyczące zostały zastąpione bardziej wytwornemi, ale skromniejszemi. Wzamian za to wszystko, postawił mi tylko jeden warunek: bym nie wychodził za wiele na miasto i nie odwiedzał wielkich kawiarń.
— Leży to w twoim interesie, drogi chłopcze — rzekł serdecznym głosem. Nazim nie zrezygnuje tak łatwo ze swojej zdobyczy. Mógłby cię któregoś dnia złapać i zawlec z powrotem na statek.
Przeraziłem się. I dobrowolnie skoczyłem do więzienia, które otwierało się przedemną.


∗                    ∗

Są różne sposoby, któremi można zgubić wrażliwą duszę człowieka: najniezawodniejszym jest czułe słowo. A że dusza moja w tych czasach pełna była Kyry, Mustafa-bej mówił ze mną bezustannie o zaginionej siostrzyczce.
Robił to w sposób prosty, gdyż kochał mnie szczerze. Ale niech djabeł porwie szczerość i serdeczność takich, jak on ludzi! Jest to straszny narkotyk dla zmysłów.
Mustafa-bej zaczął wprowadzać Kyrę do domu, nazywając jej drogiem imieniem różne piękne sprzęty.
Dostałem od niego piękną nargilę i cudnej roboty bransoletę, na których było wyryte po turecku: Kyra!
W miesiąc po zamieszkaniu w jego pałacu, przyprowadził mi piękną, młodą, gibką i kapryśną klacz.
— Masz — rzekł do mnie — oto najpiękniejsza Kyralina, jaką ci mogę ofiarować. Przyjmij ten upominek od przyjaciela.
Pomógł mi wsiąść, nauczył jeździć na niej. Pojechaliśmy na piękną przechadzkę do malowniczej okolicy, która ciągnęła się na północ od willi.
Faktem istotnym i pocieszającym jest, że w żadnej chwili radości czy zabawy, nie zapomniałem o nieszczęściach, które dotknęły mnie i moich najdroższych. Biedne me serce dało się nieraz omamić... Ale czy mogło się oprzeć? Karmiony i tulony słowami beja, czas mój dzieliłem między fajką i jazdą na rozkosznem zwierzęciu, z którem rozstawałem się tylko na noc i podczas posiłków. Nerwowa kapryśna klacz przypominała mi tę istotę, której nie nosiła. I ona przywiązała się do mnie i rżała z niecierpliwości, gdy spóźniałem się do stajni.
Więc Kyra w pięknych oczach klaczy! Kyra w przedmiotach, których dotykałem! Kyra w słowach beja i moich opowiadaniach. Wszędzie obraz Kyry!
O Kyrze mówiły pośredniczki, wysłane na jej poszukiwania. Wiedźmy te zapewniały mnie jedna przez drugą, że widziały Kyrę, że się znajduje w dziesięciu haremach jednocześnie.
Słuchając zdumiewająco dokładnych opisów jej twarzy i postaci, serce moje ściskało się śmiertelnym spazmem. Chłonąłem ich słowa z naiwnością sześcioletniego dziecka. Nieraz jędzom tym rzucałem się na szyję, wołając:
— To musi być ona!... To jest napewno moja siostra!... Proszę postarać się zbliżyć do niej i powiedzieć: Dragomir. Proszę koniecznie dostarczyć mi jej podobizny.
Ale by zbliżyć się i dotrzeć do haremu, trzeba było pieniędzy, aby zamknąć oczy ciekawe, zatkać niedyskretne uszy i otworzyć drzwi pilnie strzeżone.
Bej słuchał tego, stojąc pośrodku pokoju, z rękami w kieszeniach, z przenikliwem spojrzeniem i drwiącym uśmiechem. Padałem mu do kolan i błagałem o pomoc. A on, wspaniałomyślnie, zależnie od opowiadania, rozdawał złote lub srebrne monety.
I znowu długie dni wyczekiwania, smutne godziny pustki wewnętrznej; jedynem ujściem mojej rozpaczy była żywa dusza Kyraliny. Przywarty do siodła pędziłem poprzez łąki i pola, w słoneczne ranki 1 smętne wieczory, niosąc wszędzie wielki żal i niezmierzoną tęsknotę.
Towarzyszył mi nieodłącznie służący uzbrojony od stóp do głowy. Padał od niego ponury cień na miłość, swobodę i życie.

W ten sposób minął czas od wiosny aż do jesieni, od maja do września i — potem opadła wszelka nadzieja.
Fotografje przynoszone mi, nie przedstawiały Kyry, a imię Dragomira szeptane do uszu niewolnic haremowych, nie odbiło się echem w ciemnym labiryncie niczyjego serca. Nie chciałem nawet słuchać gadaniny tych kobiet i wszystkie wyrzucałem za drzwi.
Ale nigdy nieszczęście nie przychodzi samo. Starania wszczęte, ażeby odnaleźć ślady bytności matki mej w Konstantynopolu, również nie dały rezultatu. Bej, w dowód swoich dobrych chęci sprowadził naczelnika policji tureckiej. Olbrzym ten, o twarzy pogromcy z długiemi wąsiskami i oczami złoczyńcy krzyknął basem:
— Odkąd istnieje Stambuł, nie widziano tu żadnej kobiety z Rumunji o jednem oku!
Było to dostatecznie przekonywujące.
Gdy rozwiało się ostatnie złudzenie, rozpacz ogarnęła mnie. Łzy gorzkie płynęły mi z oczu, całowałem perfumowane ręce beja, prosząc go, ażeby pozwolił mi odejść.
On sprzeciwiał się temu, mówiąc:
— Co stanie się z tobą, gdy stąd odejdziesz? Jesteś głupi, jak baran. W dodatku jesteś ładny i młody. Są to dwie zalety, któremi w Turcji można dojść do majątku, gdy się jest inteligentnym. Zostań tu. W domu tym masz wszystko, czego ci potrzeba, a nawet więcej, niż mogłeś się spodziewać.
Byłem zgnębiony. Słowa te zabrzmiały jak dzwony pogrzebowe. Ale bej podwoił swoje względy. Znając moją słabość do strojenia się, obstało wał mi wspaniały kostjum do polowania, kupił przepiękną strzelbę, którą ochrzczono imieniem okrutnej Kyry, i tak wyekwipowani wyruszyliśmy pewnego ranka, w towarzystwie dwuch służących wielką drogą do Adrianopola.
— Pokażę ci — rzekł bej — miejsce zamieszkałe przez jelenie i sępy. Przekonasz się, że życie bez kobiet, jest piękne, gdyż nie wiesz jeszcze, że najlepsza kobieta staje się wkońcu dziewką.
Ta zniewaga kobiety uderzyła mnie jak ostrze sztyletu i nabrałem wstrętu do Mustafy-beja. Ukrywałem moje uczucia, ale natychmiast zrodził się we mnie zamiar ucieczki.
Zdarzała się po temu doskonała sposobność: pojechaliśmy na wielką piętnastodniową wycieczkę w góry bałkańskie, położone nad Maricą. Było to polowanie, na które zwykle z końcem jesieni jeździł bej.
Miałem trojaki plan. Oszukać czujność dzikusów i uciec w przebraniu tureckiego chłopa, albo też kupić swoją wolność. Gdyby zawiodły mnie oba sposoby, to pozostawał mi trzeci (ten projekt był rozpaczliwy) — ucieczka na Kyrze. Sądząc z słów beja, była ona koniem wyścigowym pierwszej klasy. Dla przekonania się o tem, poprosiłem beja, ażeby zabawił się ze mną w wyścigi: on na swoim wspaniałym arabskim rumaku, ja na klaczy.
Mustafa rad, że jestem w dobrym humorze, przystał natychmiast, dał mi trzysta kroków forów. Metą miała być wioska oddalona o kilka kilometrów.
Na wystrzał pistoletu, który rozległ się w powietrzu, wbiłem ostrogi w boki Kyraliny. Klacz wspięła się na tylnych nogach i rzuciła się galopem. Puściłem cugle, przywarłem do siodła. Wiatr szumiał w moich uszach z taką siłą, że daremnie usiłowałem usłyszeć tętent rywala. Nie wiedząc jak daleko pozostaje w tyle, straciłem wszelką przytomność, i z całych sił wpijałem ostrogę w brzuch zwierzęcia, Ziemia kręciła się wokoło mnie. Szarzejąca droga ginęła jak w śnie. Zjawiła się wioska. Dopadłem do niej, i przebiegłem ją w oczach zdumionych mieszkańców. Gęsi, kury, kaczki, znajdujące się po drodze, zostały zdeptane przez końskie kopyta.
Kilometr za wsią dogonił mnie bej. Po chwili nadjechali służący z moją strzelbą, którą — nie wiedziałem gdzie i jak zgubiłem.
— Jestem pobity — rzekł bej, sciskając mnie za rękę. — Żądaj, czego chcesz, a zapłacę ci.
— A więc — odpowiedziałem — proszę mi dać kilometr forów i przyrzeczenie, że nie będziesz mnie szukał, jeżeli nie znajdziesz mnie w następnej wiosce.
Wydał mi się szczerze zmartwiony.
— Masz taki wstręt do mnie? Czego ci brak tutaj? Kobiet? Ofiaruję ci tyle kobiet, ile tylko zechcesz. Daruję ci mój harem, a jeżeli wolisz czternastoletnie dziewice, to także możesz je mieć. Kraj jest pełen dziewczątek wszelkich narodowości i ras, które czekają tylko, ażeby zostać naszemi ofiarami. Albowiem każda dziewica spotka swego idjotę...
— Mustafo-beju! — zawołałem — czy nie sądzisz, że swoboda jest droższą od niewoli i że «idjota», którego się kocha jest wart więcej od księcia, który wzbudza nienawiść?
— To jest słuszne — odpowiedział bej — lecz nie zajmuj się tem co jest słuszne, tylko tem co jest dobre. Jesteśmy wszechwładnymi panami tej ziemi, łącznie ze zwierzętami; korzystajmy z naszych przywilejów i bierzmy to, co ulega naszej sile.
W tej chwili zrozumiałem istotną treść życia. Bej miał rację: wszystko tu ulegało mu i podlegało jego sile. Bułgarzy i Turcy, chrześcijanie i muzułmanie, wszyscy począwszy od bogaczy, a skończywszy na nędzarzach, byli jego niewolnikami. I jeżeli młoda dziewczyna uciekała, aby się przed nami uchronić, ojciec jej, ażeby wejść w łaski pana, przywoływał ją i poświęcał z tą samą łatwością i ochotą co najpiękniejszego barana i najwygodniejsze łoże...
Widok ten wzbudził we mnie jeszcze gorętsze pragnienie swobody. Dobrobyt, w jakim żyłem, wydał mi się ciężkim grzechem. Zapragnąłem wziąć się do jakiejś pracy, stworzyć sobie życie samodzielne i niezależne od nikogo!
Tymczasem mijały dni. Dozorowano mnie z wielką surowością. W dzień, podczas polowania towarzyszył mi bej lub służący. Sypiałem w pokoju mojego opiekuna i nie miałem nadziei, że uda mi się uciec stąd. Projekt ucieczki spełzł na niczem, następny, polegający na kupnie wolności, także mnie zawiódł.
Pewnego dnia, podczas ulewnej burzy, bej grał w szachy z jakimś gościem, a ja zostałem sam na sam ze służącym, z którym również grałem w szachy. Ażeby poruszyć temat, na którym mi zależało, byłem miły, sentymentalny, wreszcie wyraziłem mu chęć ucieczki. Udawał głuchego. Obiecałem mu wszystkie moje kosztowności. Odmówił mi.
— Mówiono mi, Achmedzie, że i w Turcji wszystko się dostaje za złoto, że można wszystko kupić...
— Tak... wszystko można kupić — szepnął służący — lecz ten, który sprzedaje, musi otrzymać dosyć złota, ażeby zkolei odkupić swoją głowę... A na to ci nie wystarczy.

Nie pozostało mi nic innego, jak życie narazić i uciec! Wiedziałem, że mogą mnie zastrzelić, jak psa, a jednak nie zawahałem się.
Znajdowaliśmy się pośród wzgórz, w okolicy pełnej wąwozów, która nadawała się doskonale do moich planów.
Nazajutrz, wczesnym rankiem zaczęliśmy wspinać się ciężką drogą na wzgórza, pokryte gdzieniegdzie świerkami. Towarzyszyło nam pięciu jeźdźców konnych, którzy mieli stanowić nagonkę.
W obawie, że przy pierwszej okazji służący wspomni bejowi o mojej wczorajszej propozycji kupna wolności, postanowiłem działać natychmiast.
Pochód nasz zatrzymał się u skraju lasu, gdzie drzemało śliczne jeziorko, do którego wpadał strumyk.
— Tutaj wypoczną wielbłądy — rzekł przewodnik i odszedł z czterema ludźmi.
Dwaj służący zostali umieszczeni w dwuch punktach obserwacyjnych, z rozkazem, aby dali ognia w odpowiedniej chwili i napędzili zwierza tam, gdzie stał bej.
Każdy stał sam. Widziałem, że nadchodzi godzina wolności. Łatwiej jest ujść jednemu, niż całej bandzie!
Mustafa-bej i ja wtłoczyliśmy się w szczelinę skalną; widzieć można było z niej polanę, przez którą miała przejść tropiona zwierzyna.
— Strzelać będziesz tylko wtedy gdy mi zwierzyna umknie, albo jeżeli ci przejdzie przed nosem — rzekł Mustafa-bej — gdyż «straszna Kyralina» nie jest postrachem w twych rękach.
Rzeczywiście, nie umiałem strzelać.
Minęła godzina oczekiwania, wreszcie rozległ się strzał, jeden, drugi, trzeci. Bej z bronią w ręce rozglądał się na lewo i prawo i przed siebie. Nagle, jak gdyby z pod ziemi wyrósł piękny jeleń, ukazał się na dróżce i znikł po prawej ręce, tam, gdzie go oczekiwał Achmed.
— Jeleń! — zawołał bej — biegnę zatrzymać go z przodu, a ty zostań tu, ażeby uniemożliwić mu przejście!
— Zostań tu, i masz swoją strzelbę! — krzyknąłem, gdy znikł mi z oczu.
Rzuciłem broń, skierowałem się ku dolinie, zjechałem z drogi, zagłębiłem się w gęstwinę leśną i popędziłem z całych sił. Swoboda i życie zależało od tej galopady.
— Ukochana Kyro, przyjdź mi z pomocą — błagałem, przylepiony do karku zwierzęcia.

Musiałem ujść na jakieś pięć mil od miejsca, w którem odbywało się polowanie, gdy zatrzymałem się w zagajniku położonym nad Maricą. Puściłem klacz, ażeby dać jej odetchnąć, a sam zmożony zmęczeniem i zdenerwowaniem, oszołomiony swobodą, rzuciłem się na derę. A jednak, nie mogłem pozbyć się uczucia lęku. Podczas ucieczki widzieli mnie mieszkańcy dolin. Zapytywałem więc siebie:
— Wolny jestem, czy też nie?
Widziałem ziemię wielką i piękną, która ciągnęła się pod mojemi stopami i nie wiedziałem, czy wolno mi wstać i odejść!
Groził mi cień niewidocznej ręki. Mogła mnie chwycić za kołnierz i zatrzymać. Sen mnie wybawił z zakłopotania. Powieki moje zamknęły się. Gdy otworzyłem je, miałem już znacznie mniej wątpliwości, niż przed zaśnięciem...
Obok mnie siedział Mustafa-bej i czuwał nad mojem szczęściem.
Podczas gdy ręką przecierałem oczy, aby odepchnąć to, co uważałem za senną zjawę, on podał mi mały skórzany woreczek i rzekł:
— Przynoszę ci posiłek, Dragomirze. Musisz być bardzo głodny.
Później dodał:
— Potrafisz więc płatać mi podobne figle? Czy nie wiesz, że o tym, którego pochwycił muzułmanin — Bóg zapomina?


∗                    ∗

W kilka dni potem wróciliśmy do Konstantynopola. Bej zwrócił się przy mnie do swoich służących i rzekł im:
— Dwa razy tygodniowo towarzyszyć będziecie panu Dragomirowi podczas konnych przejażdżek. Spacer ma trwać godzinę. Jechać będziecie stępa; gdyby miał uciekać, rozkazuję wam strzelać w brzuch klaczy. Odpowiadacie za jego głowę.
Następnie bej spojrzał na mnie i rzekł:
— Wewnątrz domu także nie jesteś swobodny, wolno ci tylko chodzić po twoich apartamentach.
Służba nie miała trudu w wykonywaniu tych miłych rozkazów, gdyż tego samego wieczora rozchorowałem się ciężko. Przez tydzień leżałem bez przytomności. Bredziłem.
A kiedy opadła gorączka, zauważyłem, że pokój mój zmieniony był w prawdziwą salę kliniczną. Dwaj lekarze na zmianę czuwali przy mojem łóżku. Mustafa był zwarjowany. Zapominając, że jest tak wybitną osobistością, rzucił się do moich nóg i błagał o przebaczenie.
— Zwrócisz mi swobodę? — zapytałem go.
— Ależ najdroższy, to jest niemożliwe! Żądaj czegoś innego, a z największą rozkoszą spełnię każde twoje życzenie.
— A więc, daj mi umrzeć — odpowiedziałem, odwracając głowę.
Tak jest, pragnąłem umrzeć, ale nie umiera się z samej ochoty... W trzy tygodnie potem wstałem. Zaczęła się powolna rekonwalescencja. Przez miesiąc miewałem ataki furji, po których wpadałem w stan odrętwienia i czarnej melancholji.
Wszystkie upominki, jakiemi obdarzył mnie bej, deptałem, tłukłem, niszczyłem. O kratę mego okna strzaskałem piękną nargilę i bransoletę, na której wyryte było imię Kyry, porwałem na drobne kawałeczki. Gdy do pokoju wchodził Mustafa-Tyran, darłem na sobie ubranie.
A jednak rozrywka niewinna i nieoczekiwana wprowadziła pewien ład do mego umysłu, wytrąconego z równowagi.
Była zima. Upojna i rozkoszna zima Bosforu. Sam w moim pokoju spędzałem dnie całe, przyglądając się ogrodowi przez trzy zakratowane okna. Ażeby urozmaicić jako tako to życie więzienne, wyrzucałem przez okno resztki mojego posiłku, a więc chleb, owoce, mięso ptactwu, które zbiegało się z całej okolicy.
Pewnego dnia, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, między drzewami zjawił się pies. Zatrzymał się w przyzwoitej odległości od okien, węszył przez chwilę a gdy go zawołałem, uciekł ze spuszczonym ogonem.
Pomyślałem sobie:
— On także musiał zaznać ludzkiej życzliwości.
Nazajutrz pies wrócił i zbliżył się trochę do okien. Ażeby go nie wystraszyć, nie pokazałem mu się wcale... Rzucałem mu co dzień trzy czwarte moich sutych posiłków. Wreszcie zaprzyjaźnił się ze mną. Na moje serdeczne słowa odpowiadał kiwnięciem ogona i odchodził, dając mi do poznania, że na razie powinno mi to wystarczyć. Przyznałem mu rację, gdyż sam doświadczyłem już, że należy być ostrożnym w wyborze przyjaciół.
Pies miał bardzo szlachetną duszę. Był wygłodzony, a jednak jadł delikatnie i sprawiało mu widoczną przykrość, że posiłek swój zbiera z ziemi. Gryzł powoli i nie dotykał kości. Napewno miał jakieś zmartwienie i głęboki żal w sercu. Bo dlaczego, naprzykład, nie żył z ludzkiej jałmużny. Wiadomo, że w Konstantynopolu każdy muzułmanin spotkanego bezpańskiego psa prowadzi do piekarni, gdzie wszystkie psy dostają po kawałku chleba. Dlaczego nie włóczył się po ulicach z innemi psami? Czy uważał to za uwłaczające? Czy wolał się włóczyć sam, ażeby znaleźć trochę jedzenia? Czy nędza innych psów wzbudzała w nim wstręt?

Nazwałem go Wilkiem, imieniem, odpowiadającem jego godnemu i dzikiemu życiu. Uczyniłem wstępne kroki, ażeby uzyskać jego przyjaźń. Bardzo był skąpy w okazywaniu mi wzglądów. Lecz każdy, kto przeszedł coś w życiu, ma własną filozofję. Szanowałem jego powściągliwość i żeby dać dowód, jak go rozumiem, nie rzucałem mu mięsa na ziemię. Zauważył to najprawdopodobniej, gdyż — od tego dnia siadał na tylnych łapach, patrząc mi prosto w oczy.
Wilk był brunatny, bez określonej rasy, dosyć duży. Co do czystości pozostawiał wiele do życzenia... Ale Boże mój, żywot prowadził dość ciężki. Czarne wielkie oczy posiadały nieokreślony wyraz.
Zarzucałem mu obojętność i spokój.
— Biedny Wilku — mówiłem, rękę wyciągając przez kratę — proszę cię, daj mi znak, na dowód, że mi ufasz!... Cierpiałeś wiele i serce masz twarde? Przecież musiałeś zaznać ludzkiej dobroci... Napewno miałeś też piękną nargilę, bransoletę, klacz i strzelbę — a następnie byłeś chory... Ale dziś, dziś jesteś wolny, swobodny, podczas gdy ja stoję za kratą. Zbliż się do mnie, mój bracie, Wilku i pozwól się uściskać!
Nie chcę twierdzić, że psy w Turcji rozumieją rumuński język, ale — Wilk po wysłuchaniu moich serdecznych skarg, podszedł któregoś dnia do okna i podał mi swoją łapę. I muszę przyznać, że był to najszczerszy uścisk dłoni w mojem życiu.

Uszczęśliwiło mnie to — spłynęła na mnie cicha radość, która nawiedza serca nieśmiertelne, bez względu na ich koleje losu. Nikomu nie zdradziłem przyjaźni z Wilkiem, i żeby zdrada nie wyszła na jaw z jego strony, wytresowałem go, by nie szukał nic do jedzenia wtedy, gdy okna są zamknięte. Rozumiał mnie.
A kiedy podczas naszych rozmów tłomaczyłem mu: — Odejdź, przyjacielu!... Przyjdź jutro!... — Odbiegał natychmiast, z godnością, po przyjacielsku, bez cienia urazy.
Mustafę-beja i służbę jego przyjmowałem w godzinach określonych. Wziąwszy pod uwagę mój stan zdenerwowania, wizyty te trwały krótko. Obecność beja wyprowadzała fanie z równowagi, i jak tylko się zjawiał, posyłałem go do wszystkich djabłów. Jego pokoje sypialne przylegały do moich, dzieliła nas tylko palarnia. Dla większej pewności zamykałem drzwi na klucz.
Radość z powodu Wilka wpłynęła na zmianę humoru. Zrobiłem się bardziej ugodowy. Bej obsypywał mnie łaskami. Otrzymałem pozwolenie na codzienne spacery po parku — rzecz oczywista — w towarzystwie służącego. Inne łaski, których mi bej nie szczędził, wywarły ujemny i okropny wpływ na resztę mego życia.
Bej wprowadził do domu rzecz, której dotąd nie znałem — to jest alkohol. Zasmakowałem w słodkim likierze i w jego skutkach... Pod wpływem picia umysł mój zatracił poczucie smutnej rzeczywistości i doznawałem uczucia zapomnienia. Stało się to źródłem wielkiej pociechy. Bej spijał mnie i siebie. Piliśmy bez miary. Tarzając się po dywanie wielkiej palarni, wyliśmy, jak dzikie zwierzęta. Bej zmieniał się nie do poznania. Twarz jego nabierała bydlęcego wyrazu. Pamiętam, że któregoś dnia chciał ugryść mnie w łydkę. Uderzyłem go pogrzebaczem w twarz. Usiadł nieruchomo, oblizując zranioną wargę. Naplułem mu w twarz! Oblizał się.
Dni, które następowały po tej rozpuście, były jeszcze straszliwsze. Z ciężką głową, pustką w mózgu, bijącem sercem, leżałem w łóżku aż do wieczora. Raziło mnie światło dzienne; bej zawieszał ciężkie zasłony u okien.
Ale, gdy zapadał mrok, pokoje oświetlano licznemi żyrandolami i kinkietami, nasycano mieszkanie zapachem kadzideł i — szaleństwo zaczynało się na nowo.
Pewnej nocy, gdy byłem już u szczytu pijaństwa, w palarni zjawiły się cztery młode dziewczyny; przy dźwiękach tamburina i kastanietów, rozpoczęły zawrotny taniec...
Serce moje biło z radości! To były doprawdy cztery Kyry, strojne, jak wschodnie księżniczki, z twarzami przysłoniętemi tiulem... Zerwałem się z miejsca, przewracając kawę i kieliszki z likierem i — rzuciłem się im do stóp.
Wyciągnięty pośrodku pokoju, z zamkniętemi oczami długo, długo czułem szum ich sukien i zapach nieznanych perfum przenikał mnie. Wkońcu zemdlałem...
Obudziłem się w mojem łóżku. Nie chciałem wierzyć oczom, zmysłom, ani wstrętnej rzeczywistości. Cztery dziewki z ostatniego rzędu lupanaru, stare, pomarszczone, ohydne, nagie, pieściły mnie i całowały, śliniąc mnie wszędzie. Broniłem się przed niemi, wzywałem ratunku, one goniły mnie po pokoju, częstując swojemi pieszczotami. Złapałem pogrzebacz, niszcząc wszystko, co mi wpadło pod rękę: lustra, wazony, figurki...
Przerażone, obrzydliwe kochanice, zaczęły uciekać i poszły poskarżyć się Mustafie-bejowi, że nie chciałem w tych jędzach, o sowich łbach poznać pięknych tancerek z przed godziny.

Po tej nocnej orgji zamknąłem się w swoim pokoju na przeciąg dwudziestu czterech godzin, nikogo nie przyjmując. Sam widok jedzenia przyprawiał mnie o mdłości i posiłek mój ofiarowałem Wilkowi, przed którym wyspowiadałem się z strasznego upadku!
Czułem się tak zgnębiony i taki czułem wstręt do beja, siebie i całego tego spodlenia, że zdecydowany byłem na pozbawienie się życia. Wezwałem mojego pana, ażeby mu oznajmić, że jeżeli nie puści mnie na swobodę, to się powieszę. Ale powiedziano mi, że bej wyjechał w podróż dziesięciodniową. Nieoczekiwana nowina była dla mnie radosną niespodzianką. Odetchnąłem z ulgą i postanowiłem uciec.
Był miesiąc marzec. Nazajutrz po wyjeździe beja spacerowałem po parku, w towarzystwie służącego, gdy nagle przyszło mi do głowy pytanie:
Którędy pies wchodzi do parku?
Park był otoczony starym, wysokim murem, który niepodobna było przeskoczyć, a ciężkie oddrzwia były stale zamknięte i pilnie strzeżone. Musiał się znajdować jakiś wyłom, czy podkop. Zacząłem bacznie obserwować i rzeczywiście idąc wzdłuż muru, pokrytego bluszczem, zauważyłem miejsce, w którem liście były zdeptane.
Pod pretekstem nagłej potrzeby zostawiłem pilnującego mnie służącego na ścieżce, a sam wszedłem w krzaki. W murze znajdował się znaczny otwór, prowadzący w stronę mało uczęszczanej wioski. Miejsce to leżało wprost moich okien.
Tego wieczoru nieszczęśliwy więzień prawdziwej fortecy układał plan działania. Dwieście kroków dzieliło mnie od wolności, ale jak przejść przez żelazne pręty okratowania? Aż do północy, przy zgaszonem świetle, walczyłem z prętami, starając się je wygiąć. Daremny trud. Następnie próbowałem scyzorykiem podważyć dębowe ramy, ażeby wyrwać z nich żelazo. Także daremny trud. Zacząłem rozpaczać. Zewnątrz pełnia księżyca, natura spokojna, przestrzeń wolna... Tutaj niewola, zepsucie, tyranja, upadek... Wyobrażałem sobie powrót beja i nieustające orgje. Pokój wydał mi się piekielną klatką, pełną potworów. Dreszcz mrożący wstrząsnął mną, zimny pot wystąpił na czoło. Drżałem do tego stopnia, że ugryzłem się w język, aż do krwi.
Zegarek wskazywał drugą w nocy. Milczenie grobowe w całym domu.
Szybko pochwyciłem zapałki, papier, i roznieciłem ogień w framudze okna. W chwilę potem, drżąc na całem ciele, przerażony moim czynem, zobaczyłem, jak ramy płoną i jak pokój zaczyna napełniać się dymem, a park się rozjaśnia. Ścisnąłem szczęki, ażeby nie krzyknąć na alarm, ale ostatecznym wysiłkiem woli chwyciłem pogrzebacz i wyrwałem dwa pręty, które upadły na wewnątrz, razem z płonącą ramą. Następnie złapałem sakiewkę, skoczyłem do parku i z całych sił zacząłem uciekać w kierunku muru!...
Oszołomiony czynem i zaskoczony ciemnościami, nie mogłem znaleźć otworu w murze. Rozpacz mnie ogarnęła i zacząłem biec tam i z powrotem, łamiąc gałęzie i kalecząc sobie twarz. Wreszcie z okrzykiem radości odnalazłem wyjście!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dwie godziny potem, przy pomocy kilku sztuk złota, znalazłem się po stronie Azji. O świcie, słońca patrzałem na szczyt Pery. Ogromne płomienie strzelały prosto do nieba, mszcząc mnie!... Jeszcze jeden pożar w Konstantynopolu...
Tegoż wieczoru wyzwolenia, dyliżans zawiózł mnie do małej greckiej oberży, w dwa dni potem spałem w Smyrnie, a osiem dni potem paliłem nargile w Bejrut.
Ale nie na tem koniec...


∗                    ∗
Zdawało mi się, że już wszystko poznałem, wszystko wiem, rozumiem i — nikt mnie nie oszuka. Miałem szesnaście lat i własne doświadczenie... To doświadczenie dzieliło ludzi na trzy kategorje: pierwsza, to osoby drogie i kochające, jak siostra i mama; następnie brutale, jak ojciec; wreszcie mili i pełni względów, których należy się wystrzegać.

Unikałem ludzi o przyjemnej powierzchowności, i myślałem o biednym Wilku, który tak długo wzdragał się przed mojemi pieszczotami.
Tak długo wystrzegałem się, aż wreszcie wpadłem w inną pułapkę... Albowiem życie nie dzieli się na trzy kategorje.

Wynająłem pokój nad tarasem wielkiego Concert Yariétés, na placu w Bejrut. Kawiarnia była przepełniona od rana do wieczora. Kręciło się w niej kosmopolityczne towarzystwo. Dla mnie największy urok posiadali aktorzy, występujący w Variétés. Mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, wszyscy byli pełni życia, humoru. Wszędzie rozlegał się ich śmiech, wesołe żarty. Dla każdego z obywatelów mieli jakieś miłe słówko... I ja należałem do bywalców.
Artyści składali się z Włochów, Greków, Francuzów. Mieszkali w tym samym hotelu, co ja. Wprost mego pokoju mieszkała para Greków, doskonałych śpiewaków. Mężczyzna mi się nie podobał, ale kobieta była czarująca. Przyglądałem się jej ukradkiem. Zauważyła to, gdy przechodziłem przez korytarz, drzwi z jej pokoju zawsze były otwarte. Zawsze była sama i rozebrana. Bardzo mnie to zawstydzało i starałem się nie patrzeć w jej stronę, lub zamknąć oczy. Ale coś silniejszego otwierało mi je. Wreszcie, spotkaliśmy się w korytarzu. Ona objęła mnie za szyję, ucałowała i rzekła:
— On jest za skromny. On jest nieśmiały. Trzeba zachęcić młodego człowieka!
Odurzony tą przygodą, tłomaczyłem sobie: cóż złego może wyniknąć z pocałunku, którym kobieta obdarzyła młodego człowieka? Byłem przecież «młodym człowiekiem»; ona mi to powiedziała. Moje ubrania, niezależność materjalna, kosztowne wina i jedzenie, które spożywałem, były tego niezaprzeczonym dowodem. Tylko umysł zachowałem dziecinny i nierozsądny. Lecz komu w życiu przeszkadza nadmiar rozumu?
Pewnego popołudnia stałem w oknie, przyglądając się tłumom, kręcącym się na placu. Myślałem o grze, głosie i minie aktorki, która mi tak żywo przypominała minki i zabawy Kyry. Otworzyły się drzwi i weszła śpiewaczka.
Zląkłem się!
— Nic się nie bój, maleńki. Mąż jest na dole i gra w karty — objęła mnie za szyję, lecz ja się cofnęłem przed jej pieszczotami.
— Nie chcę, ażeby pani była tutaj...! — odrzekłem stanowczym tonem.
— Jakże, wypędzasz mnie? a ja cię kocham i myślałam, że mnie kochasz — odpowiedziała, całując mnie.
Całowała bardzo przyjemnie...
Nie mam pojęcia, w jaki sposób, podczas gorących pieszczot, odemknęła drzwi, złapała tacę, na której stała butelka przedniego wina, oraz talerz wybornych ciasteczek.
Ciasteczka były znakomite, sprowadziła ich jeszcze więcej. Przekomarzaliśmy się z sobą i byłem w pysznym humorze. Ach te pieszczoty! ach te całusy! Ale zdawało mi się, że jest zbyt natarczywa i zarumieniłem się.
— Wiesz, chłopaczku, że jesteś do niczego... inny w twoim wieku... — potem zmieniła temat rozmowy — czy jesteś Turkiem?
— Nię wiem.
— A jakie masz dowody i papiery?
— Nie mam żadnych.
— I jeździsz po Turcji bez papierów, ależ to nieostrożność. Mogą cię zaaresztować.
Przeraziłem się. Nie zląkłbym się bardziej, gdyby mi powiedziała, że pachołki Mustafy-beja stoją przed drzwiami! Prosiłem ją, aby nikomu nie wspominała, że nie mam dowodów osobistych. Przyobiecała mi swoją opiekę.
I znowu opieka! I znowu bluźnierstwo! Nie było więc sposobu, ażeby żyć spokojnie, bez opieki nieproszonych i samozwańczych przyjaciół... Wróciły czarne myśli. Ona pieściła moje ręce.
— Masz śliczne pierścionki. Podaruj mi jeden.
Nie mogłem odmówić pierścionka mojej nowej protektorce.
Życie moje zaczęło się załamywać. Minęły dwa tygodnie od czasu mojej wolności, a już ręka niewidoczna, ale długości od Konstantynopola do Bejrut groziła mojej wolności. Działała też inna ręka, bardziej widoczna i bardziej dotkliwa dla kieszeni. Nazajutrz po wieczorze spędzonym sam na sam z moją «opiekunką» otrzymałem rachunek za wino i suche ciasteczka. Rachunek wynosił tyle, ile kosztowało miesięczne utrzymanie wraz z mieszkaniem. Płacąc za rachunek, pomyślałem sobie, że swoboda moja jest zagrożona, a po kilku dniach przekonałem się jak dalece!
Greczynka i jej mąż stali się moimi nierozłącznymi towarzyszami. Jedli i pili na mój rachunek, ogrywali mnie w karty, nie rozstawali się ze mną.
Któregoś dnia, gdy siedzieliśmy na tarasie, zjawił się oficer policji, podszedł do mnie i rzekł:
— Mieszka pan tutaj?
— Tak — odpowiedziałem zdławionym głosem.
— Niech pan zechce przyjść jutro do biura policji, ażeby poświadczyć swoje papiery.
Ukłonił się uprzejmie moim towarzyszom i oddalił się.
Byłem zrozpaczony.
— Nie trzeba brać sobie tego do serca — rzekła moja opiekunka. — Mój mąż uda się zaraz do Mamura i zostawią pana w spokoju. Są przyjaciółmi.
Rzeczywiście nie byłem więcej nagabywany przez policję. Szukałem sposobności, ażeby wywdzięczyć się moim przyjaciołom. Wkrótce nadarzyła się okazja.
— Nie mam szczęścia do gry, mój kochany — rzekł Grek jeszcze tego samego wieczoru — czy możesz mi pożyczyć dwa funty tureckie, drogi przyjacielu?
— Bardzo chętnie.
Następnego dnia także mu się nie poszczęściło i znowu wziął ode mnie dwa funty. Powtórzyło się to trzeciego, czwartego, piątego, szóstego i siódmego dnia... ósmego dnia doszedłem do przekonania, że w ten sposób cały mój majątek wsiąknie w ciągu niespełna trzech miesięcy...
Gdy ta zdrowa refleksja przyszła mi do głowy; spakowałem manatki i w towarzystwie dwóch kupców dywanów udałem się do Damaszku.
Wtulony w kąt dyliżansu, myślałem o komplikacjach życiowych.
— Teraz — postanowiłem w duchu — będę się wystrzegał kobiet, które rzucają się na szyję w ciemnych przejściach.


∗                    ∗

Damaszek był dla mnie prawdziwą «drogą Damaszku», w życiu mem i w myślach nastąpił całkowity przewrót. W tem dziwnem mieście Bóg ześrodkował cały szary pył z czterech części świata. Dojeżdżając do Damaszku, miałem wrażenie, że ducha wyzionę.
Przebrałem się w kostjum ubogiego Greka, ażeby przejść niedostrzeżonym. Resztę rzeczy zawiązałem w chustę i nosiłem w węzełku. Kosztowności i pieniądze nosiłem w pasie, na gołem ciele. Przypuszczałem, że w takiem przebraniu nie znajdę zbyt wielu opiekunów. Szedłem ulicami, które są podobne do tuneli, zagłębiałem się w wąskie przejścia, w poszukiwaniu taniego mieszkania.
Grek, właściciel zajazdu, powiedział mi, że tanie mieszkania są dwuosobowe. Chętnie przystałem na taki pokój.
Zapytałem gospodarza:
— Kto będzie moim towarzyszem?
— Człowiek, jak ty — odparł gburowatym głosem.
Smutek dławił mnie. Mój kraj ojczysty, dom rodzinny, matka, siostra zacierały się w mrocznej dali. Znikała przeszłość, uciekało wspomnienie... I co robiłem tutaj samotny, w obcem mieście? Na co czekałem? Jakiemi drogami chciałem trafić do siostry? Co czynić, gdy wydam wszystkie pieniądze?
Nie posiadałem żadnej metryki, żadnych dowodów osobistych — a to nie żarty! Mogli mnie byli zaaresztować. Kto zająłby się moim losem? Ktoby wydobył mnie z więzienia?
Na podwórku oberży dokoła fontanny, obramowanej kwieciem, siedziało mnóstwo ludzi. Rozmawiali z sobą, paląc fajkę i popijając wódkę. Wszyscy zdawali się być zadowoleni! Ci ludzie byli u siebie, wśród swoich przyjaciół, znali się, pomagali sobie nawzajem, mieli wspólne troski, radości i smutki. A ja, czemże ja byłem dla nich? Obcym, przybłędą, włóczęgą.
Kto wejdzie do pokoju, w którym kona ktoś obcy? Kto pochyli się nad nim i zapyta, co mu dolega? Kto przygarnie go do serca?
Odruchowo ręką dotknąłem pasa, gdzie mieściło się złoto, mój jedyny przyjaciel. Lecz złoto jest przyjacielem, który odchodzi bez żalu, zdradziecko. I jak przywołać tego przyjaciela, skoro już raz odejdzie... Kyro, Kyro, jedyna moja przyjaciółko, nieodłączna towarzyszko lat dziecięcych, nie porzuciłabyś mnie dobrowolnie! Czy są na świecie inne Kyry... są napewno. Ale każda z nich ma swego brata, swego Dragomira, a ja — jestem dla nich przechodniem, na którego spogląda się z zaciekawieniem, ale którego mija się obojętnie.
Ażeby ukoić żal, kazałem sobie podać szklankę wódki, a potem drugą i trzecią. Obiad skropiłem winem. Z ciężkiem sercem wszedłem do mojego pokoju.

Człowiek trzydziestoletni, nawpół rozebrany, siedział na łóżku. Lampa naftowa stała na stole; dwa krzesła, dwa łóżka wątpliwej czystości, lustro, stanowiły całkowite umeblowanie pokoju.
Przywitałem się z moim sąsiadem i zacząłem oglądać łóżko.
— Trzeba je odsunąć od ściany — zwrócił się do mnie, jak do starego przyjaciela — są pluskwy, lampa musi się palić przez całą noc, gdyż pluskwy lękają się światła.
— Pluskwy? — powtórzyłem zdumiony. — Po raz pierwszy słyszałem o takich stworzeniach — co to są pluskwy?
— Nie wiesz? No, to poznasz je dzisiejszej nocy. Gdzieżeś ty sypiał dotychczas, że nie znasz pluskiew?
— Czy to bardzo boli? — zapytałem, przerażony tem nowem niebezpieczeństwem.
— Cokolwiek — odpowiedział obojętnie.
Zmęczony i senny, chciałem się rozebrać i położyć, lecz jakiś nieznany wstyd przeszkodził mi to uczynić na oczach obcego człowieka. Zrozumiał mnie i przyćmił światło. Kiedy wsunąłem się pod kołdrę, wstał i rozjaśnił płomień.
— Wstydliwy jesteś, jak panna — rzekł, śmiejąc się.
Jego przyjacielski ton dodał mi otuchy i z moim skarbem pod poduszką usnąłem snem kamiennym.
Nazajutrz rano również nie wiedziałem, co to jest ukąszenie pluskwy, ale towarzysz pokazał mi krwawe plamki na poduszce.
Z podwórza dochodziły głośne rozmowy i wybuchy śmiechu. Spojrzałem przez okno. Około fontanny stali ludzie, palili fajki i pili kawę. Dziedziniec był świeżo polany wodą i zamieciony. Odetchnąłem świeżem powietrzem i przyglądałem się żółtemu, nawskroś wschodniemu światłu, które kładło się na ludzi i rzeczy.
— Czy chcesz napić się kawy ze mną? — zaproponowałem towarzyszowi.
Zgodził się skwapliwie. Zeszliśmy na dziedziniec. Nieznajomy zwierzył mi swoje troski. Był bez pracy, bez pieniędzy i bardzo zadłużony. Podzieliłem się z nim mojemi kłopotami:
— Zgubiłem moje dokumenty osobiste, gdybyś mógł wystarać się dla mnie o jakieś papiery, dałbym ci za to funt turecki.
Zapalił się do tej propozycji i rzekł cichutko:
— Jest tutaj pewien pisarz, który mógłby dostarczyć ci takich dokumentów, ale to drogo kosztuje.
— Ile?... — zawołałem uszczęśliwiony.
— Cztery funty.
— Chętnie zapłacę cztery funty!
Po godzinie pisarz z białą brodą złożył uroczystą przysięgę przed urzędnikiem państwowym, że widział na własne oczy, w tym a w tym roku Ihgiry noworodka, któremu nadano imię Stawro, i że ja jestem tym Stawrem, poddanym tureckim naszego pana i władcy, Jego sułtańskiej mości.
Urzędnik wysłuchał z uśmiechem, następnie, wziąwszy pióro do ręki, pokrył wielki arkusz pięknem arabskiem pismem, położył swój podpis i kazał podpisać świadkowi, wreszcie położył pieczęć i wręczył mi ten cenny talizman.
— Trzeba mu za to zapłacić — szepnął pisarz.
Położyłem funt.
— Za mało — szepnął pisarz.
Dołożyłem złotą monetę. Musiałem kilkakrotnie odchodzić na stronę, ażeby wyciągać pieniądze z pasa. Przed domem zapłaciłem cztery funty fałszywemu świadkowi mojego urodzenia i pożegnałem się z nim. Zostałem sam z moim towarzyszem i poszliśmy razem uczcić ten piękny dzień.
— Wróciliśmy do domu późno wieczorem, mocno podchmieleni. Położyłem się spać i momentalnie zasnąłem.
Rano, ku mojemu zdumieniu, zauważyłem, że towarzysz wczorajszej libacji znikł. Sięgnąłem pod poduszkę — pas znikł także... W kieszeni ubrania znalazłem talizman i garść srebrnych monet.


∗                    ∗
Płacz był zbyteczny. Pozostawała tylko śmierć.

Dziś jeszcze, przypominam sobie uczucie pustki, jakiego doznałem tego ranka.
W koszuli i spodniach kręciłem się po pokoju i bezwiednie wychyliłem się przez okno. Na dziedzińcu, tak jak i dnia poprzedniego, siedzieli ludzie przy kawie i nargilach. Chciałem zejść na dół, ale zamiast skierować się ku drzwiom, rzuciłem się w próżnię. Podniosłem się natychmiast. Miałem pokrwawioną twarz, i dusiłem się. Ludzie podbiegli do mnie, pytając, co się stało. Nie mogłem wydobyć głosu. Gospodarz pochylił się nademną:
— Co się stało?
— Pas — szepnąłem zduszonym głosem.
— Co to znaczy?
— Pas — powtórzyłem machinalnie.
Nalano mi wody na głowę, obmyto twarz, pełną krwi i zmuszono do przełknięcia kilku kropel alkoholu.
— Mów teraz! — zawołał gospodarz, trzęsąc mną.
— Pas, pas, pas... — jęczałem bez przerwy.
— Napewno — wywnioskował gospodarz — złodziej, który spał w drugiem łóżku, ukradł mu go w dowód wdzięczności za poczęstunek.
Chciałem wstać i odejść. Gospodarz zmusił mnie, bym usiadł na krześle i starał się mnie pocieszyć.
— Okradli cię, tak, to jest nieszczęście, ale nie warto pozbawiać się życia. Ile grosza miałeś?!
— Pas...
— Do licha, ten chłopak nie potrafi mówić nic innego, jak pas i pas!
Oberżysta poszedł do mojego pokoju i wrócił z mojem ubraniem. Nałożył je na mnie, następnie zajrzał do moich kieszeni i wyjął z nich dokumenty i pieniądze.
— Słuchajno! — zawołał — nie jesteś biedny i nazywasz się Stawro! Mając tyle pieniędzy, nie umrzesz z głodu. Co umiesz robić, Stawro?
— Pas...
— Przeklęty pas — zawołał gospodarz, kładąc mi wszystko do kieszeni. — Cóż takiego mogłeś mieć w swym pasie? Chyba nie dosyć, ażeby kupić sobie wielbłąda. Gdybyś miał tyle pieniędzy, nie przyszedłbyś do mojej oberży!...

W pasie miałem znacznie więcej, niż potrzeba na kupno wielbłąda. Miałem osiemdziesiąt trzy funty tureckie w złocie, dziesięć pierścieni z drogocennemi kamieniami i misterny zegarek od Nazim-Effendi. I z tym majątkiem przyszedłem na nocleg do nędznego zajazdu!...

Kłamstwem jest, że człowiek rozumie życie. Inteligencja nie oddaje mu wielkich usług, a możność wysławiania się nie czyni go mędrszym; tam, gdzie trzeba zgadywać i odczuwać rozpacz bliźniego, głupota ludzka przekracza głupotę zwierząt.
Czasem, zdarzy się nam spotkać na ulicy mężczyznę o pobladłej twarzy i błędnym wzroku, albo też kobietę w łzach. Gdybyśmy byli istotami lepszemi, wyższemi, to przecież przystanęlibyśmy przed nieszczęśliwym mężczyzną i kobietą w łzach. Postaralibyśmysię okazać im pomoc, współczucie, miłosierdzie... W tym wypadku, uznałbym wyższość człowieka nad zwierzęciem. Nic podobnego! Pospiesznie mijamy nieszczęśliwego przechodnia, potrącamy mężczyznę i kobietę i idziemy dalej.
Nie przypominam sobie dokładnie — minęło już od tej pory pięćdziesiąt lat — w jaki sposób wstałem z stołka, wyszedłem z podwórza, i powlokłem się przez miasto; lecz wiem napewno, że niczyja ręka nie spoczęła na ramieniu tego młodzieńca, o dzikiem błędnem spojrzeniu. Żaden głos nie zwrócił się do mnie. Żadna twarz nie uśmiechnęła się przychylnie. Dopiero przekleństwo woźnicy, gdy omal że nie wpadłem pod konie, wyrwało mnie z odrętwienia. Ręką chwyciłem za miejsce, gdzie zwykle nosiłem pas. Pustka; tylko to serce tłukące się, jak pisklę w ręce; i ten ból dotkliwy, biegnący w górę od serca do ust, ból tamujący oddech. Po chwili, znowu czułem potrzebę sprawdzenia, że nie mam pasa; i znowu serce, tłukące się w ciasnej piersi i znowu dławiący ból. Trudno jest uwierzyć w nieszczęście, które spada nagle i nieoczekiwanie. Po tysiąckroć sprawdza się swój ból, tysiąckroć przeżywa się tensam cios, zanim się przyzwyczai do nieszczęścia.
Na ulicach mijały mnie szczęśliwe pary, kobiety z dziećmi, zażywni panowie. Spoglądali mi w twarz, i nic nie rozumieli — a ja konałem z rozpaczy.
Zbyt wiele nieszczęść dźwigały moje młode lata, zbyt wiele rozczarowań dla młodego serca.
Szedłem naprzód. Skończył się lasek i ukazała się wieś syryjska, jej błotnista droga i nędzne domki beduinów. Wszystko wydawało mi się puste i pozbawione życia. Zanim wzrok mój spoczął na czemś, chwytałem się za serce i powtarzałem: «Nie mam pasa... nie mam złota...» I znowu dławił mnie ból.
Dziecko arabskie, jadące okrakiem na ośle, wyminęło mnie, ciągnąc na sznurze wielbłąda objuczonego po obu stronach grzbietu. Brzydota tego zwierzęcia, o potwornem spojrzeniu węża, przeraziła mnie. Nieco dalej spotkałem beduina z czarną brodą, ciemną opaloną twarzą i dzikiem spojrzeniem. Zatrzymał się, zadał pytanie, którego nie zrozumiałem, i znikł, pozostawiając miłe wrażenie, gdyż głowę miał podobną do pięknej głowy wuja Kozmy.
Niebawem znalazłem się we wsi, o prymitywnych domostwach, gdzie mężczyźni, siedzący na ziemi, heblowali drzewo, posługując się rękami i nogami. Kobiety, w czarnych łachmanach, brudne z zasłoniętemi twarzami, prawdziwe straszydła — kręciły się z dzbanami na głowie, podczas gdy wychudłe i wymizerowane dzieciaki bawiły się w błocie i darły, jak djablątka.
Przed piecem, zbudowanym z gliny, do połowy zapadniętym w ziemię, stał jakiś człowiek i wyjmował niewielkie placki z mąki. Pachniało tu surowem ciastem.
Wychodząc ze wsi, zauważyłem, że jakiś pies idzie za mną. Zatrzymałem się, on także przystanął. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Był duży i posiadał szarą sierść, tak jak wilk. Ale biedaczysko nie posiadało ani godności, ani szlachetności, która mnie czarowała w moim przyjacielu. Pochylił łeb i skurczył się z lęku. Wyraz oczu był niepewny, pokorny, służalczy. Zlitowałem się nad nim i pogłaskałem go. Polizał mnie po ręce. Ten nie był wymagający.
Zawróciłem i podszedłem do pieca. Kupiłem kilka placków i dałem je psu. Zjadł w oka mgnieniu. Kupiłem jeszcze kilka, włożyłem do kieszeni i poszedłem dalej. Towarzyszył mi pies. Małe, piaszczyste, niczem nieporosłe wzgórze, ukazało się moim oczom. Bezmyślnie zacząłem się drapać pod górę, ale zmęczyłem się szybko i usiadłem. Pies położył się przy mnie.
Daleko rozciągał się Damaszek, poprzecinany wieżyczkami minaretów, martwy i podobny do cmentarza.
Cisza. Słyszałem tylko bicie zbolałego serca... Oczy zasnuły się mgłą. Znikł Damaszek i cały świat. Ujrzałem przeszłość, ujrzałem świetlany dom mojej matki. Przed zamkniętemi powiekami stanęło słodko wspomnienie minionych dni. I znowu przeżyłem wszystkie dobre i jasne chwile dzieciństwa, najdrobniejsze szczegóły aż — do tej strasznej nocy zabójstwa i nocy porwania.
I nagle, owładnęła mną myśl, że może nieszczęście Kyry jest pokutą, za to, że pragnęliśmy zemsty i, że wzięliśmy udział w zbrodni. Był to grzech śmiertelny i Bóg nas karał. Ją karał niewolą, a mnie jedną klęską za drugą...
Otworzyłem oczy i z przerażeniem spojrzałem na zachodzące słońce. Czerwone było, jak krew. Niskie chmury dotykały ziemi i podobne do skrzepłej krwi, poruszały się zwolna; nabierały fantastycznych kształtów, które napawały mnie lękiem i grozą.
Ukryłem głowę w rękach i długo, długo modliłem się, prosząc Boga o przebaczenie. Prosiłem też o przebaczenie dla ojca, i modliłem się za duszę zamordowanego brata!
Nadeszła noc i ukoiła młodzieńca pełnego skruchy, który opłakiwał swoje winy i szukał pociechy, tuląc się do psa przybłędy.
Modlitwa i pokuta przynoszą ulgę sercu. Uspokoiłem się trochę. Lecz przedświt w tych krajach piaszczystych przynosi mrożący chłód.
Gdy słońce wzeszło na horyzont, drżałem na całem ciele i zdawało mi się, że się ciężko rozchoruję. Powiedziałem sobie: «Jeżeli umrę, to skruszony, Bóg mi przebaczy i duszy nie ześle do piekieł na wieczne potępienie».
Wstałem i zacząłem iść z powrotem. Po drodze zjadłem jeden placek, a trzy dałem psu, gdyż był ode mnie głodniejszy.
Po chwili, słońce zaczęło grzać mnie w plecy. Zrobiło mi się jasno i dobrze na duszy. Przybyłem do wsi. Wydała mi się mniej brzydką. Pies został we wsi. Rozstanie było dość przykre. Pożegnałem się z nim, tak, jak się żegna z miłym towarzyszem podróży.
Samotny teraz i z sercem ściśniętem, szedłem przez lasek. Długa karawana wielbłądów przecięła mi drogę. Zwierzęta wydały mi się mniej brzydkie. Około południa, znalazłem się na miejscu przechadzek i byłem oszołomiony ruchem i ożywieniem. Mężczyźni w wspaniałych tureckich strojach, piękne i młode kobiety, których większość miała zasłonięty dół twarzy białym, przeźroczystym woalem; powozy i ruch pieszy. Ze wszystkich stron rozbrzmiewały głośne kaskady śmiechu, przypominające oddźwięk kielichów kryształowych, uderzanych srebrną pałeczką. Byłem oczarowany melodją głosów i barwnością strojów.
Był to piątek — muzułmańska niedziela. — Przywitania kobiet były ciche i dyskretne. Ale mężczyźni witali się głośno, rubasznie, ściskali się sentymentalnie. Mówiono dużo po turecku, ale arabski przeważał.
Długo stałem na miejscu, zachwycając się tym ruchem; zamyślony, rozmarzony, z sercem, trawionem pragnieniem życia i radości, poszedłem dalej. Po godzinie, tłumy zaczęły się przerzedzać. Wkońcu zostałem sam i bardzo smutny.
Piękny powóz, zaprzężony w dwa konie, jechał mi naprzeciw. Gdy mijał mnie, oddech zamarł w piersi, serce przestało bić...
W powozie siedziała Kyra...


∗                    ∗

I dziś jeszcze, wierzę, że była to moja słodka, kochana siostra Kyra, taka, jaką ją przystroił na swoim żaglowcu — Nazim-Effendi. Nosiła przepiękny kostjum odaliski i podobna była do obrazka.
Zachwiałem się, klasnąłem w dłonie i zawołałem po rumuńsku:
— Kyra Kyralina. To ja — Dragomir...
Młoda kobieta uśmiechnęła się do mnie z pod przeźroczystego woalu, i ręką przesłała mi ukłon. Ale woźnica uderzył z bata, eunuch, siedzący obok niego, przeszył mnie wzrokiem i konie pobiegły.
Zdawało mi się, że skonam. To była Kyra! To ona dała mi znak ręką. Zacząłem biec za pojazdem.
— Wielki dobry Boże! — myślałem — zaledwie zrozumiałem mój grzech, zaledwie pojąłem winę. Ty w łasce swej niezmierzonej, przebaczasz mi, siostrę mi oddajesz zaginioną...
Biegłem z całych sił, lecz odległość między mną a powozem zwiększała się z każdą chwilą. Goniąc ostatkiem sił, bałem się, że stracę go z oczu. Ale na jakimś zakręcie, powóz zatrzymał się przed ogrodzeniem wspaniałej willi. Otworzyła się brama, pochłonęła powóz i zamknęła się.
Krzycząc z radości, rzuciłem się do bramy i zacząłem walić w nią z całych sił. Tłukłem rękami i nogami. Obok bramy znajdowały się małe drzwi. Ukazał się w nich odźwierny.
— Kyra — zawołałem zdyszany. — To moja siostra... chcę mówić z nią.
— Czego chcesz? — zapytał, zatrzymując mnie.
— Pani... która wjechała tu powozem... to moja siostra... Kyra.
— Co «Kyra», jaka «Kyra»? Zwarjowałeś?
Doprawdy byłem nieprzytomny; pchnąłem eunucha, przesunąłem się obok niego i przedostałem, na podwórzec. Ale nie zdążyłem zrobić dwóch kroków, gdy dwaj mężczyźni wyrośli, jak z pod ziemi, a jednocześnie z okien willi odezwał się głos starczy i zachrypnięty:
— Co to za nieporządek... Obić mi tego giaura, a także tego, który go wpuścił.
Złapali mnie, wytaszczyli z dziedzińca przed bramę i obili nahajką. Ubranie porwało mi się w strzępy i popłynęła krew. Oprawcy zatrzasnęli bramę i zostawili mnie, omdlałego z bólu...


∗                    ∗

Tutaj nastąpił kulminacyjny punkt mojej Golgoty. Skończyły się troski, które przez trzy lata gnębiły moje dzieciństwo, a chociaż Bóg był okrutny i odmówił mi spotkania z Kyrą, to jednak Przeznaczenie czuwało nade mną. Przeznaczenie zastąpiło mi przyjaciela.
Zebrawszy moje resztki sił, zdołałem zaledwie przejść na drugą stronę, gdzie padłem wyczerpany.
W tej chwili, człowiek między czterdziestką a pięćdziesiątką, odziany w ubogi ubiór grecki, niosąc w jednej ręce imbryk z ciepłym napojem zwanym «salep» a w drugiej kosz z filiżankami, podszedł do mnie. Rozstawił swoje przybory i krzyżując ręce, zawołał po grecku:
— Biedny chłopcze! Byłem świadkiem twoich katuszy i byłem bezsilny... Co uczyniłeś tym poganom, że cię tak niemiłosiernie potłukli?
Przyjrzałem się tej łagodnej twarzy, siwiejącej potarganej brodzie, poczciwym oczom, które się kryły pod pomarszczonem czołem, i wściekły, wbrew własnej woli, zacząłem krzyczeć:
— Idź do djabła!... Daj mi święty spokój... i rozpłakałem się.
— Czemu posyłasz mnie do djabła? Mam dla ciebie szczere współczucie i chcę ci ulżyć w nieszczęściu!
— Dajcie mi święty spokój z waszą litością i sercem. Dosyć się tego najadłem. Chcę umierać samotnie!
— Żal mi cię, chłopcze... Takiś młody i już rozczarowany do życia. Napij się szklankę salepu, to cię pokrzepi.
Przyjąłem filiżankę salepu, ale nie wiedziałem komu i w co wierzyć. I jakież wnioski musiałem wyciągać z mojego doświadczenia, skoro tylu ludzi, którzy początkowo, byli względem mnie dobrzy i wspaniałomyślni, stali się wkońcu nikczemnymi złoczyńcami! Tak, w szesnastej wiośnie życia znałem podłość duszy ludzkiej. A nie wiedziałem wszystkiego.
Nie wiedziałem, że dzieła Stwórcy są niezmiernie skomplikowane i różnorodne, że tysiąc hańb przecierpianych nie daje nam prawa do wzgardzenia całą ludzkością.
Sam Bóg to zrozumiał, gdy, rozgniewany na grzeszną ludzkość, ukarał ją, ale nie zgładził, gdyż uratował patrjarchę i jego rodzinę. Prawdą jest, że pokolenie zrodzone po potopie nie było więcej warte, niż poprzednie, ale nie z własnej winy. Bo Bóg (tak, jak ja w mojej szesnastej wiośnie) nie znał świata, i nie wiedział, co czyni.
Od dnia, w którym los zesłał takiego Barba Yani, prostego handlarza o wzniosłej duszy, zrozumiałem, że musi się czuć szczęśliwym człowiek, który spotkał w życiu takiego przyjaciela. Jego jednego i nikogo więcej, ale wystarczyło mi to, ażeby móc znosić życie, a czasem nawet błogosławić je i śpiewać jego chwałę. Gdyż dobroć jednego człowieka może się przeciwstawić podłości tysiąca ludzi; zło umiera jednocześnie z człowiekiem, który je czynił; zaś dobro promieniuje nawet po zniknięciu sprawiedliwego.
Jak słońce, które przedziera chmury i sprowadza radość na ziemię, tak Barba Yani zniweczył zło, które przegryzało moją duszę i sercu memu przywrócił zdrowie.
Nie było to bez przeszkód z mojej strony; nie obeszło się bez drażniącego oporu; ale gdzież jest serce zbolałe, któreby było zdolne oprzeć się dobroci?
Uległem. Opatrznościowy handlarz poznał cały mój dramat i lekarstwo podziałało, jak błyskawica.
— Stawraki — zwrócił się do mnie, zdrabniając moje fałszywe imię, przedewszystkiem musisz zrezygnować z tak nieostrożnych poszukiwań siostry. Wiedz o tem, że łatwiej jest wyrwać łanię z paszczy tygrysa, niż kobietę, zamkniętą w haremie. Jeżeli więc potrafisz się opanować pod tym względem, reszta nie pozostawia żadnych trudności. Posiadasz trochę groszy, za które możesz sobie kupić: imbryk, salep i filiżanki, to wszystko, co ja posiadam i z czego utrzymuję się od dwudziestu lat. Poczem z imbrykiem w jednej ręce, a koszem w drugiej, z Barba Yani przy twoim boku, pójdziesz dzielnie przez ulice, place i jarmarki, wołając donośnie: «Salep!... salep!... salep!...» Dobra ziemia Wschodu, stanie ci się piękna i wolna, gdyż cokolwiek można powiedzieć o tym absolutystycznym kraju, nigdzie nie żyje się tak swobodnie, pod jednym warunkiem oczywiście, to jest trzeba zniknąć w tłumie, być niewidzialnym, głuchym i niemym... Wtedy dopiero dotrzesz wszędzie, gdyż drzwi pilnie strzeżonych przemocą się nie roztwiera.

I już nazajutrz, niosąc w jednej ręce imbryk, a w drugiej kosz z filiżankami, idąc przy boku Barba Yani, wołałem wesoło: «Salep!... Salep!...»
I oto, w ten sposób, wracały pieniądze, które mi zabrano. Z wszystkich stron sypały się grosze, i o wieczornej godzinie, licząc je, zaznałem szczęścia człowieka, który może żyć dostatnio, nie mając kieszeni napchanych złotem. Promieniowała na mnie dobroć Barba Yani. Byłem mu za nią wdzięczny. Kochałem go, jak przyjaciela. Mieszkałem u niego; pracowałem z nim; posilaliśmy się razem i razem rozkoszowaliśmy się godzinami wytchnienia. Wkońcu staliśmy się nierozłączni. Wielka przyjaźń łączyła nas.
Barba Yani zaspokoił moją ciekawość, opowiadając mi swoją przeszłość, która nie była bez skazy i goryczy.
Będąc nauczycielem w małem mieście greckiem, popełnił przestępstwo na tle erotycznem, którego rezultatem były dwa lata więzienia i utrata stanowiska. Po opuszczeniu więzienia zmuszony był opuścić miasto. Błąkał się po kraju, zajął handlem, i zawarł niekorzystne znajomości. Następnej przygody miłosnej omal że nie przypłacił życiem. Wtedy przeniósł się do Azji Mniejszej i żył tam niezależnie, samotnie i cnotliwie.
Potrafił milczeć i mówić. Był dobry — nie będąc dobrotliwym. A jeżeli ktoś mu się nie podobał, to nie można go było skłonić do obłudy. Znał wszystkie djalekty wschodu, a wolny czas dzielił na czytanie, spacery i pranie bielizny. Nie namawiał mnie do niczego, ale postępowaniem swojem wskazywał, co jest dobre, użyteczne i słuszne. Nauczył mnie czytać i pisać po grecku. Przekonawszy się, że jestem mu wierny, nie szczędził mi swego uczucia. Początkowo mówiłem mu «pan», ale powiedział, abym go nazywał «Barbą» czyli wujem. Niebawem zapomniałem o utracie moich skarbów; stałem się jego uczniem, przyjacielem i pociechą starych dni.
Lecz przedtem musiałem przebyć drogę cierniową. Przebyliśmy ją razem.

Zapomniałem o stracie mego skarbu, ale nie mogłem przywyknąć do straty siostry. Kochałem Barba Yani, ale Kyrę uwielbiałem.
Byłem święcie przekonany, że znajduje się za bramą, przed którą mnie obito i jakiś zły duch skłonił mnie do powrotu.
Było lato. W sekrecie przed Barba Yani udawałem się kilkakrotnie do przeklętej willi. Błąkałem się koło niej, czatowałem, szpiegowałem. Daremnie. Różne kobiety wyjeżdżały na spacer, ale nigdy Kyra.
Zachęcony własną ostrożnością, zdecydowałem się na krok bardziej śmiały. Wynalazłem drabinę i korzystając z ciemnej nocy, wsparłem ją o mur, otaczający dziedziniec. Szukałem sposobu, aby zajrzeć do wnętrza haremu, gdzie kobiety chodzą niezawoalowane, ale wszystkie żaluzje były zapuszczone. Z uporem okrążyłem mur. Wreszcie znalazłem oświetlone okno. Zajrzałem. W pokoju pięknie umeblowanym nie było nikogo... Czekałem, na ostatnim szczeblu drabiny, łudząc się, że ktoś tam wejdzie... Serce waliło, jak młotem.
Nagle, stopień, na którym stałem, załamał się i omal że nie upadłem. Chwyciłem za mur, trzymając się jako tako, lecz oto niespodziewanie wyrwano mi z pod stóp drabinę, i wpadłem wprost w objęcia eunucha, który zaczął mnie okładać.
Związano mnie, rzucono do wózka i zawieziono natychmiast do prewencyjnego więzienia.

Więzienia prewencyjne w Turcji były prawdziwą katorgą. Nieszczęśliwi, którzy się tam dostali, a zwłaszcza za przestępstwa tak poważne, jak moje, nie wiedzieli nigdy, kiedy będą sądzeni — chyba że jakaś wpływowa osoba szła z upominkiem błagać o łaskę dla winowajcy. Ale najgorszem nieszczęściem nie była utrata wolności, lecz okropna egzystencja, którą wiódł więzień w swojem zamknięciu, wtedy zwłaszcza, gdy był młodym człowiekiem.
Dziesięciu było nas w celi. Wspólne łoże, składające się z szeregu desek zajmowało trzy czwarte pokoju. W kącie stał wielki drewniany kubeł z pokrywą, gdzie każdy się załatwiał. Powietrze było nie do zniesienia. Wszy, pluskwy i szczury! Całe roje... Nikt nie zadawał sobie trudu, ażeby je zabijać. Życia by na to nie starczyło.
Najohydniejsze praktyki odbywały się na oczach wszystkich. Turcy, Grecy, Arabowie, Armeńczycy; nie, to nie byli już ludzie! Upodlenie ludzkie było tak wielkie, że nie można porównać go do niczego, gdyż tylko rodzaj ludzki może upaść do tego stopnia!
W to piekło, między te potwory rzucono mnie. Co za gratka dla nich.
Nikt nie stanął w mojej obronie, nikt się mną nie zaopiekował, żaden muzułmanin, ani chrześcijanin. Wręcz przeciwnie! walczyli z sobą o świeżą zdobycz, wyrywali sobie włosy, drapali się do krwi. Gdyby mieli broń — pozabijaliby się napewno.
Przez miesiąc poznałem najwstrętniejsze katusze, jakie sobie można wyobrazić.
Dziś nie żałuję już, że przeszedłem przez to wszystko; tą drogą poznałem istotę ludzką, aż do dna. Jeżeli wbrew temu wszystkiemu, co widziałem i przecierpiałem, pozostałem dobrym — to tylko dlatego, żeby oddać hołd Temu, który stworzył Dobroć — uczynił ją rzadką — ale rozmieścił wśród ludzi, jako jedyne usprawiedliwienie Życia.

Uważałem, że jestem żywcem pogrzebany. Myślałem o śmierci. Opowiadano, że więźniowie, którzy nie mogli znieść dłużej męczarni, darli ubrania w pasy, wiązali je i wieszali się na kratach. Zdecydowałem się uczynić to samo, co ci męczennicy.
Odkładałem to, bo jakiś nakaz wewnętrzny budził we mnie nadzieję. Wiedziałem, że nie jestem, jak dawniej, sam na świecie. Przyjaciel serdeczny był niedaleko. Biedny, bez protekcji, ale dobry i mądry. Musiał myśleć o mnie.
I nie zawiodłem się. Któregoś dnia, otworzyły się drzwi celi, wszedł strażnik, a za nim Barba Yani!... Co za szczęście!... Jedynie pojawienie się Kyry mogłoby mnie tak uszczęśliwić. A jednocześnie ile smutku i żalu! W ciągu tego miesiąca Barba Yani posiwiał! Rzuciłem mu się w ramiona.
Na widok tej bolesnej i wzruszającej sceny, jakiś Grek, rozwalony na łóżku, zawołał:
— A, staruszku! To twój chłopak?... Dobry kąsek dla nas! Użyło się... Pyszny towar! Tyś go pierwszy?...
Barba Yani, biały, jak płótno, przygarnął mnie do piersi i rzekł głosem drżącym i zduszonym:
— Bądź silny! Bądź silny!... Jutro wyjdziesz stąd, gdyż zostałeś skazany na wygnanie!...
— Wygnanie? — zawołałem. — Mam rozstać się z tobą?...
— Jest to najłagodniejsza kara, jaką uzyskałem dla ciebie. Wina twoja jest wielka: chciałeś dostać się nocą do haremu. Zresztą, nie martw się, będę ci towarzyszył. Świat jest wielki, jesteśmy wolni, słuchaj moich rad, a w przyszłości będziesz szczęśliwy na tej ziemi tureckiej... No, dowidzenia... Szykuj się do drogi. Jutro o świcie wyruszymy.
Przez całą noc nie zmrużyłem oka. Wyprowadzono mnie o świcie. Dwóch policjantów na koniach czekało przed bramą. Było nas trzech skazanych na wygnanie. Barba Yani czekał w wózku, razem z naszemi rzeczami. Załadowano wszystko i pod konwojem policji, ruszyliśmy do Dzarbekir.


∗                    ∗
Życie ludzkie nie łatwo daje się opisać, ani też opowiedzieć. Mniej jeszcze życie człowieka, który kochał ziemię i przemierzył ją własnemi krokami, nadaje się do opowieści. Ale życie człowieka wstrząsanego namiętnościami, który poznał wszystkie szczeble szczęścia i niedoli, włócząc się po świecie, jest niemożliwe do odtworzenia. Jakże dać obraz tego, co stanowiło żywą treść. Jestto niemożliwe zarówno dla tego, który to wszystko przeżył, jak i dla tych, którzy będą słuchali jego opowieści.

Urok, poezja, malowniczość życia człowieka o duszy potężnej, głębokiej, i żądnej przygód nie leży w wielkich momentach życiowych. Szczegóły najczęściej stanowią o urodzie życia. Lecz ktoby zważał na szczegóły? Ktoby potrafił w nich zasmakować? Ktoby je zrozumiał?
Dlatego właśnie, byłem zawsze wrogiem słów zachęcających: Opowiedz mi coś ze swego życia!...

Jest jeszcze jedna trudność; człowiek kochający nie czuje się samotnym. Nie czuje się samotnym nawet wtedy, kiedy już więcej nie chce być kochanym, tak jak to jest dzisiaj ze mną. Ludzie uczuciowi mogą żyć wspomnieniem, gdyż niema przeszłości bez teraźniejszości. Daremnie pragnie się umrzeć! I ja szukałem śmierci. I ja kilkakrotnie chciałem umrzeć. Lecz drogie postacie z minionych dni stanęły przedemną w chwili beznadziejnej rozpaczy, ukoiły serce i zmusiły mnie do poszukiwania światłości wieczystej na twarzach ludzi. Jedną z takich świetlanych istot był Barba Yani.
Niewiele mogę o nim powiedzieć. Diarbekir, Alep, Angora, Suwas, Erzerum i sto innych miasteczek i wsi przebiegaliśmy w czasie naszych wędrówek. Trudniliśmy się handlem. Sprzedawaliśmy salep, dywany, chustki, balsamy, leki, konie, psy, koty, wszystko przeszło przez nasze ręce, ale w chwilach nędzy ratował nas zawsze i stawiał na nogi ów dobry salep. Gdy jakiś niekorzystny interes powalił nas na drodze, biegliśmy szybko po stare imbryki. Wtedy wołaliśmy: «Salep!... Salep!» Śmieliśmy się i jazda dalej...
Śmieliśmy się, gdyż Barba Yani był nieporównanym przyjacielem; ale przyczyną niepowodzenia byłem ja, typowy niedołęga. Popełniłem setki głupstw. Przypominam sobie jedno z większych.
Ulokowaliśmy cały majątek w dwóch pięknych koniach, kupionych na jarmarku o piętnaście kilometrów od Angory. Byliśmy zadowoleni, gdyż interes należał do znakomitych. Na powrotnej drodze zapragnąłem — trochę ze zmęczenia i trochę z radości — zatrzymać się w samotnej karczmie. Noc była. Barba Yani sprzeciwił się.
— Daj spokój, Stawraki! Jedźmy do domu. Tam uraczymy się winem.
— Nie, Barba Yani... Proszę cię, wstąpmy na chwilę. Uczcimy kieliszkiem wina nasze powodzenie.
Biedak ustąpił. Przywiązaliśmy nasze konie do słupa przed karczmą. Usiedliśmy w karczmie przy oknie i zaczęliśmy oblewać dobry interes. Jeden kieliszek wina, potem drugi. Głód się odezwał. Najedliśmy się do syta, wypiliśmy kilka butelek — i Barba Yani nie gardził dobrym trunkiem. Serca biły radośnie. Śpiewaliśmy:

Znowu się upiłeś...
Znowu tłuczesz szklanki...
Co za brzydkie zwierzę z ciebie!

Ale wśród pieśni Barba Yani urwał. Spokojnie, z oczami utkwionemi w szybę, rzekł:
— Oj tak, mój Stawraki «brzydkie zwierzę z ciebie», gdyż naszych ładnych zwierząt niema już na dworze. Nie widać ich, o ile mnie wzrok nie myli.
Wyskoczyłem, ale zapóźno. Pochwyciłem już tylko dziki tętent koni, rozlegający się pośród ciszy nocnej.
Po godzinie, gdy wlokąc się w ciemnościach, wpadaliśmy w każdą dziurę, Barba Yani zwrócił się do mnie głosem karcącym:
— Pragnąłeś «uczcić nasze powodzenie!» idź więc pieszo, uparty dzieciuchu! Ażeby się pocieszyć, zaśpiewaj mi: znów się upiłeś!
O, radości, jaką uczuwa serce, gdy danem mu jest przylgnąć do dobrej, ludzkiej ziemi, do tej ziemi, która przekazuje życiodajną moc! Biada temu, który niema tego szczęścia!...
Przez długie lata, podczas których życie moje zlało się kompletnie z życiem Barba Yani, byłem tak szczęśliwy, że wszystko, co mnie otaczało, wydawało mi się dobre, piękne i wzniosłe. Przyroda miała oblicze jasne i przyjacielskie. Brzydota stawała się mniej odpychającą, a głupota obijała się o nasze drwiny. Oszustwo było zdemaskowane, a przemoc silnych — do zniesienia. Gdy zetknięcie z pospolitością, dławiło nas, uciekaliśmy do świata bez słów, do świata, w którym natura przemawia do serc.
Czasem przez cały dzień wędrówki, Barba Yani milczał, okiem tylko wskazując mi to, co jest godne widzenia. Milczenie nazywał «dezynfekcją». I miał słuszność. Gdyż nic tak nie oczyszcza człowieka z wszelkiego brudu życiowego, jak niema kontemplacja tego, co dał Stwórca.
Ale ten wielki filar moich lat młodzieńczych był także znawcą starożytności i jej filozofów. Wszystkie zagadnienia życiowe popierał przykładami z czasów mądrości starożytnej. Sam nie był mędrcem, ale kochał spokój serca:
— Wcześniej, czy później pojmuje człowiek marność niepokoju uczuciowego, który mąci spokój i niszczy życie — mówił mi — szczęśliwy ten, który to wcześnie zrozumie. Będzie on mógł spokojnie radować się życiem.
Któregoś zimnego, jesiennego dnia, znaleźliśmy się na polu, gdzie się odbywały manewry. Ciepły napój został momentalnie rozchwytany przez żołnierzy. Nawet oficerowie raczyli się salepem; a żeśmy rozpalili ogień, grzali się przy nim, rozmawiając między sobą. Jakiś oficer opowiadał drugiemu anegdotę, w której jakiś generał, przyjaciel Aleksandra Wielkiego, doradzał mu, by zawarł zgodę proponowaną przez Dariusza:
— Zawarłbym pokój — rzekł pierwszy — gdybym był... gdybym był...
Oficer turecki zahaczył się:
— Jakże, u djaska nazywa się ten generał?
— Parmenion! — rzekł Barba Yani, który przysłuchiwał się rozmowie.
— Brawo, stary! — zawołał oficer. — Skąd ty to wiesz? Sprzedając salep, nie spotyka się Aleksandra Wielkiego!...
— Ależ tak — odpowiedział mój przyjaciel — każdy musi się zagrzać przy ogniu!
To powiedzenie o podwójnym sensie, spodobało się oficerowi. Raczył rozmawiać z nami. W pewnej chwili spojrzenia nasze skrzyżowały się.
— Widziałem cię już gdzieś — rzekł do mnie.
— Tak jest — odpowiedziałem, rumieniąc się — jechaliśmy tym samym powozem z Mustafą-bejem, przed pięciu laty.
— Tak, tak, na Allaha! Ty jesteś tym chłopcem, który szukał matki, chorej na oczy! Wieleś się musiał nacierpieć z tym przeklętym typem.
— O, tak, wiele... nie znałem go wtedy.
— Ale, czy można ufać pierwszemu lepszemu nieznajomemu, który głaszcze po policzkach?
Długo rozmawiał z nami oficer. Opowiadał mi o haniebnych czynach Mustafy-beja. Zainteresował się Barbą Yani i jego wiedzą. Na pożegnanie uściskał nas serdecznie i poprosił każdego z nas, ażebyśmy przyjęli po funcie tureckim.
— To nie napiwek — rzekł — staremu daję w dowód szacunku jego wiedzy, a młodemu — jego cierpień.
Po powrocie do domu, Barba Yani odezwał się:
— Widzisz, mój Stawro? Wszędzie są ludzie zbłąkani, ale inteligencja łamie wszelkie zapory; tak łamie je wtedy nawet, gdy jest odziana w mundur wojskowy!
Z tem wszystkiem Barba Yani starzał się. Choroba sercowa uniemożliwiała mu pracę. Zmęczenie zwalało go z nóg. Coraz bardziej popadał w melancholję. Miałem dwadzieścia dwa lata, byłem silny zdrowy i odważny. Oszczędziliśmy trochę pieniędzy. Postanowiłem więc, ażeby przyjaciel mój wypoczął przez jakiś czas. Na miejsce odpoczynku wybrałem górę Libanu.
O, piękna góro Libanu! Na samo wspomnienie tego rocznego pobytu, serce me upaja się i krwawi zarazem!... Ghazir!... Ghazir!... I ty, Dlepta!... I ty, Harmon!... I ty Malmetein!... I wy, drzewa cedrowe o długich, braterskich ramionach, które — zdawało się — pragną ziemię objąć gorącym uściskiem!... I wy, piękne granaty, ofiarujące strudzonemu wędrowcowi dojrzały, soczysty owoc!... I ty, Morze Śródziemne, które poddajesz się pieszczotom twojego płonącego Boga i rozkładasz swój ogrom, bez plamy i cienia u biednych okien libańskich domeczków... Wszystkiemu i wszystkim mówię, żegnam was!... Nigdy już więcej was nie zobaczę, ale oczy moje zatrzymają po wszystkie czasy tę słodką jasność!... To światło przyćmiło się w mojej pamięci... Życie nie chciało mi dać pełni szczęścia... Ależ, Boże mój Wielki, gdzie i kiedy obdarza nas życie pełnią szczęścia?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zamieszkaliśmy w Ghazir, we wsi malowniczej, jak zresztą wszystkie wioski, położone na szczytach Libanu. Byliśmy jedynymi lokatorami starej i schorowanej Arabki. Nazywała się Amra i była chrześcijanką, jak wszyscy mieszkańcy Libanu. Byliśmy jako chrześcijanie, dobrze widziani.
Zarabiałem na życie, a Barba Yani spacerował, wspierając się na lasce. Jego ulubionem zajęciem było niszczenie małych wężów i poszukiwania granatów. Od naszej gospodyni — z którą prowadziliśmy długie rozmowy, paląc nargile — dowiedzieliśmy się, że ma wielkie zmartwienie. Była samotna i samotność trawiła jej duszę. Jej jedyne dziecko, córka dwudziestoletnia znajdowała się w Wenezueli, dokąd towarzyszyła ojcu, który się tam dorabiał majątku, jak to jest w zwyczaju mieszkańców Libanu. Ale rok temu ojciec umarł, a listy z Ameryki nadchodziły coraz rzadziej. Selina była zamożną dziewczyną. Prowadziła sklep z biżuterją. Nie była jednak zbyt szczodrą dla matki. Zapomniała o niej i Set Amra zmuszona była żyć o suchym chlebie.
Ulitowaliśmy się nad nią. Dzieliliśmy z nią strawę. Set Amra stała się naszą siostrą i matką. Najlepsze kąski mięsa przypadły jej w udziale. Paliła najlepszy tytoń. Błogosławiła chwilę, w której Bóg zesłał nas. Pisała wzruszające listy do swojej córki, o naszej dobroci. Selina odpowiedziała jej i poleciła jej podziękować dwom nieznajomym o bratnich duszach.
Czas mijał w szczęśliwości.

Ale zarobki nasze były skąpe. Ilość pieniędzy zmniejszała się z każdym dniem. Nadeszła jesień i Barba Yani zaniemógł ciężko. Sprowadziłem doktora i lekarstwa. Troskliwa opieka przywróciła zdrowie drogiemu pacjentowi, ale pieniądze rozeszły się.
Zima była ciężka. Z trudem udało mi się zarobić tyle, ażebyśmy nie poumierali z głodu. Żywiliśmy się suchym chlebem i zapalaliśmy jedną nargilę, którą podawaliśmy sobie kolejno. Ciężko nam było, ale przetrwaliśmy do końca marca. Nieoczekiwana wiadomość napełniła nas radością: nadszedł list od Seliny, w którym oznajmiła, że opuszcza Wenezuelę i że za kilka tygodni zawita do domu.
Okrzyki radosne!... Wesołość szalona!...
— Powiem wam coś! — oznajmiła któregoś dnia Set Amra tajemniczym głosem. — Stawro jest ślicznym chłopcem. Napewno Selina zakocha się w nim i wasze dobrodziejstwa względem mnie sowicie będą wynagrodzone. Cóż, Stawro? Jak ci się to podoba?

Jak mu się to podobało? Jak zwykle stracił głowę!... Stracił ją też Barba Yani, i obaj razem ze schorowaną Arabką, zaczęliśmy tańczyć wkoło, ażeby uczcić w ten sposób moje małżeństwo z Seliną, która nie wiedziała o niczem!...
Szedłem przed siebie, jak głuchy koń; uważając dom ten jako moją przyszłą własność, zauważyłem, że taras jest uszkodzony i w pokojach przecieka woda. Wtedy za przykładem libańczyków, wszedłem na dach z ciężkim walcem i ku ogólnej radości mieszkańców biegłem wzdłuż i wszerz tarasu, wlokąc za sobą ciężki walec, który mnie trącał w nogi i przez który padałem na nos.
Przeklęte serce, uczyniłeś mi w życiu wieje krzywd!
Szedłem jeszcze dalej! Wskazując któregoś dnia mojemu przyjacielowi młode jeszcze wargi Set Amra, które namiętnie ciągnęły dym z nargilów, rzekłem doń:
— O, Barba Yani! Spójrz na jej usta. Być może potrafią jeszcze całować coś prócz nargili! Gdybyśmy mogli urządzić dwa śluby jednocześnie.
— Tak jest, dwa małżeństwa! Gdyż moje z Seliną, było tak pewne, jak nasza bieda.
— Ach, Stawraki! — zawołał mój biedny przyjaciel. — Wiele jeszcze świata zbiegniesz, zanim poznasz życie!
Był dobrym prorokiem.
Przybyła Selina. Piękna brunetka, o długich włosach i djabelskiem spojrzeniu, silna i zdrowa; duszę miała kupiecką a rozum kurzy. Onieśmieliła nas wszystkich. Podziękowania jej krótkie były i oschłe. Uważała, że życie nasze było wstrętne, i omal, że nie czyniła nam wyrzutów, za to, że matka żyła w nędzy. Na dowód pogardy wynajęła sobie oddzielny domek: matkę odwiedzała codziennie i bawiła u niej przez kwadrans. W dodatku dała matce jakąś śmieszną sumkę pieniędzy dla nas, jako «odszkodowanie». Wystrojona i obwieszona klejnotami była przedmiotem ogólnej zazdrości.
Dowiedzieliśmy się od sąsiadki, że odwiedzał ją jakiś piękny młodzian z Bejrut.
Selina, moja przyszła, moja narzeczona!...
— Ah, Barba Yani! Życie jest pełne rozczarowań — rzuciłem się w ramiona jedynego, prawdziwego przyjaciela.
— Czy nie wiedziałeś tego, Stawraki?... Więc się ucz nanowo. Tymczasem weź imbryk, daj mój, weźmy nasze manatki, i w drogę. W drogę! Świat jest piękny!
Odeszliśmy. Biedna Set Amra pozostała w łzach. W ciągu trzech miesięcy przebiegliśmy cudne okolice Libanu, pojąc mieszkańców tej ziemi naszym wiecznym salepem.
— Salep!... Salep!...
— Powiedz, Stawraki, ziemia jest piękna?
— O, Barba Yani! Masz rację, świat jest piękny!...


∗                    ∗

Ziemia jest piękna... O nie, to kłamstwo!... Całe piękno tkwi w naszem sercu i póty trwa, póki serce jest radosne. W dniu, w którym radość ulatuje, ziemia staje się cmentarzem. I piękna ziemia Libanu stała się cmentarzem mojego serca i cmentarzem ciała Barba Yani.
Pewnego dnia, opodal Dlepta, nieoczekiwany i silny atak powalił go na ziemię; głową uderzył o skałę i zranił się silnie.
— Barba Yani! Kochany Barba Yani! Co ci się stało? Boli cię?
Nic już go nie bolało. Ból został dla mnie...
Ból stał się tym robakiem, który stoczył moje późniejsze życie.
Tęsknota za tą przyjaźnią, pragnienie, by pomimo wszystko, znaleźć uczucie, skłoniło mnie do powrotu do kraju. Tam pokochałem istotę, która mi była droższą od Kyry i mamy. Pokochałem ją, jak Barbę Yani.
Ale tę historję znacie już...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Panait Istrati i tłumacza: Halina Jelenkiewicz-Gądkowa.