Kyra Kyralina/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Kyra Kyralina | |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Halina Jelenkiewicz-Gądkowa | |
Tytuł orygin. | Kyra Kyralina | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
W początkach stycznia 1921, otrzymałem list z szpitala w Nicei; znaleziono go przy nieszczęśliwcu, który sobie poderznął gardło. Niewielka była nadzieja, że go odratują. Przeczytałem list i byłem przejęty niezwykłym talentem, z jakim został napisany. Przywrócono go do życia. Nawiązała się między nami korespondencja. Zostaliśmy przyjaciółmi.
Nazywa się Istrati. Urodził się w Braila w 1884 z ojca Greka, przemytnika, którego nie znał wcale i z matki Rumunki, chłopki, kobiety niezwykłych zalet serca, miłującej go nad życie. Pomimo serdecznego przywiązania rozstaje się z nią w dwunastym roku życia, albowiem tkwił w nim duch włóczęgi, a raczej trawiąca potrzeba poznania. Dwadzieścia lat tułaczki, niezwykłych przygód, robót wycieńczających, włóczęgi i trosk. Spalony przez słońce, przemokły od deszczów, bez dachu nad głową, tropiony przez nocne straże, zgłodniały, schorowany, konający z nędzy — próbował wszystkich zawodów. Był kolejno: usługującym w zajeździe, piekarzem, ślusarzem, mechanikiem, motorniczym, tragarzem, roznosicielem przekąsek, malarzem pokojowym, murarzem, dziennikarzem, fotografem... Bierze udział w ruchu rewolucyjnym. Przebiega Egipt, Syrję, Jaffę, Beyrouth, Damaszek i Liban, Wschód, Grecję, Włochy, często bez grosza. Nędzarz, wszystkiego pozbawiony, głodny, pożera książki, próbując oszukać głód. Opowiada, jak tylko potrafią opowiadać na Wschodzie. Przejmuje się swojemi opowiadaniami do tego stopnia, że nikt ze słuchających, ani on sam nawet nie wie, czy opowieść trwać będzie przez pół godziny, czy ciągnąć się przez tysiąc i jedną nocy.
Skłoniłem go do nakreślenia historji swego życia. Rozpoczął ją dwoma tomami. Można rzec, że dzieło Panait Istrati jest poświęcone przyjaźni: a przyjaźń tego człowieka jest świętym płomieniem. Po przez drogę całego swojego życia pozostaje wierny napotkanym ludziom. Każdy człowiek ukrywa w sobie jakąś tajemnicę, którą on pragnie zgłębić.
Proszę pamiętać, że autor tych książek nauczył się sam języka francuskiego siedem lat temu, czytając naszych klasyków.
Jesteście tego samego zdania, co nasz przyjaciel Romain Rolland, że powinienem wytłumaczyć wam w kilku słowach zasadniczą ideę, która przewija się przez wszystkie moje książki.
Nigdy nie sądziłem, że będę musiał sam mówić o tem. Nie jestem zawodowym pisarzem i nigdy nie będę nim. Z głębi oceanu społecznego wyłowił mnie wielki poławiacz ludzi z Villeneuve. Jestem jego dziełem. Trzeba mi było jego szacunku, ażeby mógł po raz wtóry rozpocząć życie. Zażądał odemnie, bym pisał: «Urzeczywistnij dzieło głębsze i trwalsze od ciebie którego tyś jest tylko łupiną».
Poganiany tym batem i dzięki paszy, którą mi ofiarował mój przyjaciel Jerzy Jonesco, biegłem z zapałem.
Opowieści Adriana Zograffi są dziełem nas trojga. Pozostawiony sobie samemu nic nie potrafiłbym robić poza fotografowaniem, murowaniem, oraz innemi łatwemi rzemiosłami.
Na razie, Adrian Zograffi, jest młodzieńcem, który kocha Wschód. Samouk znajdzie swoją wyższą uczelnię, gdzie mu się żywnie spodoba. Żyje, marzy, pragnie. Z czasem ośmieli się powiedzieć, że jest wiele rzeczy, zrobionych marnie przez ludzi i twórcę. Wiem, że niebezpiecznie jest krytykować twórcę i ludzi, którzy nie uprawiają malarstwa i nie zajmują się uliczną fotografją, ale przecież francuskie przysłowie mówi, że trudno jest zadowolnić własnego ojca i cały świat. Wybaczcie Adrianowi tę śmiałość, albowiem pozwoli sobie na jeszcze większe zuchwalstwo: na wszystkich ziemiach, we wszystkich krajach kochać będzie ludzi, którzy posiadają serce. Takich jest mało, lecz Adrian utrzymuje, że ludzkość nie jest tak wielką, jak się to niektórym wydaje.
Czekając na swoją opowieść, słucha Adrian w tej chwili opowieści innych ludzi. Posłuchajmy z nim razem.
Adrian przebiegł pędem przez krótką aleję Matki Bożej, która w mieście Braila prowadzi do kościoła tej samej nazwy i zatrzymał się przed bramą ogrodu publicznego.
Stał gniewny i zmieszany.
— A jednak! — zawołał na głos — nie jestem już dzieckiem!... i zdaje się, że mam prawo rozumieć życie, tak jak je odczuwam.
Była szósta wieczorem. Dzień roboczy. Główna aleja parku była prawie pusta. Zachodzące słońce złociło jeszcze piasek, podczas gdy krzaki bzu kryły się już w mroku wieczornym. Nietoperze latały bezustanku i w najrozmaitszych kierunkach. Ławki, stojące po obu stronach drogi, były puste, i tylko na niektórych, położonych w zacisznych zakątkach ogrodu, tuliły się do siebie młode parki, a gdy mijał je jakiś niepożądany przechodzień, uścisk rozluźniał się i nabierały bardzo poważnego wyglądu.
Adrian nie zwracał uwagi na nikogo. Wdychał chciwie zapach świeżo zroszonej ziemi, zmieszany z wonią kwiatów, i myślał o tem wszystkiem, czego nie umiał zrozumieć.
Nie rozumiał przedewszystkiem, dlaczego matka sprzeciwiała się wyborowi jego znajomości. Wybuchnęła na tem tle wielka sprzeczka pomiędzy matką i jedynakiem. I Adrian rozumował:
— Według niej, Mikhail jest obcym i podejrzanym nicponiem, jest sługą piekarza Kir Nikolasa. Więc cóż stąd?... Kimże ja jestem?... Malarzem pokojowym i byłym sługą tego samego piekarza... A jeżeli jutro zmuszony będę iść w obce strony, czy będzie to dostateczny powód, ażebym wśród ludzi uchodził za nicponia?...
Tupnął gniewnie nogą.
— Do pioruna!... Jest to straszna niesprawiedliwość względem biednego Mikhaila. Kocham tego człowieka, kocham go, bo jest mędrszy ode mnie, bardziej wykształcony, bo cierpi, a nędzę znosi bez słowa skargi. Jakto? Dlatego, że nie rozpowiada na prawo i lewo, jak się nazywa, skąd pochodzi i ile zębów mu brak, dlatego jest nicponiem?... A więc dobrze, ja chcę być przyjacielem tego nicponia!... I jestem szczęśliwy, że posiadam takiego przyjaciela.
Adrian szedł przed siebie i w myśli zwalczał wywody matczyne. Wydawały mu się bezpodstawne i bezsensowne.
— A te projekty małżeńskie? Mam zaledwie osiemnaście lat, a ona chce mi uwiązać kulę u nogi. Mam się żenić z jakąś głupią gęsią, która mnie będzie zanudzała swojemi pieszczotami i zechce mnie obdarzyć potomstwem! Dziękuję!... Wielki Boże!... Zdawałoby się, że niema nic lepszego na tym świecie, jak rodzić małych głupców, ziemię zapełniać niewolnikami, a w końcu stać się samemu niewolnikiem tego robactwa! Nie, nie!... Wolę takiego przyjaciela, jak Mikhail. A co do zarzutu, że «ciągnę ludzi za język» to rzeczywiście, sam nie wiem, czemu lubię «ciągnąć ludzi za język» i wydobywać z nich słowa. Być może dlatego, że robi się jasno od mocnych słów, czego najlepszym dowodem, że najpierw przemówił Bóg, a potem ukazała się światłość!
Ciszę wiosennego wieczoru przerwał świst syreny na jakimś statku. Jednocześnie ostry zapach kwiatów odurzył młodzieńca.
Adrian znalazł się w wielkiej alei, wiodącej wzdłuż Dunaju. Zatrzymał się na chwilę i podziwiał tysiące lamp elektrycznych, które błyszczały i świeciły na statkach w porcie. Nieprzezwyciężona tęsknota za podróżą wezbrała głębokiem westchnieniem w piersi młodzieńca.
— Boże! Co to być musi za szczęście płynąć na jednym z tych statków, sunących po wodzie, zwiedzać obce kraje i światy!...
Zmartwiony, że nie może urzeczywistnić swoich pragnień, poszedł dalej, ze spuszczoną głową. Nagle usłyszał, że go ktoś woła:
— Adrianie!...
Obejrzał się. Na ławce, którą był właśnie minął, siedział człowiek z nogą założoną na nogę i palił papierosa. Krótki wzrok i panujące ciemności nie pozwoliły Adrianowi rozpoznać człowieka. Był trochę zły. Zbliżył się do ławki i w tej chwili zawołał radośnie:
— Stawro!...
Uścisnęli się serdecznie i Adrian usiadł obok Stawra.
Stawro, kupiec jarmaczny, trudniący się sprzedażą chłodzących napojów, był dalekim krewnym matki Adriana. Ongi była to postać znana na wszystkich przedmieściach i w okolicy. Teraz, gdy minęło już trzydzieści lat od głośnego zajścia, którego był bohaterem, pamięć o nim zgasła.
Raczej wysoki, o włosach jasnych i spłowiałych, bardzo chudy, miał pomarszczoną twarz i duże, niebieskie oczy, czasem spoglądające szczerze i otwarcie, a czasem niechętnie i podejrzliwie. Oczy te, zależnie od okoliczności, wyrażały całe życie Stawra. Życie nędzne, smutne, tułacze, a od dwudziestego piątego roku złamane przez nieszczęśliwe małżeństwo z dziewczyną piękną, bogatą i uczuciową. Z małżeństwa tego wyszedł po roku, okryty hańbą, z sercem rozbitem i spaczonym charakterem.
Historję tę Adrian znał pobieżnie. Matka, nie wchodząc w szczegóły, dawała ją jako przykład najwstrętniejszego życia; lecz Adrian wyciągał stąd wnioski, wręcz przeciwne. Z właściwym sobie wyczuciem ludzi pochylał się Adrian nad włóczęgą, jak nad jakimś instrumentem muzycznym, pragnąc usłyszeć, czy dotknięta przezeń struna odezwie się. Ale dotychczas nie udało mu się pochwycić żadnego oddźwięku.
Zresztą widzieli się zaledwie trzy, czy cztery razy. Dom matki, na równi z innemi uczciwemi domami, zamknięty był dla wędrownego handlarza. A zresztą cóż wspólnego mógł mieć Stawro z rozpieszczonym młodym, szczęśliwym jedynakiem?
Stawro uchodził za «kawalarza», był nim w rzeczywistości, i pragnął nim być.
W wygniecionem i zniszczonem ubraniu, nawet wtedy, gdy było zupełnie nowe, z wyglądem półwiejskim i półmiejskim, w nieodprasowanej koszuli, bez kołnierza, z miną oszusta i złodzieja, mówił rzeczy, które bawiły ludzi, a jednocześnie niepokoiły ich, wprowadzały w zakłopotanie.
Znajomych zaczepiał na ulicy jakiemś powiedzeniem śmiesznem i trafnem, ale nigdy bolesnem i dokuczliwem. Wielu znajomych przystawało, ażeby z nim pogawędzić. Jeżeli mu się ktoś podobał, to szedł z nim razem do kawiarni, gdzie Stawro zamawiał butelkę wina, a po napiciu się wychodził na podwórze pod pozorem «nagłej potrzeby» i więcej nie wracał. A jeżeli któreś ze spotkań należało do mniej przyjemnych, mówił szybko:
— Taki a taki przyjaciel czeka na ciebie w kawiarni, biegnij co sił.
Ale w największy zachwyt wprowadzały Adriana kawały ze śledziem i tytoniem. W trakcie rozmowy Stawro wyjmował z kieszeni wysuszonego śledzia, z rozpłaszczoną głową i przyczepiał ją zręcznie do poły ubrania gaduły. Znajomy odchodził, obnosząc, ku wielkiej radości przechodniów, kiwającego się śledzia.
Jeszcze lepszy był kawał z tytoniem.
Wiadomo, że na Wschodzie istnieje następujący zwyczaj: ten, kto pragnie skręcić papierosa, zwraca się z prośbą o tytoń do ludzi, w których towarzystwie się znajduje. Stawro zaczepiał w tym celu przechodniów, ale gdy tylko wziął tytoń, to zamiast zwrócić tabakierkę, kładł ją do własnej kieszeni, skąd wypadała na ziemię. Wtedy Stawro rzucał się, podnosił, wycierał, przepraszał i zamiast włożyć do kieszeni właściciela, zsuwał ją obok. Biedne pudełeczko z niklu, lub drzewa, padało znowu na bruk:
— Jaki niezdara ze mnie!
— Nic nie szkodzi, niech pan sobie nie bierze tego do serca — mówił zazwyczaj oszukany, przyglądając się uszkodzonej tabakierce, a otaczający tłum zanosił się od śmiechu.
Kawały z tytoniem udawały się zawsze i nigdy Stawro nie powtarzał ich z jedną i tą samą osobą.
Adrian polubił Stawra dla jego facecji A jednak jakieś dziwne i niewytłumaczone rzeczy mieszały go i wprowadzały w zakłopotanie. Czasem wśród śmiechów i zabaw, Stawro zwracał się do Adriana i w oczach jego topił spojrzenie jasne, spokojne, wyższe, tak jak to czynimy czasem, spoglądając w dobre i naiwne oczy wołu. Wtedy Adrian czuł, że maleje wobec tego nieuka, który pociągał go i czarował. Zdawało mu się to niezrozumiałem i zaczął pilnie obserwować Stawra. Ale mało miał po temu sposobności. Niepokojące i tajemnicze spojrzenie, które Adrian nazywał w duchu «tamtym Stawro» pojawiało się rzadko i tylko dla niego.
A jednak, któregoś dnia — (było to dziesięć miesięcy przed spotkaniem w ogrodzie) — gdy szedł ze sprzedawcą lemoniady do cukiernika — starego i ponurego Greka, który dostarczał cytryn i cukru — ujrzał nagle «tamtego Stawro». Adrian przywarł do jego wzroku.
Stali w kącie słabo oświetlonego sklepu. Twarz Stawra z wygładzonemi zmarszczkami i złagodniałemi rysami, z szeroko otwartemi, błyszczącemi oczami zwrócona była do cukiernika o minie twardej i zamkniętej w sobie. Stawro mówił nieśmiało, ale z przekonaniem, a Grek przytakiwał mu głową:
— Kir Margulis... Źle jest... Nie jest ciepło i nikt nie chce kupować lemoniady... Zjadam moje oszczędności i wasz cukier... a więc? Zgoda, tym razem jeszcze nie płacę? Dobrze. Zrobimy jak zwykle: jeżeli umrę, stracicie dziesięć franków.
I kupiec, skąpy, ale dobrze znający swoich ludzi, przedłużał kredyt i na znak zgody dawał uścisk dłoni, oschły jak jego własne życie.
Wyszedłszy ze sklepu, Stawro zaczął się śmiać, dokazywać i podskakiwać z radości.
— Oszukałem go, Adrianie, nabrałem go! — szepnął młodzieńcowi na ucho.
— Ależ nie, Stawro! — zaprzeczył Adrian — nie oszukałeś go; zapłacisz!...
— Tak jest, Adrianie, zapłacę, — ale jeżeli umrę, djabeł mu zapłaci...
— Jeżeli umrzesz... inna sprawa... Ale mówiłeś, żeś go nabrał: znaczyłoby to, że jesteś nieuczciwym człowiekiem...
— Być może jestem nieuczciwy...
— Nie, Stawro, chcesz mnie oszukać, ty nie jesteś nieuczciwy!
Stawro zatrzymał się nagle; i pchnął towarzysza na mur, twarz jego uległa dziwnej zmianie, syknął:
— Tak, jestem nieuczciwy!... Niestety, Adrianie, jestem bardzo nieuczciwy!..
Mówiąc to, chciał odejść, ale Adrian chwycił go za ubranie, przytrzymał i głosem wylękłym, przyduszonym zawołał:
— Zostań, Stawro! Musisz powiedzieć mi prawdę!...Dwuch ludzi widzę w tobie. Który jest prawdziwy, uczciwy czy oszust?
Stawro wyrywał się:
— Nie wiem.
I wkońcu, wydostawszy się z uścisku Adriana, zawołał:
— Daj mi święty spokój!
Gdy już był dosyć daleko, dodał:
— Powiem ci, gdy będziesz starszy, kiedy nie będziesz miał mleka pod nosem.
Nie widzieli się od tej pory. Stawro od marca do października tłukł się po jarmarkach, a zimą sprzedawał kasztany pieczone, Bóg wie, gdzie. Do Braila przybywał tylko, ażeby się zaopatrzyć w towary.
∗
∗ ∗ |
Ze spotkania na ławce ucieszył się Adrian tak, jak muszą się cieszyć strumienie, gdy wpadają do rzeki i rzeki, gdy toną w łonie mórz.
Stawro, wbrew zwyczajowi, był małomówny; zrobiło to rzetelną przyjemność Adrianowi. Przyglądał się twarzy, wyłaniającej się z mroku wieczornego i pomyślał, że jest podobną do tego wieczoru. Nikt nie potrafiłby określić wieku Stawra. A jednak Adrian zauważył, że włosy na skroniach zmieniły kolor i posiwiały.
— Czemu przyglądasz mi się w ten sposób? — zapytał Stawro zniecierpliwionym głosem — nie jestem na sprzedaż.
— Wiem, ale pragnąłbym dowiedzieć się, czy jesteś jeszcze młody, czy też jesteś już stary.
— Jestem i stary i młody, tak jak wróbelek...
— Racja, Stawro: jesteś wróblem.
Nastąpiło milczenie. Poczem Adrian dodał:
— Nie bierz mi za złe, mój kochany, ale radbym wiedzieć skąd wracasz, dokąd idziesz i jak ci się wogóle powodzi.
— Skąd wracam, dokąd idę? jest to zupełnie bez znaczenia. Powodzi mi się nienajgorzej, chociaż mam sporo kłopotów, moje dziecko.
I poklepał Adriana po przyjacielsku.
— Jakie kłopoty masz, Stawro? Co się stało? Czy zabrakło ci cytryn?
— O nie, cytryn jest poddostatkiem ale «uczciwi oszuści», których było tak wiele w dawnych czasach, przepadli jak kamień w wodę.
— Uczciwi oszuści? — zawołał Adrian — brzmi to niewiarogodnie: oszust nie może być uczciwym!
— Mylisz się! Znałem wielu uczciwych oszustów.
Stawro schylił się i patrzał na ziemię. Adrian odczuł, że mówi poważnie i pragnąc wyciągnąć z niego coś więcej, zaczął ostrożnie:
— A czy mógłbyś mi powiedzieć do czego ci jest potrzebny taki uczciwy oszust?
— Ażeby mi towarzyszył na jarmark w S... na przyszły czwartek. Prawdę mówiąc, nie mnie jest potrzebny, ale tak, jakby dla mnie... Wiesz, że podczas jarmarku, zajmuję miejsce przy cukierniku, który robi pączki. Chłopi jedzą, potem chce mu się pić, a ja korzystam z tego i częstuję ich chłodzącemi napojami; czasem i w miarę potrzeby do ciasta wrzuca się garść soli... (widzisz, Adrianie, że jestem nieuczciwy!...) Otóż mam cukiernika, jest nim Kir Nikolas...
— Kir Nikolas! — podskoczył Adrian.
— ...wasz sąsiad, u którego pracowałeś dawniej. Ale jest szkopuł: nie może on odejść od swojego pieca i pójść ze mną na jarmark. Potrzebny mi jest więc prócz służącego Mikhaila jakiś «uczciwy oszust», który by zbierał grosze podczas, gdy tamten smażyć będzie pączki w oliwie. Od dwuch dni szukam już «uczciwego oszusta.»
I Stawro zakończył ze smutkiem:
— Braila staje się coraz biedniejszem miastem, brak w niej ludzi.
Adrian doznał nagłego wstrząśnienia. Wstał i zawołał:
— Stawro, powiedz mi, czy jestem godzien stać się tym uczciwym oszustem, jakiego poszukujesz?
Włóczęga podniósł głowę:
— Bez żartów?
— Słowo uczciwego oszusta! Będę ci towarzyszył!
Stawro podskoczył, jak małpa i wykrzyknął:
— Daj mi swą łapę, synu rozkochanej Rumunki i dzielnego cefalonidy!... Jesteś godnym potomkiem swoich przodków...
— A cóż ty wiesz o moich przodkach?
— Byli napewno wielkimi oszustami!
Mówiąc to, Stawro uściskał Adriana, wziął go pod rękę i pociągnął za sobą.
— Spieszmy do Nikolasa, ażeby oznajmić mu radosną nowinę!... Pojedziemy jutro wieczorem, ażeby zdążyć na wtorek do S... Jedzie się wózkiem, dzień i dwie noce. Koń pędzi galopem, albo też jedzie krok za krokiem — wszystko to zależy od gatunku wina, które się dostaje w karczmach przydrożnych.
∗
∗ ∗ |
Pojawienie się handlarza napojami wraz z Adrianem, wywołało w cukierni gorącą dysputę.
Z okrzyków Stawra zrozumiał Kir Nikolas, że idzie o nowy nabytek. Jednym tchem wypowiedział Stawro długą turecką mowę. Mikhail, który był wtajemniczony w sprawę, wtrącił się do rozmowy, ku wielkiemu zdumieniu Adriana, nie rozumiejącego słowa po turecku. Po słowach Mikhaila Kir Nikolas wzruszył ramionami, a Stawro uspokoił się, poczem dodał po grecku:
— Nie bierzcie sobie do serca tego, co powie o tem matka Adriana!... Dzieci lube, gdybym ja życie moje ułożył według życzeń mojej matki, tobym nigdy nie ruszył się z domu i nie wiedziałbym po dziś dzień, co się dzieje poza murami, pięknego ongi miasta Braila. Wszystkie matki są do siebie podobne, pragną, by w dzieciach odżyły ich własne, drobne radości i pozbawione wdzięku smutki. A czy naszą jest winą, że jesteśmy takimi, jakimi stworzył nas Bóg? Prawda, Adrianie?
I znowu głos zabrał Mikhail, ale tym razem po grecku:
— Ma pan rację, ale przecież nie znamy matki Adriana; możemy mieć do czynienia z jakimś wyjątkiem. Proponuję więc, ażeby Adrian poszedł do matki i poprosił ją o pozwolenie; cieszyć się będę bardzo, jeżeli się zgodzi. Ale bez jej pozwolenia i wbrew woli nie pójdę z wami na jarmark.
Po tem oświadczeniu Adrian pobiegł, jak strzała.
Matka gotowała obiad. Zatrzymał się pośrodku pokoju z wilgotnemi oczami, płonącą twarzą i rozwianemi włosami. Nie wiedział, co powiedzieć, głos uwiązł mu w gardle. Ale ona odgadła go i odezwała się:
— Znowu bujasz w przestworzach!
— Tak, mamo...
— Jeżeli chcesz mi powtórzyć to samo, co mi mówiłeś przed chwilą... to lepiej zamilcz i oszczędź mi niepotrzebnych słów. Czyń, co uważasz za właściwe, nie raniąc mnie przy tem zbyt boleśnie i nie troszcz się o mnie. Tak będzie najlepiej.
— Mamo — odpowiedział syn — nie idzie o żadne rzeczy bolesne. Jestem na razie bez roboty. Może to potrwać tydzień, albo i dłużej. Chciałbym towarzyszyć Mikhailowi, który jedzie na jarmark do S... Obejrzę ładny szmat ziemi i zarobię coś niecoś.
— Jedziecie we dwójkę?
— Tak... to jest nie... będzie też Stawro.
— Coraz lepiej... Jeszcze jeden filozof.
Adrian milczał. Wreszcie przemówiła matka:
— Możesz iść!...
— Mówisz to bez żalu?
— Bez żalu, drogie dziecko.
∗
∗ ∗ |
Odjazd nastąpił w niedzielę pod okiem wszystkich kumoszek, sąsiadujących z cukiernikiem. Około czwartej po południu zjawił się Stawro. Przyjechał wózkiem razem z swojemi naczyniami do lemoniady. Załadowano jeszcze przy pomocy Kir Mkolasa i Mikhaila rzeczy potrzebne do wyrobu pączków, a więc stół, patelnię, rondle, dwa worki mąki, kilka słojów oliwy. Zrobiono też miejsce dla trzech osób.
Ażeby oszczędzić Adrianowi żartów i przycinków niepowołanych widzów, na pół godziny przed przybyciem Stawra, matka opuściła z nim dom. Rozstali się z sobą na ulicy; ona szła do przyjaciół, on na szeroką drogę, przez którą miał przejeżdżać wózek. Ucałowała syna i rzekła:
— Adrianie, skłaniam się do twoich życzeń, ale nadejdzie dzień, kiedy żałować będziesz swych czynów; mała podróż, w którą dziś się udajesz, doda ci ochoty do coraz większych i coraz dalszych podróży; ty nie możesz mnie zapewnić, że w przyszłości czeka cię szczęście, a ja pewna jestem, że gorzko będziemy żałowali i opłakiwali tę chwilę, co nie daj Boże.
Chciał jej coś odpowiedzieć, ale odeszła. Został przygwożdżony do miejsca, odprowadzając ją wzrokiem. Szła prosto przed siebie, prosta jak jej życie proste, skromne, bolesne. Z chustą na głowie, w staniku z lichej tkaniny, z chustką do nosa w prawej ręce, lewą unosząc zbyt długą suknię, która zbierała pył przydrożny, szła z pochyloną głową i oczami wbitemi w ziemię tak, jakby szukała czegoś, czego jeszcze nie zgubiła, a co wymykało się jej z rąk.
Biedny mój bracie Adrianie!... Drżysz cały... Na tym wózku, który jedzie szerokim dziedzińcem, siedzisz wtulony w poduszki, jednem ramieniem opierasz się o Stawra, który popędza konia i śpiewa po armeńsku, drugie ramię wspierasz o plecy Mikhaila, który pali i milczy, — drżysz, dzielny chłopcze; ale nie z zimna! Więc może drżysz z lęku? Z lęku przed przeznaczeniem, które cię pcha nietylko na jarmark w S... ale na wielki jarmark twojego życia, które się zaledwie zaczyna?
Długo, długo — w blaskach zachodzącego słońca sunął wózek, prostą drogą, pomiędzy dwoma rzędami drzew. Mijali pola pokryte zbożem — a Stawro nie przestawał śpiewać po armeńsku. Adrian i Mikhail przysłuchiwali się tym pieśniom, nie rozumiejąc słów, ale odczuwając ich treść. Wreszcie otuliła ich noc i zamknęła w kręgu własnych myśli i przeżyć. Wsie i osady ustępowały miejsce następnym wsiom i osadom: nędzne gniazda smutków i radości, pochłonięte przez noc, nieznane światu. Migotliwe światło latarni przyczepionej do wózka, odkrywało raz po raz jakieś fragmenty życia wiejskiego, które jaśniały przez chwilę i znikały na zawsze: pies szczekał, do szyby w oknie przylgnęła jakaś twarz, która starała się przebić wzrokiem ciemności; jakieś biedne chałupy, chylące się do ziemi, jakieś odemknięte podwórza.
Mniej więcej co dwie godziny Stawro zatrzymywał się przed jakąś karczmą, rozcierał koniowi oczy i uszy, podsuwał mu worek z sianem, nakrywał derą i z hałasem wprowadzał swoich towarzyszów do karczmy. Tam stawał się głośnym, wesołym, opowiadał żarty i anegdoty, zamawiał «litr wina i szklankę dla gospodarza» a następnie zwracał się bardzo uprzejmie do gospodarza, ażeby mu dał tytoniu — i wtedy powtarzał się kawał z tabakierką.
Adrian zauważył, że Mikhail, który znał Stawra zaledwie od dwuch dni, obserwuje go bezustannie. Korzystając z chwilowej nieobecności wędrownego handlarza, szepnął do przyjaciela:
— Co to za człowiek!... Tyle hałasu o nic!
Mikhail odrzekł:
— Jest to hałas, który chce stworzyć milczenie... Nie bardzo go rozumiem, ale jest w nim coś ukrytego.
∗
∗ ∗ |
Po siedmiogodzinnym marszu, około północy, wózek zajechał do wioski... Mżył drobny deszczyk. Ciemności były nieprzeniknione. Jakieś wściekłe psy ujadały zapamiętale i rzucały się na konia. Stawro obił je niemiłosiernie i podjechał pod jakąś bramę, o którą koń się potknął i omal nie upadł.
Stawro krzyknął:
— Grzegorzu!... Grzegorzu!
Ktoś wyszedł na próg karczmy i Stawro zawołał do niego:
— Śpiesz się! Na wszystkich świętych! Śpiesz się! Chyba nie chcesz, bym robił pączki i lemoniadę na tej wodzie deszczowej! Otwieraj, stary łobuzie!
Gospodarz mruknął coś pod nosem i wziął konia za uzdę. Wyprzężono konia i zdjęto z wózka ładunek. Następnie czterej mężczyźni weszli do obszernej izby, w której się jada, pije, pali i mówi rzeczy dobre i złe, zależnie od wieku i zalet wina.
Stawro był zwięzły:
— Posilmy się dobrze, ale nie traćmy nocy na gadanie. Prześpijmy się tutaj, a o świcie wyruszymy dalej. Najcięższe mamy już poza sobą. Jutro, idąc wzdłuż rzeki, opowiemy sobie wiele ładnych historji. Jutro będzie pogoda.
Podano im tuzin jaj sadzonych, smażoną słoninę, ser i pyszne wino, które mogłoby rozweselić najsmutniejszego człowieka.
Gospodarz, trącając się kieliszkiem ze Stawro, zapytał:
— Jedziesz do S... na jarmark?
Stawro zrobił potakujący ruch głową, gospodarz żartował:
— Czy zawsze fabrykujesz swoje lemoniady na kwasku cytrynowym i sacharynie?
Stawro spojrzał mu prosto w oczy:
— A ty, stara świnio, robisz swoje wódki na podejrzanych alkoholach i struwasz niemi chłopów?
Zdumiony Adrian wtrącił się do rozmowy:
— Ależ, Stawro, na własne oczy widziałem, jak kupowałeś cukier i cytryny; czy nie do lemoniady?
— Nie, to tylko dla zamydlenia oczu: w ten sposób zachęca się spragnionych — odrzekł Stawro. Potem dodał po grecku:
— Oto masz dowód, że jestem nieuczciwy. Ale to nic, potrafię być bardziej nieuczciwym.
Mikhail i Adrian zamienili między sobą porozumiewawcze spojrzenie. Oczy Mikhaila odpowiedziały na pytające spojrzenie Adriana:
— W tem jest coś ukrytego, niewyraźnego...
Wstali od stołu. Gospodarz wziął z sobą pudełko zapałek i zaprowadził ich na strych. Pełno tam było siana. Rozciągnęli ogromną derę, na którą rzucili się wszyscy trzej, tak jak byli, w ubraniach, ociężali, zmęczeni, oszołomieni drogą i winem.
— Jeżeli przyjdzie wam ochota palić, to bądźcie ostrożni, łatwo o pożar — rzekł na odchodnem gospodarz. Zabrał z sobą świecę i zapałki. Po chwili trzej podróżni zasnęli.
∗
∗ ∗ |
Która to mogła być godzina? Adrian nie mógł się zorjentować w czasie, ale w pewnej chwili uczuł że jakaś ręka przesuwa mu się po ramieniu, a następnie po twarzy. Odemknąwszy oczy, uprzytomnił sobie, że nie jest u siebie w domu, ale gdzieś na strychu. Zasnął z powrotem. I znowu się przebudził: ręka przesuwała się po twarzy i jakiś pocałunek musnął prawy policzek, Adrian jął się zastanawiać. Cóż to ma znaczyć, do djabła?... Który z nich? Z prawej strony leży Stawro, z lewej Mikhail:
— Jakto?... Stawro mnie pocałował?... Cóż to może znaczyć?...
Jakaś przykra myśl wkradła mu się do mózgu, którą odpychał, powtarzając:
— Nie... Śniłem!... Napewno śniłem!... To niemożliwe!
W kilka chwil potem, uczuł, jak ręka Stawra dotyka jego piersi, cofa się i znowu wraca. Przerażony, zapytał go, zdławionym głosem.
— Cóż to za figle, Stawro?
Stawro zerwał się z posłania, chwycił Adriana za ramię i szepnął mu do ucha:
— Cicho bądź!
— Co chciałeś mi zrobić? Tyś mnie całował przed chwilą? — pytał wylękły Adrian.
— Cicho bądź!... nie krzycz! — szeptał Stawro. Zaległo milczenie pełne grozy i wyczekiwania. Nagle, odezwał się Mikhail. Mówił cicho, spokojnie, po turecku. Urwał, jak gdyby czekając na odpowiedź. Stawro milczał. Mikhail zadał ponowne pytanie. Odpowiedź Stawra była dosyć długa. Znowu pytanie Mikhaila, tym razem głośniejsze i mocniejsze. Oschła odpowiedź Stawra. Mikhail zastanawiał się dosyć długo; ale oto uniósł się, oparł na łokciu, jak gdyby szukając wzrokiem oczu Stawra. Mówił przez kilka minut. Stawro przerwał mu gwałtownym potokiem słów. Wtedy zdarzyło się coś przerażającego.
Mikhail, którego Adrian znał jako cichego i spokojnego człowieka, zerwał się i krzyknął strasznym głosem. Stawro odpowiedział mu takim samym krzykiem. Wśród czarnej nocy padały słowa ostre i natarczywe, krzyżowały się zdania podobne do pchnięć szpadą. Głowy ich dotykały się prawie; oczy szukały się bezsilnie; ręce drżały. W zamarłem sercu Adriana samogłoski obcego języka brzmiały, jak szczęk zbroi, a twarde spółgłoski padały, jak warczenie bębnów.
Adrian zrozumiał prawdę. Zrozumiał też, że Mikhail może Stawra pognębić i niezmierna litość nad nędzą starego tułacza wezbrała w jego sercu. Zawołał, łkając:
— Mówcie po grecku... Słowa zrozumieć nie mogę!...
Ten wybuch cierpienia przerwał sprzeczkę. Nastąpiło długie milczenie.
— Stawro!... Powiedz mi, czemuś to uczynił?
Zapytany odrzekł zbolałym głosem:
— Ponieważ jestem nieuczciwy. Wszak mówiłem ci, biedny mój przyjacielu, że jestem nieuczciwy.
— To jest gorsze od nieuczciwości — odezwał się Mikhail: — to jest przewrotność i gwałt na duszy człowieka, w której wszystko jest pięknem i pogodą; chcąc w niej zaszczepić występek, popełniasz największy grzech.
Mikhail zamilkł na chwilę, a potem dodał stanowczym głosem:
— Przeproś Adriana. Jeżeli go nie przeprosisz, zostawię cię wraz z całym kramem i pójdę sobie.
Stawro milczał. Skręcał sobie papierosa; gdy go zapalał, obydwaj przyjaciele ujrzeli profil twarzy, która była nie do poznania. Usta wygięte, nos wydłużony, wąsy rozwichrzone, cera trupiej bladości, oczy wgłębione. Nie patrzał na nich; nawet wtedy, gdy zapalali papierosy, głowę miał zwróconą w inną stronę.
Nocną ciszę przerywało ujadanie psów i pianie kogutów.
∗
∗ ∗ |
Mikhail począł już tracić nadzieję, że usłyszy słowa odpowiedzi, gdy Stawro zaczął:
— Przeproszę Adriana... szczerze go przeproszę... szczerze, ale nie pokornie... I to nie zaraz, ale jak mnie wysłuchacie...
Mówicie: « Przewrotność», «gwałt», «występek». I zdaje się wam, że się ugnę ze wstydem. A przecież mówiłem wam, że jestem nieuczciwy. I to jest właśnie najgorsze, że czynięźle z całą świadomością. Ale gwałt, przewrotność, występek? Wszystko to dzieje się dokoła nas, a nikt się nie oburza!... Stało się już zwyczajem, prawem, a nawet zasadą życia. Jestem jedną z ofiar przewrotnego życia; wszystko w niem było przewrotnością, gwałtem, występkiem; urosłem wśród tej nędzy. A jednak nie miałem żadnych złych skłonności.
Przykro jest mówić wbrew własnej woli, ale korzystam z ciemności; zdaje mi się, że jesteśmy w królestwie kretów... Nie będę mówił, ażeby się bronić; wasz sąd jest mi obojętny... Chcę wam dać lekcję życia. Tak, ja, człowiek niemoralny, dam wam, ludziom moralnym, lekcję życia.
Jestem człowiekiem niemoralnym i nieuczciwym. Obwiniam się o nieuczciwość. Obwiniam się o nieuczciwość, bo co do niemoralności, sam będę oskarżycielem. Czyim? Sami osądzicie. Da wam do tego sposobność jedno z wydarzeń mojego życia, to jest dzieje mojego małżeństwa...
Około roku 1867, w jakiś czas po powrocie księcia Karola, wracałem i ja, ale nie jako książę. Wracałem zgnębiony stratą starszej siostry, i zdemoralizowany awanturniczem życiem, które wiodłem przez lat dwanaście. Przez lat dwanaście szukałem siostry mojej w Anatolji, Armenji, oraz w Turcji europejskiej. Szkoda, że nie mogę zacząć od historji mojego dzieciństwa, smutnego losu siostry, i okoliczności, w których się wychowywałem. Byłoby to zbyt długie. Być może, opowiem wam to kiedyś, a wtedy zrozumiecie niejedno.
Miałem podówczas około dwudziestu pięciu lat i trochę pieniędzy. Władałem biegle trzema wschodniemi językami, ale po rumuńsku prawie już zapomniałem. Ludzie, którzy mnie znali za moich dziecinnych lat, nie poznawali mnie i rad byłem z tego. Nie chciałem, aby wiedziano kim jestem. Miałem nawet dokumenty tureckiego poddanego i uchodziłem za cudzoziemca.
Dlaczego powróciłem do ojczyzny?
Bez powodu, a jednocześnie dla ważnej przyczyny. Bez powodu, ponieważ korzenie moje nie tkwiły już w ziemi, na której się urodziłem, ziemia ta nie była mi bliska, a na obczyźnie czułem się dobrze. Lecz to zadowolenie było tylko pozorne. Życie, jakie prowadziłem zagranicą, było wolne, swobodne, ale też występne. Kobietę znałem tylko jako matkę i siostrę; żona i kochanka nie były mi znane. Pragnąłem gorąco, a obawiałem się zbliżyć do nich. — Oto są rzeczy, których ty nie znasz i nie rozumiesz, mój Mikhailu!... Ileż krzywdy wyrządza się w życiu! Gdy się spotyka kalekę bez nogi, czy ręki, nikt mu nie rzuca przezwiska, przeciwnie każdy stara się okazać współczucie. Lecz przed człowiekiem, który ma duszę ułomną, cofa się każdy. Bez współczucia, bez zrozumienia, bez litości!... A przecież jemu trzeba dać podporę, jego duszę uleczyć!... Brakło mi podpory moralnej i po nią wracałem do Rumunji. Dano mi ją, ale po to tylko, by cofnąć po chwili i rzucić mnie w odmęt występku. Oto jak było:
Po powrocie wziąłem się do mojego rzemiosła: sprzedawałem po okolicznych jarmarkach ciepłe napoje, przyrządzane na mące. Mąkę kupowałem u Turka, przed którym udawałem, że jestem jego współziomkiem. Pracowałem niewiele, a zarabiałem dużo. Miałem też zapas pieniędzy, przywieziony z podróży.
Zrobiłem w tym czasie mnóstwo znajomości. Ubrany dostatnio, stawiałem niejedną kolejkę wina, jednając sobie w ten sposób wielu przyjaciół. Któregoś dnia w jednej z karczem na przedmieściu Braila, trafiłem na pyszne wino i to, czego szukałem od powrotu (a więc już od roku). Wino podawała śliczna dziewczyna, córka gospodarza. Stałem się wiernym gościem tej gospody: piłem znakomite wino i pałałem miłością do cudnego bóstwa, które mi rzucało ogniste spojrzenia. Zachowywałem się ostrożnie: dom był surowy i bardzo bogaty. W dodatku dowiedziałem się, że i ojciec, i córka źle są usposobieni względem cudzoziemców, chociaż ciągną z nich zyski.
Pierwszą rzeczą, do której się wziąłem, było sporządzenie papierów rumuńskich. Nie jest to trudne w ojczyźnie napiwków. Następnie pochowałem Stawra, roznosiciela napojów i przedzierzgnąłem się w Domnula Isworanu, «handlarza wyrobów mosiężnych z Damaszku». Nazwisko się spodobało, zawód również przypadł do gustu. Otoczono mnie względami i szacunkiem. Matka nie żyła. Ojciec był stary, surowy i cierpiący na nogi.
Po trzech miesiącach bywania w karczmie zatrzymano mnie na obiedzie. Spotkałem jakąś ciotkę, zastępującą matkę, która obsypywała dziewczynę pieszczotami. Mówię wam, przyjaciele, że dobrze jest kłamać tylko pół na pół... Przy stole siedzieli dwaj bracia, wielcy i silni, którzy trudnili się handlem dywanów i wyrobów miedzianych w Gałaczu. Na szczęście znałem Damaszek, a zawód ich lepiej, niż oni, gdyż sam przez jakiś czas handlowałem dywanami i wyrobami z miedzi.
Podczas obiadu opowiadałem im historje z życia w «Anadolu», kładąc główny nacisk na smutek, który pokrywa damasceńskie dywany i osiada na mosiężnych wyrobach, gdyż do tej roboty zaprzęgnięte są już pięcioletnie dzieci i starcy. Dzieci nie znają dzieciństwa i wkraczają do życia przez wrota cierpienia; starcy oddają tu ostatnie tchnienie i są pozbawieni prawa do spokoju i starości.
Moje opowiadania bawiły dziewczynę, a w smutnych momentach wyciskały jej łzy z oczu; ale reszta rodziny miała twarde serca. Niepodobna było wzruszyć tych ludzi. To mi się tak nie podobało, że zamierzałem już wycofać się z dalszych projektów małżeńskich. Uświadomiłem sobie w porę, że nie bywam w tym domu, ażeby ożenić się z całą rodziną. Panna mi się podobała i ją chciałem poślubić.
W dwa miesiące po tym obiedzie czułem się już zupełnie zadomowiony. Śliczna dziewczyna pociągała mnie nad wyraz. Przychodziłem co wieczór, ażeby spędzić z nią razem dwie do trzech godzin. Stosunek mój do niej ograniczał się wyłącznie na opowiadaniu różnych historji. Mówiłem, żartowałem, a czasem nuciłem smętne pieśni Wschodu. Ciotce i ojcu sprawiałem tem przyjemność, ale ona była wprost oczarowana!... Nie mogła się nasłuchać... pragnęła, bym śpiewał bez końca...
W tym czasie ojciec zabronił wpuszczać do sklepu hałaśliwych klientów i ruch w karczmie zamarł. Nad sklepem mieściła się izdebka z oszklonemi drzwiami, w której siedziała ciotka, dając baczenie na gości. Panna haftowała i robiła koronki, a ojciec, wyciągnięty na tapczanie, przysłuchiwał się moim opowieściom, drzemiąc i wzdychając naprzemian. A głupi był, jak baran.
Siedząc obok niego, opowiadałem mu wszystko, co uważałem za stosowne, ażeby go sobie zjednać. Z moim wrodzonym sprytem zrozumiałem szybko, że jest mu potrzebny dzielny człowiek, któryby mu poprowadził interesy. Tego człowieka widział we mnie. Rumuni, niewolnicy ziemi, są złymi kupcami. Córkę chciał oddać za żonę dzielnemu kupcowi, więc rad był, że spotkał człowieka, który się zna na rzeczy, włada obcemi językami, i potrafi służyć radą synalkom równie głupim jak ojciec. Zastanawiając się nad tem, jak mogli ci dwaj głupcy dojść do tak wielkiego majątku, dowiedziałem się, że ich nieboszczka matka posiadała niezwykłe zdolności handlowe. Córka odziedziczyła po niej rozum i temperament.
Od śmierci matki w domu panowała bezczynność. Moje pojawienie wniosło trochę ożywczego powietrza, którem każdy oddychał na swój sposób. Ojciec i obydwaj synowie, przybywający raz na tydzień, ażeby spędzić niedzielę na łonie rodziny, śmieli się, jak kretyni z moich bajek i zamęczali mnie swojemi interesami. Te wieczne interesy!... Ażeby wystawić na próbę moją uczciwość, pożyczyli sobie odemnie jakąś większą sumę pieniężną; kiedyindziej znowu prosili mnie, ażebym im przechował dużo pieniędzy. Nie zawiedli się, a ja przekonałem się, że często głupota idzie w parze z pieniędzmi.
Stara siostra nieboszczki nie płakała nigdy, a śmiała się jeszcze rzadziej. Zawracała mi głowę, wypytując o interes. Robiła się podejrzliwą, gdy dawałem jej wymijające odpowiedzi, ale pewny siebie dzięki zaufaniu, jakiem się cieszyłem u trzech bałwanów — zwierzyłem się jej, że od dwóch lat sprawy idą jak najgorzej, a to dlatego, że mi brak kapitału. I wtedy kłamałem pół na pół, gdyż otrzymawszy większą kwotę pieniężną, mógłbym, handlując miedzianemi wyrobami, dojść do znacznego majątku.
Ale gorącem mojem ukochaniem była piękna Tinkutza. Ona jedna w tym rozpaczliwym domu rozumiała mnie i kochała. Ona jedna dawała mi siłę wytrwania i nadzieję.
Nie czułem najmniejszego przywiązania do grosza, ja, człowiek wolny, przyzwyczajony do pełnego oddechu życia, wielkich przestrzeni i nieograniczonej swobody. W domu tym, gdzie wszystko było głupie, chciwe, ponure, przebywałem jedynie dla tej, która kochając mnie, dążyła do swobody.
Długie godziny spędzałem w jej towarzystwie prawie sam na sam. Sklep zamykano przed nadejściem nocy. Ciotka kładła się spać. Ojciec dotrzymywał nam towarzystwa, drzemiąc na tapczanie. Tinkutza, pochylona nad robotą, zwracała się do mnie, rzucając przytem spojrzenia, które ścinały mi krew w żyłach.
— Niech mi pan coś opowie, panie Isworanu; ale coś bardzo smutnego...!
Ojciec krzyczał:
— Nie smutnego! to mnie nudzi!...
— A więc coś wesołego — dodawała z melancholją.
— Opowiem wam coś, co się wam obojgu spodoba. W zeszłym roku byłem razem z moim towarem na jarmarku opodal rzeki Jalomitza. Wiecie pewno, że rozsądek nakazuje być z wszystkimi w przy jaźni. Łatwo zawiera się znajomości i łatwo zapomina o nich, ale kupiec prędzej się spotka z kupcem, niż pop z nieboszczykiem, którego pochował...
— Mądra uwaga — mruknął stary.
— Byłem z wszystkimi w najlepszej zgodzie, gdy oto zdarzyła się rzecz następująca. Po jarmarku kręcił się od jakiegoś czasu cygan Trandafir, który pod pozorem handlu paciorkami nawiązywał znajomości z różnymi chłopami, grywał z nimi w karty i wyłudzał od nich ostatni grosz: Oto król, gdzie jest król? Krótko mówiąc, był to oszust, ale oszust ten interesował mnie. Stał z swoim towarem obok mojego straganu. Palił fajkę i pluł, pluł aż go przepędziłem. Wtedy wmieszał się w tłum, wołając: «paciorki! piękne paciorki!» ale oczy łypały na lewo i prawo, przyglądały się chłopom, szukając ofiary, która się da skusić do gry. Starałem się go nakłonić do uczciwej pracy.
— Chcesz mnie wziąć do spółki? — zapytał Trandafir.
— Nie — odrzekłem — ale chętnie ci pomogę. Możebyś się wziął do handlu gorącemi napojami. Zarabia się przyzwoicie.
— Wielki mi zarobek! — zawołał Trandafir — a czy z oszczędzonych pieniędzy mógłbym co sześć miesięcy dodawać dukat do naszyjnika mojej ślicznej Mirandy?
— Nie.
— Gdybym jej przestał dawać dukaty, przestałaby mnie kochać!... miłość jest zmienną.
— Przyznałem mu rację, że nicby nie mogło mu przynieść takich samych dochodów, jak: «trzy karty»; a owego dnia, o którym wam mówię, wygrał aż pięć dukatów. Była to śmieszna historja. Młody chłop, obrabowany doszczętnie, chciał odebrać Trandafirowi wygraną. Gonili się przez pola, wymyślali sobie nawzajem, a wkońcu przybiegli do mnie, żebym sprawę rozsądził. Chłop rzekł: «Jeżeli nie chce mi oddać pieniędzy, to niech mnie przynajmniej nauczy swoich sztuczek, będę jak on oszukiwał ludzi». Trandair wzruszył ramionami: «Ależ on jest niespełna rozumu! Warjat». Teraz odezwał się chłop: «Nie, mój stary, nie zwarjowałem: oddaj pieniądze, albo mnie naucz. Uczciwość nie popłaca, chcę zostać takim oszustem, jak ty!» — «Nigdy nie byłeś uczciwym człowiekiem — zawołał Trandafir — przecież i ty pragnąłeś zabrać moje pieniądze, tylko ja byłem sprytniejszy od ciebie». — «Tak jest — przyznał chłop — nie byłem o wiele uczciwszy od ciebie, więc weź sobie dukata, a cztery mi oddaj! Jeżeli mi nie oddasz, rzucę się w nurty rzeki, a to jest grzech... W domu czeka mnie piękna i młoda żona... Pobraliśmy się z miłości. Pięć dukatów to był nasz cały majątek, który nosiła na naszyjniku. Wziąłem pieniądze, ażeby kupić dwa konie do uprawy roli...» Trandafir skoczył jak oparzony: «Idjoto jeden, zabierasz żonie swojej dukaty z naszyjnika, ażeby kupić konie? Nie wart jesteś młodej i ładnej żony!» — «Co robić» — rozbeczał się chłop. — «Co robić? pytasz, gamoniu jeden. Kraść, a żony nie pozbawiać naszyjnika». Trandafir zwrócił się do mnie: «Widziałeś już w swojem życiu tak głupiego Rumuna?» — zamyślił się, zapalił fajkę, splunął. Chłopisko zalewało się rzewnemi łzami. I wtedy Trandafir podszedł do niego bliżej, odjął mu ręce od twarzy i... wymierzył mu policzek. — «Czemu mnie bijesz?» — wrzasnął spoliczkowany. — «Boś głupi, nie lubię płaczących mężczyzn» — odrzekł cygan, łypiąc oczami niczem djabeł: — «Masz tu pięć dukatów i wracaj w swoje strony. Ale o świcie czekaj mnie na gościńcu przy waszej wsi: przyprowadzę ci dwa konie i dam ci dwa razy w pysk, ażebyś sobie zapamiętał, durniu jeden, że jeśli się bierze do ręki naszyjnik pięknej kobiety, to po to tylko, by dodać dukata, a nie ująć».
W sześć miesięcy po tej awanturze spotkałem Trandafira; spytałem go, czy dotrzymał słowa: Tak — odrzekł — dałem mu dwa konie i dwa razy po twarzy».
∗
∗ ∗ |
Podczas mojego opowiadania ojciec zasnął; ale Tinkutza była niezmiernie wzruszona. Po raz pierwszy w mem życiu znajdowałem się sam na sam z cudną dziewczyną, która patrzała na mnie rozkochanemi oczami. Pochylając się ku mnie, wzięła mnie za rękę i głosem, słodszym od melodji skrzypiec, rzekła:
— Panie Isworann, potrafiłby pan kochać, jak cygan Trandafir?...
Nie wiem, czy dotknięcie rozpaliło, czy też zmroziło wszystką krew, ale wiem, że dostałem nagle szalonego zawrotu głowy i lęk mnie ogarnął nieprzezwyciężony. Chwyciłem kapelusz i uciekłem bez słowa.
— Wzięła to za żart z mojej strony i gdy przyszedłem nazajutrz, śmiała się do rozpuku, przypominając mi moją ucieczkę. Ale ja byłem zrozpaczony. Drżałem ze strachu, bałem się zostać z nią sam na sam. Rozwiała się nadzieja, którą pokładałem w przyzwyczajeniu się do kobiety po kilkomiesięcznem z nią obcowaniu. Pozostałem tym samym człowiekiem o duszy ułomnej. A jednak chciałem się przezwyciężyć.
Jeżeli, trzymając pochodnię przed ślepiami konia, można pokonać jego strach przed ogniem, to — czemu nie możnaby uczynić tego samego z człowiekiem?... Czyż znamy ludzką naturę?... Mniej, niż zwierzęcą... Gdyby mi było danem ujarzmić przewrotne zmysły i opanować dzikie instynkty, może odnalazłbym wtedy równowagę życiową, spokój, szczęście. Ale do tego konieczna była ludzka życzliwość i przychylne okoliczności.
Los nie był dla mnie łaskawy. Okoliczności uczyniły mnie nędzarzem, a zamiast życzliwości spotkałem egoizm. Rozbiliśmy się oboje, — ja i ona ale bardziej politowania godnym byłem ja!
Chciałem uleczyć moją naturę, a potem poprosić o rękę Tinkutzy; ale inny konkurent uprzedził mnie i oświadczył się o Tinkutzę. Ona zapowiedziała swojej rodzinie, że pójdzie tylko za mnie; wtedy ojciec zwrócił się do mnie z zapytaniem, co ja myślę o tem?
Co myślałem? Myśl o małżeństwie przejmowała mnie piekielną grozą. Nic nie powiedziałem, byłem zmieszany i zakłopotany... Tinkutza dotknięta w swej ambicji wylewała gorzkie łzy, które wyrywały mi serce... kochałem... Ojciec przypisywał słowa moje nadzwyczajnej skromności i temu, że nie jestem bogaty.
— Będziesz bogaty, gdy popracujesz u nas — rzekł do mnie.
Słyszycie, moi przyjaciele, zdawało mu się, że przyszedłem tu szukać majątku.
Zbliżała się otchłań, a ja szedłem naprzeciw: nie pozostawało mi nic innego, jak prosić o rękę Tinkutzy. Była uszczęśliwiona! Dom cały przebudził się ze snu, na wszystkich twarzach malowało się zadowolenie, a ja czułem się zgubiony. Nastąpiły dnie najsroższej męki. Tinkutza była wniebowzięta, a ja zrozpaczony: «Wzruszenie tak cię oszołomiło? — rzekła do mnie któregoś dnia — jakże jestem szczęśliwa»!
Biedna dziewczyna.
Ażeby znaleźć zapomnienie, plotłem od rana do nocy. Wszyscy spostrzegli, że straciłem dawną swobodę i opowiadam znacznie gorzej. W dniu zaręczyn byłem bliski omdlenia. Rodzina i narzeczona kładli to na karb wielkiej radości. Przybył ksiądz i dokonał obrzędu zaręczyn; zamienił obrączki i pobłogosławił nas. Zażądano, ażebym im znowu opowiedział jakąś bajkę, ale w mózgu czułem taką pustkę, że nigdybym się nie zdobył na żadną historję, gdyby nie ksiądz, którego obecność przypomniała mi jakąś anegdotę.
— Znałem pewnego popa, który skarżył się, że wieśniacy, których najął do roboty w polu, pracują zbyt wolno, i że poprostu naigrawają się z niego. Rzekłem do popa:
— Jest tylko jeden sposób, ojcze.
— Jaki, synu?
— Kląć chłopów, kląć, jak woźnica!
— Nie mogę kląć. Kościół wzbrania; jest to grzech.
— Pewno, że grzech, ale arcybiskup z Bukaresztu odpuścił, na wypadek, gdyby nie można inaczej.
Pop spojrzał powątpiewająco, lecz świadkowie zawołali:
— Proszę nam opowiedzieć, jak to było? Proszę nam opowiedzieć!
— Otóż pewnego dnia arcybiskup miał się udać na jakąś uroczystość kościelną do dość odległego miasta. Wezwano najlepszy dyliżans i Jego Świątobliwość zajęła miejsce. Ale woźnica, pomimo sowitego napiwku, jaki go czekał, nie był wcale zadowolony, albowiem wszyscy wiemy, że woźnica bez wymyślania nie potrafi poganiać swych koni. Dla niego największą przyjemnością jest trzasnąć z bicza i zakląć! Bojąc się gniewu arcypasterza, biedny człowiek zagryzał wargi i milczał. Konie szły jako tako, ale przy przejściu wbród rzeki zatrzymały się i ani rusz! Arcybiskup wysunął głowę przez okno i zapytał o przyczynę:
— A to dlatego, proszę Jego Świątobliwości, że konie są przyzwyczajone, żeby im wymyślać i żeby je kląć. Ponieważ wiozę Jego Świątobliwość, więc muszę milczeć, a konie nie wiedzą, co to ma znaczyć i zacięły się.
Arcybiskup polecił:
— Krzyczcie na konie, ale dobierajcie przyzwoitych wyrażeń, wołajcie na nie, mój synu: hej! hej! poczciwe koniki!
Sprytny woźnica powtórzył półgłosem:
— Hej, hej, poczciwe koniki!... — Ale konie nie ruszyły.
— Więc niema innego sposobu? — zapytała Jego Świątobliwość.
— Nie, Święty Ojcze, trzeba kląć!...
— Klnij więc, a ja cię rozgrzeszam.
Woźnica wrzasnął strasznym głosem:
— Hejże!... A wio!... Do wszystkich Świętych!... Na czternaście Ewangelji!... Sześćdziesiąt Sakramentów!... Dwunastu Apostołów!... Czterdziestu Męczenników Kościoła!... A wio!... Poczciwe koniki!
Już po chwili konie znalazły się na przeciwległym brzegu. Arcybiskup wychylił głowę i zwrócił się do woźnicy, który patrzał triumfalnie:
— Konie są niezmiernie wyszkolone, ale tobie, mój synu, brak wykształcenia religijnego: niema czternastu ewangelji, są cztery Ewangelje, niema sześćdziesięciu sakramentów, jest ich zaledwie siedm.
— Święty Ojcze, macie rację, i ja znam moją religję; ale liczby cztery i siedem nie nadają się do uczciwego wymyślania. Wobec tego trzeba naginać religję do rzemiosła.
Ta przypowiastka wprowadziła duchownego w pewne zakłopotanie, a mnie przywróciła równowagę. Tinkutza była ze mnie dumna i zadowolona.
Czemu nie skończyło się na tem? Czemu nie uciekłem przed rozpoczęciem dramatu? Bo w trzy tygodnie potem rozpoczął się dramat, straszny, długi, nieskończony... Rozpoczął się w dzień ślubu. W ciągu trzech tygodni, poprzedzających mój ślub, przeżywałem niezwykłe i mało zrozumiałe tortury. Każdy pocałunek mojej narzeczonej był ciosem i napomnieniem, ażeby uciekać stąd na koniec świata. A jednak zostałem...
Teraz przechodzę do strasznego faktu, który złamał moje życie i życie niewinnej Tinkutzy. Przechodzę, poczciwy Mikhailu, do twojej przewrotności, twojego gwałtu, i twojego występku. Przechodzę też do tych wszystkich okropności, które bydło chodzące na dwuch nogach, praktykuje pod nazwą tradycji i obyczajów.
Być może, nie wiesz, Mikhailu, o co rzecz idzie. Nie wiesz, że u nas, w dniu uroczystości weselnych, kobiety, należące do rodziny panny młodej, a często i obce, w kilka godzin po pozostawieniu młodej pary sam na sam, wpadają do ich sypialni, spędzają z łoża, szukając w niem niezaprzeczonego dowodu czystości młodej żony. Dowód ten zanoszą triumfalnie do sąsiednich pokojów, gdzie się znajdują ucztujący goście. Widziałem coś jeszcze wstrętniejszego. Widziałem ten sztandar zatknięty na piec. Drogą z Petroi do Kazussu biegł tłum rozwydrzonych kobiet, niosący «czerwoną wódkę» — szczęśliwej matce nieszczęśliwej dziewicy.
Czy słyszałeś, Mikhailu, o rzeczy potworniejszej i dzikszej? Czy istnieje występek, przewrotność i gwałt, który jest straszniejszy od tej radości, od tego nikczemnego i bezwstydnego widowiska?...
Wiedziałem... Wszystko wiedziałem w dniu ślubu. Oburzały mnie ohydne obyczaje, a w strasznej godzinie, gdy zmysły zaczęły mnie zdradzać tak bezlitośnie, rzeczą najpierwszej wagi było usunąć tę pogrzebową zabawę.
Wezwałem ojca i ciotkę, ażeby pomówić z nimi. Ojciec, pomimo że lubił ten obmierzły zwyczaj, nie był zbyt kategoryczny, ale stara uparła się, mówiąc że należy szanować tradycje, które stoją na straży honoru rodzinnego.
Zostało przy tem. W piękne, niedzielne popołudnie wyruszył orszak ślubny do kościoła. Wszyscy szli pieszo, prócz dwóch kawalerów na koniach. Za nimi szedł kościelny, niosący na pięknej tacy dwie ogromne moskiewskie świece. Przy wyjściu z kościoła kawalerowie, otwierający orszak, zaczęli strzelać na wiwat, a konie przybrane w wstęgi i blaszki, zaczęły tańczyć. Na tacy znajdował się teraz tradycyjny chleb z solą. Wlokłem się, drżąc z zimna i trwogi. W jednej ręce niosłem świecę, drugą trzymałem pod ramię Tinkutzę, która w ślubnej sukni piękna była i radosna. Za nami postępował pochód weselny i dwunastu muzykantów, grających na kobzie, klarnecie i komecie. Spotykane kobiety, które wracały ze studni, wylewały wodę z dzbanów, co jest życzeniem pomyślności.
A wieczorem wybiła straszna godzina. Do uczty weselnej zasiadło około dwudziestu osób. Mowy weselne wywołały wielką radość. I ja musiałem opowiedzieć dwie historje. Potem jakiś gość mocno podchmielony opowiedział niesmaczną dykteryjkę następującej treści: Pewien chłop przekonał się podczas nocy poślubnej, że żona jego nie była dziewicą. Zbił ją, a nazajutrz rano wrzucił na swój wóz, na wozie zatknął kij, na kiju powiesił dzban bez dna i tak ją odwiózł przerażonym rodzicom.
Spojrzałem na Tinkutzę, była spokojna i pewna swej niewinności. Ale ja przeraziłem się i zawołałem, że to, co się dzieje między małżonkami, nie obchodzi nikogo, prócz nich samych.
— Przekonamy się za chwilę, czy to nie obchodzi nikogo — odpowiedział ktoś z krewnych.
I «za chwilę» o północy zaczęto z wszystkich stron rzucać we mnie okruchami chleba.
— Co to znaczy? — spytałem.
— To znaczy, że czas już wstać od stołu i trzeba pójść spełnić swój obowiązek!... — wrzasnęła chrzestna.
Przysięgam wam, przyjaciele, że nie rozumiałem znaczenia tych słów. Zrozumiałem wtedy, gdy chrzestny wziął mnie na stronę i wytłomaczył. Podczas gdy mówił do mnie, ciotka i chrzestna zaczęły rozbierać Tinkutzę i wprowadziły ją do sypialni, która była przeznaczona dla nas. Potem przyszły mnie ucałować. Otworzyły się drzwi sypialni, pchnięto mnie i drzwi zatrzasnęły się za mojemi plecami.
Pamiętam, że dostrzegłem cudownie piękną głowę Tinkutzy, spoczywającą na poduszkach, ujrzałem jej wspaniałe, rozsypane włosy... To było wszystko! Padłem zemdlony pośrodku pokoju!...
Majaczyłem przez dwadzieścia cztery godziny, a dwa tygodnie byłem ciężko chory. Nie wiem, co mówiłem, w godzinach nieprzytomności i podniecenia, ale wiem, że mało kto mnie odwiedzał.
Po wyzdrowieniu znalazłem się wśród samych wrogów. Teść i ciotka żądali wyjaśnień; uważali, że dom ich okryłem hańbą i wstydem. Powiedziałem im, że jestem związany[1]. Nie okazali mi najmniejszego współczucia, ale znienawidzili jeszcze bardziej.
Od tej chwili nienawiść rodziny prześladowała mnie przez dziesięć miesięcy. Nie dopuszczano mnie do żadnych interesów, nie powierzano żadnych spraw, chowano przedemną pieniądze, wystrzegano się, jak złodzieja. Nic nie mogłem przedsięwziąć — chyba zająć się ulicznym handlem napojami. Cały majątek wydałem już na ślubne prezenty. Zaczęło się okropne życie, którego wspomnienie przeraża mnie i przejmuje grozą po dziś dzień!...
∗
∗ ∗ |
Nie będę wchodził w szczegóły, jest to zbyt bolesne... Osaczony w tym nieszczęsnym domu, nie miałem odwagi wychodzić na ulicę; czasem tylko wykradałem się i tylko nocą. Nie wolno mi było schodzić do sklepu, nie wolno mi było odwiedzać znajomych, nie wolno mi było pracować... Cokolwiek mówiłem, proponowałem, pozostawało bez odpowiedzi. Przy stole nikt ze mną nie mówił. A ja w rannych pantoflach, pół ubrany tłukłem się z pokoju do pokoju, jak jakiś pasożyt czy półgłówek.
Bracia zjawiali się co niedziela. Prosiłem, ażeby zabrali mnie z sobą do Galatzu, do swojego interesu, na którym się znałem lepiej od nich. Mówili mi o rozwodzie. Sądzicie, że było to najlepsze wyjście? Wcale nie.
Moja żona od chwili wyjścia za mąż odsunęła się od rodziny. Jej życie zespoliło się z mojem nędznem, ułomnem życiem. Bez łzy, bez skargi, bez żalu znosiła swój los, wierząc święcie, że jestem związany. Zanosiła modły do Boga, ażeby zmógł djabła i uleczył męża, którego kochała nad wszystko!
Dnie, tygodnie, miesiące spędzaliśmy sam na sam. Otaczała mnie nieprawdopodobną czułością. Prosiłem, by mi wybaczyła. Mówiła, że nie ma mi nic do wybaczenia, gdyż jestem niewinny. Nigdy nie zapomnę tej jedynej istoty, która mnie rozumiała i miała dla mnie współczucie.
I któż udowodni, że nie byłem na drodze do poprawy?... Być może, stałbym się z czasem zupełnie normalnym mężem... dążyłem do tego z całych sił. Obcując z kochaną żoną, straciłem lęk. Dotknięcie jej ręki nie mroziło mi krwi. A gdy tuliła się do mnie, pieściła i całowała, zapewniając o swojej miłości, jakieś nieskrystalizowane pragnienia i dreszcze zmysłowe przebiegały przez moje ciało i wywoływały rumieńce na twarzy...
Lecz to, co miłość z trudem stwarzała, nienawiść — niszczyła w ciągu jednej chwili. Nigdy tego ludziom nie wybaczę!
Zaledwie rano opuściła mój pokój, dwa puszczyk naszego nieszczęścia rzucały się na biedną kobietę pytając, czy zaszło już coś między nami. Zamęczali ją, by się natychmiast rozwiodła ze mną, a ona milczała i cierpiała.
Niszczenie i załamywanie tego, co natura pragnęła odbudować, trwało około dziesięciu miesięcy. Dusiliśmy się. Dwaj oprawcy z Galatz stawali się natarczywi. Urągali mi i dręczyli, ażebym żonę skłonił do rozejścia się ze mną. Nie chcieliśmy schodzić na posiłek i często nie jedliśmy wcale, byle tylko nie spotykać się z rodziną.
Postanowiliśmy uciec. Pewnego razu zapytała mnie, czy potrafię zarobić na jej utrzymanie. Odpowiedziałem jej, że zdala od niewoli i zawiści stworzę jej szczęście. Łzy popłynęły z jej oczu. Przytuleni do siebie, zgubieni pośród wrogiego świata, skąpani w łzach, przeżyliśmy wtedy godziny najgłębszego szczęścia, jakie można zaznać na ziemi.
Ale te godziny były też jednemi z ostatnich, które były nam dane spędzić razem. Fala ludzkiej nienawiści zbliżała się.
Było to pod koniec lutego... Mieliśmy gotowy plan ucieczki. Trzeba było zaczekać jeszcze jeden miesiąc, a potem wsiąść na żaglowiec, jadący w stronę Stambułu.
W obejściu naszych tyranów zaszła szczególna zmiana. Przestali nachodzić Tinkutzę, nie zamęczali jej pytaniami, ani też radami, a mnie powiedział stary, że mogę wychodzić i robić, co mi się żywnie podoba! Byłem zaskoczony. Pobiegłem do Tinkutzy, ażeby podzielić się z nią tą wiadomością, a ona rozpłakała się.
— Jakieś nieszczęście czyha na nas! — zawołała. — Miewam teraz złe sny. Tej nocy widziałam ciebie otoczonego gromadką płaczących dzieci, i siebie w bogatym stroju... To źle... Nie wychodź, kto wie, co cię może spotkać? Znosiłeś więzienie tyle miesięcy, przemęcz się jeszcze kilka tygodni...
— Słowa jej napełniły mnie trwogą. I zostałem przy niej tego dnia. Ale wierzajcie mi, młodzi przyjaciele, los człowieka jest z góry wypisany i każdy idzie za swojem przeznaczeniem.
Następnego dnia była piękna pogoda. Śnieg pokrył ziemię kobiercem niepokalanej bieli, a w powietrzu brzmiały dzwonki sanek. Świat się radował. Stałem w oknie i zdawało mi się, że mury walą się na mnie. Szalałem!... Nieprzezwyciężona moc pchała mnie z tego beznadziejnego wnętrza, na zewnątrz. Tam, gdzie ruch, życie, swoboda, wolność! Żonie mojej padłem do nóg, ażeby pozwoliła mi wyjść na godzinę, kwadrans, pięć minut.
Wysłuchała mej prośby, ale kazała wziąć broń z sobą. Ucałowałem jej stopy, włożyłem futro, czapkę i wyszedłem przez sklep.
Było to moją zgubą i zgubą biednej Tinkutzy. Nieszczęście nie spotkało nas bezpośrednio — bo ani w dniu tym, ani następnych dni nic się nie zdarzyło — ale napewno, podczas gdy przechodziłem przez sklep, rozpoznało mnie judaszowe oko jakiegoś łotra, którego stary umieścił za drzwiami.
Nadszedł ostatni dzień, który spędziłem w tym domu. Wróciłem ze spaceru nad Dunajem, przejęty majestatem ukochanej rzeki i widokiem olbrzymiej kry. Ucałowałem po raz ostatni tę, która była najczulszą żoną i najczystszą dziewicą.
— Byliśmy spokojni... Ale gdyśmy schodzili na obiad, jakiś tragiczny cień padł na nasze serca i twarze. Pod koniec obiadu Tinkutza zapytała:
— Czemu niema braci, dzisiaj niedziela.
— Przybędą niebawem — rzekł ojciec.
Zapaliliśmy nargile i piliśmy kawę. Zewnątrz noc, cisza... Robiło się późno. Nagle Tinkutza pochwyciła porozumiewawcze spojrzenie, które ojciec zamienił z ciotką i wybuchnęła głośnym płaczem.
Zgrzytnęły drzwi i ukazali się dwaj bracia; między nimi stał człowiek, na którego widok zmartwiałem.
Był to grek, mój dawny przyjaciel. Przybywał teraz, jak zbrodniarz i donosiciel.
Stali w otwartych drzwiach. Odezwał się zdrajca. Wyciągnął rękę i wskazując mnie, rzekł:
— Więc to ma być pan Isworanu?... Nie dziwię się, że jest związany. To Stawro, ten p...
Po tem ostatniem słowie, które nazwało — mój występek, Tinkutza krzyknęła i padła zemdlona, podczas gdy ja...
Wściekłość i nienawiść braci wybuchnęła z nieokiełznaną siłą. Wywlekli mnie na środek pokoju i tłukli po twarzy, głowie, piersiach, póki nie zemdlałem. Potem...
Obudziłem się na śniegu, przed zamkniętemi drzwiami. Byłem przemarznięty, obolały i napół nagi.
Zebrałem siły i udałem się do Turka, który przed dwoma laty dostarczał mi mąki. Przyjął mnie, jak chrześcijanin i pielęgnował, jak brat.
W kilka dni potem, zacny ten człowiek — nie wiedząc do kogo mówi — opowiedział mi, że na lewym brzegu Dunaju wyłowiono Tinkutzę...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Trzydzieści pięć lat minęło od tego dnia. A ja co roku, w rocznicę tragicznych chwil, idę nad brzeg Dunaju, patrzę na krę — i proszę Tinkutzę, ażeby mi przebaczyła krzywdę, jaką jej wyrządziłem.
I ciebie, Adrjanie, też proszę o przebaczenie krzywdy, jaką ci wyrządziłem...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
∗
∗ ∗ |
Szerokim gościńcem sunie wózek z trojgiem ludzi. Słońce wschodzi. Skowronek zrywa się z pola i leci, jak strzała do nieba. Stawro odprowadza go wzrokiem, a potem patrzy, jak skowronek wraca na ziemię, i niby kamyczek, spada z wysokości. Z oczami utkwionemi w miejsce, gdzie opadł ptaszek, Stawro śpiewa. Śpiewa językiem, który zna każdy bezdomny, i na melodję, której niema na papierze:
Gdybym był skowronkiem,
Jak on poleciałbym w przestworze:
Ale nie wracałbym na ziemię,
Gdzie ludzie sieją zboże,
Gdzie ludzie zboże koszą,
Gdzie sami, nie wiedząc czemu,
sieją i koszą...
Około południa, wózek zatrzymał się na dłuższy odpoczynek. Rozłożyli się na miękkim mchu, w gąszczu leśnym.
Mikhail i Adrian zamęczali Stawra, ażeby im opowiedział historję swego dzieciństwa, oraz historję o siostrze, o których im wspomniał na strychu, a Stawro wzdragał się. Ociągał się, nie dlatego, żeby nie miał ochoty — jego dusza wracała chętnie do odległych wspomnień i minionych dni — lecz gdy się dotyka tam zardzewiałych, które wstrzymują napływ przeszłości, miło jest przytem dać się trochę prosić.
Stawro podniósł się, zebrał trochę suchych gałęzi i zapalił ogień. Następnie przyrządził kawę, rozlał do trzech filiżanek, podał i złożywszy nogi na sposób turecki, usiadł i zaczął swoją opowieść:
«Nie przypominam sobie ani daty, ani też wieku, w jakim byłem podówczas, ale wiem, że zdarzeniem, które nastąpiło po dramacie, była wojna krymska.
Z wspomnień dzieciństwa pozostało mi okrucieństwo ojca, który dzień w dzień bił matkę, doprawdy, niewiadomo dlaczego. Matka była dużo poza domem, ale zanim wychodziła i gdy wracała, spadały na nią ciężkie razy. Nie wiem, czy ją bił przed wyjściem, ażeby nakłonić do pozostania w domu czy też do wyjścia. I nie wiem, czy ją bił po powrocie z powodu jej nieobecności, czy też, by już więcej nie wracała.
Przypominam sobie jeszcze, jak przez mgłę, że przy ojcu stał zawsze mój najstarszy brat, również okrutny, jak on, a obok matki zawodziła siostra Kyra, starsza ode mnie o cztery lata, którą kochałem nad wyraz.
Wspomnienia moje stają się coraz wyraźniejsze. W miarę, gdy rosnę zaczynam rozumieć to, co dzieje się wokoło mnie. A dzieją się rzeczy niezwykłe. Miałem jakieś dziewięć lat, a Kyra około trzynastu. Była tak piękna, że nie mogłem się jej dość napatrzeć. Stroiła się przez cały boży dzień, a matka również piękna, jak córka robiła to samo. Miały olbrzymie pudło hebanowe z maściami, olejkami, ołówkami, farbkami. Najpierw malowały brwi, rzęsy, wargi, paznokcie. Po tych zabiegach, trwających niezmiernie długo, całowały się, mówiły sobie pieszczotliwe słowa i zabierały się do strojenia mojej osoby. Wreszcie, biorąc się za ręce, tańczyliśmy tańce greckie lub tureckie. Tworzyliśmy sami w sobie odrębną rodzinę.
W tym czasie, ojciec z swoim pierworodnym nie zawsze wracali do domu na noc. Byli obydwaj kołodziejami i to najlepszymi w okolicy. Warsztat ich znajdował się na przeciwległym krańcu miasta w dzielnicy Karakioi, a myśmy mieszkali w Czetazne. Dom w Czetazne należał do ojca. Zatrudniał w swoim warsztacie dwóch czeladników; mieszkała tam też stara służąca, która się zajmowała gospodarstwem. Nie chodziliśmy tam nigdy, a ojca bałem się, jak ognia.
Dom w Czetazne należał do mamy. Dnie mijały bezczynnie. Bawiliśmy się od rana do nocy. W zimie zapijaliśmy herbatę, w lecie chłodniki; a przez cały rok zajadaliśmy najlepsze smakołyki, paliliśmy nargile, tańczyliśmy, śpiewaliśmy... Było to piękne życie.
Tak jest, było to piękne życie, za wyjątkiem dni, w których ojciec lub syn, albo też obydwaj razem, zjawiali się pośrodku zabawy, zaczynali bić matkę, okładać Kyrę, a mnie walili po głowie, gdyż ja także uprawiałem taniec. Dawali nam najwstrętniejsze przezwiska, a nieszczęśliwe kobiety rzucały się do stóp swoich tyranów i błagały, by oszczędzali ich twarze.
«Nie w twarz!» wołały w niebogłosy «w Imię Boga i Najświętszej Dziewicy, tylko nie w twarz!...Przebaczenia!... Nie dotykajcie oczu!... Przebaczenia!»...
Ich twarze, oczy, uroda!... Nie było kobiety, która mogłaby im dorównać!... Miały złote włosy, sięgające za kolana, bladą cerę, oczy, brwi i rzęsy koloru hebanu. W żyłach mej matki płynęła krew trzech narodowości: turecka, rosyjska i grecka, krew okupantów, którzy ongi zajmowali naszą ziemię.
W szesnastej wiośnie życia urodziła matka pierwszego syna, ale nawet po mojem przyjściu na świat, wyglądała na młodziutką dziewczynę. Ta piękna kobieta, stworzona do pieszczot i pocałunków, bita była do krwi. Krzywdę, jaką jej wyrządzał ojciec, kochankowie wynagradzali stokrotnie. Nigdy się nie dowiedziałem, czy razy, które dostawała matka, były karą za niewierność; czy też wskutek okrucieństwa ojca zaczęła szukać pociechy u kochanków. W każdym razie zabawa w naszym domu trwała bezustannie. Krzyki bólu i wesołe pieśni rozlegały się naprzemian, a zaledwie skończyła się kaźń, jawił się uśmiech na twarzach skąpanych w łzach.
Stałem na straży, jedząc słodycze, podczas gdy wielbiciele — którzy, zresztą, zachowywali się dosyć przyzwoicie — siedzieli po turecku na dywanie, i śpiewali wschodnie pieśni, akompaniując sobie na gitarze. Mama i Kyra, ubrane w powiewne jedwabne stroje, szalały z radości, tańczyły, kręciły się aż do utraty przytomności. Następnie, rzucały się na poduszki i wachlowały się. Piło się pyszne likiery i paliło wonne kadzidła. Mężczyźni, którzy u nas bywali, byli piękni i młodzi. Przeważnie szatyni i bruneci. Nosili wytworne ubrania, zakręcone wąsy i wypieszczone brody; włosy wydawały woń olejku migdałowego. Byli to Turcy, Grecy lecz rzadko kiedy Rumuni. Zresztą, narodowość nie grała żadnej roli, byleby kochankowie byli młodzi, ładni, delikatni i — niezbyt natarczywi.
Moje położenie, należało do najniewdzięczniejszych... Do dzisiejszego dnia nie zwierzyłem się nikomu z tego, co było moją ówczesną udręką.
Moim obowiązkiem było siedzieć w framudze okna i czuwać, aby nie mogła zajść żadna niespodzianka. Podobało mi się to bardzo, gdyż nienawidziłem mężczyzn z Karakioi, którzy nas bili. Ale w sercu mem toczyła się straszna walka między obowiązkiem i zazdrością.
Byłem zazdrosny, tak jest, dziko zazdrosny.
Dom mieścił się w głębi wielkiego podwórza, otoczonego wysokim murem. Niektóre okna wychodziły na podwórze, inne na pagórek, położony nad portem. Tylko jedno wyjście i jedne schody prowadziły do domu, ale uciekać było można, skacząc przez okno na płaskowzgórze. Iluż ludzi uciekło tamtędy!
Przytulony do okna, oczu nie spuszczałem z latarni, która całą noc oświetlała bramę, a uszy moje chwytały każdy najlżejszy szmer.
Jednocześnie pragnąłem być jednak świadkiem zabawy wewnątrz domu. Mama i Kyra, przedziwnie piękne, wąskie w pasie, z pełnemi piersiami, rozpuszczonemi włosami, które okrywały gołe ramiona i plecy, z czołem przepasanem szkarłatną wstęgą, opuszczając i podnosząc rzęsy niby skrzydełka motyla, rzucały płomienne spojrzenia i urodą swoją doprowadzały do szaleństwa licznych wielbicieli...
Mężczyźni pragnęli podobać się obu kobietom, i tak z sobą rywalizowali, że często stawali się śmieszni i mówili głupstwa. Któregoś wieczoru, jeden z nich chcąc mamie zrobić komplement, powiedział że «stare kwoki są najmilsze». Biedna mama rzuciła mu wachlarz między oczy i rozpłakała się. Inny gość stanął w obronie mamy i napluł w twarz niezręcznemu wielbicielowi. Powstała bójka. Przy tej sposobności potłukło się trochę sprzętów. Wprowadziło nas to w wyborny humor i rozśmieszyło do łez. Ażeby pogodzić, mama ucałowała obu zwaśnionych.
Na lewo i prawo szafowała mama uściskami, całusami, pieszczotami. Nagradzała niemi wszystkich i za wszystko. Dawała całusa za ładną piosenkę, wesołe słówko, zręczny żart. Całowała smutnego, którego trzeba było rozweselić, zmazywała pocałunkiem bolesne słowo, uspokajała zazdrosnego, wzruszała głupca.
Kyra postępowała inaczej. Wybujała i rozwinięta fizycznie, uchodziła za znacznie starszą, niż była w rzeczywistości. Z małym lekko zaokrąglonym noskiem, wystającym podbródkiem, dołkami w buzi, które bożek miłości podkreślił dwoma symetrycznemi «pieprzykami», roztrzepana, złośliwa, wesoła, kpinami, żartami, dowcipami irytowała swoich wielbicieli, a mnie na równi z nimi. Lecz, wielbiciele pragnęli otrzymać coś więcej, a ja uważałem, że otrzymują za wiele.
Mężczyzn, którzy odwiedzali dom mamy, nazywano gośćmi. Ci goście korzystali z każdej sposobności, ażeby ucałować ręce Kiry i jej sandały. A ona ciągnęła ich za brody, nalewała soku do fajek, i dawała im pić z własnego kielicha, a potem, żeby ich rozzłościć, tłukła kielich. Lecz po chwili wracała z najsłodszym uśmiechem i włosami muskała policzki obrażonych...
Wszystko to doprowadzało mnie do wściekłości, gdyż kochałem Kyrę znacznie więcej, niż mamę...Ubóstwiałem ją i nie znosiłem pieszczot, któremi darzył ją kto inny.
Któregoś wieczoru moja zazdrość została doprowadzona do ostateczności. Kyrze, podczas tańca, rozwiązało się sznurowadło od sandała. Oparła nogę o kolano jednego z gości, prosząc, by jej zawiązał rzemyk. Możecie sobie wyobrazić, jaka to była gratka dla szczęśliwca! Jak najdłużej przeciągał tę przyjemność, a ja śledziłem go okiem wilka!... Potem zaczął macać jej nogę w kostce, od kostki przeszedł do łydki, a ona nie oburzała się... przeciwnie nawet...pozwalała...
Tracąc przytomność w złości i gniewie, zawołałem:
«Ojciec idzie!... Uciekać!...»
W ciągu jednej chwili obydwaj goście wdrapali się na okno i zniknęli w czeluściach nocy. Jeden z nich, Grek, zapomniał w wielkim pośpiechu, o fezie i gitarze. Matka rzuciła mu je przez okno, podczas gdy Kyra usuwała nargile.
Wszystko to razem było tak zabawne, że skoro tylko minął mój pierwszy gniew, dostałem ataku szalonego śmiechu i spadłem z okna, potoczyłem się na środek dywanu, dusząc się i nie mogąc złapać tchu.
Matka, była przekonana, że zwarjowałem ze strachu przed ojcem. Biedaczki zaczęły przeraźliwie wrzeszczeć, zapomniały o ojcu, i o wszystkich djabłach, i rzuciły się na mnie.
«Niema ojca!... uspokoiłem je po chwili: nic mi nie jest... Byłem wściekły, że Kyra pozwala się dotykać temu łobuzowi... Chciałem go stąd wykurzyć!...»
Krzyczały teraz jeszcze głośniej, ale z radości. Wytłukły mnie, a potem wycałowały. Zaczęliśmy skakać, tańczyć i śpiewać. Byliśmy radzi: one, że minął strach, a ja, że się udała nauczka, którą wynagrodzono mi pieszczotami.
∗
∗ ∗ |
W ten sposób minęło jeszcze kilka lat. Są to lata mojego dzieciństwa, których wspomnienie stoi żywo w mojej pamięci. Miałem jedenaście lat, a Kyra piętnaście. Byłem z nią nierozłączny. Namiętność, którą zrozumiałem dopiero później, trzymała mnie przy niej na uwięzi. Towarzyszyłem jej wszędzie, podglądałem, gdy się ubierała, całowałem suknie, przepojone jej zapachem. Dziewczyna broniła się przedemną, ale słabo i czule, w pieszczotach moich, nie widząc nic zdrożnego. Prawdę mówiąc, nie miałem żadnych zdecydowanych pragnień, lecz umierałem z rozkoszy i dostawałem zawrotu głowy, gdy tuliła mnie w swoich ramionach.
Trzeba przyznać, że dom matki był istnem piekłem miłości. Wszystko w nim było rozkoszą, dwie kobiety, kochankowie, suknie, napoje, pachnidła, śpiewy i tańce. Nawet śmieszna i dramatyczna ucieczka wielbicieli wydawała mi się pełną tajemniczego uroku. Tylko wizyty ojca były przykre i pozbawione miłości... Uważaliśmy je za przykrą konieczność, za coś, czem płaciło się za radość i wesele.
Matka mówiła:
«Każda rzecz ma odwrotną stronę medalu. Wszystko trzeba opłacić, nawet życie opłaca się śmiercią... Dlatego też należy wykorzystać życie. Żyjcie więc, drogie dzieci, według własnego upodobania i ku własnej radości, ażeby niczego nie żałować w dniu Sądu Ostatecznego».
Możecie sobie wyobrazić, jak się nam podobał ten światopogląd i jak pragnęliśmy iść za przykładem matki. Majątek osobisty złożyła matka w ręce swoich braci, którzy trudnili się przemytnictwem rzeczy wschodnich. Mogła sobie pozwolić na wszelkie przyjemności i zbytki: kazała się uwielbiać, zmieniała kochanków i suknie, dawała bić się ojcu, ochraniając przytem twarz i przechodziła do następnych rozrywek. Miała wiele zalet; gdy czuła się winną i obawiała się, że wściekłość ojca odbije się także na nas, nie wpuszczała ojca dopóty, dopóki nie znaleźliśmy się za oknem; wtedy z całą odwagą otwierała zasuwę i całą karę przyjmowała na siebie.
Po kilku godzinach znajdowaliśmy ją wyciągniętą na otomanie, z twarzą obłożoną bułkami, maczanemi w czerwonem winie, które wyciągało sińce i opuchliznę. Zrywała się na nasze przywitanie i z lustrem w ręce, śmiejąc się jak warjatka, mówiła wskazując zbolałą twarz:
— Nie bardzo mnie pokiereszował?... Za dwa dni nie będzie śladu. Wtedy zaprosimy sobie gości...
Obawialiśmy się o jej ciało... Wyobrażaliśmy sobie, że musi strasznie wyglądać...
— Ważna mi rzecz — mówiła mama — suknia zakrywa ciało!
I po dwóch dniach, gdy rany były zagojone, zabawa rozpoczynała się na nowo.
Nie gotowało się w domu, gdyż mama nie znosiła zapachu smażonej cebuli. Jedzenie przynoszono z sąsiedniej oberży, w pięknych miedzianych wazach, które były własnością mamy. Co poniedziałek przychodziła praczka, zabierała brudną bieliznę i przynosiła czystą. Odwiedzał nas bardzo często stary Turek, handlujący pomadami i olejkami. Prócz tego przychodzili goście i goście nieproszeni, to jest ojciec i starszy brat. Ojciec nie sypiał w domu, i przychodził kilka razy na miesiąc, ażeby nas katować... zresztą panował spokój.
Jedynem zajęciem mamy i Kyry była zabawa. Do tej zabawy przygotowywały się od rana. Dzień schodził im na kąpieli, ubieraniu, piciu kawy i soku, paleniu nargili i przyjmowaniu gości. Nie zapominały o modlitwach, ale nigdy nie uczęszczały do kościoła; niewiele czasu poświęcały Bogu.
Matka tłumaczyła się, mówiąc:
— Stwórca widzi doskonale, że się mu nie sprzeciwiam i pozostaję taką, jaką on mnie stworzył... Słucham rozkazów i głosów mego serca...
— Ależ, mamo — niedowierzała Kyra — być może Djabeł się w to miesza?
— Nie — odpowiadała matka — nie wierzę w Djabła; Bóg jest silniejszy od Djabła. I jeżeli jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, to dlatego, że Bóg tak chce...
I doprawdy, mama była zadowolona z tego, co wymagał od niej jej Bóg, gdyż nie wymagał żadnych przykrych rzeczy.
Chciał on, po pierwsze, ażeby matka i córka nie spieszyły się z rannem wstaniem, ale piły w łóżku pyszną kawę, przegryzając chrupiącemi bułeczkami z masłem i miodem. Następnie dobry Bóg polecał im wykąpać się i ciało namaścić wonnemi olejkami, a twarz poddać działaniu pary z gotującego mleka. Potem pozwalał im włosy smarować olejkiem migdałowym, malować paznokcie, brwi, wargi, policzki. A gdy już wszystko było skończone, jadły śniadanie, paliły i odpoczywały, też z woli jej Boga. Wreszcie nadchodziła najważniejsza praca: śpiew, tańce i zabawa, która trwała do północy.
Matka była znacznie bogatsza od ojca. Pomimo szalonych wydatków i zbytkownego życia, majątek jej — umieszczony w niezbyt jasnych interesach, któremi zajmowali się bracia, — przynosił tak wielkie dochody, że co miesiąc odkładała pieniądze dla Kyry i dla mnie.
Nie znam dokładnie historji mojej matki. Przypominam sobie, że mówiła nam kiedyś, iż rodzice jej byli niezmiernie bogaci i mieli jakieś oberże. Ojciec był Turkiem, pochodził ze Stambułu i osiedlił się w Ibraila. Było to u schyłku XVIII stulecia, rząd polecił otworzyć mu szereg oberż i zajazdów, do których zajeżdżały najwybitniejsze i najzamożniejsze osobistości z polecenia sułtana. Miał trzy żony, dwie Greczynki i jedną Rumunkę, która była matką mojej matki; tamte miały trzech synów, jeden z nich zwarjował i powiesił się, a dwaj od wczesnej młodości zaprawiali się w łupieniu wszystkiego, co się tylko dało. W domu mego dziadka zbierano pieniądze i modlono się w trzech językach.
Dwaj synowie wzięli się do przemytnictwa i matka moja miała pójść ich śladem, gdy nagle poczciwy Turek zdecydował się wydać ją zamąż, za człowieka zimnego i bez serca, który zakochał się w niej «prawdopodobnie w takiej chwili, gdy dobry Bóg zapomniał o nim». Dziadek dał ojcu dużo złota, a matce zapisał większą część swego majątku, którym mogła rozporządzać według własnej woli, pod warunkiem — że nie rozejdzie się z ojcem. Uległa woli Turka, ażeby nie być wydziedziczoną, lecz po kilku latach wiernego i przykrego pożycia — zdobyła zaufanie dziadka i przy jego śmierci wyrwała mu majątek przeznaczony dla siebie i umieściła w rękach braci, którzy ją ubóstwiali.
Wtedy rozpoczęło się życie zabaw i przyjemności, oraz szalonych przygód miłosnych, czemu ojciec mimo swej brutalności przeszkodzić nie był w stanie. Matka podarowałaby mu chętnie swój posag, gdyby jej tylko był zwrócił wolność. Lecz on chciał pomścić zniewagę honoru. W dniu rozstania, gdy zabierał wszystko, co należało do niego, rzekł wskazując Kyrę i mnie:
— Pozostawiam ci te dwie żmije, to nie moje, to twoje dzieci. Do ciebie są podobne!
— Dzięki Bogu, że są do mnie podobne — odpowiedziała mama — ty jesteś oschłym człowiekiem, umarłym, który żywym żyć przeszkadza... Dziwię się, że w twojej oschłości urodził się ten badyl, który jest twoim, ale nie moim synem.
Biedna mama miała rację, mówiąc, że ten umarły przeszkadza nam żyć. Stawał się coraz straszniejszym. Wiedząc, że matce zależy na twarzy, tak jak na życiu, celował właśnie w ten ośrodek życia. W ostatnich czasach, po ośm do dziesięciu dni goiła twarz i z trudem udawało się usunąć sińce i opuchliznę. Nie było wtedy mowy o gościach i zabawie, a mama popadała w czarną melancholję, nie pieściła nas, lecz zalewała się rzewnemi łzami.
Ale po dniach rozpaczy matka, brała odwet w zabawach głośnych, szalonych, doprowadzających tyrana do wściekłości! Udawało się to jej — aż wkońcu furja ojca stała się straszną!...
Któregoś wieczoru mieliśmy conajmniej siedmiu gości. Matka kazała zawiesić cztery kinkiety, nie mówiąc już o wielkim żyrandolu. Policzyłem świece, było ich dwadzieścia cztery. Światło było oślepiające. W dniu tym mama wezwała ślusarza, kazała mu wzmocnić stare zamki i zrobić nowe przy bramie. Tak zabezpieczona, oddała się najszaleńszej zabawie. Dziś jeszcze wierzę, że przeczuwała koniec wesołego życia, i pragnęła wykorzystać je do ostateczności.
Z siedmiu zaproszonych gości, trzej byli znanymi grajkami. Gdy przyszli, mama ofiarowała każdemu z nich skórzaną sakiewkę z dziesięcioma dukatami, zawiniętemi w jedwabną, haftowaną chusteczkę.
— Przyjaciele! — rzekła mama — daję wam pięć razy więcej, niż żądaliście. Ale nie tylko dlatego, że jestem szczodra; w domu tym radość opłaca się drogo, i nie jest wykluczone, że będziecie zmuszeni dom ten opuścić przez okno. Potraficie skakać? Macie zręczne nogi?
I otworzyła okna zawieszone nad wzgórzem. Muzykanci wychylili się przez okna, a sakiewki schowali do kieszeni. Rozpoczęła się zabawa, muzyka, śpiew i tańce.
Trzy instrumenty: klarnet, piszczałka i gitara składały się na rzewne, rumuńskie piosenki, tęskne melodje tureckie, i greckie pastorałki. Mama i Kyra wyciągnięte na sofie słuchały z zachwytem. W muzykę wplotły się męskie głosy.
Po każdej piosence mama częstowała kawą, likierami, nargilami. Dwie wielkie tace słodyczy nęciły smakoszów.
Tego wieczoru nie musiałem stać na straży, tańczyłem więc z mamą, siostrą, sam i z obiema razem. Tańczyłem do utraty przytomności. Była to największa namiętność krótkich dni dzieciństwa, spędzonego w domu. Arabski taniec brzucha, który sam wykonywałem, był w dniu tym tak żywiołowy, że trzej grajkowie, prawdziwi znawcy tańca, winszowali mi, całowali i ściskali. Kyra była u szczytu szału, a mama zawołała:
— Och tak!... To jest mój syn, nie mam żadnych wątpliwości co do tego!...
Podczas ogólnego odpoczynku, Kyra zapytała, co się dzieje z jednym z najgorliwszych wielbicieli i czemu nie przyszedł.
— Gdy ostatnim razem wyskakiwał przez okno, zwichnął sobie nogę!... — rzekł jeden z gości.
Słowa te zasmuciły przysadzistego grajka, podszedł do oka i okiem mierzył przestrzeń, którą trzeba było przeskoczyć.
— Nie tak wysoko, najwyżej dwa metry, — uspokoił go jakiś gość — tylko nie trzeba skakać zbyt daleko, ale zsuwać się pocichutku. Na dole znajdziesz fez i gitarę...
Roześmiano się i rozpoczęto tańce.
∗
∗ ∗ |
Miało to miejsce w czerwcu, trochę przed żniwami.
Od strony podwórza, okna były zasłonięte ciężkiemi materjami, zaś w oknach, wychodzących na Dunaj, wisiały cieniutkie firanki. Byliśmy już pomęczeni, gdy blady świt zajrzał do pokoju. Ziewano... Powietrze było przesycone dymem. Matka podeszła do jednego z okien, otworzyła je i odetchnęła głęboko... Stojąc przy niej, Kyra i ja, przyglądaliśmy się zorzy, która oświetlała gaj wierzbowy.
Mama zwróciła się do swoich współbiesiadników i rzekła:
— Przyjaciele! Zabawa skończona!... Trzeba pójść spać...
W tej chwili rozległ się głośny odgłos ciała, spadającego na podwórze. Zadrżeliśmy. Po jakimś czasie usłyszeliśmy zgrzyt zamków i walenie w odrzwia.
— Uciekajcie... wdarli się na mur!
I podczas gdy ojciec z synem tłukli w drzwi, zaproszeni goście rzucili się do okien i zapominając o wszelkich środkach ostrożności, skakali jedni przez drugich i to z takim impetem jak gdyby mieli spaść na miękkie materace. Po kilku minutach dom był pusty, goście tarzali się na piasczystym brzegu, lecz o zatarciu śladów zabawy nie mogło być mowy.
Mama z całą odwagą otworzyła drzwi. Została pochwycona za włosy i rzucona na ziemię; brat zrobił to samo z siostrą. Widząc, jak bił moją biedną kochaną siostrzyczkę, złapałem nargilę i uderzyłem nią brata w głowę. Puścił Kyrę, rękę podniósł do głowy, która krwawiła, i — rzucił się na mnie. Miał jakieś dwadzieścia lat i był niezmiernie silny. Póty mnie walił, póki mi krew nie pociekła przez usta i nos. Podczas tego ojciec tłukł matkę. Porwał na niej ubranie i bił bez ustanku. Leżała bez czucia, a on bił ją dalej! Brat poszedł obmyć zakrwawioną głowę, a Kyra podbiegła do szafy i wróciła ze sztyletem w ręce. Lecz, wobec ohydy, która się ukazała naszym oczom, stanęliśmy oboje, jak wryci!... Ojciec znalazł sandał, który podczas ucieczki zgubił jeden z gości, i drewniany obcas wbijał w twarz matki. Jej droga, kochana twarz była jedną, wielką, broczącą krwią raną.
Kyra poskoczyła do ojca, by uderzyć barbarzyńcę sztyletem, ale zachwiała się, i zemdlała. Ojciec chwycił ją i zaniósł na pawlacz, zamykając zasuwę. Mnie pozostawił pod strażą brata, który opatrywał sobie głowę a sam wziął matkę na plecy i wyszedł na podwórze. W kilka chwil potem, usłyszałem, jak ciężkie wieko piwnicy, zamknęło się, grzebiąc ją żywcem. Ojciec wrócił, pogroził mi pięścią i spojrzał na mnie tak strasznym wzrokiem, że myślałem, iż nadeszła moja ostatnia godzina. Lecz nie tknął mnie, tylko rzekł:
— Więc tak, przeklęty chłopcze?... Walisz w głowę twojego starszego brata, a to ścierwo siostra twoja chce mnie zamordować!... Zrobię ja z wami wszystkimi koniec!
Pogasili świece, a mnie zabrali z sobą. Przechodząc dziedzińcem, spojrzałem na ciężką płytę, pod którą znajdowały się schody do piwnicy. Nie mogłem uciec. Na myśl, że moja biedna, ranna, zbolała matka znajduje się w tym strasznym grobie, a Kyra na pawlaczu dusi się z rozpaczy, wybuchnąłem głośnym, beznadziejnym płaczem.
Był już dzień... Tureccy wyrobnicy podążali do portu, do swoich zajęć. A dokąd mnie wiedli?
Poszliśmy do domu ojca i odrazu zaprzęgnięto mnie do roboty. Kręciłem kamień, o który czeladnicy ostrzyli siekiery, nożyce, dłuta. Dokoła leżały pnie dębów, lip i topoli, oraz części wozów: koła, piasty, dyszle, dzwona, zasypane wiórami.
Nic nie dostałem do jedzenia. Nie przywykły do pracy, padałem ze z męczenia, a brat poganiał mnie batem. W południe stara służąca przyniosła mi kromkę chleba, oliwki i wodę.
Najprzykrzejszem dla mnie było to, że wszyscy dawali na mnie baczenie i, że o ucieczce nie mogło być mowy. Po południu również kręciłem kamień a gdy opadłem z sił, brat zbił mnie i skopał. On i ojciec, ubrani w skórzane fartuchy, pracowali na równi z swoimi czeladnikami, chodzili między nimi, poważni, ponurzy, z zmarszczonemi brwiami, pośród panującego smutku i ciszy, którą przerywał chrzęst narzędzi i krótkie rozkazy.
Wieczorem zamknięto mnie w pokoju, z okratowanem oknem. Całą noc spędziłem na sienniku rzuconym na ziemię, płacząc nad losem drogich mi istot.
Następny dzień był podobny do pierwszego. Z rozpaczą zastanawiałem się, czy okrucieństwo ojca posunie się do tego stopnia, że chore i obite kobiety pozostawi bez ratunku. Gdy nadszedł wieczór, postanowiłem mniej płakać a więcej działać. Zauważyłem na podwórzu całe mnóstwo drabin i kilka szprych; oznaczało to dla mnie wolność! Służąca przyniosła mi na obiad chleb z serem i rzekła złośliwie:
— Mniej smaczne, niż w domu u mamy?... Ale życie nie składa się z samych przyjemności. Są także przykrości, ha, ha!
Zamknęła mnie. Zasnąłem natychmiast. Obudziłem się przed świtem. Przypomniałem sobie pokrwawioną twarz matki i znowu zacząłem spazmować. Dom był pogrążony we śnie. Rozsunąłem kraty przy pomocy szprychy, którą poprzednio przyniosłem sobie ukradkiem i wyskoczyłem na podwórze. Złapałem siekierę i małą drabinkę, większą drabinę przystawiłem do muru; wdrapałem się na mur i zeskoczyłem na ziemię. Pobiegłem w kierunku portu! Dniało już, gdy przybyłem przed nasz dom, gdzie wszystko spało snem rozpaczy... Przystawiłem drabinkę i zacząłem wchodzić od tej strony, która dotąd była romantyczną stroną ucieczek. Znalazłszy się pod oknem, stłukłem szybę i wskoczyłem do pokoju.
Przesłodki głos Kyry doleciał mnie z jej więzienia.
— To ty, Dragomirze?
— Tak, to ja!... Przychodzę, ażeby was oswobodzić!
Wskoczyłem na pawlacz i pociągnąłem zasuwę. Kyra była bledziutka, a buzię miała opuchniętą od płaczu. Rzuciła mi się na szyję, wołając:
— A mama... Gdzie mama?...
— Jest zamknięta w piwnicy. Trzeba ją stamtąd wydostać i uciekać...
Odrzwia były zamknięte na klucz, a klucz wyjęty. Otworzyłem więc okno i wyskoczyłem na podwórze. Siekierą podważyliśmy wieko piwnicy i zeszliśmy po schodach. Uderzyło nas stęchłe powietrze, i zapach zgniłej kapusty. Od kilku lat piwnica nie była otwierana. Żółwie poruszały się zwolna, a jaja ich, nieco większe od ptasich, leżały wzdłuż muru. W tem strasznem otoczeniu żyła nasza matka od czterdziestu ośmiu godzin.
— Stała pośrodku piwnicy, z głową zawiniętą w strzępy ubrania, niemal naga, cała w łachmanach. Pomogliśmy jej wyjść po spróchniałych schodach. Ale na dziedzińcu, gdy ujrzeliśmy ją w pełnem świetle dziennem, padliśmy przed nią na kolana, jak przed męczenicą... Oto co pozostało z naszej pięknej mamy. Jedno oko zakrywał bandaż. Nos był zapadły, wargi obwisłe, policzki czerwono sine i nabrzmiałe. Na szyi i piersiach skrzepła krew; ręce i nogi były równie pokrwawione, a jeden palec zupełnie rozgnieciony.
Podniosła nas i rzekła głuchym głosem:
— Uciekajmy!... Uciekajmy przedewszystkiem i weźcie z sobą coś do jedzenia.
Wróciliśmy do domu. Matka i siostra obmyły się i ubrały w skromne suknie. Matka wzięła z sobą kasetkę z biżuterją, pieniądze i zeszliśmy drabinką od strony portu. Zeszliśmy tą drogą, którą uciekło już tylu gości. Widocznie było sądzone, że ostatnia przez to okno, przejdzie sama pani domu!
W godzinę potem siedzieliśmy na drodze do Karassu, zgubieni pośród pól, pokrytych zbożem. Matka przygarnęła nas do serca i temi odezwała się słowy:
— Dzieci drogie... spodziewałam się wielu krzywd ze strony waszego ojca, ale nigdy nie przypuszczałam, że zeszpeci mnie do tego stopnia — gdyż, wiedzcie, że lewe oko wychodzi mi z orbity... Równa się to śmierci.
— Bóg stworzył mnie dla radości cielesnej... Dał mi wszystko, czego mi było potrzeba, bym mogła radować się życiem... I uczyniłam ślub, że gdyby siła ludzka chciała mnie nagiąć do innego życia, niż to, do którego czuję powołanie, to — umrę.
— Dzieci drogie, rozstaję się z wami. Będę się leczyła w innych stronach. Jeżeli uda mi się uratować oko i zatrzeć wszelki ślad szpetoty, to zostanę przy życiu... i ujrzycie mnie... Gdyby oko było stracone, nie wrócę do was... A teraz posłuchajcie: Skoro ty Kyro, nie masz skłonności, aby żyć w cnocie, która wypływa z łaski Bożej i jest źródłem nieopisanego szczęścia — to bądź raczej taką, jaką cię stworzył Pan. Bądź raczej zepsutą, ale miej serce! Serce jest najważniejsze. A ty, mój Dragomirze, jeżeli nie potrafisz być człowiekiem cnotliwym, bądź jak twoja matka i siostra, bądź nawet złodziejem — tylko miej serce... Gdyż dzieci drogie, człowiek bez serca, to trup, który żywym żyć przeszkadza; to wasz ojciec...
— Pozostańcie na tem miejscu, póki się słońce nie zacznie chylić ku zachodowi. Gdyby padał deszcz, lub miała nadejść burza, nie chrońcie się wśród drzew, ale schowajcie się pod wzgórzem. Po nieszporach, przyjdą tu po was dwaj konni jeźdźcy i zaopiekują się wami. Są to ludzie z sercem, którzy dotrzymują danego słowa. Idę do nich. Nie mogę was zabrać z sobą, gdyż jesteście jeszcze dziećmi i moglibyście ich mimowoli zdradzić. Dzieci moje! Ciało nasze ulega strasznym chorobom. Ani wy, ani ja, dzięki Bogu, nie zaznaliśmy tych chorób, ale one istnieją, i niezliczona ilość ludzi cierpi na nie. W szczęśliwych godzinach waszego życia, myślcie o chorych, i raz do roku zasilajcie pieniądzmi szpital, w którym chorzy są pielęgnowani. U moich braci pozostawiam wam bardzo dużo pieniędzy.
Wyjęła z kasetki dwa pierścionki, zawiązała je w chusteczkę, wsunęła Kyrze za stanik i uściskała nas... Po chwili wstała i odeszła.
Gdy uszła jakieś trzydzieści kroków, odwróciła się do nas, ręce przycisnęła do ust, a potem wzniosła je do góry.
— Co chciała nam przez to powiedzieć? — zapytałem Kyrę.
— Że się, kochany braciszku, spotkamy w niebie...
I więcej jej już nie widziałem...
Zostaliśmy sami. Rzuciliśmy się w sobie w objęcia i płakaliśmy tak długo, zmęczeni rozpaczą, upałem i przebytemi wrażeniami, aż wreszcie dobroczynny sen utulił nas. Obudziliśmy się z dziwnem uczuciem przynależności nie do tego świata. Straszna krzywda, która nas dotknęła, wydala się nam senną marą, a całe dotychczasowe życie nieprawdopodobnie piękną bajką.
Nadeszła godzina nieszporów. Słońce, chyląc się ku zachodowi, traciło blask... Byliśmy zaniepokojeni i z lękiem spoglądaliśmy w stronę, gdzie odeszła mama. Weszliśmy na pagórek, i ujrzeliśmy unoszące się tumany kurzu. Zeskoczyłem z drogi, gdyż obawiałem się, że jeźdźcy mogą na nas najechać, ale Kyra nie ruszyła się z miejsca i dawała im znaki chusteczką od nosa.
Jeźdźcy chwycili za cugle, a skoro już wjechali między pola, wyjęli koniom wędzidła, aby mogły poskubać trawkę.
Kyra zeszła z wzgórza, zrzuciła szal z głowy i okryta płaszczem złotych włosów, rzuciła się do stóp naszym nieznanym wujom. Stali przed nami, podobni do rozłożystych dębów. Były to dwa olbrzymy jednakiej tuszy i jednakowego wzrostu. Mogli mieć jakieś czterdzieści do pięćdziesięciu lat. Jeden był trochę młodszy od drugiego. Na głowach nosili turbany. Zwisające wąsy i broda zakrywała im usta. Oczy nieprawdopodobnie wielkie posiadały wyraz przenikliwy, ale szczery i uczciwy. Kosmate ręce przypominały łapy niedźwiedzie. Zakutani w płaszcze, byli czarni jak djabły.
Przyglądali się nam. Zdawało mi się, że stoję wobec postaci z tysiąca i jednej nocy. Kyra leżała u ich stóp.
Zdjęli płaszcze: ubrani byli na modłę turecką, bluzy bez rękawów, szerokie szarawary, ściśnięte czerwonym pasem. W istotne zdumienie wprowadziło mnie to, że uzbrojeni byli od stóp do głów, tak jak prawdziwi rozbójnicy. Przez ramię mieli przewieszone strzelby, za pasem — sztylet i pistolety.
I oto dzika, namiętna natura Kyry, wybuchnęła jak wulkan! Jedną gorącą prośbą, zwróconą do tych dwóch potężnych mężczyzn, podeptała świętość rodziny i sama padła ofiarą niepohamowanej żądzy zemsty.
Starszy z dwóch wujów podniósł Kyrę i spojrzał jej w oczy. Jakieś skrzywienie pośród zarostu pozwoliło nam się domyślić, że się uśmiechnął.
— Dziewczątko moje!... — zaczął niskim, metalicznym głosem. — Powiedz mi jakim językiem mówisz najlepiej, po turecku, grecku czy rumuńsku?...
— Po rumuńsku, mężny człowieku — odrzekła, topiąc odważny wzrok w jego spojrzeniu.
— A jak ci na imię?
— Kyra.
— A więc, Kyralino, składam na twem białem czole wujowski pocałunek, ale szczęśliwy ten śmiertelnik, który wiśnie twych ust ucałuje jako kochanek!...
Ucałował ją i pchnął w objęcia brata. Następnie zwrócił się do mnie:
— Ty, mój dzielny Dragomirze, masz taką wystraszoną minę, a rzucając strzelbę na ziemię dodał:
— Boisz się naszych bród?
Rzucił się na trawę i posadził mnie przy sobie. Nie śmiałem mówić. Wuj nalegał.
— Powiedz mi, Dragomirze, boisz się?
— Tak — szepnąłem nieśmiało.
— Czego, się boisz?...
— Waszej broni... jest jej zbyt wiele!
Wybuchnął niepohamowanym śmiechem:
— Ha... ha... ha... A tom się uśmiał. Słuchaj, mój miły chłopcze. Nigdy się niema dość broni, gdy się jest powaśnionym z Panem Bogiem i ze sprawiedliwością, ale ty tego w twoim wieku nie możesz zrozumieć.
W tej chwili Kyra rzuciła mu się do stóp, i ręce złożywszy, jak do modlitwy, zawołała:
— Ja to rozumiem!
— Cóż ty rozumieć możesz, kwiecie różany?
— Rozumiem, że ludzie są nikczemni, i że ty wymierzasz im sprawiedliwość.
— Brawo, Kyralino! — zawołał, klaszcząc w dłonie. — Czy twoje młode serce szuka zemsty?...
— Tak jest, świętej i sprawiedliwej zemsty!...
Mówiąc to, uniosła strzelbę, leżącą na ziemi, ucałowała ją i zawołała:
— Dziś jeszcze strzelisz z niej w pierś mego ojca!... A twój brat wymierzy sprawiedliwość mojemu najstarszemu bratu. Uczyńcie to! Zaklinam was na imię naszej nieszczęśliwej matki, która odeszła nas... Pomścijcie dwie niewinne sieroty... Uczyńcie to, a zostanę waszą niewolnicą...
Wuj wziął z jej ręki broń, spochmurniał i rzekł:
— Kyro!... Bóg, czyniąc z ciebie kobietę, omylił się. Kiedy mówiłaś o zemście, sądziłem, że pragniesz bym wygarbował skórę jakiemuś młodzieniaszkowi, który ośmielił pocałować cień twój wbrew twojej woli... Ale ty mówisz, o rzeczach, któreśmy sami mieli w głowie: dolewasz oliwy do ognia...
A po krótkiej przerwie dodał:
— Powiedz-no, dziewczę z piekieł rodem, nie ogarnież cię śmiertelna trwoga, gdy ujrzysz dzisiejszego wieczoru rozstrzaskaną głowę swego ojca!
— Ręce umoczę w jego krwi i obmyję mą twarz.
Wuj zmarszczył brwi, wzrok zatopił w łunie zachodzącego słońca i zaczął rozmawiać z swym bratem po grecku. Mówili szybko, urywając słowa, ażeby je uczynić zupełnie niezrozumiałemi.
Milczeliśmy... Noc otuliła nas swoim płaszczem, ale chłód dreszczem przejął Kyrę. Wuj narzucił na nas swoje okrycie. Gdy się ściemniło zupełnie, obaj mężczyźni wstali z swoich miejsc. Starszy odezwał się:
— Kyro Kyralino, żmijo o twarzy anioła. — Niech będzie, jak chcesz! Twoje pragnienie zemsty zapaliło we mnie krew... Dziś jeszcze spróbujemy! Ty i twój brat jesteście nam potrzebni: będziesz przynętą, na którą da się złapać ten łotr.
Kyra przyklękła i pocałowała wuja w rękę, a ja pocałowałem młodszego wuja, który zapytał mnie:
— A ty, Dragomirze, czy także żądasz zemsty?
— Nienawidzę ojca mego i brata!
Starszy wuj wskoczył na konia, podniósł Kyrę i posadził przed siebie, podczas gdy młodszy uczynił to samo ze mną. Wyjechaliśmy z pól, a następnie puściliśmy się galopem. Jechaliśmy brzegiem Dunaju, w takiem tempie, że zdawało mi się, że niesie mnie djabeł! Zwolniliśmy i przystanęliśmy pod laskiem topolowym. Wujowie, nie schodząc z koni, podjeżdżali do siebie i zamienili z sobą kilka słów; następnie starszy włożył dwa palce do ust i zagwizdał: raz mocniej i dwa razy słabiej. Z pomiędzy topoli wysunął się starzec, turek o siwej brodzie. Zbliżył się, człapiąc butami i skłonił się z rękami skrzyżowanemi na piersiach.
Wujowie odkłonili się ze słowami:
— Wieczór dobry, Ibrahimie.
Wziął konie za uzdy i poprowadził pod swoją chatę, niską, małą, biedną i uszkodzoną przez powodzie. Turek trudnił się łapaniem raków, pszczelnictwem i — domyślacie się, jaki był jego trzeci zawód. Wujowie zeskoczyli z koni, które starzec przywiązał za uzdy do drzewa. Następnie starszy wuj wziął Kyrę, młodszy mnie, i jak malutkie dzieci ponieśli nas przez gąszcz leśny, potem przez grząskie błoto, wzdłuż portu, aż pod sam dom, który opuściliśmy tego ranka.
∗
∗ ∗ |
Wdrapaliśmy się na pagórek. Dom był pogrążony w ciemnościach, ale zauważyliśmy odrazu, że stłuczone przeze mnie szyby, zastąpiono drewnianemi deszczułkami. Nadsłuchiwaliśmy przez chwilę: następnie wujowie wyjęli deski i dostaliśmy się do wnętrza domu.
Starszy wuj zwrócił się do nas.
— Przejdziemy przez podwórze i schowamy się w piwnicy; pozostaniemy tam aż do powrotu ojca, może nawet do rana. Zamknijcie okna i zapalcie osiem świec, posilcie się i połóżcie się spać w ubraniach. Na tej sofie. Rozumiecie, w ubraniach i nie gaście świec! Jeżeli przyjdą i postawią wam jakieś pytania, to mówcie, co wam ślina do ust przyniesie, nie będziecie długo czekać na nas! Ale nie zasłaniajcie firanek, to jest bardzo ważne... I nie ruszajcie się z sofy.
Wyszli przez okno.
Ta noc, ta straszna noc! Powolne godziny!... Żyć będę tysiąc lat i jeszcze w dniu śmierci pamiętać będę okropne minuty oczekiwania...
Nienawidziłem okrutnego ojca, brat był mi wstrętny, życzyłem im z całego serca, ażeby ich jasny piorun!... Ale być świadkiem wykonania strasznego wyroku... nie, nie, tego nie chciałem!... do tego trzeba być... trzeba być okrutnym, a Kyra nie była okrutną, jestem tego pewien, tylko...
Jakie to smutne być człowiekiem i nie rozumieć życia... Czemu litość rodzi się obok nienawiści... Dlaczego się kocha i nienawidzi... Dlaczego się zabija?... Czemu jesteśmy rzuceni na pastwę uczuciom, które krzywdzą bliźnich, a nas gubią?...
Gdy zostaliśmy sami, zajrzałem Kyrze w oczy. Tkwiła w nich dziwna ekstaza. Fanatyczne pragnienie zemsty wprawiało ją w nastrój weselny. Ubrała się w najpiękniejsze suknie, wyszminkowała się, jak na przyjęcie gości i nuciła wesołe piosenki.
Na lewym policzku miała siniaka wielkości orzecha.
— Ucałuj mnie z całych sił — rzekła do mnie, ukazując siniak — dziś jeszcze kula zetrze to piętno!...
— Kyro — odrzekłem, całując ją — czy nie byłoby lepiej zawołać wujów i uciec stąd?
— Nie — zawołała — najpierw trzeba ukarać zabójcę mamy!... potem uciekniemy.
— Ale to musi być straszne!
— Nie — zawołała — to jest piękne — i zaczęła mnie ściskać i całować.
Mijały minuty, powolne, męczące, straszne. Łudziłem się nadzieją, że ojciec i brat nie zjawią się tego wieczoru, ani też następnych i że wujowie, zmęczeni i znudzeni oczekiwaniem porzucą projekt zemsty. Lecz przeznaczenie silniejszem jest od ludzkiej woli, i kto wie, czy życzenie Kyry nie było głosem przeznaczenia?...
Podbiegła do lustra, ażeby się przejrzeć i zerknąć przez okno. Zamyśliła się, wyszła do sąsiedniego pokoju i po chwili wróciła, niosąc sztylet.
— Widzisz ten sztylet? — odezwała się głuchym głosem — jeżeli zdradzisz przed ojcem obecność wujów, to wbiję go sobie w serce. Przysięgam ci!
Zląkłem się. Myśl zdrady nie powstała nawet w mojej głowie. Błagałem Kyrę:
— Odłóż go na miejsce. Przysięgam ci na mamę, że nic ojcu nie powiem!...
Lecz Kyra sztylet zatknęła za pas. Zaledwie zdążyła uczynić to, skrzypnęły zawiasy przy bramie, i odbiły się w mojem sercu przejmującą skargą konającego. Kyra zadygotała. Oczy jej ciskały błyskawice. Rzuciła się na sofę, obok mnie i szepnęła:
— Nie patrz w stronę okna. Rozumiesz? nie patrz w stronę podwórza...
Klucz zgrzytnął w zamku. Po chwili ujrzałem ojca z czołem zmarszczonem i zaciśniętemi pięściami... Za nim szedł brat...
Ojciec zapytał:
— Kto wszedł tutaj? Gdzie matka?...
Nie skończył zdania. Rozległy się jednocześnie dwa wystrzały, rozprysnęły szyby i dom napełniły hałasem, a pokój dymem. Wtulony w ramiona Kyry, ujrzałem w tej strasznej chwili padającego brata i ojca, wyskakującego przez okno od strony portu. Zamknąłem oczy i otworzyłem je znowu: brat leżał na ziemi z rozstrzaskaną głową, a wujowie stali w oknie, przez które uciekł ojciec i strzelali.
Kyra stanęła na środku pokoju i zawołała:
— Chybiliście!... chybiliście, jedno tylko ucho stracił!
Bez słowa odpowiedzi, wujowie pagasili świece, młodszy wyszedł na dziedziniec, a starszy wepchnął nas do sąsiedniego pokoju, przygarnął do siebie i rzekł:
— Kyralino i Dragomirze, całuję was być może... po raz ostatni. Wasz ojciec jest trzecim człowiekiem, którego mój wystrzał nie położył trupem, a jeżeli mam wierzyć mojemu przeznaczeniu, zginę z ręki człowieka, do którego strzelałem i chybiłem podczas pełni księżyca... Możecie być pewni, że będę się starał z całych sił ratować moją skórę... ale któż zdoła odwrócić kartę Przeznaczenia... A teraz posłuchajcie: właściciel oberży, w której matka brała obiady, przyjdzie po was za chwilę. Będziecie mieli dwa pokoje i wszystkiego pod dostatkiem. Jutro zabierze się stąd wasze rzeczy. Nigdy wasza noga nie postanie w tym domu.
— Zabierzecie nas z sobą? — zapytała Kyra drżącym głosem.
— Nie, dzieci, nie mamy prawa. Jesteście wychowani w wielkich zbytkach — a nasze życie jest twarde.
— Ojciec nas zabije...
— Nie zabije. Musimy zrobić z nim koniec. Jest nas dwóch, a on jest sam. Żegnajcie mi! żyjcie według własnego upodobania i tak, jak gdybyście nas nigdy nie znali. Nie zobaczycie nas, zanim nie zginie ten pies. Jeśli będziecie chcieli od czasu do czasu wiedzieć, czy żyjemy, zbliżcie się do oberżysty i szepnijcie moje imię. Kosma powie wam to, co będzie wiedział. Więcej jednak wiedzieć będzie Ibrahim, poławiacz raków i jeżeli usłyszycie kiedyś pod waszemi oknami głos Ibrahima, który zawoła — Raki... świeże raki — to wyjdźcie przed dom i idźcie za nim, za miasto, gdyż przyniesie wam wiadomości o nas. A gdyby władze pytały was, co się stało dzisiejszej nocy, opowiedzcie, coście widzieli. Nie mówcie, co myślicie i nie myślcie wogóle o niczem.
Zamilkł... Rozległy się kroki w sieni i wszedł oberżysta. Wuj ucałował nas i wyszedł. W chwilę potem opuściliśmy dom.
Oberża znajdowała się o piędziesiąt kroków od naszego domu, także nad brzegiem wody. Lecz co za różnica między wytwornem urządzeniem naszego mieszkania, a nędzą najlepszych pokojów oberży... Płakaliśmy rzewnemi łzami. Na szczęście okna wychodziły na Dunaj i łączyły się z sobą.
Kyra rzuciła się na swoje łóżko, zawodząc żałośnie. Bałem się zostać sam w swoim pokoju, zabrałem kołdrę i poduszkę i położyłem się na tapczanie, w pokoju Kyry. Zbiedzony i zmordowany, trzema dniami tortur, cierpień i rozpaczy, usnąłem natychmiast.
∗
∗ ∗ |
— Gnębią cię wyrzuty?
— Nie — odrzekła — martwię się, że ojciec umknął... Gdyby był «odszedł» z synem, bylibyśmy teraz u siebie. Ta nędza otoczenia wzbudza we mnie wstręt...
Wyszliśmy; przed domem siedział właściciel zajazdu i palił nargile. Wstał i złożył nam ukłon:
— Czy mogę zadać pytanie, dlaczego wychodzicie tak wcześnie — zwrócił się do nas z wielkim szacunkiem.
— Abu-Hasan — odpowiedziała mu Kyra — lękamy się policji i ojca.
— Póki jesteście w moim domu, ja odpowiadam za was! — rzekł turek, obejrzał się i dodał:
— Po to tu jesteście.
Nigdy się nie dowiedziałem, czem właściwie trudnił się ten człowiek i jaki był jego stosunek do naszej rodziny; ale fakt był, że nikt nas tu nie niepokoił, i ojciec nie zjawił się w tym domu.
Dnie całe spędzaliśmy poza domem. Zaczęło się dla nas nowe życie, pełne smutku i słońca, radości i włóczęgi...
Oberża posiadała tylne wyjście od strony portu, przez które wymykaliśmy się niepostrzeżenie. Niewygodne schodki prowadziły aż do portu. Wychodziliśmy o świcie i wracaliśmy na posiłek około południa. Po obiedzie biegliśmy w pole. Było po zbiorach. Kyrze największą przyjemność sprawiało zbieranie kłosów pszenicy. Układała je w wiązki i rozdawała biednym kobietom, które wałęsały się po polach. Czasem biegliśmy na łąki, gdzie pasły się tysiące owiec. Zbita ruchoma masa poruszała się bezustannie, pozostawiając za sobą grunt pokryty strzępkami wełny. Stare kobiety podnosiły wełnę, i zbierały ją z ostów, o które zaczepiała się wełna. Naśladowaliśmy je, a potem darowaliśmy im tę skromną zdobycz.
Któregoś dnia poszliśmy bardzo daleko, między dwa wzgórza, tam, gdzie rozstaliśmy się z mamą. Przypomnieliśmy sobie, że w owym fatalnym dniu została tam paczka z jedzeniem. Zgłodniałe psy rozdarły ją i zjadły zawartość; pozostały strzępy papieru. Nieszczęście nasze ukazało się nam w całej swej prawdzie i jęliśmy wylewać gorzkie łzy... Ale po chwilach rozpaczy następowały godziny wielkiej radości życia, która wzbierała w naszych piersiach.
Wychowani w zbytkach, my, cieplarniane kwiaty, znaliśmy dotąd zabawy «wnętrz», zabawy w pokojach mamy: tańce, śpiewy, jedzenie smakołyków. Było to ładne i miłe. Teraz zaczęliśmy poznawać, czem są przyjemności, idące «z zewnątrz». Nowy, nieznany świat bogatszy stokroć od tamtego! Świat barw i światła, przesiąknięty cudnemi zapachami. Nie wiedzieliśmy dotychczas co to za rozkosz gonić motyla, pieścić zielonego skoczka, łapać chrząszcze, słuchać śpiewu ptasząt, i widzieć, jak pszczoła siada na kwiatku. Nie wiedzieliśmy, ile jest szczęścia w letnim podmuchu wietrzyka. A teraz poznaliśmy to wszystko. Smak ciastek został zapomniany; w niepamięć poszły tańce i nargile. Zapomnieliśmy o zniekształconej twarzy i zapomnieliśmy o pragnieniu zemsty. Cera Kyry pociemniała w ciągu kilku dni. I chyba nigdy słońce nie pieściło cudniejszej dziewczyny.
W tym czasie rozeszła się dziwna wieść po okolicy: mówiono, że kochankowie mamy zabili naszego brata, a ojcu ucięli ucho. Wymieniano nawet nazwiska dwóch gości, którzy dziwnym zbiegiem okoliczności udali się okrętem do Stambułu, owej pamiętnej nocy morderstwa.
Zrozumieliśmy, że ojciec nie wniósł żadnej skargi i zachował dla siebie tragedję zabójstwa pierworodnego syna.
Nikt nas nie niepokoił i korzystaliśmy w pełni z naszej swobody. Ale po jakimś czasie Kyra stała się mniej gorliwą. Nasi mili goście zaczęli się kręcić koło mieszkania. Zbierali się na schodkach, by zajrzeć do pokoju Kyry i godzinami wystawali tak, nucąc pieśni miłosne. Było ich coraz więcej! Patrzeliśmy przez okno na tych warjatów i zanosiliśmy się od śmiechu. Wszyscy błagali Kyrę, ażeby im naznaczyła spotkanie, nie wszystkim razem, ale każdemu z osobna. Abu-Hasan wylewał im kubły zimnej wody na głowy; lecz miłość silniejsza jest od wody: nie zaprzestali swych wizyt.
Ażeby doprowadzić ich do wściekłości, Kyra stroiła się i szminkowała, jak dawniej. Zabierało jej to całe rano, sam więc chodziłem na spacery.
Nie oddalałem się zbytnio od domu. Ciągnął mnie Dunaj z nieprzepartą siłą. Miałem około dwunastu lat, ale nie znałem, jedynej w swoim rodzaju przyjemności, jaką daje jazda po rzece.
W tym czasie port nie miał wałów i można było podejść na jakieś dwadzieścia kroków do wody. Ażeby wejść do łodzi, trzeba było przejść przez mały pomost z drzewa. Zdala błyszczały lasy żagli, statki ocierały się o pontony, a przez pomosty przechodziły całe zastępy tureckich, armeńskich i rumuńskich robotników.
Zrazu przyglądałem się temu światu zdaleka; następnie wchodziłem w tłum uliczników najrozmaitszych narodowości. Polubiłem ich gry i zabawy. Początkowo chciałem się kąpać z nimi razem, ale ich figle w wodzie, zanurzanie się, bicie po głowie i dzikie dokazywanie przeraziło mnie: któregoś dnia wynieśli na brzeg małego upowańczyka, który omal że nie utonął i wcale nie oddychał... Odszedłem i zacząłem się przyglądać przewoźnikom, którzy leżeli w czółnach, paląc, pijąc i śpiewając lub drzemiąc. Zwróciłem się do jednego z nich, ażeby przejechał się ze mną po wodzie. Powiedział mi, że jeżeli chcę jechać na spacer, to muszę mu za to zapłacić. Nie miałem pieniędzy przy sobie i wogóle nie wiedziałem, co znaczy zapłacić. Przewoźnik powiedział mi, że jestem głupi i wytłomaczył, że, wożąc ludzi po rzece, zarabia na życie. Mówiąc do mnie, oglądał się za siebie, mrugał okiem, a potem obrzucając spojrzeniem moje czyste ubranie, dodał:
— Och! te bogate dzieci... Nie widzą nawet, że nie można żyć bez pieniędzy.
Odwróciłem się i ujrzałem starego turka, ubranego bardzo dostatnio, który, stał opodal, wsparty o laskę i przysłuchiwał się naszej rozmowie.
— Mówisz wybornie po turecku, czy jesteś turkiem? — zapytał mnie.
— Nie, jestem rumunem.
Stary rozmawiał ze mną bardzo długo i po przyjacielsku. Zadał mi szereg pytań, na które nie odpowiedziałem mu. A jednak był bardzo sympatyczny... Boże! czemu nie przeczułem nieszczęścia?...
Przecież przedemną stał wstrętny łotr, który złamał moje życie i życie Kyry: Nazim Effendi, właściciel żaglowca i dostawca haremowy, jak wielu innych, w tym czasie!...
Potwór ten był dla mnie nad wyraz miły: poważny, rozsądny, spokojny, dobrotliwy.
Żegnając się ze mną i udając w stronę swojego czółna, które wewnątrz wybite było dywanem, rzekł głosem obojętnym:
— Gdybyś chciał przejechać się po rzece sam lub też z siostrą, to proszę cię, skorzystaj z mojej łodzi... jest do twojej dyspozycji.
Zawołał araba i odjechał. Byłem zachwycony tą propozycją i żałowałem, że nie skorzystałem natychmiast z jego pozwolenia. Co sił pobiegłem do domu. Kyra stała w oknie. Posłałem jej całusa.
— Niedobry brat z ciebie — zawołała Kyra — bawisz się, a mnie samą zostawiasz! Nudzę się!
— Jutro w czółnie beja bawić się będziesz, jak królowa! — krzyknąłem ściskając ją.
Opowiedziałem jej o nadzwyczajnej znajomości, którą zawarłem z turkiem. Czemuż nie była dojrzalszą, mędrszą, bardziej ode mnie doświadczoną!... Oczarowały ją moje słowa... i w oczekiwaniu przejażdżki po Dunaju spędziła noc bezsennie.
Całe rano stroiła Kyra najpierw siebie, a potem mnie. Około południa udaliśmy się na brzeg. Znajdował się tam arab z ślicznem czółnem. Turka nie było.
— Czy masz rozkaz, ażeby nas przewieźć po rzece? — zawołała Kyra.
— Owszem — odrzekł arab.
Kyra wbiegła na pomost i wskoczyła do łodzi. Idąc za nią, usłyszałem słowa, które przypominałem sobie znacznie później i których znaczenie zrozumiałem w najstraszniejszym dniu mego życia.
— Co za ładna zwierzyna — rzekł jeden z przewoźników.
Zwróciłem się do Kyry, pytając o wyjaśnienie.
— Głupstwo! — odrzekła.
Wiał lekki wietrzyk. Co za rozkosz i radość. Odjechaliśmy spory kawał od brzegu, gdy łódź zaczęła się chwiać.
Kyra zlękła się i zawołała:
— Nie jedź na środek rzeki, ale wzdłuż portu!
Arab wziął się do steru. Zbliżyliśmy się do brzegu. Dom nasz ukazał się na płaskowzgórzu, nagi i smutny. Dalej oberża, okna naszych pokoi, nędzne i biedne. Barka wymijała mrowie żaglowców i innych łodzi. Sunęła powoli, aż wkońcu zbliżyła się do samotnego pomościku i przystanęła. Przy wejściu na pomost stał stary turek, pomógł nam zejść na ziemię a przed Kyrą złożył głęboki ukłon. Pochlebiło jej to niezmiernie. Turek posiadał wytworne obejście, którem nie mogli się szczycić goście mamy.
Biedne serce ludzkie. Czemu tak tęsknisz do radości życia! Czemu jesteś ślepe! Dlaczego nie zrozumieliśmy przebiegłej gry turka?... Dlaczego rzuciliśmy się sami w otchłań życia? Dlaczego zręcznie zastawione sidła porwały nas?
Spokój i siwa broda turka wzbudziły takie zaufanie Kyry, że poprosiła go, by pozwolił nam zwiedzić swój statek. Tylko na to czekał. Ale pewien był swego łupu i odpowiedział po turecku:
— Nie w tej chwili, urocza panienko. Żaglowiec znajduje się po tamtej stronie rzeki, gdzie go ładują. Ponieważ nie jesteście przyzwyczajeni do kołysania na wodzie, moglibyście łatwo uledz morskiej chorobie. Ale kiedyindziej pokażę wam z prawdziwą przyjemnością mój statek. Na razie oddaję do waszej dyspozycji tę łódź, i będę się uważał za zaszczyconego, jeżeli będziecie z niej korzystać.
Mówiąc to, schylił głowę, rękę przytknął do czoła, ust i piersi — i wszedł do łodzi.
∗
∗ ∗ |
Zapomnieliśmy o matce, ojcu, wujach, gościach i samym Panu Bogu. Duszą i ciałem wpadliśmy w szpony naszego dobroczyńcy. Nie schodziliśmy z łodzi. Puszczaliśmy się coraz dalej... Wkońcu ciekawość nasza została zaspokojona; znaleźliśmy się na żaglowcu. Odurzył nas zapach smoły. Z wszystkich wyjaśnień o ilości i zastosowaniu masztów, nie zrozumieliśmy nic.
Nazim Effendi przyjął nas w kajucie urządzonej z niezwykłym przepychem. Nigdy dotąd oczy nasze nie widziały tylu wzorzystych dywanów wschodnich, sprzętów zbytkownych z kości słoniowej i złota, poduszek haftowanych szczerem złotem. Nieznane zapachy kadzideł i olejków łaskotały nasze powonienie. Na miejscu honorowem znajdował się wizerunek sułtana, godła Turcji, ramki z wersetami Koranu, oraz obrazki, które wyobrażały przepiękne odaliski.
— Jakie piękne! — zawołała Kyra, przyglądając się im.
— Jesteś od nich piękniejszą, cudna panienko — powiedział turek.
Podano nam wyborne ciastka, kawę w uroczych naczyniach i nargile z perfumowanym tytoniem.
Nasz gospodarz był niezmiernie wesół, gościnny i serdeczny. Wypytywał Kyrę o naszą rodzinę, a ona powiedziała niewiele, ale i tak za dużo. Powiedziała mu też, że ubóstwia taniec.
— Więc będziesz tańczyć, prześliczna panienko, ile tylko zechcesz... — rzekł jej na pożegnanie.
Byliśmy tacy szczęśliwi... Skończyły się spacery po łąkach i polach. Czółno stało się naszą ostatnią namiętnością. Do zajazdu przychodziliśmy tylko na posiłek i na sen. Kyra czuła się pokrzywdzoną przez los, uważała, że suknie jej są zbyt skromne, a pokoje nie do zniesienia: chciała, by wuj Kozma zrobił już raz koniec z ojcem, i żeby ona mogła wrócić do domu, majątku i zbytku, by mogła przyjmować nie gości, ale różnych Nazim Effendi.
Biedactwo!
Przez cały tydzień odwiedzaliśmy kajutę turka, bawiliśmy się w niej, tańczyliśmy, dokazywaliśmy... Zaprzyjaźniliśmy się z nim na dobre. Kyra przysięgała, że jest «prawdziwym ojcem».
A «prawdziwy ojciec» wyjmował z kufrów suknie i stroje prawdziwych odalisk i pokazywał je naszym olśnionym oczom. Pewnego dnia ubrał Kyrę w jeden z kostjumów. Była w nim cudna. Jak na obrazku. Ażebym nie był zazdrosny, zajął się mną i przebrał mnie w kostjum turecki, fez, szarawary, pas haftowany.
W tem przebraniu gotowi byliśmy poprosić go, by podniósł kotwicę i ruszył z nami w świat...
Ażeby nas bardziej przywiązać, zdjął nam cudne kostjumy i tego wieczoru jeszcze, odesłał do domu.
Nazajutrz — ostatniego dnia pobytu na ziemi rumuńskiej — Kyra płakała ze złości: ojciec wciąż był, a wuj Kozma nie wymierzał mu kary.
Wczesnym rankiem usłyszeliśmy pod naszemi oknami głos Ibrahima:
— Raki... świeże raki!
Nareszcie, dobra nowina. Zjawił się w porę. Wybiegliśmy przed dom i poszliśmy za starym turkiem, który pochylony ciężarem lat i grzechów szedł przed nami. Zatrzymał się w gąszczu leśnym i szepnął:
— Biada wam. Kozma został zastrzelony przez zbirów waszego ojca, brat jest ranny, ale zdołał zbiedz.
Ach, te łzy, które popłynęły!
Nasz opiekun zabity. Przeznaczenie dotrzymało słowa. Co stanie się z nami?
Baliśmy się zemsty ojca.
Trwoga była śmiertelna. Woleliśmy śmierć w nurtach rzeki niż powrót do domu. Ale na brzegu czekała nas łódź; a na żaglowcu padliśmy w objęcia Nazim-Effendi, jak gdyby był naszym ojcem.
Kyra opowiedziała mu całą prawdę i straszny koniec.
— Raczej śmierć! Rzucimy się do wody, ale nie wrócimy do domu.
— Niema powodu do rozpaczy, nie traćcie nadziei — rzekł zdrajca — jesteście przez waszych przodków turkami. Zabiorę was do Stambułu, gdzie się napewno leczy wasza matka. Odnajdziemy ją i będziecie szczęśliwi.
Ucałował nas.
— A kiedy odjedziemy? — zawołała Kyra.
— Za kilka godzin, jak słońce zajdzie.
Rzuciliśmy mu się do nóg, ściskając mu kolana! Był naszym zbawcą. A wieczorem pośród huku i stuku, który dochodził z mostu, przytuleni do siebie, w kajucie, gdzie nam podano tytoń zaprawiony opium, jechaliśmy — wprost do nieba!
Nie do nieba i nie do Stambułu byliśmy uprowadzeni, za naszą własną zgodą.
Opowiem wam innym razem odysseę moich pielgrzymek i poszukiwań siostry zamkniętej od pierwszej chwili w haremie. Ja zostałem użyty do rozrywek szlachetnego dobroczyńcy i na zawsze zepsuty.
W czternaście lat po powrocie do Rumunji dowiedziałem się, że w krótkim czasie po naszej ucieczce młodszy wuj podpalił pewnej nocy dom ojca i matki, ażeby tym razem nie chybić!
I rzeczywiście udało mu się — ojciec zginął w płomieniach.
Cztery lata minęły od dnia, w którym Adrian usłyszał z ust Stawra historję Kyry. Pomimo starań i poszukiwań, jakie czynił, ażeby odnaleźć nieszczęśliwego włóczęgę, nie spotkał go. Sądził, że umarł. I życie młodego bohatera szło drogą własnych przeznaczeń.
Przeznaczenie dawało mu możność poznawać to, co go w życiu najbardziej interesowało; to jest mógł bez ustanku spoglądać w głębinę dusz ludzkich.
I chociaż głębiny rzadko się zdarzają i trudne są do odkrycia, bo świat jest pełen pospolitości, Adrian umiał szukać i znajdować.
Któregoś dnia, śmiertelnie znużony wlókł się w Kairze, przez ulicę Darb-el-Barabra, gdzie bawił już od miesiąca. Wszedł do kawiarni żydowsko-rumuńskiej, miejsca kosmopolitycznego, gdzie gromadziły się indywidua, rekrutujące się ze wszelkich sfer. Klijenci pana Goldsteina nie mieli z sobą nic wspólnego, przeciwnie nawet, wystrzegali się siebie nawzajem, a często nienawidzili. Łączył ich szczupak faszerowany po żydowsku i śliwowica. Gdy Adrian miał pieniądze, szedł za ich przykładem. Tego wieczoru stać go było na rybę. Ażeby uniknąć niemiłej rozmowy, przeszedł z pochyloną głową, nie witając się z nikim i zajął miejsce w głębi sali, gdzie zbierała się klijentela robotnicza.
Stamtąd przyglądał się ludziom i przysłuchiwał ich rozmowie.
— Co za podobieństwo do Stawra! — pomyślał, jedząc rybę, i rzucając dyskretne spojrzenia. Człowiek, nędznie odziany, z nieogoloną twarzą, niemłody już, siedział nieruchomo, z głową opartą na ręce i patrzał uparcie w stronę wyjścia. Przed nim stał kieliszek wódki. W fizyognomji tej nie było nic szczególnego, nic takiego, coby zwracało uwagę, a jednak, Adrian na widok tego człowieka, pomimo, że nie wierzył iż Stawro znajduje się w Egipcie, uczuł, że mu serce bije. Chciał go lepiej zobaczyć, lecz człowiek nie poruszał się.
Wtedy, korzystając z wschodniego zwyczaju, który pozwala przesłać nieznajomemu porcję jedzenia, tak zwaną «porcję sympatji», Adrian zawołał chłopca i kazał podać wódkę człowiekowi, siedzącemu w kącie. Powinno to było pociągnąć za sobą wymianę podziękowań i życzeń. Zamiast tego, ku swojemu zdziwieniu zobaczył, że nieznajomy nie przyjął poczęstunku.
— To z polecenia tego pana — rzekł chłopak, wskazując Adriana.
— Mało to mnie wzrusza — mruknął człowiek, nie odwracając głowy.
Lecz po brzmieniu głosu Adrian poznał Stawra i podszedł do niego wzruszony. Zduszonym głosem szepnął mu do ucha.
— Czy możliwe? Ty? Tutaj?
— Nie wiedziałeś? — spytał Stawro z niedowierzaniem w głosie.
— Jakto? — zawołał Adrian. — Widziałeś mnie wchodzącego tutaj i nie rzuciłeś mi się na szyję? Odmawiasz przyjęcia wódki «porcji sympatji». Stałeś się wrogiem ludzi?
— U schyłku takiego, jak moje życie, sympatja już nie wystarcza...
— A czy nie jestem czemś więcej dla ciebie?
— Mówiłem o «porcjach sympatji», a co do ciebie...
— Co do mnie...
— Ty wstępujesz na wzgórze, a ja już schodzę z tamtej strony. Dzieli nas szczyt. A zresztą...
Stawro rozejrzał się podejrzliwie i zamilkł.
— Jesteś głodny, mój Stawro? — zapytał Adrian serdecznym głosem.
— Tak, jestem głodny.
— Chcesz kawałek nadziewanego szczupaka? Przyrządzają go tutaj doskonale.
— Wszystko mi jedno, co każesz podać... szczupak, ropucha, czy słoń. Tylko niech to będzie coś więcej, niż kieliszek śliwowicy, na który stać mnie jeszcze — odparł Stawro i ręką pogładził zmęczoną twarz.
W godzinę potem, siedząc przy szklance wina w malutkim pokoiku Adriana, oświetlonym lampką naftową, Stawro rozczulony serdecznością swego przyjaciela, wrócił do dawnych wspomnień:
— Wiem, że tylko przez wzgląd na mój smutek i zmęczenie, nie pytasz mnie o dalszy ciąg losów Kyry, a raczej o historję małego Dragomira. Chętnie powrócę dla ciebie do tych odległych czasów, lecz wiedz o tem, że wertując dawne wspomnienia, cierpi się zawsze.
Gdy uciekłem w Konstantynopolu, z okrętu Nazima Effendi, miałem około piętnastu lat. Ładny byłem i głupi i odziany, jak dziecko książęce. Ubrania moje były tyle warte, co piękny koń arabski. Pozatem, mój zegarek, obstalowany i wykonany dla mnie przez zegarmistrza samego sułtana; pierścionki, które nosiłem na wszystkich palcach, fez haftowany złotemi nićmi; wreszcie kieszenie, które obrywały się od nadmiaru złota, wszystko to stanowiło majątek, za który mógłbym żyć bezczynnie przez dziesięć lat.
Ale majątek nie wystarcza do życia. Miałem w duszy głęboki ból, i jeszcze większą naiwność w sercu. A cierpienie i naiwność obezwładniają istotę wrażliwą i uczuciową. Mojem cierpieniem była tęsknota za Kyrą i matką, dwiema zaginionemi istotami, które mi były konieczne do życia. Naiwnością moją była bezgraniczna wiara, że skoro raz będę wolny, ludzie pomogą mi je odnaleźć. I żeby je odnaleźć, gotów byłem do największych poświęceń. Gotów byłem nieświadomie, nawet do poświęcenia ciała, które było zdeprawowane i przywykło już do występku; gdyż do wszystkiego w życiu, można się przyzwyczaić, a najłatwiej do rzeczy występnych... Jest to do tego stopnia prawdziwe, że będąc więźniem Nazima Effendi myślałem nieraz:
— Ach! gdyby mama i Kyra były tutaj, nie narzekałbym na swój los.
Po ucieczce z złotej klatki, czułem się tak szczęśliwy że — (wybacz mi Boże), zapomniałem przez chwilę o matce i Kyrze! — nie bałem się już mojego tyrana. W tej samej chwili, gdy wyskoczyłem na ląd, żaglowiec podniósł kotwicę. Stałem nad brzegiem Bosforu i rzucałem za nimi przekleństwa:
— Idź, idź do wszystkich djabłów, zgniła ohydo, wstrętna potworo. Niech Wielki Bóg podniesie burzę, około twego przeklętego statku, gdy będziesz już na Czarnem Morzu. Niechaj morskie ryby pożrą twe ciało. Amen.
Szalona radość poniosła mnie przez ulice Galaty. Zacząłem biec we wszystkich kierunkach, przewracając ślepych żebraków, potrącając kupców i spokojnych przechodniów. Rozpierało mnie uczucie swobody. Przechodnie sądzili, że zwarjowałem. Jeden z nich nawet zatrzymał mnie, złożył ukłon pełen uszanowania i rzekł z uprzejmością, która pobudziła mnie do śmiechu:
— Synu beja! Oddajesz się nieprzystojnym rozrywkom, któreby napewno zmartwiły twego ojca. Jakie jest twoje dostojne nazwisko i gdzie twój guwerner?
Wybuchnąłem śmiechem:
— Co znaczy «dostojne» i co znaczy «guwerner»? — zapytałem, ale nie czekając odpowiedzi, odwróciłem się na pięcie i poszedłem dalej. Ktoś jechał kłusem na koniu, a właściciel konia biegł za nim, trzymając koński ogon. Tak mi się to spodobało, że pobiegłem za nim, aż do utraty tchu.
Pierwszy dzień wolności był najpiękniejszym i niczem nie zmąconym dniem szczęścia. Na wszystko miałem ochotę, na wszystko jednocześnie: biec przez mosty, podążyć do Złotego Rogu, odwiedzić lupanary, gdzie tańczyły kobiety o nagich brzuchach, wspiąć się na strome uliczki, które prowadzą do Pery.
Wkońcu, zdecydowałem się na konną przejażdżkę i wybrałem najpiękniejszego wierzchowca. Właściciel był bardzo grzeczny; pomógł mi wsiąść i dopasował strzemiona. Po chwili zauważył, że nie umiem jechać konno. Dał mi szereg wskazówek, jak siedzieć i jak należy trzymać uzdę, i zapytał mnie, dokąd chcę jechać.
— Wszędzie! — brzmiała odpowiedź.
— Wszędzie? — powtórzył zdumiony — ależ Jego Wysokość nie może jechać wszędzie. Trzeba wybrać jedną drogę.
— A więc na wzgórza, które się ciągną wzdłuż Bosforu.
Udaliśmy się ku Yldiz-Kiosk i Dolma-Bakeze. Byłem olśniony, przeniosłem się w świat cudnej bajki. Kołysany rytmem chodu konia, który jechał stępa, zachwycony widokami, przesuwającemi się przed mojemi oczami, przeżywałem długie i słodkie godziny... Dusza i ciało nie należało do tego świata, znikła przeszłość. Zapomniałem, gdzie jestem, zapomniałem, kim jestem... Zapomniałem o człowieku, który prowadził konia za uzdę, ani jednem słowem nie przerywając mojego milczenia.
Jak w śnie uczułem, że w pewnej chwili koń zatrzymał się i obcy głos odezwał się do mnie.
— Późno już, Effendi, noc nadchodzi. Koń jest głodny i ja także. Czy podwieźć was do domu?
Zrozumiałem, że trzeba już zejść z konia. Zsunąłem się oszołomiony, straciłem równowagę i ciężko opadłem na ziemię.
— Chcecie tutaj pozostać? — zapytał człowiek.
Zrobiłem potakujący znak głową i wyjąłem z kieszeni złotą monetę, którą mu wręczyłem. Wiedziałem, że trzeba płacić, ale nie znałem wartości pieniędzy.
— To wynosi trzy «czereki», niema ich pan przy sobie?
Chciałem mu dodać jeszcze dwa dukaty, ale on zawołał:
— Ależ, Effendi, mówiłem, że to za dużo, nie mam dosyć pieniędzy, ażeby wydać resztę.
— Więc zatrzymajcie je sobie — szepnąłem.
— Musiałbym tydzień pracować, ażeby tyle zarobić.
— Nic nie szkodzi, zatrzymajcie sobie...
— Ależ na Allaha — zawołał — gdybym to uczynił, ojciec Waszej Wysokości kazałby mi ściąć głowę!
Poczem wyjął z kieszeni garść miedziaków, oraz srebrnych monet, rzucił mi je na kolana, złożył kilka ukłonów i znikł.
Sam zostałem na zielonej łące, położonej tuż nad kanałem. Oczy moje chciwie chłonęły fantastyczne obrazy wschodnich bajek, odbite w wodzie: a więc kontury pałaców i wieżyczek, które zachodzące słońce odbijało i wydłużało w pociemniałej tafli szklanej Bosforu, a za wieżyczkami i pałacami cała gama żywych kolorów, plam złotych, miedzianych, czerwonych jak ogień i ginących gdzieś w głębi koło fioletowego grzebienia wzgórz.
Więc aż tak piękną, była ziemia?
Nic nie wiedziałem o tem do tej pory. Spoglądałem na nią po raz pierwszy...
Salon mamy, a następnie pływające więzienie Nazima Effendiego było dotychczas moim światem. A teraz? Oszołomił mnie cudny dzień swobody, rozmarzyła piękna noc.
Gdzie jestem? Dokąd pójść? Gdzie się położyć? Gdzie mama i Kyra? Kto mnie przygarnie i kto mi pomoże?
Po cichej wodzie sunęła łódź, z której podniosła się rzewna i gorąca pieśń. To dopełniło miary. Serce wezbrało gorącym spazmem, zacząłem szlochać, łzy rzuciły się z oczu.
Wioślarz usłyszał mój płacz i podpłynął bliżej. Gdy był na jakieś dwa metry od brzegu, wyciągnął szyję, obejrzał mnie, a potem zaczął się oddalać, krzycząc po grecku:
— Czemu tak ryczysz! Cały jesteś pokryty złotem, więc chyba nie jesteś zbyt nieszczęśliwy.
Od tego wieczoru nie ufam ludziom, którzy mają zbyt piękny głos.
Idąc samotną drogą, wiodącą do miasta, zwierzałem niebu rozpacz moją. Przed Bogiem skarżyłem się na życie, które tak bezlitośnie obeszło się z mojem dzieciństwem. Ani złoto, które obrywało mi kieszenie, ani cenne pierścienie, które zdobiły wszystkie palce, ani książęcy zegarek nie przyszedł mi z pociechą. Wartość ich znikła z moich oczu raz na zawsze! Byłbym ofiarował wszystko, aż do ostatniej koszuli, człowiekowi, któryby mi pokazał — już nie mamę i nie Kyrę, ale — choćby kosmyk ich włosów. Dałoby mi to więcej siły, niż przeklęte złoto; i więcej spokoju, niż bezcenne kamienie.
Idąc drogą, opierałem rozpalone czoło o każde przydrożne drzewo, a oczy osuszałem o chropawą korę. Tuliłem się do każdego pnia i powtarzałem bezustannie: «Mamo... Kyro... Mamo! Gdzie jesteście? Gdzie was szukać»? Noc... Wszędzie są ludzie, a nigdzie niema mojej mamy i siostry...
Nagle, na zakręcie uderzył silny blask w moje oczy. Dwuch ludzi z zapalonemi pochodniami przebiegło szybko, wołając:
— Na bok! Z drogi!
Zaledwie zdążyłem usunąć się z drogi przed bogatym pojazdem, który nadjeżdżał, gdy jednocześnie niemal rozległ się trzask bicza, a ostry piekący ból przeciął mi szyję. Upadłem na ziemię, twarzą w trawnik. Od czasu brutalności ojca i brata nie doznałem podobnego ciosu.
Oszołomiony bólem podniosłem się. Droga wydała mi się jeszcze ciemniejszą i paniczny lęk owładnął mną. Zacząłem biec z całych sił, bojąc się wszystkiego, nawet własnego cienia. Ukazały się domy, czyste i brudne ulice, tłum ludzi, głośni kupcy, niemrawe psy. Biegłem bardzo długo, aż wkońcu, gdzieś na jakiemś opustoszałem miejscu padłem pół żywy...
Obudziłem się. Przy mnie klęczał jakiś człowiek i cucił mnie. W świetle księżyca ujrzałem twarz podobną do Ibrahima, handlarza rakami. W tej samej chwili obudziła się we mnie nadzieja, że może odnajdę i siostrę. Objąłem za szyję starca, którego czuć było brudem i tytoniem i zawołałem, szlochając:
— Zginęła mi mama i siostra! Taki jestem nieszczęśliwy! Pomóżcie mi je odnaleźć, a dam wam moje złoto i pierścienie i zegarek i ubranie...
— Nie krzycz tak, na Allaha! — rzekł starzec, zatykając mi ręką usta i pomagając wstać z ziemi.
— Chodź ze mną! — rzekł starzec.
Poszedłem z nim. Przez ramię miał przewieszony kosz z rahatłukum. Widocznie był handlarzem.
Szliśmy przez wąskie, długie, błotem pokryte uliczki, on milczał, a ja opadałem z sił. Wkońcu wprowadził mnie do nędznej komórki, mieszczącej się za sklepikiem. W klitce znajdował się tylko siennik, rozciągnięty na ziemi i dzbanek z wodą.
— Opowiedz mi teraz swoją historję — rzekł, stawiając swój kosz na ziemi i siadając po turecku na brzegu siennika.
W ciągu niespełna godziny opowiedziałem mu całą moją historję, niczego nie ukrywając, począwszy od domu matki, skończywszy na ucieczce z żaglowca.
Wysłuchał mnie, słowem nie przerywając.
Wkońcu wstał i rzekł:
— Połóż się tutaj. To wszystko, co ci mogę na razie powiedzieć.
Byłem nieco zdziwiony; ale święcie przekonany, że mi pomoże odnaleźć drogie istoty. Jak kłoda padłem na siennik, patrząc na mojego dobroczyńcę, który przycupnął w kącie z wbitemi we mnie oczami.
Nazajutrz, o świcie zbudził mnie.
— Trzeba stąd iść...
— Poszukać mamy i Kyry? — spytałem pośpiesznie.
— Nie, trzeba iść i nie spotkać się ze mną... W złocie twem i kosztownościach jest przekleństwo! Odejdź... niech Ałłach czuwa nad tobą.
Wypchnął mnie z komórki, pozostawił na dworze, a sam oddalił się z swoim koszem rahatłukum.
∗
∗ ∗ |
Starzec ten, wioślarz i człowiek, wynajmujący konie — byli to jedyni uczciwi ludzie, których spotkałem w tych czasach i długo, długo potem... A pierwszy dzień wolności był jedynym jasnym dniem, którego wspomnieniem rozgrzewałem biedne serce... Bo od tej chwili szedłem wprost w otchłań.
Byłem tak zdumiony bezwzględnem postępowaniem Turka, iż zacząłem przypuszczać, że miałem do czynienia z warjatem. Nie mogłem płakać i rozpaczać. Umysł mój wzbraniał się wierzyć w podobną podłość i pierwszym moim odruchem było udać się na poszukiwania człowieka z lepszem sercem.
Życie mi się przysłużyło!
Jakiś dziecinny upór tkwił we mnie. Wmówiłem w siebie, że mama leczy w szpitalu swoje chore oczy i że tam trzeba jej szukać. Z tą myślą udałem się w drogę, zapytując przechodniów, gdzie się znajduje centrum miasta. Wszyscy posyłali mnie do Pera, gdzie też przybyłem około południa.
Niezmiernie głodny, z trudem trzymałem się na nogach. Na jednej z uliczek zaleciała mnie miła woń pieczonej baraniny. Na rogu, przed małym sklepikiem stał człowiek i obracał na rożnie małe kawałki mięsa. Z fezem na bakier, otwartą koszulą, która odsłaniała włochatą i brunatną pierś, kupiec kręcił się, przewracał oczami i zapraszał przechodniów.
— Baranina! Baranina!
Wszedłem do pustego sklepiku i poprosiłem o chleb i baraninę. Z wilczym apetytem pożarłem funt chleba i kilka kawałków mięsa.
Wyjąłem z kieszeni garść złota, srebra i miedzi, i zwróciłem się do kupca.
— Weźcie tyle, ile się wam należy za posiłek.
On podniósł głowę, zajrzał mi w oczy, rzucił przelotne spojrzenie na drzwi, poczem z całą bezczelnością wybrał złotą monetę i szybko ją schował do kieszeni.
Wychodząc, pomyślałem:
— Jedno z dwojga. Albo obiad kosztuje znacznie więcej od całodziennej konnej przejażdżki, albo ten oszust nie obawia się, że mu «ojciec każe ściąć głowę».
Tak pragnąłem spotkać człowieka, który pomoże mi w moich przedsięwzięciach. Ale gdzie go szukać? Wszedłem więc do jednej z większych i piękniejszych kawiarni.
— Znacznie słuszniej i lepiej — rozumowałem — udać się tam, gdzie można spotkać ludzi bogatych i wysoko urodzonych, gdyż ci napewno nie będą starali się okraść mnie, ani też nie będą się obawiali mojego złota.
Wchodząc do kawiarni, dałem sobie oczyścić buty, gdyż zauważyłem, że mężczyźni z zabłoconem obuwiem czynili to. Ale tym razem nie dałem złotej monety, ale przyjrzałem się, co inni dają i także rzuciłem miedziaka.
W kawiarni oszołomił mnie gwar głosów. Przy stolikach nie było wolnych miejsc. Wszyscy grali w coś: w szachy, kości, domino i karty. Publiczność składała się z samych wielkich panów, ubranych dostatnio i wytwornie. Chodziłem między stolikami, kręciłem się tam i z powrotem, lecz nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
— Jak to przyjemnie — myślałem — mieć do czynienia z ludźmi dobrze wychowanymi. Czuję się wśród nich znacznie lepiej, niż między biedotą.
Wreszcie znalazłem wolne miejsce przy dwuch graczach w szachy. Usiadłem, obstalowałem sobie kawę i nargilę. Znowu przyjrzałem się uważnie monetom, jakiemi oni płacili i przekonałem się, że za jeden «czerek» można wypić dziesięć kaw i tyleż nargili wypalić!
Przyjrzałem się twarzom obu grających sąsiadów. Obaj byli młodzi i przystojni. Grali z niezwykłem i niezrozumiałem dla mnie napięciem, a pionkom swoim przyglądali się z natężeniem, które przyprawiało mnie o ból głowy. Wydali mi się bardzo sympatyczni, zwłaszcza oficer o twarzy nieco kanciastej, obok którego siedziałem. Mówili niewiele, ale czystym tureckim językiem. Mowa ich podobała mi się, a jednocześnie mroziła serce, gdyż Nazim Effendi też mówił pięknie po turecku. Mundur oficerski uspokoił mnie.
— To musi być dzielny człowiek — pomyślałem, przyglądając się piersi pokrytej orderami.
Nagle pochyliłem się ku niemu i zapytałem:
— Przepraszam pana, czy pan wie?...
Nie podnosząc na mnie oczu, ruchem ręki powstrzymał dalszy ciąg moich słów.
Dodało mi to zaufania. Po chwili pochyliłem się znowu, aby go zapytać, lecz zanim zdążyłem otworzyć usta, zatrzymał mnie tym samym ruchem ręki i — przesunął pionek.
Nie zwracając uwagi na nic, palnąłem:
— Przepraszam pana, może pan wie, gdzie się tu leczą chorzy na oczy?
— A kto jest chory na oczy! — wrzasnął oficer.
— Ależ... to... moja matka — jęknąłem z przestrachem — oczy jej wypłynęły.
— Twojej matce oczy wypłynęły?... Co to ma znaczyć? — rzekł, obrzucając mnie bacznem spojrzeniem od stóp do głów.
— Właściwie tylko jedno oko — odrzekłem nieśmiało.
— Gdzie? Kiedy? Jak?
— Mój ojciec, znęcając się nad nią w Braila, temu dwa lata, wybił jej oko.
Oficer wydawał się zrozpaczonym. Zwrócił się do towarzysza ze słowami:
— Kobieta, nad którą mąż znęcał się w Rumunji przed dwoma laty — której wybił oko — której syn szuka tutaj w Konstantynopolu. — Rozumiesz coś z tego, Mustafo?
— Rozumiem, tak jest, rozumiem. Trzebaby się temu przyjrzeć zbliska. I nie tutaj.
Głaszcząc mnie po policzku, dodał:
— Niech się dziecko wypowie, niech się zwierzy. Tutaj nie można rozmawiać.
Wyszliśmy z kawiarni. Mustafa bej zawołał pojazd, do którego wsiedliśmy we trójkę.
Sześć miesięcy słodkich nadziei i okrutnych rozczarowań, względnej wolności i nadzwyczajnego dobrobytu nastąpiło po drugiem i ostatniem zetknięciu się z wspaniałomyślnością ludzi wytwornych, którzy mówią czystym językiem.
Zatrzymawszy się przed drzwiami Mustafy beja, oficer pożegnał się z przyjacielem, a na mnie rzucił spojrzenie pogardliwe. Osądziłem go surowo:
— Wasz przyjaciel jest dumny! — poskarżyłem się bejowi. — Dumny, ale poczciwy i dobry człowiek.
(Mustafa bej mówił o dobroci).
Dom był bardzo obszerny i położony na południe od centrum miasta. Otaczał go wielki park, który schodził aż nad Bosfor. Dom, a raczej pałac olśniewał bogactwem i przepychem, cichy był choć pełen służby, która przesuwała się, jak cienie.
Atmosfera serdeczności, panująca we wszystkich wschodnich domach, wzbudziła moje zaufanie. Przyczyniła się także do tego niezwykła delikatność beja. Nie miał w sobie nic ze skrytości Nazima. I, nie miałbym nic do zarzucenia temu czarującemu, miłemu grzecznemu, serdecznemu człowiekowi, gdyby mnie — wtedy, gdy już upadła ostatnia nadzieja — wyrzucił za drzwi. Lecz tak okrutną jest namiętność ludzi wschodu, iż serca wielkie i wspaniałomyślne paczy i skłania do największych upodleń.
Historję moją poznał Mustafa-bej znacznie prędzej i dokładniej, niż inni ludzie po nim. Jestem święcie przekonany, że wzruszyła go szczerze, gdyż kilkakrotnie, podczas mojego opowiadania, oczy zaszły mu łzami.
Obiecał mi uczynić wszystko, co będzie w jego mocy.
— Jeżeli twoja matka jest w Konstantynopolu — rzekł, gładząc mnie po rękach — dowiem się tego przez policję i szpitale. Co do Kyry, to poślę pośredniczki lotne jak eter i sprytne jak lisy, które dotrą do najbardziej zamkniętych haremów. Jeżeli odnajdą ją, to — gwarantuję ci — ucieczkę Kyry. W Turcji, za cenę złota można wszystko otrzymać.
Poczem pokazał mi mój pokój i polecił mnie służącemu, który był tylko na moje usługi. Moje klejnoty i ubrania, jego zdaniem, zbyt krzyczące zostały zastąpione bardziej wytwornemi, ale skromniejszemi. Wzamian za to wszystko, postawił mi tylko jeden warunek: bym nie wychodził za wiele na miasto i nie odwiedzał wielkich kawiarń.
— Leży to w twoim interesie, drogi chłopcze — rzekł serdecznym głosem. Nazim nie zrezygnuje tak łatwo ze swojej zdobyczy. Mógłby cię któregoś dnia złapać i zawlec z powrotem na statek.
Przeraziłem się. I dobrowolnie skoczyłem do więzienia, które otwierało się przedemną.
∗
∗ ∗ |
Są różne sposoby, któremi można zgubić wrażliwą duszę człowieka: najniezawodniejszym jest czułe słowo. A że dusza moja w tych czasach pełna była Kyry, Mustafa-bej mówił ze mną bezustannie o zaginionej siostrzyczce.
Robił to w sposób prosty, gdyż kochał mnie szczerze. Ale niech djabeł porwie szczerość i serdeczność takich, jak on ludzi! Jest to straszny narkotyk dla zmysłów.
Mustafa-bej zaczął wprowadzać Kyrę do domu, nazywając jej drogiem imieniem różne piękne sprzęty.
Dostałem od niego piękną nargilę i cudnej roboty bransoletę, na których było wyryte po turecku: Kyra!
W miesiąc po zamieszkaniu w jego pałacu, przyprowadził mi piękną, młodą, gibką i kapryśną klacz.
— Masz — rzekł do mnie — oto najpiękniejsza Kyralina, jaką ci mogę ofiarować. Przyjmij ten upominek od przyjaciela.
Pomógł mi wsiąść, nauczył jeździć na niej. Pojechaliśmy na piękną przechadzkę do malowniczej okolicy, która ciągnęła się na północ od willi.
Faktem istotnym i pocieszającym jest, że w żadnej chwili radości czy zabawy, nie zapomniałem o nieszczęściach, które dotknęły mnie i moich najdroższych. Biedne me serce dało się nieraz omamić... Ale czy mogło się oprzeć? Karmiony i tulony słowami beja, czas mój dzieliłem między fajką i jazdą na rozkosznem zwierzęciu, z którem rozstawałem się tylko na noc i podczas posiłków. Nerwowa kapryśna klacz przypominała mi tę istotę, której nie nosiła. I ona przywiązała się do mnie i rżała z niecierpliwości, gdy spóźniałem się do stajni.
Więc Kyra w pięknych oczach klaczy! Kyra w przedmiotach, których dotykałem! Kyra w słowach beja i moich opowiadaniach. Wszędzie obraz Kyry!
O Kyrze mówiły pośredniczki, wysłane na jej poszukiwania. Wiedźmy te zapewniały mnie jedna przez drugą, że widziały Kyrę, że się znajduje w dziesięciu haremach jednocześnie.
Słuchając zdumiewająco dokładnych opisów jej twarzy i postaci, serce moje ściskało się śmiertelnym spazmem. Chłonąłem ich słowa z naiwnością sześcioletniego dziecka. Nieraz jędzom tym rzucałem się na szyję, wołając:
— To musi być ona!... To jest napewno moja siostra!... Proszę postarać się zbliżyć do niej i powiedzieć: Dragomir. Proszę koniecznie dostarczyć mi jej podobizny.
Ale by zbliżyć się i dotrzeć do haremu, trzeba było pieniędzy, aby zamknąć oczy ciekawe, zatkać niedyskretne uszy i otworzyć drzwi pilnie strzeżone.
Bej słuchał tego, stojąc pośrodku pokoju, z rękami w kieszeniach, z przenikliwem spojrzeniem i drwiącym uśmiechem. Padałem mu do kolan i błagałem o pomoc. A on, wspaniałomyślnie, zależnie od opowiadania, rozdawał złote lub srebrne monety.
I znowu długie dni wyczekiwania, smutne godziny pustki wewnętrznej; jedynem ujściem mojej rozpaczy była żywa dusza Kyraliny. Przywarty do siodła pędziłem poprzez łąki i pola, w słoneczne ranki 1 smętne wieczory, niosąc wszędzie wielki żal i niezmierzoną tęsknotę.
Towarzyszył mi nieodłącznie służący uzbrojony od stóp do głowy. Padał od niego ponury cień na miłość, swobodę i życie.
W ten sposób minął czas od wiosny aż do jesieni, od maja do września i — potem opadła wszelka nadzieja.
Fotografje przynoszone mi, nie przedstawiały Kyry, a imię Dragomira szeptane do uszu niewolnic haremowych, nie odbiło się echem w ciemnym labiryncie niczyjego serca. Nie chciałem nawet słuchać gadaniny tych kobiet i wszystkie wyrzucałem za drzwi.
Ale nigdy nieszczęście nie przychodzi samo. Starania wszczęte, ażeby odnaleźć ślady bytności matki mej w Konstantynopolu, również nie dały rezultatu. Bej, w dowód swoich dobrych chęci sprowadził naczelnika policji tureckiej. Olbrzym ten, o twarzy pogromcy z długiemi wąsiskami i oczami złoczyńcy krzyknął basem:
— Odkąd istnieje Stambuł, nie widziano tu żadnej kobiety z Rumunji o jednem oku!
Było to dostatecznie przekonywujące.
Gdy rozwiało się ostatnie złudzenie, rozpacz ogarnęła mnie. Łzy gorzkie płynęły mi z oczu, całowałem perfumowane ręce beja, prosząc go, ażeby pozwolił mi odejść.
On sprzeciwiał się temu, mówiąc:
— Co stanie się z tobą, gdy stąd odejdziesz? Jesteś głupi, jak baran. W dodatku jesteś ładny i młody. Są to dwie zalety, któremi w Turcji można dojść do majątku, gdy się jest inteligentnym. Zostań tu. W domu tym masz wszystko, czego ci potrzeba, a nawet więcej, niż mogłeś się spodziewać.
Byłem zgnębiony. Słowa te zabrzmiały jak dzwony pogrzebowe. Ale bej podwoił swoje względy. Znając moją słabość do strojenia się, obstało wał mi wspaniały kostjum do polowania, kupił przepiękną strzelbę, którą ochrzczono imieniem okrutnej Kyry, i tak wyekwipowani wyruszyliśmy pewnego ranka, w towarzystwie dwuch służących wielką drogą do Adrianopola.
— Pokażę ci — rzekł bej — miejsce zamieszkałe przez jelenie i sępy. Przekonasz się, że życie bez kobiet, jest piękne, gdyż nie wiesz jeszcze, że najlepsza kobieta staje się wkońcu dziewką.
Ta zniewaga kobiety uderzyła mnie jak ostrze sztyletu i nabrałem wstrętu do Mustafy-beja. Ukrywałem moje uczucia, ale natychmiast zrodził się we mnie zamiar ucieczki.
Zdarzała się po temu doskonała sposobność: pojechaliśmy na wielką piętnastodniową wycieczkę w góry bałkańskie, położone nad Maricą. Było to polowanie, na które zwykle z końcem jesieni jeździł bej.
Miałem trojaki plan. Oszukać czujność dzikusów i uciec w przebraniu tureckiego chłopa, albo też kupić swoją wolność. Gdyby zawiodły mnie oba sposoby, to pozostawał mi trzeci (ten projekt był rozpaczliwy) — ucieczka na Kyrze. Sądząc z słów beja, była ona koniem wyścigowym pierwszej klasy. Dla przekonania się o tem, poprosiłem beja, ażeby zabawił się ze mną w wyścigi: on na swoim wspaniałym arabskim rumaku, ja na klaczy.
Mustafa rad, że jestem w dobrym humorze, przystał natychmiast, dał mi trzysta kroków forów. Metą miała być wioska oddalona o kilka kilometrów.
Na wystrzał pistoletu, który rozległ się w powietrzu, wbiłem ostrogi w boki Kyraliny. Klacz wspięła się na tylnych nogach i rzuciła się galopem.
Puściłem cugle, przywarłem do siodła. Wiatr szumiał w moich uszach z taką siłą, że daremnie usiłowałem usłyszeć tętent rywala. Nie wiedząc jak daleko pozostaje w tyle, straciłem wszelką przytomność, i z całych sił wpijałem ostrogę w brzuch zwierzęcia, Ziemia kręciła się wokoło mnie. Szarzejąca droga ginęła jak w śnie. Zjawiła się wioska. Dopadłem do niej, i przebiegłem ją w oczach zdumionych mieszkańców. Gęsi, kury, kaczki, znajdujące się po drodze, zostały zdeptane przez końskie kopyta.
Kilometr za wsią dogonił mnie bej. Po chwili nadjechali służący z moją strzelbą, którą — nie wiedziałem gdzie i jak zgubiłem.
— Jestem pobity — rzekł bej, sciskając mnie za rękę. — Żądaj, czego chcesz, a zapłacę ci.
— A więc — odpowiedziałem — proszę mi dać kilometr forów i przyrzeczenie, że nie będziesz mnie szukał, jeżeli nie znajdziesz mnie w następnej wiosce.
Wydał mi się szczerze zmartwiony.
— Masz taki wstręt do mnie? Czego ci brak tutaj? Kobiet? Ofiaruję ci tyle kobiet, ile tylko zechcesz. Daruję ci mój harem, a jeżeli wolisz czternastoletnie dziewice, to także możesz je mieć. Kraj jest pełen dziewczątek wszelkich narodowości i ras, które czekają tylko, ażeby zostać naszemi ofiarami.
Albowiem każda dziewica spotka swego idjotę...
— Mustafo-beju! — zawołałem — czy nie sądzisz, że swoboda jest droższą od niewoli i że «idjota», którego się kocha jest wart więcej od księcia, który wzbudza nienawiść?
— To jest słuszne — odpowiedział bej — lecz nie zajmuj się tem co jest słuszne, tylko tem co jest dobre. Jesteśmy wszechwładnymi panami tej ziemi, łącznie ze zwierzętami; korzystajmy z naszych przywilejów i bierzmy to, co ulega naszej sile.
W tej chwili zrozumiałem istotną treść życia. Bej miał rację: wszystko tu ulegało mu i podlegało jego sile. Bułgarzy i Turcy, chrześcijanie i muzułmanie, wszyscy począwszy od bogaczy, a skończywszy na nędzarzach, byli jego niewolnikami. I jeżeli młoda dziewczyna uciekała, aby się przed nami uchronić, ojciec jej, ażeby wejść w łaski pana, przywoływał ją i poświęcał z tą samą łatwością i ochotą co najpiękniejszego barana i najwygodniejsze łoże...
Widok ten wzbudził we mnie jeszcze gorętsze pragnienie swobody. Dobrobyt, w jakim żyłem, wydał mi się ciężkim grzechem. Zapragnąłem wziąć się do jakiejś pracy, stworzyć sobie życie samodzielne i niezależne od nikogo!
Tymczasem mijały dni. Dozorowano mnie z wielką surowością. W dzień, podczas polowania towarzyszył mi bej lub służący. Sypiałem w pokoju mojego opiekuna i nie miałem nadziei, że uda mi się uciec stąd. Projekt ucieczki spełzł na niczem, następny, polegający na kupnie wolności, także mnie zawiódł.
Pewnego dnia, podczas ulewnej burzy, bej grał w szachy z jakimś gościem, a ja zostałem sam na sam ze służącym, z którym również grałem w szachy. Ażeby poruszyć temat, na którym mi zależało, byłem miły, sentymentalny, wreszcie wyraziłem mu chęć ucieczki. Udawał głuchego. Obiecałem mu wszystkie moje kosztowności. Odmówił mi.
— Mówiono mi, Achmedzie, że i w Turcji wszystko się dostaje za złoto, że można wszystko kupić...
— Tak... wszystko można kupić — szepnął służący — lecz ten, który sprzedaje, musi otrzymać dosyć złota, ażeby zkolei odkupić swoją głowę... A na to ci nie wystarczy.
Nie pozostało mi nic innego, jak życie narazić i uciec! Wiedziałem, że mogą mnie zastrzelić, jak psa, a jednak nie zawahałem się.
Znajdowaliśmy się pośród wzgórz, w okolicy pełnej wąwozów, która nadawała się doskonale do moich planów.
Nazajutrz, wczesnym rankiem zaczęliśmy wspinać się ciężką drogą na wzgórza, pokryte gdzieniegdzie świerkami. Towarzyszyło nam pięciu jeźdźców konnych, którzy mieli stanowić nagonkę.
W obawie, że przy pierwszej okazji służący wspomni bejowi o mojej wczorajszej propozycji kupna wolności, postanowiłem działać natychmiast.
Pochód nasz zatrzymał się u skraju lasu, gdzie drzemało śliczne jeziorko, do którego wpadał strumyk.
— Tutaj wypoczną wielbłądy — rzekł przewodnik i odszedł z czterema ludźmi.
Dwaj służący zostali umieszczeni w dwuch punktach obserwacyjnych, z rozkazem, aby dali ognia w odpowiedniej chwili i napędzili zwierza tam, gdzie stał bej.
Każdy stał sam. Widziałem, że nadchodzi godzina wolności. Łatwiej jest ujść jednemu, niż całej bandzie!
Mustafa-bej i ja wtłoczyliśmy się w szczelinę skalną; widzieć można było z niej polanę, przez którą miała przejść tropiona zwierzyna.
— Strzelać będziesz tylko wtedy gdy mi zwierzyna umknie, albo jeżeli ci przejdzie przed nosem — rzekł Mustafa-bej — gdyż «straszna Kyralina» nie jest postrachem w twych rękach.
Rzeczywiście, nie umiałem strzelać.
Minęła godzina oczekiwania, wreszcie rozległ się strzał, jeden, drugi, trzeci. Bej z bronią w ręce rozglądał się na lewo i prawo i przed siebie. Nagle, jak gdyby z pod ziemi wyrósł piękny jeleń, ukazał się na dróżce i znikł po prawej ręce, tam, gdzie go oczekiwał Achmed.
— Jeleń! — zawołał bej — biegnę zatrzymać go z przodu, a ty zostań tu, ażeby uniemożliwić mu przejście!
— Zostań tu, i masz swoją strzelbę! — krzyknąłem, gdy znikł mi z oczu.
Rzuciłem broń, skierowałem się ku dolinie, zjechałem z drogi, zagłębiłem się w gęstwinę leśną i popędziłem z całych sił. Swoboda i życie zależało od tej galopady.
— Ukochana Kyro, przyjdź mi z pomocą — błagałem, przylepiony do karku zwierzęcia.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Musiałem ujść na jakieś pięć mil od miejsca, w którem odbywało się polowanie, gdy zatrzymałem się w zagajniku położonym nad Maricą. Puściłem klacz, ażeby dać jej odetchnąć, a sam zmożony zmęczeniem i zdenerwowaniem, oszołomiony swobodą, rzuciłem się na derę. A jednak, nie mogłem pozbyć się uczucia lęku. Podczas ucieczki widzieli mnie mieszkańcy dolin. Zapytywałem więc siebie:
— Wolny jestem, czy też nie?
Widziałem ziemię wielką i piękną, która ciągnęła się pod mojemi stopami i nie wiedziałem, czy wolno mi wstać i odejść!
Groził mi cień niewidocznej ręki. Mogła mnie chwycić za kołnierz i zatrzymać. Sen mnie wybawił z zakłopotania. Powieki moje zamknęły się. Gdy otworzyłem je, miałem już znacznie mniej wątpliwości, niż przed zaśnięciem...
Obok mnie siedział Mustafa-bej i czuwał nad mojem szczęściem.
Podczas gdy ręką przecierałem oczy, aby odepchnąć to, co uważałem za senną zjawę, on podał mi mały skórzany woreczek i rzekł:
— Przynoszę ci posiłek, Dragomirze. Musisz być bardzo głodny.
Później dodał:
— Potrafisz więc płatać mi podobne figle? Czy nie wiesz, że o tym, którego pochwycił muzułmanin — Bóg zapomina?
∗
∗ ∗ |
W kilka dni potem wróciliśmy do Konstantynopola. Bej zwrócił się przy mnie do swoich służących i rzekł im:
— Dwa razy tygodniowo towarzyszyć będziecie panu Dragomirowi podczas konnych przejażdżek. Spacer ma trwać godzinę. Jechać będziecie stępa; gdyby miał uciekać, rozkazuję wam strzelać w brzuch klaczy. Odpowiadacie za jego głowę.
Następnie bej spojrzał na mnie i rzekł:
— Wewnątrz domu także nie jesteś swobodny, wolno ci tylko chodzić po twoich apartamentach.
Służba nie miała trudu w wykonywaniu tych miłych rozkazów, gdyż tego samego wieczora rozchorowałem się ciężko. Przez tydzień leżałem bez przytomności. Bredziłem.
A kiedy opadła gorączka, zauważyłem, że pokój mój zmieniony był w prawdziwą salę kliniczną. Dwaj lekarze na zmianę czuwali przy mojem łóżku. Mustafa był zwarjowany. Zapominając, że jest tak wybitną osobistością, rzucił się do moich nóg i błagał o przebaczenie.
— Zwrócisz mi swobodę? — zapytałem go.
— Ależ najdroższy, to jest niemożliwe! Żądaj czegoś innego, a z największą rozkoszą spełnię każde twoje życzenie.
— A więc, daj mi umrzeć — odpowiedziałem, odwracając głowę.
Tak jest, pragnąłem umrzeć, ale nie umiera się z samej ochoty... W trzy tygodnie potem wstałem. Zaczęła się powolna rekonwalescencja. Przez miesiąc miewałem ataki furji, po których wpadałem w stan odrętwienia i czarnej melancholji.
Wszystkie upominki, jakiemi obdarzył mnie bej, deptałem, tłukłem, niszczyłem. O kratę mego okna strzaskałem piękną nargilę i bransoletę, na której wyryte było imię Kyry, porwałem na drobne kawałeczki. Gdy do pokoju wchodził Mustafa-Tyran, darłem na sobie ubranie.
A jednak rozrywka niewinna i nieoczekiwana wprowadziła pewien ład do mego umysłu, wytrąconego z równowagi.
Była zima. Upojna i rozkoszna zima Bosforu. Sam w moim pokoju spędzałem dnie całe, przyglądając się ogrodowi przez trzy zakratowane okna. Ażeby urozmaicić jako tako to życie więzienne, wyrzucałem przez okno resztki mojego posiłku, a więc chleb, owoce, mięso ptactwu, które zbiegało się z całej okolicy.
Pewnego dnia, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, między drzewami zjawił się pies. Zatrzymał się w przyzwoitej odległości od okien, węszył przez chwilę a gdy go zawołałem, uciekł ze spuszczonym ogonem.
Pomyślałem sobie:
— On także musiał zaznać ludzkiej życzliwości.
Nazajutrz pies wrócił i zbliżył się trochę do okien. Ażeby go nie wystraszyć, nie pokazałem mu się wcale... Rzucałem mu co dzień trzy czwarte moich sutych posiłków. Wreszcie zaprzyjaźnił się ze mną. Na moje serdeczne słowa odpowiadał kiwnięciem ogona i odchodził, dając mi do poznania, że na razie powinno mi to wystarczyć. Przyznałem mu rację, gdyż sam doświadczyłem już, że należy być ostrożnym w wyborze przyjaciół.
Pies miał bardzo szlachetną duszę. Był wygłodzony, a jednak jadł delikatnie i sprawiało mu widoczną przykrość, że posiłek swój zbiera z ziemi.
Gryzł powoli i nie dotykał kości. Napewno miał jakieś zmartwienie i głęboki żal w sercu. Bo dlaczego, naprzykład, nie żył z ludzkiej jałmużny. Wiadomo, że w Konstantynopolu każdy muzułmanin spotkanego bezpańskiego psa prowadzi do piekarni, gdzie wszystkie psy dostają po kawałku chleba. Dlaczego nie włóczył się po ulicach z innemi psami? Czy uważał to za uwłaczające? Czy wolał się włóczyć sam, ażeby znaleźć trochę jedzenia? Czy nędza innych psów wzbudzała w nim wstręt?
Nazwałem go Wilkiem, imieniem, odpowiadającem jego godnemu i dzikiemu życiu. Uczyniłem wstępne kroki, ażeby uzyskać jego przyjaźń. Bardzo był skąpy w okazywaniu mi wzglądów. Lecz każdy, kto przeszedł coś w życiu, ma własną filozofję. Szanowałem jego powściągliwość i żeby dać dowód, jak go rozumiem, nie rzucałem mu mięsa na ziemię. Zauważył to najprawdopodobniej, gdyż — od tego dnia siadał na tylnych łapach, patrząc mi prosto w oczy.
Wilk był brunatny, bez określonej rasy, dosyć duży. Co do czystości pozostawiał wiele do życzenia... Ale Boże mój, żywot prowadził dość ciężki.
Czarne wielkie oczy posiadały nieokreślony wyraz.
Zarzucałem mu obojętność i spokój.
— Biedny Wilku — mówiłem, rękę wyciągając przez kratę — proszę cię, daj mi znak, na dowód, że mi ufasz!... Cierpiałeś wiele i serce masz twarde? Przecież musiałeś zaznać ludzkiej dobroci... Napewno miałeś też piękną nargilę, bransoletę, klacz i strzelbę — a następnie byłeś chory... Ale dziś, dziś jesteś wolny, swobodny, podczas gdy ja stoję za kratą. Zbliż się do mnie, mój bracie, Wilku i pozwól się uściskać!
Nie chcę twierdzić, że psy w Turcji rozumieją rumuński język, ale — Wilk po wysłuchaniu moich serdecznych skarg, podszedł któregoś dnia do okna i podał mi swoją łapę. I muszę przyznać, że był to najszczerszy uścisk dłoni w mojem życiu.
Uszczęśliwiło mnie to — spłynęła na mnie cicha radość, która nawiedza serca nieśmiertelne, bez względu na ich koleje losu. Nikomu nie zdradziłem przyjaźni z Wilkiem, i żeby zdrada nie wyszła na jaw z jego strony, wytresowałem go, by nie szukał nic do jedzenia wtedy, gdy okna są zamknięte. Rozumiał mnie.
A kiedy podczas naszych rozmów tłomaczyłem mu: — Odejdź, przyjacielu!... Przyjdź jutro!... — Odbiegał natychmiast, z godnością, po przyjacielsku, bez cienia urazy.
Mustafę-beja i służbę jego przyjmowałem w godzinach określonych. Wziąwszy pod uwagę mój stan zdenerwowania, wizyty te trwały krótko. Obecność beja wyprowadzała fanie z równowagi, i jak tylko się zjawiał, posyłałem go do wszystkich djabłów. Jego pokoje sypialne przylegały do moich, dzieliła nas tylko palarnia. Dla większej pewności zamykałem drzwi na klucz.
Radość z powodu Wilka wpłynęła na zmianę humoru. Zrobiłem się bardziej ugodowy. Bej obsypywał mnie łaskami. Otrzymałem pozwolenie na codzienne spacery po parku — rzecz oczywista — w towarzystwie służącego. Inne łaski, których mi bej nie szczędził, wywarły ujemny i okropny wpływ na resztę mego życia.
Bej wprowadził do domu rzecz, której dotąd nie znałem — to jest alkohol. Zasmakowałem w słodkim likierze i w jego skutkach... Pod wpływem picia umysł mój zatracił poczucie smutnej rzeczywistości i doznawałem uczucia zapomnienia. Stało się to źródłem wielkiej pociechy. Bej spijał mnie i siebie. Piliśmy bez miary. Tarzając się po dywanie wielkiej palarni, wyliśmy, jak dzikie zwierzęta. Bej zmieniał się nie do poznania. Twarz jego nabierała bydlęcego wyrazu. Pamiętam, że któregoś dnia chciał ugryść mnie w łydkę.
Uderzyłem go pogrzebaczem w twarz. Usiadł nieruchomo, oblizując zranioną wargę. Naplułem mu w twarz! Oblizał się.
Dni, które następowały po tej rozpuście, były jeszcze straszliwsze. Z ciężką głową, pustką w mózgu, bijącem sercem, leżałem w łóżku aż do wieczora. Raziło mnie światło dzienne; bej zawieszał ciężkie zasłony u okien.
Ale, gdy zapadał mrok, pokoje oświetlano licznemi żyrandolami i kinkietami, nasycano mieszkanie zapachem kadzideł i — szaleństwo zaczynało się na nowo.
Pewnej nocy, gdy byłem już u szczytu pijaństwa, w palarni zjawiły się cztery młode dziewczyny; przy dźwiękach tamburina i kastanietów, rozpoczęły zawrotny taniec...
Serce moje biło z radości! To były doprawdy cztery Kyry, strojne, jak wschodnie księżniczki, z twarzami przysłoniętemi tiulem... Zerwałem się z miejsca, przewracając kawę i kieliszki z likierem i — rzuciłem się im do stóp.
Wyciągnięty pośrodku pokoju, z zamkniętemi oczami długo, długo czułem szum ich sukien i zapach nieznanych perfum przenikał mnie. Wkońcu zemdlałem...
Obudziłem się w mojem łóżku. Nie chciałem wierzyć oczom, zmysłom, ani wstrętnej rzeczywistości. Cztery dziewki z ostatniego rzędu lupanaru, stare, pomarszczone, ohydne, nagie, pieściły mnie i całowały, śliniąc mnie wszędzie. Broniłem się przed niemi, wzywałem ratunku, one goniły mnie po pokoju, częstując swojemi pieszczotami. Złapałem pogrzebacz, niszcząc wszystko, co mi wpadło pod rękę: lustra, wazony, figurki...
Przerażone, obrzydliwe kochanice, zaczęły uciekać i poszły poskarżyć się Mustafie-bejowi, że nie chciałem w tych jędzach, o sowich łbach poznać pięknych tancerek z przed godziny.
Po tej nocnej orgji zamknąłem się w swoim pokoju na przeciąg dwudziestu czterech godzin, nikogo nie przyjmując. Sam widok jedzenia przyprawiał mnie o mdłości i posiłek mój ofiarowałem Wilkowi, przed którym wyspowiadałem się z strasznego upadku!
Czułem się tak zgnębiony i taki czułem wstręt do beja, siebie i całego tego spodlenia, że zdecydowany byłem na pozbawienie się życia. Wezwałem mojego pana, ażeby mu oznajmić, że jeżeli nie puści mnie na swobodę, to się powieszę. Ale powiedziano mi, że bej wyjechał w podróż dziesięciodniową. Nieoczekiwana nowina była dla mnie radosną niespodzianką. Odetchnąłem z ulgą i postanowiłem uciec.
Był miesiąc marzec. Nazajutrz po wyjeździe beja spacerowałem po parku, w towarzystwie służącego, gdy nagle przyszło mi do głowy pytanie:
Którędy pies wchodzi do parku?
Park był otoczony starym, wysokim murem, który niepodobna było przeskoczyć, a ciężkie oddrzwia były stale zamknięte i pilnie strzeżone. Musiał się znajdować jakiś wyłom, czy podkop. Zacząłem bacznie obserwować i rzeczywiście idąc wzdłuż muru, pokrytego bluszczem, zauważyłem miejsce, w którem liście były zdeptane.
Pod pretekstem nagłej potrzeby zostawiłem pilnującego mnie służącego na ścieżce, a sam wszedłem w krzaki. W murze znajdował się znaczny otwór, prowadzący w stronę mało uczęszczanej wioski. Miejsce to leżało wprost moich okien.
Tego wieczoru nieszczęśliwy więzień prawdziwej fortecy układał plan działania. Dwieście kroków dzieliło mnie od wolności, ale jak przejść przez żelazne pręty okratowania? Aż do północy, przy zgaszonem świetle, walczyłem z prętami, starając się je wygiąć. Daremny trud. Następnie próbowałem scyzorykiem podważyć dębowe ramy, ażeby wyrwać z nich żelazo. Także daremny trud. Zacząłem rozpaczać. Zewnątrz pełnia księżyca, natura spokojna, przestrzeń wolna... Tutaj niewola, zepsucie, tyranja, upadek... Wyobrażałem sobie powrót beja i nieustające orgje. Pokój wydał mi się piekielną klatką, pełną potworów. Dreszcz mrożący wstrząsnął mną, zimny pot wystąpił na czoło. Drżałem do tego stopnia, że ugryzłem się w język, aż do krwi.
Zegarek wskazywał drugą w nocy. Milczenie grobowe w całym domu.
Szybko pochwyciłem zapałki, papier, i roznieciłem ogień w framudze okna. W chwilę potem, drżąc na całem ciele, przerażony moim czynem, zobaczyłem, jak ramy płoną i jak pokój zaczyna napełniać się dymem, a park się rozjaśnia. Ścisnąłem szczęki, ażeby nie krzyknąć na alarm, ale ostatecznym wysiłkiem woli chwyciłem pogrzebacz i wyrwałem dwa pręty, które upadły na wewnątrz, razem z płonącą ramą. Następnie złapałem sakiewkę, skoczyłem do parku i z całych sił zacząłem uciekać w kierunku muru!...
Oszołomiony czynem i zaskoczony ciemnościami, nie mogłem znaleźć otworu w murze. Rozpacz mnie ogarnęła i zacząłem biec tam i z powrotem, łamiąc gałęzie i kalecząc sobie twarz. Wreszcie z okrzykiem radości odnalazłem wyjście!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dwie godziny potem, przy pomocy kilku sztuk złota, znalazłem się po stronie Azji. O świcie, słońca patrzałem na szczyt Pery. Ogromne płomienie strzelały prosto do nieba, mszcząc mnie!... Jeszcze jeden pożar w Konstantynopolu...
Tegoż wieczoru wyzwolenia, dyliżans zawiózł mnie do małej greckiej oberży, w dwa dni potem spałem w Smyrnie, a osiem dni potem paliłem nargile w Bejrut.
Ale nie na tem koniec...
∗
∗ ∗ |
Unikałem ludzi o przyjemnej powierzchowności, i myślałem o biednym Wilku, który tak długo wzdragał się przed mojemi pieszczotami.
Tak długo wystrzegałem się, aż wreszcie wpadłem w inną pułapkę... Albowiem życie nie dzieli się na trzy kategorje.
Wynająłem pokój nad tarasem wielkiego Concert Yariétés, na placu w Bejrut. Kawiarnia była przepełniona od rana do wieczora. Kręciło się w niej kosmopolityczne towarzystwo. Dla mnie największy urok posiadali aktorzy, występujący w Variétés. Mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, wszyscy byli pełni życia, humoru. Wszędzie rozlegał się ich śmiech, wesołe żarty. Dla każdego z obywatelów mieli jakieś miłe słówko... I ja należałem do bywalców.
Artyści składali się z Włochów, Greków, Francuzów. Mieszkali w tym samym hotelu, co ja. Wprost mego pokoju mieszkała para Greków, doskonałych śpiewaków. Mężczyzna mi się nie podobał, ale kobieta była czarująca. Przyglądałem się jej ukradkiem. Zauważyła to, gdy przechodziłem przez korytarz, drzwi z jej pokoju zawsze były otwarte. Zawsze była sama i rozebrana. Bardzo mnie to zawstydzało i starałem się nie patrzeć w jej stronę, lub zamknąć oczy. Ale coś silniejszego otwierało mi je. Wreszcie, spotkaliśmy się w korytarzu. Ona objęła mnie za szyję, ucałowała i rzekła:
— On jest za skromny. On jest nieśmiały. Trzeba zachęcić młodego człowieka!
Odurzony tą przygodą, tłomaczyłem sobie: cóż złego może wyniknąć z pocałunku, którym kobieta obdarzyła młodego człowieka? Byłem przecież «młodym człowiekiem»; ona mi to powiedziała. Moje ubrania, niezależność materjalna, kosztowne wina i jedzenie, które spożywałem, były tego niezaprzeczonym dowodem. Tylko umysł zachowałem dziecinny i nierozsądny. Lecz komu w życiu przeszkadza nadmiar rozumu?
Pewnego popołudnia stałem w oknie, przyglądając się tłumom, kręcącym się na placu. Myślałem o grze, głosie i minie aktorki, która mi tak żywo przypominała minki i zabawy Kyry. Otworzyły się drzwi i weszła śpiewaczka.
Zląkłem się!
— Nic się nie bój, maleńki. Mąż jest na dole i gra w karty — objęła mnie za szyję, lecz ja się cofnęłem przed jej pieszczotami.
— Nie chcę, ażeby pani była tutaj...! — odrzekłem stanowczym tonem.
— Jakże, wypędzasz mnie? a ja cię kocham i myślałam, że mnie kochasz — odpowiedziała, całując mnie.
Całowała bardzo przyjemnie...
Nie mam pojęcia, w jaki sposób, podczas gorących pieszczot, odemknęła drzwi, złapała tacę, na której stała butelka przedniego wina, oraz talerz wybornych ciasteczek.
Ciasteczka były znakomite, sprowadziła ich jeszcze więcej. Przekomarzaliśmy się z sobą i byłem w pysznym humorze. Ach te pieszczoty! ach te całusy! Ale zdawało mi się, że jest zbyt natarczywa i zarumieniłem się.
— Wiesz, chłopaczku, że jesteś do niczego... inny w twoim wieku... — potem zmieniła temat rozmowy — czy jesteś Turkiem?
— Nię wiem.
— A jakie masz dowody i papiery?
— Nie mam żadnych.
— I jeździsz po Turcji bez papierów, ależ to nieostrożność. Mogą cię zaaresztować.
Przeraziłem się. Nie zląkłbym się bardziej, gdyby mi powiedziała, że pachołki Mustafy-beja stoją przed drzwiami! Prosiłem ją, aby nikomu nie wspominała, że nie mam dowodów osobistych. Przyobiecała mi swoją opiekę.
I znowu opieka! I znowu bluźnierstwo! Nie było więc sposobu, ażeby żyć spokojnie, bez opieki nieproszonych i samozwańczych przyjaciół... Wróciły czarne myśli. Ona pieściła moje ręce.
— Masz śliczne pierścionki. Podaruj mi jeden.
Nie mogłem odmówić pierścionka mojej nowej protektorce.
Życie moje zaczęło się załamywać. Minęły dwa tygodnie od czasu mojej wolności, a już ręka niewidoczna, ale długości od Konstantynopola do Bejrut groziła mojej wolności. Działała też inna ręka, bardziej widoczna i bardziej dotkliwa dla kieszeni. Nazajutrz po wieczorze spędzonym sam na sam z moją «opiekunką» otrzymałem rachunek za wino i suche ciasteczka. Rachunek wynosił tyle, ile kosztowało miesięczne utrzymanie wraz z mieszkaniem. Płacąc za rachunek, pomyślałem sobie, że swoboda moja jest zagrożona, a po kilku dniach przekonałem się jak dalece!
Greczynka i jej mąż stali się moimi nierozłącznymi towarzyszami. Jedli i pili na mój rachunek, ogrywali mnie w karty, nie rozstawali się ze mną.
Któregoś dnia, gdy siedzieliśmy na tarasie, zjawił się oficer policji, podszedł do mnie i rzekł:
— Mieszka pan tutaj?
— Tak — odpowiedziałem zdławionym głosem.
— Niech pan zechce przyjść jutro do biura policji, ażeby poświadczyć swoje papiery.
Ukłonił się uprzejmie moim towarzyszom i oddalił się.
Byłem zrozpaczony.
— Nie trzeba brać sobie tego do serca — rzekła moja opiekunka. — Mój mąż uda się zaraz do Mamura i zostawią pana w spokoju. Są przyjaciółmi.
Rzeczywiście nie byłem więcej nagabywany przez policję. Szukałem sposobności, ażeby wywdzięczyć się moim przyjaciołom. Wkrótce nadarzyła się okazja.
— Nie mam szczęścia do gry, mój kochany — rzekł Grek jeszcze tego samego wieczoru — czy możesz mi pożyczyć dwa funty tureckie, drogi przyjacielu?
— Bardzo chętnie.
Następnego dnia także mu się nie poszczęściło i znowu wziął ode mnie dwa funty. Powtórzyło się to trzeciego, czwartego, piątego, szóstego i siódmego dnia... ósmego dnia doszedłem do przekonania, że w ten sposób cały mój majątek wsiąknie w ciągu niespełna trzech miesięcy...
Gdy ta zdrowa refleksja przyszła mi do głowy; spakowałem manatki i w towarzystwie dwóch kupców dywanów udałem się do Damaszku.
Wtulony w kąt dyliżansu, myślałem o komplikacjach życiowych.
— Teraz — postanowiłem w duchu — będę się wystrzegał kobiet, które rzucają się na szyję w ciemnych przejściach.
∗
∗ ∗ |
Damaszek był dla mnie prawdziwą «drogą Damaszku», w życiu mem i w myślach nastąpił całkowity przewrót. W tem dziwnem mieście Bóg ześrodkował cały szary pył z czterech części świata. Dojeżdżając do Damaszku, miałem wrażenie, że ducha wyzionę.
Przebrałem się w kostjum ubogiego Greka, ażeby przejść niedostrzeżonym. Resztę rzeczy zawiązałem w chustę i nosiłem w węzełku. Kosztowności i pieniądze nosiłem w pasie, na gołem ciele. Przypuszczałem, że w takiem przebraniu nie znajdę zbyt wielu opiekunów. Szedłem ulicami, które są podobne do tuneli, zagłębiałem się w wąskie przejścia, w poszukiwaniu taniego mieszkania.
Grek, właściciel zajazdu, powiedział mi, że tanie mieszkania są dwuosobowe. Chętnie przystałem na taki pokój.
Zapytałem gospodarza:
— Kto będzie moim towarzyszem?
— Człowiek, jak ty — odparł gburowatym głosem.
Smutek dławił mnie. Mój kraj ojczysty, dom rodzinny, matka, siostra zacierały się w mrocznej dali. Znikała przeszłość, uciekało wspomnienie... I co robiłem tutaj samotny, w obcem mieście? Na co czekałem? Jakiemi drogami chciałem trafić do siostry? Co czynić, gdy wydam wszystkie pieniądze?
Nie posiadałem żadnej metryki, żadnych dowodów osobistych — a to nie żarty! Mogli mnie byli zaaresztować. Kto zająłby się moim losem? Ktoby wydobył mnie z więzienia?
Na podwórku oberży dokoła fontanny, obramowanej kwieciem, siedziało mnóstwo ludzi. Rozmawiali z sobą, paląc fajkę i popijając wódkę. Wszyscy zdawali się być zadowoleni! Ci ludzie byli u siebie, wśród swoich przyjaciół, znali się, pomagali sobie nawzajem, mieli wspólne troski, radości i smutki. A ja, czemże ja byłem dla nich? Obcym, przybłędą, włóczęgą.
Kto wejdzie do pokoju, w którym kona ktoś obcy? Kto pochyli się nad nim i zapyta, co mu dolega? Kto przygarnie go do serca?
Odruchowo ręką dotknąłem pasa, gdzie mieściło się złoto, mój jedyny przyjaciel. Lecz złoto jest przyjacielem, który odchodzi bez żalu, zdradziecko. I jak przywołać tego przyjaciela, skoro już raz odejdzie... Kyro, Kyro, jedyna moja przyjaciółko, nieodłączna towarzyszko lat dziecięcych, nie porzuciłabyś mnie dobrowolnie! Czy są na świecie inne Kyry... są napewno. Ale każda z nich ma swego brata, swego Dragomira, a ja — jestem dla nich przechodniem, na którego spogląda się z zaciekawieniem, ale którego mija się obojętnie.
Ażeby ukoić żal, kazałem sobie podać szklankę wódki, a potem drugą i trzecią. Obiad skropiłem winem. Z ciężkiem sercem wszedłem do mojego pokoju.
Człowiek trzydziestoletni, nawpół rozebrany, siedział na łóżku. Lampa naftowa stała na stole; dwa krzesła, dwa łóżka wątpliwej czystości, lustro, stanowiły całkowite umeblowanie pokoju.
Przywitałem się z moim sąsiadem i zacząłem oglądać łóżko.
— Trzeba je odsunąć od ściany — zwrócił się do mnie, jak do starego przyjaciela — są pluskwy, lampa musi się palić przez całą noc, gdyż pluskwy lękają się światła.
— Pluskwy? — powtórzyłem zdumiony. — Po raz pierwszy słyszałem o takich stworzeniach — co to są pluskwy?
— Nie wiesz? No, to poznasz je dzisiejszej nocy. Gdzieżeś ty sypiał dotychczas, że nie znasz pluskiew?
— Czy to bardzo boli? — zapytałem, przerażony tem nowem niebezpieczeństwem.
— Cokolwiek — odpowiedział obojętnie.
Zmęczony i senny, chciałem się rozebrać i położyć, lecz jakiś nieznany wstyd przeszkodził mi to uczynić na oczach obcego człowieka. Zrozumiał mnie i przyćmił światło. Kiedy wsunąłem się pod kołdrę, wstał i rozjaśnił płomień.
— Wstydliwy jesteś, jak panna — rzekł, śmiejąc się.
Jego przyjacielski ton dodał mi otuchy i z moim skarbem pod poduszką usnąłem snem kamiennym.
Nazajutrz rano również nie wiedziałem, co to jest ukąszenie pluskwy, ale towarzysz pokazał mi krwawe plamki na poduszce.
Z podwórza dochodziły głośne rozmowy i wybuchy śmiechu. Spojrzałem przez okno. Około fontanny stali ludzie, palili fajki i pili kawę. Dziedziniec był świeżo polany wodą i zamieciony. Odetchnąłem świeżem powietrzem i przyglądałem się żółtemu, nawskroś wschodniemu światłu, które kładło się na ludzi i rzeczy.
— Czy chcesz napić się kawy ze mną? — zaproponowałem towarzyszowi.
Zgodził się skwapliwie. Zeszliśmy na dziedziniec. Nieznajomy zwierzył mi swoje troski. Był bez pracy, bez pieniędzy i bardzo zadłużony. Podzieliłem się z nim mojemi kłopotami:
— Zgubiłem moje dokumenty osobiste, gdybyś mógł wystarać się dla mnie o jakieś papiery, dałbym ci za to funt turecki.
Zapalił się do tej propozycji i rzekł cichutko:
— Jest tutaj pewien pisarz, który mógłby dostarczyć ci takich dokumentów, ale to drogo kosztuje.
— Ile?... — zawołałem uszczęśliwiony.
— Cztery funty.
— Chętnie zapłacę cztery funty!
Po godzinie pisarz z białą brodą złożył uroczystą przysięgę przed urzędnikiem państwowym, że widział na własne oczy, w tym a w tym roku Ihgiry noworodka, któremu nadano imię Stawro, i że ja jestem tym Stawrem, poddanym tureckim naszego pana i władcy, Jego sułtańskiej mości.
Urzędnik wysłuchał z uśmiechem, następnie, wziąwszy pióro do ręki, pokrył wielki arkusz pięknem arabskiem pismem, położył swój podpis i kazał podpisać świadkowi, wreszcie położył pieczęć i wręczył mi ten cenny talizman.
— Trzeba mu za to zapłacić — szepnął pisarz.
Położyłem funt.
— Za mało — szepnął pisarz.
Dołożyłem złotą monetę. Musiałem kilkakrotnie odchodzić na stronę, ażeby wyciągać pieniądze z pasa. Przed domem zapłaciłem cztery funty fałszywemu świadkowi mojego urodzenia i pożegnałem się z nim. Zostałem sam z moim towarzyszem i poszliśmy razem uczcić ten piękny dzień.
— Wróciliśmy do domu późno wieczorem, mocno podchmieleni. Położyłem się spać i momentalnie zasnąłem.
Rano, ku mojemu zdumieniu, zauważyłem, że towarzysz wczorajszej libacji znikł. Sięgnąłem pod poduszkę — pas znikł także... W kieszeni ubrania znalazłem talizman i garść srebrnych monet.
∗
∗ ∗ |
Dziś jeszcze, przypominam sobie uczucie pustki, jakiego doznałem tego ranka.
W koszuli i spodniach kręciłem się po pokoju i bezwiednie wychyliłem się przez okno. Na dziedzińcu, tak jak i dnia poprzedniego, siedzieli ludzie przy kawie i nargilach. Chciałem zejść na dół, ale zamiast skierować się ku drzwiom, rzuciłem się w próżnię. Podniosłem się natychmiast. Miałem pokrwawioną twarz, i dusiłem się. Ludzie podbiegli do mnie, pytając, co się stało. Nie mogłem wydobyć głosu. Gospodarz pochylił się nademną:
— Co się stało?
— Pas — szepnąłem zduszonym głosem.
— Co to znaczy?
— Pas — powtórzyłem machinalnie.
Nalano mi wody na głowę, obmyto twarz, pełną krwi i zmuszono do przełknięcia kilku kropel alkoholu.
— Mów teraz! — zawołał gospodarz, trzęsąc mną.
— Pas, pas, pas... — jęczałem bez przerwy.
— Napewno — wywnioskował gospodarz — złodziej, który spał w drugiem łóżku, ukradł mu go w dowód wdzięczności za poczęstunek.
Chciałem wstać i odejść. Gospodarz zmusił mnie, bym usiadł na krześle i starał się mnie pocieszyć.
— Okradli cię, tak, to jest nieszczęście, ale nie warto pozbawiać się życia. Ile grosza miałeś?!
— Pas...
— Do licha, ten chłopak nie potrafi mówić nic innego, jak pas i pas!
Oberżysta poszedł do mojego pokoju i wrócił z mojem ubraniem. Nałożył je na mnie, następnie zajrzał do moich kieszeni i wyjął z nich dokumenty i pieniądze.
— Słuchajno! — zawołał — nie jesteś biedny i nazywasz się Stawro! Mając tyle pieniędzy, nie umrzesz z głodu. Co umiesz robić, Stawro?
— Pas...
— Przeklęty pas — zawołał gospodarz, kładąc mi wszystko do kieszeni. — Cóż takiego mogłeś mieć w swym pasie? Chyba nie dosyć, ażeby kupić sobie wielbłąda. Gdybyś miał tyle pieniędzy, nie przyszedłbyś do mojej oberży!...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W pasie miałem znacznie więcej, niż potrzeba na kupno wielbłąda. Miałem osiemdziesiąt trzy funty tureckie w złocie, dziesięć pierścieni z drogocennemi kamieniami i misterny zegarek od Nazim-Effendi. I z tym majątkiem przyszedłem na nocleg do nędznego zajazdu!...
Kłamstwem jest, że człowiek rozumie życie. Inteligencja nie oddaje mu wielkich usług, a możność wysławiania się nie czyni go mędrszym; tam, gdzie trzeba zgadywać i odczuwać rozpacz bliźniego, głupota ludzka przekracza głupotę zwierząt.
Czasem, zdarzy się nam spotkać na ulicy mężczyznę o pobladłej twarzy i błędnym wzroku, albo też kobietę w łzach. Gdybyśmy byli istotami lepszemi, wyższemi, to przecież przystanęlibyśmy przed nieszczęśliwym mężczyzną i kobietą w łzach. Postaralibyśmysię okazać im pomoc, współczucie, miłosierdzie... W tym wypadku, uznałbym wyższość człowieka nad zwierzęciem. Nic podobnego! Pospiesznie mijamy nieszczęśliwego przechodnia, potrącamy mężczyznę i kobietę i idziemy dalej.
Nie przypominam sobie dokładnie — minęło już od tej pory pięćdziesiąt lat — w jaki sposób wstałem z stołka, wyszedłem z podwórza, i powlokłem się przez miasto; lecz wiem napewno, że niczyja ręka nie spoczęła na ramieniu tego młodzieńca, o dzikiem błędnem spojrzeniu. Żaden głos nie zwrócił się do mnie.
Żadna twarz nie uśmiechnęła się przychylnie. Dopiero przekleństwo woźnicy, gdy omal że nie wpadłem pod konie, wyrwało mnie z odrętwienia. Ręką chwyciłem za miejsce, gdzie zwykle nosiłem pas. Pustka; tylko to serce tłukące się, jak pisklę w ręce; i ten ból dotkliwy, biegnący w górę od serca do ust, ból tamujący oddech. Po chwili, znowu czułem potrzebę sprawdzenia, że nie mam pasa; i znowu serce, tłukące się w ciasnej piersi i znowu dławiący ból. Trudno jest uwierzyć w nieszczęście, które spada nagle i nieoczekiwanie. Po tysiąckroć sprawdza się swój ból, tysiąckroć przeżywa się tensam cios, zanim się przyzwyczai do nieszczęścia.
Na ulicach mijały mnie szczęśliwe pary, kobiety z dziećmi, zażywni panowie. Spoglądali mi w twarz, i nic nie rozumieli — a ja konałem z rozpaczy.
Zbyt wiele nieszczęść dźwigały moje młode lata, zbyt wiele rozczarowań dla młodego serca.
Szedłem naprzód. Skończył się lasek i ukazała się wieś syryjska, jej błotnista droga i nędzne domki beduinów. Wszystko wydawało mi się puste i pozbawione życia. Zanim wzrok mój spoczął na czemś, chwytałem się za serce i powtarzałem: «Nie mam pasa... nie mam złota...» I znowu dławił mnie ból.
Dziecko arabskie, jadące okrakiem na ośle, wyminęło mnie, ciągnąc na sznurze wielbłąda objuczonego po obu stronach grzbietu. Brzydota tego zwierzęcia, o potwornem spojrzeniu węża, przeraziła mnie. Nieco dalej spotkałem beduina z czarną brodą, ciemną opaloną twarzą i dzikiem spojrzeniem. Zatrzymał się, zadał pytanie, którego nie zrozumiałem, i znikł, pozostawiając miłe wrażenie, gdyż głowę miał podobną do pięknej głowy wuja Kozmy.
Niebawem znalazłem się we wsi, o prymitywnych domostwach, gdzie mężczyźni, siedzący na ziemi, heblowali drzewo, posługując się rękami i nogami. Kobiety, w czarnych łachmanach, brudne z zasłoniętemi twarzami, prawdziwe straszydła — kręciły się z dzbanami na głowie, podczas gdy wychudłe i wymizerowane dzieciaki bawiły się w błocie i darły, jak djablątka.
Przed piecem, zbudowanym z gliny, do połowy zapadniętym w ziemię, stał jakiś człowiek i wyjmował niewielkie placki z mąki. Pachniało tu surowem ciastem.
Wychodząc ze wsi, zauważyłem, że jakiś pies idzie za mną. Zatrzymałem się, on także przystanął. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Był duży i posiadał szarą sierść, tak jak wilk. Ale biedaczysko nie posiadało ani godności, ani szlachetności, która mnie czarowała w moim przyjacielu. Pochylił łeb i skurczył się z lęku. Wyraz oczu był niepewny, pokorny, służalczy. Zlitowałem się nad nim i pogłaskałem go. Polizał mnie po ręce. Ten nie był wymagający.
Zawróciłem i podszedłem do pieca. Kupiłem kilka placków i dałem je psu. Zjadł w oka mgnieniu. Kupiłem jeszcze kilka, włożyłem do kieszeni i poszedłem dalej. Towarzyszył mi pies. Małe, piaszczyste, niczem nieporosłe wzgórze, ukazało się moim oczom. Bezmyślnie zacząłem się drapać pod górę, ale zmęczyłem się szybko i usiadłem. Pies położył się przy mnie.
Daleko rozciągał się Damaszek, poprzecinany wieżyczkami minaretów, martwy i podobny do cmentarza.
Cisza. Słyszałem tylko bicie zbolałego serca... Oczy zasnuły się mgłą. Znikł Damaszek i cały świat. Ujrzałem przeszłość, ujrzałem świetlany dom mojej matki. Przed zamkniętemi powiekami stanęło słodko wspomnienie minionych dni. I znowu przeżyłem wszystkie dobre i jasne chwile dzieciństwa, najdrobniejsze szczegóły aż — do tej strasznej nocy zabójstwa i nocy porwania.
I nagle, owładnęła mną myśl, że może nieszczęście Kyry jest pokutą, za to, że pragnęliśmy zemsty i, że wzięliśmy udział w zbrodni. Był to grzech śmiertelny i Bóg nas karał. Ją karał niewolą, a mnie jedną klęską za drugą...
Otworzyłem oczy i z przerażeniem spojrzałem na zachodzące słońce. Czerwone było, jak krew. Niskie chmury dotykały ziemi i podobne do skrzepłej krwi, poruszały się zwolna; nabierały fantastycznych kształtów, które napawały mnie lękiem i grozą.
Ukryłem głowę w rękach i długo, długo modliłem się, prosząc Boga o przebaczenie. Prosiłem też o przebaczenie dla ojca, i modliłem się za duszę zamordowanego brata!
Nadeszła noc i ukoiła młodzieńca pełnego skruchy, który opłakiwał swoje winy i szukał pociechy, tuląc się do psa przybłędy.
Modlitwa i pokuta przynoszą ulgę sercu. Uspokoiłem się trochę. Lecz przedświt w tych krajach piaszczystych przynosi mrożący chłód.
Gdy słońce wzeszło na horyzont, drżałem na całem ciele i zdawało mi się, że się ciężko rozchoruję. Powiedziałem sobie: «Jeżeli umrę, to skruszony, Bóg mi przebaczy i duszy nie ześle do piekieł na wieczne potępienie».
Wstałem i zacząłem iść z powrotem. Po drodze zjadłem jeden placek, a trzy dałem psu, gdyż był ode mnie głodniejszy.
Po chwili, słońce zaczęło grzać mnie w plecy. Zrobiło mi się jasno i dobrze na duszy. Przybyłem do wsi. Wydała mi się mniej brzydką. Pies został we wsi. Rozstanie było dość przykre. Pożegnałem się z nim, tak, jak się żegna z miłym towarzyszem podróży.
Samotny teraz i z sercem ściśniętem, szedłem przez lasek. Długa karawana wielbłądów przecięła mi drogę. Zwierzęta wydały mi się mniej brzydkie. Około południa, znalazłem się na miejscu przechadzek i byłem oszołomiony ruchem i ożywieniem. Mężczyźni w wspaniałych tureckich strojach, piękne i młode kobiety, których większość miała zasłonięty dół twarzy białym, przeźroczystym woalem; powozy i ruch pieszy. Ze wszystkich stron rozbrzmiewały głośne kaskady śmiechu, przypominające oddźwięk kielichów kryształowych, uderzanych srebrną pałeczką. Byłem oczarowany melodją głosów i barwnością strojów.
Był to piątek — muzułmańska niedziela. — Przywitania kobiet były ciche i dyskretne. Ale mężczyźni witali się głośno, rubasznie, ściskali się sentymentalnie. Mówiono dużo po turecku, ale arabski przeważał.
Długo stałem na miejscu, zachwycając się tym ruchem; zamyślony, rozmarzony, z sercem, trawionem pragnieniem życia i radości, poszedłem dalej. Po godzinie, tłumy zaczęły się przerzedzać. Wkońcu zostałem sam i bardzo smutny.
Piękny powóz, zaprzężony w dwa konie, jechał mi naprzeciw. Gdy mijał mnie, oddech zamarł w piersi, serce przestało bić...
W powozie siedziała Kyra...
∗
∗ ∗ |
I dziś jeszcze, wierzę, że była to moja słodka, kochana siostra Kyra, taka, jaką ją przystroił na swoim żaglowcu — Nazim-Effendi. Nosiła przepiękny kostjum odaliski i podobna była do obrazka.
Zachwiałem się, klasnąłem w dłonie i zawołałem po rumuńsku:
— Kyra Kyralina. To ja — Dragomir...
Młoda kobieta uśmiechnęła się do mnie z pod przeźroczystego woalu, i ręką przesłała mi ukłon. Ale woźnica uderzył z bata, eunuch, siedzący obok niego, przeszył mnie wzrokiem i konie pobiegły.
Zdawało mi się, że skonam. To była Kyra! To ona dała mi znak ręką. Zacząłem biec za pojazdem.
— Wielki dobry Boże! — myślałem — zaledwie zrozumiałem mój grzech, zaledwie pojąłem winę. Ty w łasce swej niezmierzonej, przebaczasz mi, siostrę mi oddajesz zaginioną...
Biegłem z całych sił, lecz odległość między mną a powozem zwiększała się z każdą chwilą. Goniąc ostatkiem sił, bałem się, że stracę go z oczu. Ale na jakimś zakręcie, powóz zatrzymał się przed ogrodzeniem wspaniałej willi. Otworzyła się brama, pochłonęła powóz i zamknęła się.
Krzycząc z radości, rzuciłem się do bramy i zacząłem walić w nią z całych sił. Tłukłem rękami i nogami. Obok bramy znajdowały się małe drzwi. Ukazał się w nich odźwierny.
— Kyra — zawołałem zdyszany. — To moja siostra... chcę mówić z nią.
— Czego chcesz? — zapytał, zatrzymując mnie.
— Pani... która wjechała tu powozem... to moja siostra... Kyra.
— Co «Kyra», jaka «Kyra»? Zwarjowałeś?
Doprawdy byłem nieprzytomny; pchnąłem eunucha, przesunąłem się obok niego i przedostałem, na podwórzec. Ale nie zdążyłem zrobić dwóch kroków, gdy dwaj mężczyźni wyrośli, jak z pod ziemi, a jednocześnie z okien willi odezwał się głos starczy i zachrypnięty:
— Co to za nieporządek... Obić mi tego giaura, a także tego, który go wpuścił.
Złapali mnie, wytaszczyli z dziedzińca przed bramę i obili nahajką. Ubranie porwało mi się w strzępy i popłynęła krew. Oprawcy zatrzasnęli bramę i zostawili mnie, omdlałego z bólu...
∗
∗ ∗ |
Tutaj nastąpił kulminacyjny punkt mojej Golgoty. Skończyły się troski, które przez trzy lata gnębiły moje dzieciństwo, a chociaż Bóg był okrutny i odmówił mi spotkania z Kyrą, to jednak Przeznaczenie czuwało nade mną. Przeznaczenie zastąpiło mi przyjaciela.
Zebrawszy moje resztki sił, zdołałem zaledwie przejść na drugą stronę, gdzie padłem wyczerpany.
W tej chwili, człowiek między czterdziestką a pięćdziesiątką, odziany w ubogi ubiór grecki, niosąc w jednej ręce imbryk z ciepłym napojem zwanym «salep» a w drugiej kosz z filiżankami, podszedł do mnie. Rozstawił swoje przybory i krzyżując ręce, zawołał po grecku:
— Biedny chłopcze! Byłem świadkiem twoich katuszy i byłem bezsilny... Co uczyniłeś tym poganom, że cię tak niemiłosiernie potłukli?
Przyjrzałem się tej łagodnej twarzy, siwiejącej potarganej brodzie, poczciwym oczom, które się kryły pod pomarszczonem czołem, i wściekły, wbrew własnej woli, zacząłem krzyczeć:
— Idź do djabła!... Daj mi święty spokój... i rozpłakałem się.
— Czemu posyłasz mnie do djabła? Mam dla ciebie szczere współczucie i chcę ci ulżyć w nieszczęściu!
— Dajcie mi święty spokój z waszą litością i sercem. Dosyć się tego najadłem. Chcę umierać samotnie!
— Żal mi cię, chłopcze... Takiś młody i już rozczarowany do życia. Napij się szklankę salepu, to cię pokrzepi.
Przyjąłem filiżankę salepu, ale nie wiedziałem komu i w co wierzyć. I jakież wnioski musiałem wyciągać z mojego doświadczenia, skoro tylu ludzi, którzy początkowo, byli względem mnie dobrzy i wspaniałomyślni, stali się wkońcu nikczemnymi złoczyńcami! Tak, w szesnastej wiośnie życia znałem podłość duszy ludzkiej. A nie wiedziałem wszystkiego.
Nie wiedziałem, że dzieła Stwórcy są niezmiernie skomplikowane i różnorodne, że tysiąc hańb przecierpianych nie daje nam prawa do wzgardzenia całą ludzkością.
Sam Bóg to zrozumiał, gdy, rozgniewany na grzeszną ludzkość, ukarał ją, ale nie zgładził, gdyż uratował patrjarchę i jego rodzinę. Prawdą jest, że pokolenie zrodzone po potopie nie było więcej warte, niż poprzednie, ale nie z własnej winy. Bo Bóg (tak, jak ja w mojej szesnastej wiośnie) nie znał świata, i nie wiedział, co czyni.
Od dnia, w którym los zesłał takiego Barba Yani, prostego handlarza o wzniosłej duszy, zrozumiałem, że musi się czuć szczęśliwym człowiek, który spotkał w życiu takiego przyjaciela. Jego jednego i nikogo więcej, ale wystarczyło mi to, ażeby móc znosić życie, a czasem nawet błogosławić je i śpiewać jego chwałę. Gdyż dobroć jednego człowieka może się przeciwstawić podłości tysiąca ludzi; zło umiera jednocześnie z człowiekiem, który je czynił; zaś dobro promieniuje nawet po zniknięciu sprawiedliwego.
Jak słońce, które przedziera chmury i sprowadza radość na ziemię, tak Barba Yani zniweczył zło, które przegryzało moją duszę i sercu memu przywrócił zdrowie.
Nie było to bez przeszkód z mojej strony; nie obeszło się bez drażniącego oporu; ale gdzież jest serce zbolałe, któreby było zdolne oprzeć się dobroci?
Uległem. Opatrznościowy handlarz poznał cały mój dramat i lekarstwo podziałało, jak błyskawica.
— Stawraki — zwrócił się do mnie, zdrabniając moje fałszywe imię, przedewszystkiem musisz zrezygnować z tak nieostrożnych poszukiwań siostry.
Wiedz o tem, że łatwiej jest wyrwać łanię z paszczy tygrysa, niż kobietę, zamkniętą w haremie. Jeżeli więc potrafisz się opanować pod tym względem, reszta nie pozostawia żadnych trudności. Posiadasz trochę groszy, za które możesz sobie kupić: imbryk, salep i filiżanki, to wszystko, co ja posiadam i z czego utrzymuję się od dwudziestu lat. Poczem z imbrykiem w jednej ręce, a koszem w drugiej, z Barba Yani przy twoim boku, pójdziesz dzielnie przez ulice, place i jarmarki, wołając donośnie: «Salep!... salep!... salep!...» Dobra ziemia Wschodu, stanie ci się piękna i wolna, gdyż cokolwiek można powiedzieć o tym absolutystycznym kraju, nigdzie nie żyje się tak swobodnie, pod jednym warunkiem oczywiście, to jest trzeba zniknąć w tłumie, być niewidzialnym, głuchym i niemym... Wtedy dopiero dotrzesz wszędzie, gdyż drzwi pilnie strzeżonych przemocą się nie roztwiera.
I już nazajutrz, niosąc w jednej ręce imbryk, a w drugiej kosz z filiżankami, idąc przy boku Barba Yani, wołałem wesoło: «Salep!... Salep!...»
I oto, w ten sposób, wracały pieniądze, które mi zabrano. Z wszystkich stron sypały się grosze, i o wieczornej godzinie, licząc je, zaznałem szczęścia człowieka, który może żyć dostatnio, nie mając kieszeni napchanych złotem. Promieniowała na mnie dobroć Barba Yani. Byłem mu za nią wdzięczny.
Kochałem go, jak przyjaciela. Mieszkałem u niego; pracowałem z nim; posilaliśmy się razem i razem rozkoszowaliśmy się godzinami wytchnienia. Wkońcu staliśmy się nierozłączni. Wielka przyjaźń łączyła nas.
Barba Yani zaspokoił moją ciekawość, opowiadając mi swoją przeszłość, która nie była bez skazy i goryczy.
Będąc nauczycielem w małem mieście greckiem, popełnił przestępstwo na tle erotycznem, którego rezultatem były dwa lata więzienia i utrata stanowiska.
Po opuszczeniu więzienia zmuszony był opuścić miasto. Błąkał się po kraju, zajął handlem, i zawarł niekorzystne znajomości. Następnej przygody miłosnej omal że nie przypłacił życiem. Wtedy przeniósł się do Azji Mniejszej i żył tam niezależnie, samotnie i cnotliwie.
Potrafił milczeć i mówić. Był dobry — nie będąc dobrotliwym. A jeżeli ktoś mu się nie podobał, to nie można go było skłonić do obłudy. Znał wszystkie djalekty wschodu, a wolny czas dzielił na czytanie, spacery i pranie bielizny. Nie namawiał mnie do niczego, ale postępowaniem swojem wskazywał, co jest dobre, użyteczne i słuszne. Nauczył mnie czytać i pisać po grecku. Przekonawszy się, że jestem mu wierny, nie szczędził mi swego uczucia. Początkowo mówiłem mu «pan», ale powiedział, abym go nazywał «Barbą» czyli wujem. Niebawem zapomniałem o utracie moich skarbów; stałem się jego uczniem, przyjacielem i pociechą starych dni.
Lecz przedtem musiałem przebyć drogę cierniową. Przebyliśmy ją razem.
Zapomniałem o stracie mego skarbu, ale nie mogłem przywyknąć do straty siostry. Kochałem Barba Yani, ale Kyrę uwielbiałem.
Byłem święcie przekonany, że znajduje się za bramą, przed którą mnie obito i jakiś zły duch skłonił mnie do powrotu.
Było lato. W sekrecie przed Barba Yani udawałem się kilkakrotnie do przeklętej willi. Błąkałem się koło niej, czatowałem, szpiegowałem. Daremnie.
Różne kobiety wyjeżdżały na spacer, ale nigdy Kyra.
Zachęcony własną ostrożnością, zdecydowałem się na krok bardziej śmiały. Wynalazłem drabinę i korzystając z ciemnej nocy, wsparłem ją o mur, otaczający dziedziniec. Szukałem sposobu, aby zajrzeć do wnętrza haremu, gdzie kobiety chodzą niezawoalowane, ale wszystkie żaluzje były zapuszczone. Z uporem okrążyłem mur. Wreszcie znalazłem oświetlone okno. Zajrzałem. W pokoju pięknie umeblowanym nie było nikogo... Czekałem, na ostatnim szczeblu drabiny, łudząc się, że ktoś tam wejdzie... Serce waliło, jak młotem.
Nagle, stopień, na którym stałem, załamał się i omal że nie upadłem. Chwyciłem za mur, trzymając się jako tako, lecz oto niespodziewanie wyrwano mi z pod stóp drabinę, i wpadłem wprost w objęcia eunucha, który zaczął mnie okładać.
Związano mnie, rzucono do wózka i zawieziono natychmiast do prewencyjnego więzienia.
Więzienia prewencyjne w Turcji były prawdziwą katorgą. Nieszczęśliwi, którzy się tam dostali, a zwłaszcza za przestępstwa tak poważne, jak moje, nie wiedzieli nigdy, kiedy będą sądzeni — chyba że jakaś wpływowa osoba szła z upominkiem błagać o łaskę dla winowajcy. Ale najgorszem nieszczęściem nie była utrata wolności, lecz okropna egzystencja, którą wiódł więzień w swojem zamknięciu, wtedy zwłaszcza, gdy był młodym człowiekiem.
Dziesięciu było nas w celi. Wspólne łoże, składające się z szeregu desek zajmowało trzy czwarte pokoju. W kącie stał wielki drewniany kubeł z pokrywą, gdzie każdy się załatwiał. Powietrze było nie do zniesienia. Wszy, pluskwy i szczury! Całe roje... Nikt nie zadawał sobie trudu, ażeby je zabijać. Życia by na to nie starczyło.
Najohydniejsze praktyki odbywały się na oczach wszystkich. Turcy, Grecy, Arabowie, Armeńczycy; nie, to nie byli już ludzie! Upodlenie ludzkie było tak wielkie, że nie można porównać go do niczego, gdyż tylko rodzaj ludzki może upaść do tego stopnia!
W to piekło, między te potwory rzucono mnie. Co za gratka dla nich.
Nikt nie stanął w mojej obronie, nikt się mną nie zaopiekował, żaden muzułmanin, ani chrześcijanin. Wręcz przeciwnie! walczyli z sobą o świeżą zdobycz, wyrywali sobie włosy, drapali się do krwi. Gdyby mieli broń — pozabijaliby się napewno.
Przez miesiąc poznałem najwstrętniejsze katusze, jakie sobie można wyobrazić.
Dziś nie żałuję już, że przeszedłem przez to wszystko; tą drogą poznałem istotę ludzką, aż do dna. Jeżeli wbrew temu wszystkiemu, co widziałem i przecierpiałem, pozostałem dobrym — to tylko dlatego, żeby oddać hołd Temu, który stworzył Dobroć — uczynił ją rzadką — ale rozmieścił wśród ludzi, jako jedyne usprawiedliwienie Życia.
Uważałem, że jestem żywcem pogrzebany. Myślałem o śmierci. Opowiadano, że więźniowie, którzy nie mogli znieść dłużej męczarni, darli ubrania w pasy, wiązali je i wieszali się na kratach. Zdecydowałem się uczynić to samo, co ci męczennicy.
Odkładałem to, bo jakiś nakaz wewnętrzny budził we mnie nadzieję. Wiedziałem, że nie jestem, jak dawniej, sam na świecie. Przyjaciel serdeczny był niedaleko. Biedny, bez protekcji, ale dobry i mądry. Musiał myśleć o mnie.
I nie zawiodłem się. Któregoś dnia, otworzyły się drzwi celi, wszedł strażnik, a za nim Barba Yani!... Co za szczęście!... Jedynie pojawienie się Kyry mogłoby mnie tak uszczęśliwić. A jednocześnie ile smutku i żalu! W ciągu tego miesiąca Barba Yani posiwiał! Rzuciłem mu się w ramiona.
Na widok tej bolesnej i wzruszającej sceny, jakiś Grek, rozwalony na łóżku, zawołał:
— A, staruszku! To twój chłopak?... Dobry kąsek dla nas! Użyło się... Pyszny towar! Tyś go pierwszy?...
Barba Yani, biały, jak płótno, przygarnął mnie do piersi i rzekł głosem drżącym i zduszonym:
— Bądź silny! Bądź silny!... Jutro wyjdziesz stąd, gdyż zostałeś skazany na wygnanie!...
— Wygnanie? — zawołałem. — Mam rozstać się z tobą?...
— Jest to najłagodniejsza kara, jaką uzyskałem dla ciebie. Wina twoja jest wielka: chciałeś dostać się nocą do haremu. Zresztą, nie martw się, będę ci towarzyszył. Świat jest wielki, jesteśmy wolni, słuchaj moich rad, a w przyszłości będziesz szczęśliwy na tej ziemi tureckiej... No, dowidzenia... Szykuj się do drogi. Jutro o świcie wyruszymy.
Przez całą noc nie zmrużyłem oka. Wyprowadzono mnie o świcie. Dwóch policjantów na koniach czekało przed bramą. Było nas trzech skazanych na wygnanie. Barba Yani czekał w wózku, razem z naszemi rzeczami. Załadowano wszystko i pod konwojem policji, ruszyliśmy do Dzarbekir.
∗
∗ ∗ |
Urok, poezja, malowniczość życia człowieka o duszy potężnej, głębokiej, i żądnej przygód nie leży w wielkich momentach życiowych. Szczegóły najczęściej stanowią o urodzie życia. Lecz ktoby zważał na szczegóły? Ktoby potrafił w nich zasmakować? Ktoby je zrozumiał?
Dlatego właśnie, byłem zawsze wrogiem słów zachęcających: Opowiedz mi coś ze swego życia!...
Jest jeszcze jedna trudność; człowiek kochający nie czuje się samotnym. Nie czuje się samotnym nawet wtedy, kiedy już więcej nie chce być kochanym, tak jak to jest dzisiaj ze mną. Ludzie uczuciowi mogą żyć wspomnieniem, gdyż niema przeszłości bez teraźniejszości. Daremnie pragnie się umrzeć! I ja szukałem śmierci. I ja kilkakrotnie chciałem umrzeć. Lecz drogie postacie z minionych dni stanęły przedemną w chwili beznadziejnej rozpaczy, ukoiły serce i zmusiły mnie do poszukiwania światłości wieczystej na twarzach ludzi. Jedną z takich świetlanych istot był Barba Yani.
Niewiele mogę o nim powiedzieć. Diarbekir, Alep, Angora, Suwas, Erzerum i sto innych miasteczek i wsi przebiegaliśmy w czasie naszych wędrówek. Trudniliśmy się handlem. Sprzedawaliśmy salep, dywany, chustki, balsamy, leki, konie, psy, koty, wszystko przeszło przez nasze ręce, ale w chwilach nędzy ratował nas zawsze i stawiał na nogi ów dobry salep. Gdy jakiś niekorzystny interes powalił nas na drodze, biegliśmy szybko po stare imbryki. Wtedy wołaliśmy: «Salep!... Salep!» Śmieliśmy się i jazda dalej...
Śmieliśmy się, gdyż Barba Yani był nieporównanym przyjacielem; ale przyczyną niepowodzenia byłem ja, typowy niedołęga. Popełniłem setki głupstw.
Przypominam sobie jedno z większych.
Ulokowaliśmy cały majątek w dwóch pięknych koniach, kupionych na jarmarku o piętnaście kilometrów od Angory. Byliśmy zadowoleni, gdyż interes należał do znakomitych. Na powrotnej drodze zapragnąłem — trochę ze zmęczenia i trochę z radości — zatrzymać się w samotnej karczmie. Noc była. Barba Yani sprzeciwił się.
— Daj spokój, Stawraki! Jedźmy do domu. Tam uraczymy się winem.
— Nie, Barba Yani... Proszę cię, wstąpmy na chwilę. Uczcimy kieliszkiem wina nasze powodzenie.
Biedak ustąpił. Przywiązaliśmy nasze konie do słupa przed karczmą. Usiedliśmy w karczmie przy oknie i zaczęliśmy oblewać dobry interes. Jeden kieliszek wina, potem drugi. Głód się odezwał. Najedliśmy się do syta, wypiliśmy kilka butelek — i Barba Yani nie gardził dobrym trunkiem. Serca biły radośnie.
Śpiewaliśmy:
Znowu się upiłeś... |
Ale wśród pieśni Barba Yani urwał. Spokojnie, z oczami utkwionemi w szybę, rzekł:
— Oj tak, mój Stawraki «brzydkie zwierzę z ciebie», gdyż naszych ładnych zwierząt niema już na dworze. Nie widać ich, o ile mnie wzrok nie myli.
Wyskoczyłem, ale zapóźno. Pochwyciłem już tylko dziki tętent koni, rozlegający się pośród ciszy nocnej.
Po godzinie, gdy wlokąc się w ciemnościach, wpadaliśmy w każdą dziurę, Barba Yani zwrócił się do mnie głosem karcącym:
— Pragnąłeś «uczcić nasze powodzenie!» idź więc pieszo, uparty dzieciuchu! Ażeby się pocieszyć, zaśpiewaj mi: znów się upiłeś!
O, radości, jaką uczuwa serce, gdy danem mu jest przylgnąć do dobrej, ludzkiej ziemi, do tej ziemi, która przekazuje życiodajną moc! Biada temu, który niema tego szczęścia!...
Przez długie lata, podczas których życie moje zlało się kompletnie z życiem Barba Yani, byłem tak szczęśliwy, że wszystko, co mnie otaczało, wydawało mi się dobre, piękne i wzniosłe. Przyroda miała oblicze jasne i przyjacielskie. Brzydota stawała się mniej odpychającą, a głupota obijała się o nasze drwiny. Oszustwo było zdemaskowane, a przemoc silnych — do zniesienia. Gdy zetknięcie z pospolitością, dławiło nas, uciekaliśmy do świata bez słów, do świata, w którym natura przemawia do serc.
Czasem przez cały dzień wędrówki, Barba Yani milczał, okiem tylko wskazując mi to, co jest godne widzenia. Milczenie nazywał «dezynfekcją». I miał słuszność. Gdyż nic tak nie oczyszcza człowieka z wszelkiego brudu życiowego, jak niema kontemplacja tego, co dał Stwórca.
Ale ten wielki filar moich lat młodzieńczych był także znawcą starożytności i jej filozofów. Wszystkie zagadnienia życiowe popierał przykładami z czasów mądrości starożytnej. Sam nie był mędrcem, ale kochał spokój serca:
— Wcześniej, czy później pojmuje człowiek marność niepokoju uczuciowego, który mąci spokój i niszczy życie — mówił mi — szczęśliwy ten, który to wcześnie zrozumie. Będzie on mógł spokojnie radować się życiem.
Któregoś zimnego, jesiennego dnia, znaleźliśmy się na polu, gdzie się odbywały manewry. Ciepły napój został momentalnie rozchwytany przez żołnierzy. Nawet oficerowie raczyli się salepem; a żeśmy rozpalili ogień, grzali się przy nim, rozmawiając między sobą. Jakiś oficer opowiadał drugiemu anegdotę, w której jakiś generał, przyjaciel Aleksandra Wielkiego, doradzał mu, by zawarł zgodę proponowaną przez Dariusza:
— Zawarłbym pokój — rzekł pierwszy — gdybym był... gdybym był...
Oficer turecki zahaczył się:
— Jakże, u djaska nazywa się ten generał?
— Parmenion! — rzekł Barba Yani, który przysłuchiwał się rozmowie.
— Brawo, stary! — zawołał oficer. — Skąd ty to wiesz? Sprzedając salep, nie spotyka się Aleksandra Wielkiego!...
— Ależ tak — odpowiedział mój przyjaciel — każdy musi się zagrzać przy ogniu!
To powiedzenie o podwójnym sensie, spodobało się oficerowi. Raczył rozmawiać z nami. W pewnej chwili spojrzenia nasze skrzyżowały się.
— Widziałem cię już gdzieś — rzekł do mnie.
— Tak jest — odpowiedziałem, rumieniąc się — jechaliśmy tym samym powozem z Mustafą-bejem, przed pięciu laty.
— Tak, tak, na Allaha! Ty jesteś tym chłopcem, który szukał matki, chorej na oczy! Wieleś się musiał nacierpieć z tym przeklętym typem.
— O, tak, wiele... nie znałem go wtedy.
— Ale, czy można ufać pierwszemu lepszemu nieznajomemu, który głaszcze po policzkach?
Długo rozmawiał z nami oficer. Opowiadał mi o haniebnych czynach Mustafy-beja. Zainteresował się Barbą Yani i jego wiedzą. Na pożegnanie uściskał nas serdecznie i poprosił każdego z nas, ażebyśmy przyjęli po funcie tureckim.
— To nie napiwek — rzekł — staremu daję w dowód szacunku jego wiedzy, a młodemu — jego cierpień.
Po powrocie do domu, Barba Yani odezwał się:
— Widzisz, mój Stawro? Wszędzie są ludzie zbłąkani, ale inteligencja łamie wszelkie zapory; tak łamie je wtedy nawet, gdy jest odziana w mundur wojskowy!
Z tem wszystkiem Barba Yani starzał się. Choroba sercowa uniemożliwiała mu pracę. Zmęczenie zwalało go z nóg. Coraz bardziej popadał w melancholję. Miałem dwadzieścia dwa lata, byłem silny zdrowy i odważny. Oszczędziliśmy trochę pieniędzy. Postanowiłem więc, ażeby przyjaciel mój wypoczął przez jakiś czas. Na miejsce odpoczynku wybrałem górę Libanu.
O, piękna góro Libanu! Na samo wspomnienie tego rocznego pobytu, serce me upaja się i krwawi zarazem!... Ghazir!... Ghazir!... I ty, Dlepta!... I ty, Harmon!... I ty Malmetein!... I wy, drzewa cedrowe o długich, braterskich ramionach, które — zdawało się — pragną ziemię objąć gorącym uściskiem!... I wy, piękne granaty, ofiarujące strudzonemu wędrowcowi dojrzały, soczysty owoc!... I ty, Morze Śródziemne, które poddajesz się pieszczotom twojego płonącego Boga i rozkładasz swój ogrom, bez plamy i cienia u biednych okien libańskich domeczków... Wszystkiemu i wszystkim mówię, żegnam was!... Nigdy już więcej was nie zobaczę, ale oczy moje zatrzymają po wszystkie czasy tę słodką jasność!... To światło przyćmiło się w mojej pamięci... Życie nie chciało mi dać pełni szczęścia... Ależ, Boże mój Wielki, gdzie i kiedy obdarza nas życie pełnią szczęścia?...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zamieszkaliśmy w Ghazir, we wsi malowniczej, jak zresztą wszystkie wioski, położone na szczytach Libanu. Byliśmy jedynymi lokatorami starej i schorowanej Arabki. Nazywała się Amra i była chrześcijanką, jak wszyscy mieszkańcy Libanu. Byliśmy jako chrześcijanie, dobrze widziani.
Zarabiałem na życie, a Barba Yani spacerował, wspierając się na lasce. Jego ulubionem zajęciem było niszczenie małych wężów i poszukiwania granatów.
Od naszej gospodyni — z którą prowadziliśmy długie rozmowy, paląc nargile — dowiedzieliśmy się, że ma wielkie zmartwienie. Była samotna i samotność trawiła jej duszę. Jej jedyne dziecko, córka dwudziestoletnia znajdowała się w Wenezueli, dokąd towarzyszyła ojcu, który się tam dorabiał majątku, jak to jest w zwyczaju mieszkańców Libanu. Ale rok temu ojciec umarł, a listy z Ameryki nadchodziły coraz rzadziej. Selina była zamożną dziewczyną. Prowadziła sklep z biżuterją. Nie była jednak zbyt szczodrą dla matki. Zapomniała o niej i Set Amra zmuszona była żyć o suchym chlebie.
Ulitowaliśmy się nad nią. Dzieliliśmy z nią strawę. Set Amra stała się naszą siostrą i matką. Najlepsze kąski mięsa przypadły jej w udziale. Paliła najlepszy tytoń. Błogosławiła chwilę, w której Bóg zesłał nas. Pisała wzruszające listy do swojej córki, o naszej dobroci. Selina odpowiedziała jej i poleciła jej podziękować dwom nieznajomym o bratnich duszach.
Czas mijał w szczęśliwości.
Ale zarobki nasze były skąpe. Ilość pieniędzy zmniejszała się z każdym dniem. Nadeszła jesień i Barba Yani zaniemógł ciężko. Sprowadziłem doktora i lekarstwa. Troskliwa opieka przywróciła zdrowie drogiemu pacjentowi, ale pieniądze rozeszły się.
Zima była ciężka. Z trudem udało mi się zarobić tyle, ażebyśmy nie poumierali z głodu. Żywiliśmy się suchym chlebem i zapalaliśmy jedną nargilę, którą podawaliśmy sobie kolejno. Ciężko nam było, ale przetrwaliśmy do końca marca. Nieoczekiwana wiadomość napełniła nas radością: nadszedł list od Seliny, w którym oznajmiła, że opuszcza Wenezuelę i że za kilka tygodni zawita do domu.
Okrzyki radosne!... Wesołość szalona!...
— Powiem wam coś! — oznajmiła któregoś dnia Set Amra tajemniczym głosem. — Stawro jest ślicznym chłopcem. Napewno Selina zakocha się w nim i wasze dobrodziejstwa względem mnie sowicie będą wynagrodzone. Cóż, Stawro? Jak ci się to podoba?
Jak mu się to podobało? Jak zwykle stracił głowę!... Stracił ją też Barba Yani, i obaj razem ze schorowaną Arabką, zaczęliśmy tańczyć wkoło, ażeby uczcić w ten sposób moje małżeństwo z Seliną, która nie wiedziała o niczem!...
Szedłem przed siebie, jak głuchy koń; uważając dom ten jako moją przyszłą własność, zauważyłem, że taras jest uszkodzony i w pokojach przecieka woda.
Wtedy za przykładem libańczyków, wszedłem na dach z ciężkim walcem i ku ogólnej radości mieszkańców biegłem wzdłuż i wszerz tarasu, wlokąc za sobą ciężki walec, który mnie trącał w nogi i przez który padałem na nos.
Przeklęte serce, uczyniłeś mi w życiu wieje krzywd!
Szedłem jeszcze dalej! Wskazując któregoś dnia mojemu przyjacielowi młode jeszcze wargi Set Amra, które namiętnie ciągnęły dym z nargilów, rzekłem doń:
— O, Barba Yani! Spójrz na jej usta. Być może potrafią jeszcze całować coś prócz nargili! Gdybyśmy mogli urządzić dwa śluby jednocześnie.
— Tak jest, dwa małżeństwa! Gdyż moje z Seliną, było tak pewne, jak nasza bieda.
— Ach, Stawraki! — zawołał mój biedny przyjaciel. — Wiele jeszcze świata zbiegniesz, zanim poznasz życie!
Był dobrym prorokiem.
Przybyła Selina. Piękna brunetka, o długich włosach i djabelskiem spojrzeniu, silna i zdrowa; duszę miała kupiecką a rozum kurzy. Onieśmieliła nas wszystkich. Podziękowania jej krótkie były i oschłe. Uważała, że życie nasze było wstrętne, i omal, że nie czyniła nam wyrzutów, za to, że matka żyła w nędzy. Na dowód pogardy wynajęła sobie oddzielny domek: matkę odwiedzała codziennie i bawiła u niej przez kwadrans. W dodatku dała matce jakąś śmieszną sumkę pieniędzy dla nas, jako «odszkodowanie». Wystrojona i obwieszona klejnotami była przedmiotem ogólnej zazdrości.
Dowiedzieliśmy się od sąsiadki, że odwiedzał ją jakiś piękny młodzian z Bejrut.
Selina, moja przyszła, moja narzeczona!...
— Ah, Barba Yani! Życie jest pełne rozczarowań — rzuciłem się w ramiona jedynego, prawdziwego przyjaciela.
— Czy nie wiedziałeś tego, Stawraki?... Więc się ucz nanowo. Tymczasem weź imbryk, daj mój, weźmy nasze manatki, i w drogę. W drogę! Świat jest piękny!
Odeszliśmy. Biedna Set Amra pozostała w łzach. W ciągu trzech miesięcy przebiegliśmy cudne okolice Libanu, pojąc mieszkańców tej ziemi naszym wiecznym salepem.
— Salep!... Salep!...
— Powiedz, Stawraki, ziemia jest piękna?
— O, Barba Yani! Masz rację, świat jest piękny!...
∗
∗ ∗ |
Ziemia jest piękna... O nie, to kłamstwo!... Całe piękno tkwi w naszem sercu i póty trwa, póki serce jest radosne. W dniu, w którym radość ulatuje, ziemia staje się cmentarzem. I piękna ziemia Libanu stała się cmentarzem mojego serca i cmentarzem ciała Barba Yani.
Pewnego dnia, opodal Dlepta, nieoczekiwany i silny atak powalił go na ziemię; głową uderzył o skałę i zranił się silnie.
— Barba Yani! Kochany Barba Yani! Co ci się stało? Boli cię?
Nic już go nie bolało. Ból został dla mnie...
Ból stał się tym robakiem, który stoczył moje późniejsze życie.
Tęsknota za tą przyjaźnią, pragnienie, by pomimo wszystko, znaleźć uczucie, skłoniło mnie do powrotu do kraju. Tam pokochałem istotę, która mi była droższą od Kyry i mamy. Pokochałem ją, jak Barbę Yani.
Ale tę historję znacie już...