Kyra Kyralina/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kyra Kyralina |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze |
Data wyd. | 1925 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Halina Jelenkiewicz-Gądkowa |
Tytuł orygin. | Kyra Kyralina |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Około południa, wózek zatrzymał się na dłuższy odpoczynek. Rozłożyli się na miękkim mchu, w gąszczu leśnym.
Mikhail i Adrian zamęczali Stawra, ażeby im opowiedział historję swego dzieciństwa, oraz historję o siostrze, o których im wspomniał na strychu, a Stawro wzdragał się. Ociągał się, nie dlatego, żeby nie miał ochoty — jego dusza wracała chętnie do odległych wspomnień i minionych dni — lecz gdy się dotyka tam zardzewiałych, które wstrzymują napływ przeszłości, miło jest przytem dać się trochę prosić.
Stawro podniósł się, zebrał trochę suchych gałęzi i zapalił ogień. Następnie przyrządził kawę, rozlał do trzech filiżanek, podał i złożywszy nogi na sposób turecki, usiadł i zaczął swoją opowieść:
«Nie przypominam sobie ani daty, ani też wieku, w jakim byłem podówczas, ale wiem, że zdarzeniem, które nastąpiło po dramacie, była wojna krymska.
Z wspomnień dzieciństwa pozostało mi okrucieństwo ojca, który dzień w dzień bił matkę, doprawdy, niewiadomo dlaczego. Matka była dużo poza domem, ale zanim wychodziła i gdy wracała, spadały na nią ciężkie razy. Nie wiem, czy ją bił przed wyjściem, ażeby nakłonić do pozostania w domu czy też do wyjścia. I nie wiem, czy ją bił po powrocie z powodu jej nieobecności, czy też, by już więcej nie wracała.
Przypominam sobie jeszcze, jak przez mgłę, że przy ojcu stał zawsze mój najstarszy brat, również okrutny, jak on, a obok matki zawodziła siostra Kyra, starsza ode mnie o cztery lata, którą kochałem nad wyraz.
Wspomnienia moje stają się coraz wyraźniejsze. W miarę, gdy rosnę zaczynam rozumieć to, co dzieje się wokoło mnie. A dzieją się rzeczy niezwykłe. Miałem jakieś dziewięć lat, a Kyra około trzynastu. Była tak piękna, że nie mogłem się jej dość napatrzeć. Stroiła się przez cały boży dzień, a matka również piękna, jak córka robiła to samo. Miały olbrzymie pudło hebanowe z maściami, olejkami, ołówkami, farbkami. Najpierw malowały brwi, rzęsy, wargi, paznokcie. Po tych zabiegach, trwających niezmiernie długo, całowały się, mówiły sobie pieszczotliwe słowa i zabierały się do strojenia mojej osoby. Wreszcie, biorąc się za ręce, tańczyliśmy tańce greckie lub tureckie. Tworzyliśmy sami w sobie odrębną rodzinę.
W tym czasie, ojciec z swoim pierworodnym nie zawsze wracali do domu na noc. Byli obydwaj kołodziejami i to najlepszymi w okolicy. Warsztat ich znajdował się na przeciwległym krańcu miasta w dzielnicy Karakioi, a myśmy mieszkali w Czetazne. Dom w Czetazne należał do ojca. Zatrudniał w swoim warsztacie dwóch czeladników; mieszkała tam też stara służąca, która się zajmowała gospodarstwem. Nie chodziliśmy tam nigdy, a ojca bałem się, jak ognia.
Dom w Czetazne należał do mamy. Dnie mijały bezczynnie. Bawiliśmy się od rana do nocy. W zimie zapijaliśmy herbatę, w lecie chłodniki; a przez cały rok zajadaliśmy najlepsze smakołyki, paliliśmy nargile, tańczyliśmy, śpiewaliśmy... Było to piękne życie.
Tak jest, było to piękne życie, za wyjątkiem dni, w których ojciec lub syn, albo też obydwaj razem, zjawiali się pośrodku zabawy, zaczynali bić matkę, okładać Kyrę, a mnie walili po głowie, gdyż ja także uprawiałem taniec. Dawali nam najwstrętniejsze przezwiska, a nieszczęśliwe kobiety rzucały się do stóp swoich tyranów i błagały, by oszczędzali ich twarze.
«Nie w twarz!» wołały w niebogłosy «w Imię Boga i Najświętszej Dziewicy, tylko nie w twarz!...Przebaczenia!... Nie dotykajcie oczu!... Przebaczenia!»...
Ich twarze, oczy, uroda!... Nie było kobiety, która mogłaby im dorównać!... Miały złote włosy, sięgające za kolana, bladą cerę, oczy, brwi i rzęsy koloru hebanu. W żyłach mej matki płynęła krew trzech narodowości: turecka, rosyjska i grecka, krew okupantów, którzy ongi zajmowali naszą ziemię.
W szesnastej wiośnie życia urodziła matka pierwszego syna, ale nawet po mojem przyjściu na świat, wyglądała na młodziutką dziewczynę. Ta piękna kobieta, stworzona do pieszczot i pocałunków, bita była do krwi. Krzywdę, jaką jej wyrządzał ojciec, kochankowie wynagradzali stokrotnie. Nigdy się nie dowiedziałem, czy razy, które dostawała matka, były karą za niewierność; czy też wskutek okrucieństwa ojca zaczęła szukać pociechy u kochanków. W każdym razie zabawa w naszym domu trwała bezustannie. Krzyki bólu i wesołe pieśni rozlegały się naprzemian, a zaledwie skończyła się kaźń, jawił się uśmiech na twarzach skąpanych w łzach.
Stałem na straży, jedząc słodycze, podczas gdy wielbiciele — którzy, zresztą, zachowywali się dosyć przyzwoicie — siedzieli po turecku na dywanie, i śpiewali wschodnie pieśni, akompaniując sobie na gitarze. Mama i Kyra, ubrane w powiewne jedwabne stroje, szalały z radości, tańczyły, kręciły się aż do utraty przytomności. Następnie, rzucały się na poduszki i wachlowały się. Piło się pyszne likiery i paliło wonne kadzidła. Mężczyźni, którzy u nas bywali, byli piękni i młodzi. Przeważnie szatyni i bruneci. Nosili wytworne ubrania, zakręcone wąsy i wypieszczone brody; włosy wydawały woń olejku migdałowego. Byli to Turcy, Grecy lecz rzadko kiedy Rumuni. Zresztą, narodowość nie grała żadnej roli, byleby kochankowie byli młodzi, ładni, delikatni i — niezbyt natarczywi.
Moje położenie, należało do najniewdzięczniejszych... Do dzisiejszego dnia nie zwierzyłem się nikomu z tego, co było moją ówczesną udręką.
Moim obowiązkiem było siedzieć w framudze okna i czuwać, aby nie mogła zajść żadna niespodzianka. Podobało mi się to bardzo, gdyż nienawidziłem mężczyzn z Karakioi, którzy nas bili. Ale w sercu mem toczyła się straszna walka między obowiązkiem i zazdrością.
Byłem zazdrosny, tak jest, dziko zazdrosny.
Dom mieścił się w głębi wielkiego podwórza, otoczonego wysokim murem. Niektóre okna wychodziły na podwórze, inne na pagórek, położony nad portem. Tylko jedno wyjście i jedne schody prowadziły do domu, ale uciekać było można, skacząc przez okno na płaskowzgórze. Iluż ludzi uciekło tamtędy!
Przytulony do okna, oczu nie spuszczałem z latarni, która całą noc oświetlała bramę, a uszy moje chwytały każdy najlżejszy szmer.
Jednocześnie pragnąłem być jednak świadkiem zabawy wewnątrz domu. Mama i Kyra, przedziwnie piękne, wąskie w pasie, z pełnemi piersiami, rozpuszczonemi włosami, które okrywały gołe ramiona i plecy, z czołem przepasanem szkarłatną wstęgą, opuszczając i podnosząc rzęsy niby skrzydełka motyla, rzucały płomienne spojrzenia i urodą swoją doprowadzały do szaleństwa licznych wielbicieli...
Mężczyźni pragnęli podobać się obu kobietom, i tak z sobą rywalizowali, że często stawali się śmieszni i mówili głupstwa. Któregoś wieczoru, jeden z nich chcąc mamie zrobić komplement, powiedział że «stare kwoki są najmilsze». Biedna mama rzuciła mu wachlarz między oczy i rozpłakała się. Inny gość stanął w obronie mamy i napluł w twarz niezręcznemu wielbicielowi. Powstała bójka. Przy tej sposobności potłukło się trochę sprzętów. Wprowadziło nas to w wyborny humor i rozśmieszyło do łez. Ażeby pogodzić, mama ucałowała obu zwaśnionych.
Na lewo i prawo szafowała mama uściskami, całusami, pieszczotami. Nagradzała niemi wszystkich i za wszystko. Dawała całusa za ładną piosenkę, wesołe słówko, zręczny żart. Całowała smutnego, którego trzeba było rozweselić, zmazywała pocałunkiem bolesne słowo, uspokajała zazdrosnego, wzruszała głupca.
Kyra postępowała inaczej. Wybujała i rozwinięta fizycznie, uchodziła za znacznie starszą, niż była w rzeczywistości. Z małym lekko zaokrąglonym noskiem, wystającym podbródkiem, dołkami w buzi, które bożek miłości podkreślił dwoma symetrycznemi «pieprzykami», roztrzepana, złośliwa, wesoła, kpinami, żartami, dowcipami irytowała swoich wielbicieli, a mnie na równi z nimi. Lecz, wielbiciele pragnęli otrzymać coś więcej, a ja uważałem, że otrzymują za wiele.
Mężczyzn, którzy odwiedzali dom mamy, nazywano gośćmi. Ci goście korzystali z każdej sposobności, ażeby ucałować ręce Kiry i jej sandały. A ona ciągnęła ich za brody, nalewała soku do fajek, i dawała im pić z własnego kielicha, a potem, żeby ich rozzłościć, tłukła kielich. Lecz po chwili wracała z najsłodszym uśmiechem i włosami muskała policzki obrażonych...
Wszystko to doprowadzało mnie do wściekłości, gdyż kochałem Kyrę znacznie więcej, niż mamę...Ubóstwiałem ją i nie znosiłem pieszczot, któremi darzył ją kto inny.
Któregoś wieczoru moja zazdrość została doprowadzona do ostateczności. Kyrze, podczas tańca, rozwiązało się sznurowadło od sandała. Oparła nogę o kolano jednego z gości, prosząc, by jej zawiązał rzemyk. Możecie sobie wyobrazić, jaka to była gratka dla szczęśliwca! Jak najdłużej przeciągał tę przyjemność, a ja śledziłem go okiem wilka!... Potem zaczął macać jej nogę w kostce, od kostki przeszedł do łydki, a ona nie oburzała się... przeciwnie nawet...pozwalała...
Tracąc przytomność w złości i gniewie, zawołałem:
«Ojciec idzie!... Uciekać!...»
W ciągu jednej chwili obydwaj goście wdrapali się na okno i zniknęli w czeluściach nocy. Jeden z nich, Grek, zapomniał w wielkim pośpiechu, o fezie i gitarze. Matka rzuciła mu je przez okno, podczas gdy Kyra usuwała nargile.
Wszystko to razem było tak zabawne, że skoro tylko minął mój pierwszy gniew, dostałem ataku szalonego śmiechu i spadłem z okna, potoczyłem się na środek dywanu, dusząc się i nie mogąc złapać tchu.
Matka, była przekonana, że zwarjowałem ze strachu przed ojcem. Biedaczki zaczęły przeraźliwie wrzeszczeć, zapomniały o ojcu, i o wszystkich djabłach, i rzuciły się na mnie.
«Niema ojca!... uspokoiłem je po chwili: nic mi nie jest... Byłem wściekły, że Kyra pozwala się dotykać temu łobuzowi... Chciałem go stąd wykurzyć!...»
Krzyczały teraz jeszcze głośniej, ale z radości. Wytłukły mnie, a potem wycałowały. Zaczęliśmy skakać, tańczyć i śpiewać. Byliśmy radzi: one, że minął strach, a ja, że się udała nauczka, którą wynagrodzono mi pieszczotami.
∗
∗ ∗ |
W ten sposób minęło jeszcze kilka lat. Są to lata mojego dzieciństwa, których wspomnienie stoi żywo w mojej pamięci. Miałem jedenaście lat, a Kyra piętnaście. Byłem z nią nierozłączny. Namiętność, którą zrozumiałem dopiero później, trzymała mnie przy niej na uwięzi. Towarzyszyłem jej wszędzie, podglądałem, gdy się ubierała, całowałem suknie, przepojone jej zapachem. Dziewczyna broniła się przedemną, ale słabo i czule, w pieszczotach moich, nie widząc nic zdrożnego. Prawdę mówiąc, nie miałem żadnych zdecydowanych pragnień, lecz umierałem z rozkoszy i dostawałem zawrotu głowy, gdy tuliła mnie w swoich ramionach.
Trzeba przyznać, że dom matki był istnem piekłem miłości. Wszystko w nim było rozkoszą, dwie kobiety, kochankowie, suknie, napoje, pachnidła, śpiewy i tańce. Nawet śmieszna i dramatyczna ucieczka wielbicieli wydawała mi się pełną tajemniczego uroku. Tylko wizyty ojca były przykre i pozbawione miłości... Uważaliśmy je za przykrą konieczność, za coś, czem płaciło się za radość i wesele.
Matka mówiła:
«Każda rzecz ma odwrotną stronę medalu. Wszystko trzeba opłacić, nawet życie opłaca się śmiercią... Dlatego też należy wykorzystać życie. Żyjcie więc, drogie dzieci, według własnego upodobania i ku własnej radości, ażeby niczego nie żałować w dniu Sądu Ostatecznego».
Możecie sobie wyobrazić, jak się nam podobał ten światopogląd i jak pragnęliśmy iść za przykładem matki. Majątek osobisty złożyła matka w ręce swoich braci, którzy trudnili się przemytnictwem rzeczy wschodnich. Mogła sobie pozwolić na wszelkie przyjemności i zbytki: kazała się uwielbiać, zmieniała kochanków i suknie, dawała bić się ojcu, ochraniając przytem twarz i przechodziła do następnych rozrywek. Miała wiele zalet; gdy czuła się winną i obawiała się, że wściekłość ojca odbije się także na nas, nie wpuszczała ojca dopóty, dopóki nie znaleźliśmy się za oknem; wtedy z całą odwagą otwierała zasuwę i całą karę przyjmowała na siebie.
Po kilku godzinach znajdowaliśmy ją wyciągniętą na otomanie, z twarzą obłożoną bułkami, maczanemi w czerwonem winie, które wyciągało sińce i opuchliznę. Zrywała się na nasze przywitanie i z lustrem w ręce, śmiejąc się jak warjatka, mówiła wskazując zbolałą twarz:
— Nie bardzo mnie pokiereszował?... Za dwa dni nie będzie śladu. Wtedy zaprosimy sobie gości...
Obawialiśmy się o jej ciało... Wyobrażaliśmy sobie, że musi strasznie wyglądać...
— Ważna mi rzecz — mówiła mama — suknia zakrywa ciało!
I po dwóch dniach, gdy rany były zagojone, zabawa rozpoczynała się na nowo.
Nie gotowało się w domu, gdyż mama nie znosiła zapachu smażonej cebuli. Jedzenie przynoszono z sąsiedniej oberży, w pięknych miedzianych wazach, które były własnością mamy. Co poniedziałek przychodziła praczka, zabierała brudną bieliznę i przynosiła czystą. Odwiedzał nas bardzo często stary Turek, handlujący pomadami i olejkami. Prócz tego przychodzili goście i goście nieproszeni, to jest ojciec i starszy brat. Ojciec nie sypiał w domu, i przychodził kilka razy na miesiąc, ażeby nas katować... zresztą panował spokój.
Jedynem zajęciem mamy i Kyry była zabawa. Do tej zabawy przygotowywały się od rana. Dzień schodził im na kąpieli, ubieraniu, piciu kawy i soku, paleniu nargili i przyjmowaniu gości. Nie zapominały o modlitwach, ale nigdy nie uczęszczały do kościoła; niewiele czasu poświęcały Bogu.
Matka tłumaczyła się, mówiąc:
— Stwórca widzi doskonale, że się mu nie sprzeciwiam i pozostaję taką, jaką on mnie stworzył... Słucham rozkazów i głosów mego serca...
— Ależ, mamo — niedowierzała Kyra — być może Djabeł się w to miesza?
— Nie — odpowiadała matka — nie wierzę w Djabła; Bóg jest silniejszy od Djabła. I jeżeli jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, to dlatego, że Bóg tak chce...
I doprawdy, mama była zadowolona z tego, co wymagał od niej jej Bóg, gdyż nie wymagał żadnych przykrych rzeczy.
Chciał on, po pierwsze, ażeby matka i córka nie spieszyły się z rannem wstaniem, ale piły w łóżku pyszną kawę, przegryzając chrupiącemi bułeczkami z masłem i miodem. Następnie dobry Bóg polecał im wykąpać się i ciało namaścić wonnemi olejkami, a twarz poddać działaniu pary z gotującego mleka. Potem pozwalał im włosy smarować olejkiem migdałowym, malować paznokcie, brwi, wargi, policzki. A gdy już wszystko było skończone, jadły śniadanie, paliły i odpoczywały, też z woli jej Boga. Wreszcie nadchodziła najważniejsza praca: śpiew, tańce i zabawa, która trwała do północy.
Matka była znacznie bogatsza od ojca. Pomimo szalonych wydatków i zbytkownego życia, majątek jej — umieszczony w niezbyt jasnych interesach, któremi zajmowali się bracia, — przynosił tak wielkie dochody, że co miesiąc odkładała pieniądze dla Kyry i dla mnie.
Nie znam dokładnie historji mojej matki. Przypominam sobie, że mówiła nam kiedyś, iż rodzice jej byli niezmiernie bogaci i mieli jakieś oberże. Ojciec był Turkiem, pochodził ze Stambułu i osiedlił się w Ibraila. Było to u schyłku XVIII stulecia, rząd polecił otworzyć mu szereg oberż i zajazdów, do których zajeżdżały najwybitniejsze i najzamożniejsze osobistości z polecenia sułtana. Miał trzy żony, dwie Greczynki i jedną Rumunkę, która była matką mojej matki; tamte miały trzech synów, jeden z nich zwarjował i powiesił się, a dwaj od wczesnej młodości zaprawiali się w łupieniu wszystkiego, co się tylko dało. W domu mego dziadka zbierano pieniądze i modlono się w trzech językach.
Dwaj synowie wzięli się do przemytnictwa i matka moja miała pójść ich śladem, gdy nagle poczciwy Turek zdecydował się wydać ją zamąż, za człowieka zimnego i bez serca, który zakochał się w niej «prawdopodobnie w takiej chwili, gdy dobry Bóg zapomniał o nim». Dziadek dał ojcu dużo złota, a matce zapisał większą część swego majątku, którym mogła rozporządzać według własnej woli, pod warunkiem — że nie rozejdzie się z ojcem. Uległa woli Turka, ażeby nie być wydziedziczoną, lecz po kilku latach wiernego i przykrego pożycia — zdobyła zaufanie dziadka i przy jego śmierci wyrwała mu majątek przeznaczony dla siebie i umieściła w rękach braci, którzy ją ubóstwiali.
Wtedy rozpoczęło się życie zabaw i przyjemności, oraz szalonych przygód miłosnych, czemu ojciec mimo swej brutalności przeszkodzić nie był w stanie. Matka podarowałaby mu chętnie swój posag, gdyby jej tylko był zwrócił wolność. Lecz on chciał pomścić zniewagę honoru. W dniu rozstania, gdy zabierał wszystko, co należało do niego, rzekł wskazując Kyrę i mnie:
— Pozostawiam ci te dwie żmije, to nie moje, to twoje dzieci. Do ciebie są podobne!
— Dzięki Bogu, że są do mnie podobne — odpowiedziała mama — ty jesteś oschłym człowiekiem, umarłym, który żywym żyć przeszkadza... Dziwię się, że w twojej oschłości urodził się ten badyl, który jest twoim, ale nie moim synem.
Biedna mama miała rację, mówiąc, że ten umarły przeszkadza nam żyć. Stawał się coraz straszniejszym. Wiedząc, że matce zależy na twarzy, tak jak na życiu, celował właśnie w ten ośrodek życia. W ostatnich czasach, po ośm do dziesięciu dni goiła twarz i z trudem udawało się usunąć sińce i opuchliznę. Nie było wtedy mowy o gościach i zabawie, a mama popadała w czarną melancholję, nie pieściła nas, lecz zalewała się rzewnemi łzami.
Ale po dniach rozpaczy matka, brała odwet w zabawach głośnych, szalonych, doprowadzających tyrana do wściekłości! Udawało się to jej — aż wkońcu furja ojca stała się straszną!...
Któregoś wieczoru mieliśmy conajmniej siedmiu gości. Matka kazała zawiesić cztery kinkiety, nie mówiąc już o wielkim żyrandolu. Policzyłem świece, było ich dwadzieścia cztery. Światło było oślepiające. W dniu tym mama wezwała ślusarza, kazała mu wzmocnić stare zamki i zrobić nowe przy bramie. Tak zabezpieczona, oddała się najszaleńszej zabawie. Dziś jeszcze wierzę, że przeczuwała koniec wesołego życia, i pragnęła wykorzystać je do ostateczności.
Z siedmiu zaproszonych gości, trzej byli znanymi grajkami. Gdy przyszli, mama ofiarowała każdemu z nich skórzaną sakiewkę z dziesięcioma dukatami, zawiniętemi w jedwabną, haftowaną chusteczkę.
— Przyjaciele! — rzekła mama — daję wam pięć razy więcej, niż żądaliście. Ale nie tylko dlatego, że jestem szczodra; w domu tym radość opłaca się drogo, i nie jest wykluczone, że będziecie zmuszeni dom ten opuścić przez okno. Potraficie skakać? Macie zręczne nogi?
I otworzyła okna zawieszone nad wzgórzem. Muzykanci wychylili się przez okna, a sakiewki schowali do kieszeni. Rozpoczęła się zabawa, muzyka, śpiew i tańce.
Trzy instrumenty: klarnet, piszczałka i gitara składały się na rzewne, rumuńskie piosenki, tęskne melodje tureckie, i greckie pastorałki. Mama i Kyra wyciągnięte na sofie słuchały z zachwytem. W muzykę wplotły się męskie głosy.
Po każdej piosence mama częstowała kawą, likierami, nargilami. Dwie wielkie tace słodyczy nęciły smakoszów.
Tego wieczoru nie musiałem stać na straży, tańczyłem więc z mamą, siostrą, sam i z obiema razem. Tańczyłem do utraty przytomności. Była to największa namiętność krótkich dni dzieciństwa, spędzonego w domu. Arabski taniec brzucha, który sam wykonywałem, był w dniu tym tak żywiołowy, że trzej grajkowie, prawdziwi znawcy tańca, winszowali mi, całowali i ściskali. Kyra była u szczytu szału, a mama zawołała:
— Och tak!... To jest mój syn, nie mam żadnych wątpliwości co do tego!...
Podczas ogólnego odpoczynku, Kyra zapytała, co się dzieje z jednym z najgorliwszych wielbicieli i czemu nie przyszedł.
— Gdy ostatnim razem wyskakiwał przez okno, zwichnął sobie nogę!... — rzekł jeden z gości.
Słowa te zasmuciły przysadzistego grajka, podszedł do oka i okiem mierzył przestrzeń, którą trzeba było przeskoczyć.
— Nie tak wysoko, najwyżej dwa metry, — uspokoił go jakiś gość — tylko nie trzeba skakać zbyt daleko, ale zsuwać się pocichutku. Na dole znajdziesz fez i gitarę...
Roześmiano się i rozpoczęto tańce.
∗
∗ ∗ |
Miało to miejsce w czerwcu, trochę przed żniwami.
Od strony podwórza, okna były zasłonięte ciężkiemi materjami, zaś w oknach, wychodzących na Dunaj, wisiały cieniutkie firanki. Byliśmy już pomęczeni, gdy blady świt zajrzał do pokoju. Ziewano... Powietrze było przesycone dymem. Matka podeszła do jednego z okien, otworzyła je i odetchnęła głęboko... Stojąc przy niej, Kyra i ja, przyglądaliśmy się zorzy, która oświetlała gaj wierzbowy.
Mama zwróciła się do swoich współbiesiadników i rzekła:
— Przyjaciele! Zabawa skończona!... Trzeba pójść spać...
W tej chwili rozległ się głośny odgłos ciała, spadającego na podwórze. Zadrżeliśmy. Po jakimś czasie usłyszeliśmy zgrzyt zamków i walenie w odrzwia.
— Uciekajcie... wdarli się na mur!
I podczas gdy ojciec z synem tłukli w drzwi, zaproszeni goście rzucili się do okien i zapominając o wszelkich środkach ostrożności, skakali jedni przez drugich i to z takim impetem jak gdyby mieli spaść na miękkie materace. Po kilku minutach dom był pusty, goście tarzali się na piasczystym brzegu, lecz o zatarciu śladów zabawy nie mogło być mowy.
Mama z całą odwagą otworzyła drzwi. Została pochwycona za włosy i rzucona na ziemię; brat zrobił to samo z siostrą. Widząc, jak bił moją biedną kochaną siostrzyczkę, złapałem nargilę i uderzyłem nią brata w głowę. Puścił Kyrę, rękę podniósł do głowy, która krwawiła, i — rzucił się na mnie. Miał jakieś dwadzieścia lat i był niezmiernie silny. Póty mnie walił, póki mi krew nie pociekła przez usta i nos. Podczas tego ojciec tłukł matkę. Porwał na niej ubranie i bił bez ustanku. Leżała bez czucia, a on bił ją dalej! Brat poszedł obmyć zakrwawioną głowę, a Kyra podbiegła do szafy i wróciła ze sztyletem w ręce. Lecz, wobec ohydy, która się ukazała naszym oczom, stanęliśmy oboje, jak wryci!... Ojciec znalazł sandał, który podczas ucieczki zgubił jeden z gości, i drewniany obcas wbijał w twarz matki. Jej droga, kochana twarz była jedną, wielką, broczącą krwią raną.
Kyra poskoczyła do ojca, by uderzyć barbarzyńcę sztyletem, ale zachwiała się, i zemdlała. Ojciec chwycił ją i zaniósł na pawlacz, zamykając zasuwę. Mnie pozostawił pod strażą brata, który opatrywał sobie głowę a sam wziął matkę na plecy i wyszedł na podwórze. W kilka chwil potem, usłyszałem, jak ciężkie wieko piwnicy, zamknęło się, grzebiąc ją żywcem. Ojciec wrócił, pogroził mi pięścią i spojrzał na mnie tak strasznym wzrokiem, że myślałem, iż nadeszła moja ostatnia godzina. Lecz nie tknął mnie, tylko rzekł:
— Więc tak, przeklęty chłopcze?... Walisz w głowę twojego starszego brata, a to ścierwo siostra twoja chce mnie zamordować!... Zrobię ja z wami wszystkimi koniec!
Pogasili świece, a mnie zabrali z sobą. Przechodząc dziedzińcem, spojrzałem na ciężką płytę, pod którą znajdowały się schody do piwnicy. Nie mogłem uciec. Na myśl, że moja biedna, ranna, zbolała matka znajduje się w tym strasznym grobie, a Kyra na pawlaczu dusi się z rozpaczy, wybuchnąłem głośnym, beznadziejnym płaczem.
Był już dzień... Tureccy wyrobnicy podążali do portu, do swoich zajęć. A dokąd mnie wiedli?
Poszliśmy do domu ojca i odrazu zaprzęgnięto mnie do roboty. Kręciłem kamień, o który czeladnicy ostrzyli siekiery, nożyce, dłuta. Dokoła leżały pnie dębów, lip i topoli, oraz części wozów: koła, piasty, dyszle, dzwona, zasypane wiórami.
Nic nie dostałem do jedzenia. Nie przywykły do pracy, padałem ze z męczenia, a brat poganiał mnie batem. W południe stara służąca przyniosła mi kromkę chleba, oliwki i wodę.
Najprzykrzejszem dla mnie było to, że wszyscy dawali na mnie baczenie i, że o ucieczce nie mogło być mowy. Po południu również kręciłem kamień a gdy opadłem z sił, brat zbił mnie i skopał. On i ojciec, ubrani w skórzane fartuchy, pracowali na równi z swoimi czeladnikami, chodzili między nimi, poważni, ponurzy, z zmarszczonemi brwiami, pośród panującego smutku i ciszy, którą przerywał chrzęst narzędzi i krótkie rozkazy.
Wieczorem zamknięto mnie w pokoju, z okratowanem oknem. Całą noc spędziłem na sienniku rzuconym na ziemię, płacząc nad losem drogich mi istot.
Następny dzień był podobny do pierwszego. Z rozpaczą zastanawiałem się, czy okrucieństwo ojca posunie się do tego stopnia, że chore i obite kobiety pozostawi bez ratunku. Gdy nadszedł wieczór, postanowiłem mniej płakać a więcej działać. Zauważyłem na podwórzu całe mnóstwo drabin i kilka szprych; oznaczało to dla mnie wolność! Służąca przyniosła mi na obiad chleb z serem i rzekła złośliwie:
— Mniej smaczne, niż w domu u mamy?... Ale życie nie składa się z samych przyjemności. Są także przykrości, ha, ha!
Zamknęła mnie. Zasnąłem natychmiast. Obudziłem się przed świtem. Przypomniałem sobie pokrwawioną twarz matki i znowu zacząłem spazmować. Dom był pogrążony we śnie. Rozsunąłem kraty przy pomocy szprychy, którą poprzednio przyniosłem sobie ukradkiem i wyskoczyłem na podwórze. Złapałem siekierę i małą drabinkę, większą drabinę przystawiłem do muru; wdrapałem się na mur i zeskoczyłem na ziemię. Pobiegłem w kierunku portu! Dniało już, gdy przybyłem przed nasz dom, gdzie wszystko spało snem rozpaczy... Przystawiłem drabinkę i zacząłem wchodzić od tej strony, która dotąd była romantyczną stroną ucieczek. Znalazłszy się pod oknem, stłukłem szybę i wskoczyłem do pokoju.
Przesłodki głos Kyry doleciał mnie z jej więzienia.
— To ty, Dragomirze?
— Tak, to ja!... Przychodzę, ażeby was oswobodzić!
Wskoczyłem na pawlacz i pociągnąłem zasuwę. Kyra była bledziutka, a buzię miała opuchniętą od płaczu. Rzuciła mi się na szyję, wołając:
— A mama... Gdzie mama?...
— Jest zamknięta w piwnicy. Trzeba ją stamtąd wydostać i uciekać...
Odrzwia były zamknięte na klucz, a klucz wyjęty. Otworzyłem więc okno i wyskoczyłem na podwórze. Siekierą podważyliśmy wieko piwnicy i zeszliśmy po schodach. Uderzyło nas stęchłe powietrze, i zapach zgniłej kapusty. Od kilku lat piwnica nie była otwierana. Żółwie poruszały się zwolna, a jaja ich, nieco większe od ptasich, leżały wzdłuż muru. W tem strasznem otoczeniu żyła nasza matka od czterdziestu ośmiu godzin.
— Stała pośrodku piwnicy, z głową zawiniętą w strzępy ubrania, niemal naga, cała w łachmanach. Pomogliśmy jej wyjść po spróchniałych schodach. Ale na dziedzińcu, gdy ujrzeliśmy ją w pełnem świetle dziennem, padliśmy przed nią na kolana, jak przed męczenicą... Oto co pozostało z naszej pięknej mamy. Jedno oko zakrywał bandaż. Nos był zapadły, wargi obwisłe, policzki czerwono sine i nabrzmiałe. Na szyi i piersiach skrzepła krew; ręce i nogi były równie pokrwawione, a jeden palec zupełnie rozgnieciony.
Podniosła nas i rzekła głuchym głosem:
— Uciekajmy!... Uciekajmy przedewszystkiem i weźcie z sobą coś do jedzenia.
Wróciliśmy do domu. Matka i siostra obmyły się i ubrały w skromne suknie. Matka wzięła z sobą kasetkę z biżuterją, pieniądze i zeszliśmy drabinką od strony portu. Zeszliśmy tą drogą, którą uciekło już tylu gości. Widocznie było sądzone, że ostatnia przez to okno, przejdzie sama pani domu!
W godzinę potem siedzieliśmy na drodze do Karassu, zgubieni pośród pól, pokrytych zbożem. Matka przygarnęła nas do serca i temi odezwała się słowy:
— Dzieci drogie... spodziewałam się wielu krzywd ze strony waszego ojca, ale nigdy nie przypuszczałam, że zeszpeci mnie do tego stopnia — gdyż, wiedzcie, że lewe oko wychodzi mi z orbity... Równa się to śmierci.
— Bóg stworzył mnie dla radości cielesnej... Dał mi wszystko, czego mi było potrzeba, bym mogła radować się życiem... I uczyniłam ślub, że gdyby siła ludzka chciała mnie nagiąć do innego życia, niż to, do którego czuję powołanie, to — umrę.
— Dzieci drogie, rozstaję się z wami. Będę się leczyła w innych stronach. Jeżeli uda mi się uratować oko i zatrzeć wszelki ślad szpetoty, to zostanę przy życiu... i ujrzycie mnie... Gdyby oko było stracone, nie wrócę do was... A teraz posłuchajcie: Skoro ty Kyro, nie masz skłonności, aby żyć w cnocie, która wypływa z łaski Bożej i jest źródłem nieopisanego szczęścia — to bądź raczej taką, jaką cię stworzył Pan. Bądź raczej zepsutą, ale miej serce! Serce jest najważniejsze. A ty, mój Dragomirze, jeżeli nie potrafisz być człowiekiem cnotliwym, bądź jak twoja matka i siostra, bądź nawet złodziejem — tylko miej serce... Gdyż dzieci drogie, człowiek bez serca, to trup, który żywym żyć przeszkadza; to wasz ojciec...
— Pozostańcie na tem miejscu, póki się słońce nie zacznie chylić ku zachodowi. Gdyby padał deszcz, lub miała nadejść burza, nie chrońcie się wśród drzew, ale schowajcie się pod wzgórzem. Po nieszporach, przyjdą tu po was dwaj konni jeźdźcy i zaopiekują się wami. Są to ludzie z sercem, którzy dotrzymują danego słowa. Idę do nich. Nie mogę was zabrać z sobą, gdyż jesteście jeszcze dziećmi i moglibyście ich mimowoli zdradzić. Dzieci moje! Ciało nasze ulega strasznym chorobom. Ani wy, ani ja, dzięki Bogu, nie zaznaliśmy tych chorób, ale one istnieją, i niezliczona ilość ludzi cierpi na nie. W szczęśliwych godzinach waszego życia, myślcie o chorych, i raz do roku zasilajcie pieniądzmi szpital, w którym chorzy są pielęgnowani. U moich braci pozostawiam wam bardzo dużo pieniędzy.
Wyjęła z kasetki dwa pierścionki, zawiązała je w chusteczkę, wsunęła Kyrze za stanik i uściskała nas... Po chwili wstała i odeszła.
Gdy uszła jakieś trzydzieści kroków, odwróciła się do nas, ręce przycisnęła do ust, a potem wzniosła je do góry.
— Co chciała nam przez to powiedzieć? — zapytałem Kyrę.
— Że się, kochany braciszku, spotkamy w niebie...
I więcej jej już nie widziałem...
Zostaliśmy sami. Rzuciliśmy się w sobie w objęcia i płakaliśmy tak długo, zmęczeni rozpaczą, upałem i przebytemi wrażeniami, aż wreszcie dobroczynny sen utulił nas. Obudziliśmy się z dziwnem uczuciem przynależności nie do tego świata. Straszna krzywda, która nas dotknęła, wydala się nam senną marą, a całe dotychczasowe życie nieprawdopodobnie piękną bajką.
Nadeszła godzina nieszporów. Słońce, chyląc się ku zachodowi, traciło blask... Byliśmy zaniepokojeni i z lękiem spoglądaliśmy w stronę, gdzie odeszła mama. Weszliśmy na pagórek, i ujrzeliśmy unoszące się tumany kurzu. Zeskoczyłem z drogi, gdyż obawiałem się, że jeźdźcy mogą na nas najechać, ale Kyra nie ruszyła się z miejsca i dawała im znaki chusteczką od nosa.
Jeźdźcy chwycili za cugle, a skoro już wjechali między pola, wyjęli koniom wędzidła, aby mogły poskubać trawkę.
Kyra zeszła z wzgórza, zrzuciła szal z głowy i okryta płaszczem złotych włosów, rzuciła się do stóp naszym nieznanym wujom. Stali przed nami, podobni do rozłożystych dębów. Były to dwa olbrzymy jednakiej tuszy i jednakowego wzrostu. Mogli mieć jakieś czterdzieści do pięćdziesięciu lat. Jeden był trochę młodszy od drugiego. Na głowach nosili turbany. Zwisające wąsy i broda zakrywała im usta. Oczy nieprawdopodobnie wielkie posiadały wyraz przenikliwy, ale szczery i uczciwy. Kosmate ręce przypominały łapy niedźwiedzie. Zakutani w płaszcze, byli czarni jak djabły.
Przyglądali się nam. Zdawało mi się, że stoję wobec postaci z tysiąca i jednej nocy. Kyra leżała u ich stóp.
Zdjęli płaszcze: ubrani byli na modłę turecką, bluzy bez rękawów, szerokie szarawary, ściśnięte czerwonym pasem. W istotne zdumienie wprowadziło mnie to, że uzbrojeni byli od stóp do głów, tak jak prawdziwi rozbójnicy. Przez ramię mieli przewieszone strzelby, za pasem — sztylet i pistolety.
I oto dzika, namiętna natura Kyry, wybuchnęła jak wulkan! Jedną gorącą prośbą, zwróconą do tych dwóch potężnych mężczyzn, podeptała świętość rodziny i sama padła ofiarą niepohamowanej żądzy zemsty.
Starszy z dwóch wujów podniósł Kyrę i spojrzał jej w oczy. Jakieś skrzywienie pośród zarostu pozwoliło nam się domyślić, że się uśmiechnął.
— Dziewczątko moje!... — zaczął niskim, metalicznym głosem. — Powiedz mi jakim językiem mówisz najlepiej, po turecku, grecku czy rumuńsku?...
— Po rumuńsku, mężny człowieku — odrzekła, topiąc odważny wzrok w jego spojrzeniu.
— A jak ci na imię?
— Kyra.
— A więc, Kyralino, składam na twem białem czole wujowski pocałunek, ale szczęśliwy ten śmiertelnik, który wiśnie twych ust ucałuje jako kochanek!...
Ucałował ją i pchnął w objęcia brata. Następnie zwrócił się do mnie:
— Ty, mój dzielny Dragomirze, masz taką wystraszoną minę, a rzucając strzelbę na ziemię dodał:
— Boisz się naszych bród?
Rzucił się na trawę i posadził mnie przy sobie. Nie śmiałem mówić. Wuj nalegał.
— Powiedz mi, Dragomirze, boisz się?
— Tak — szepnąłem nieśmiało.
— Czego, się boisz?...
— Waszej broni... jest jej zbyt wiele!
Wybuchnął niepohamowanym śmiechem:
— Ha... ha... ha... A tom się uśmiał. Słuchaj, mój miły chłopcze. Nigdy się niema dość broni, gdy się jest powaśnionym z Panem Bogiem i ze sprawiedliwością, ale ty tego w twoim wieku nie możesz zrozumieć.
W tej chwili Kyra rzuciła mu się do stóp, i ręce złożywszy, jak do modlitwy, zawołała:
— Ja to rozumiem!
— Cóż ty rozumieć możesz, kwiecie różany?
— Rozumiem, że ludzie są nikczemni, i że ty wymierzasz im sprawiedliwość.
— Brawo, Kyralino! — zawołał, klaszcząc w dłonie. — Czy twoje młode serce szuka zemsty?...
— Tak jest, świętej i sprawiedliwej zemsty!...
Mówiąc to, uniosła strzelbę, leżącą na ziemi, ucałowała ją i zawołała:
— Dziś jeszcze strzelisz z niej w pierś mego ojca!... A twój brat wymierzy sprawiedliwość mojemu najstarszemu bratu. Uczyńcie to! Zaklinam was na imię naszej nieszczęśliwej matki, która odeszła nas... Pomścijcie dwie niewinne sieroty... Uczyńcie to, a zostanę waszą niewolnicą...
Wuj wziął z jej ręki broń, spochmurniał i rzekł:
— Kyro!... Bóg, czyniąc z ciebie kobietę, omylił się. Kiedy mówiłaś o zemście, sądziłem, że pragniesz bym wygarbował skórę jakiemuś młodzieniaszkowi, który ośmielił pocałować cień twój wbrew twojej woli... Ale ty mówisz, o rzeczach, któreśmy sami mieli w głowie: dolewasz oliwy do ognia...
A po krótkiej przerwie dodał:
— Powiedz-no, dziewczę z piekieł rodem, nie ogarnież cię śmiertelna trwoga, gdy ujrzysz dzisiejszego wieczoru rozstrzaskaną głowę swego ojca!
— Ręce umoczę w jego krwi i obmyję mą twarz.
Wuj zmarszczył brwi, wzrok zatopił w łunie zachodzącego słońca i zaczął rozmawiać z swym bratem po grecku. Mówili szybko, urywając słowa, ażeby je uczynić zupełnie niezrozumiałemi.
Milczeliśmy... Noc otuliła nas swoim płaszczem, ale chłód dreszczem przejął Kyrę. Wuj narzucił na nas swoje okrycie. Gdy się ściemniło zupełnie, obaj mężczyźni wstali z swoich miejsc. Starszy odezwał się:
— Kyro Kyralino, żmijo o twarzy anioła. — Niech będzie, jak chcesz! Twoje pragnienie zemsty zapaliło we mnie krew... Dziś jeszcze spróbujemy! Ty i twój brat jesteście nam potrzebni: będziesz przynętą, na którą da się złapać ten łotr.
Kyra przyklękła i pocałowała wuja w rękę, a ja pocałowałem młodszego wuja, który zapytał mnie:
— A ty, Dragomirze, czy także żądasz zemsty?
— Nienawidzę ojca mego i brata!
Starszy wuj wskoczył na konia, podniósł Kyrę i posadził przed siebie, podczas gdy młodszy uczynił to samo ze mną. Wyjechaliśmy z pól, a następnie puściliśmy się galopem. Jechaliśmy brzegiem Dunaju, w takiem tempie, że zdawało mi się, że niesie mnie djabeł! Zwolniliśmy i przystanęliśmy pod laskiem topolowym. Wujowie, nie schodząc z koni, podjeżdżali do siebie i zamienili z sobą kilka słów; następnie starszy włożył dwa palce do ust i zagwizdał: raz mocniej i dwa razy słabiej. Z pomiędzy topoli wysunął się starzec, turek o siwej brodzie. Zbliżył się, człapiąc butami i skłonił się z rękami skrzyżowanemi na piersiach.
Wujowie odkłonili się ze słowami:
— Wieczór dobry, Ibrahimie.
Wziął konie za uzdy i poprowadził pod swoją chatę, niską, małą, biedną i uszkodzoną przez powodzie. Turek trudnił się łapaniem raków, pszczelnictwem i — domyślacie się, jaki był jego trzeci zawód. Wujowie zeskoczyli z koni, które starzec przywiązał za uzdy do drzewa. Następnie starszy wuj wziął Kyrę, młodszy mnie, i jak malutkie dzieci ponieśli nas przez gąszcz leśny, potem przez grząskie błoto, wzdłuż portu, aż pod sam dom, który opuściliśmy tego ranka.
∗
∗ ∗ |
Wdrapaliśmy się na pagórek. Dom był pogrążony w ciemnościach, ale zauważyliśmy odrazu, że stłuczone przeze mnie szyby, zastąpiono drewnianemi deszczułkami. Nadsłuchiwaliśmy przez chwilę: następnie wujowie wyjęli deski i dostaliśmy się do wnętrza domu.
Starszy wuj zwrócił się do nas.
— Przejdziemy przez podwórze i schowamy się w piwnicy; pozostaniemy tam aż do powrotu ojca, może nawet do rana. Zamknijcie okna i zapalcie osiem świec, posilcie się i połóżcie się spać w ubraniach. Na tej sofie. Rozumiecie, w ubraniach i nie gaście świec! Jeżeli przyjdą i postawią wam jakieś pytania, to mówcie, co wam ślina do ust przyniesie, nie będziecie długo czekać na nas! Ale nie zasłaniajcie firanek, to jest bardzo ważne... I nie ruszajcie się z sofy.
Wyszli przez okno.
Ta noc, ta straszna noc! Powolne godziny!... Żyć będę tysiąc lat i jeszcze w dniu śmierci pamiętać będę okropne minuty oczekiwania...
Nienawidziłem okrutnego ojca, brat był mi wstrętny, życzyłem im z całego serca, ażeby ich jasny piorun!... Ale być świadkiem wykonania strasznego wyroku... nie, nie, tego nie chciałem!... do tego trzeba być... trzeba być okrutnym, a Kyra nie była okrutną, jestem tego pewien, tylko...
Jakie to smutne być człowiekiem i nie rozumieć życia... Czemu litość rodzi się obok nienawiści... Dlaczego się kocha i nienawidzi... Dlaczego się zabija?... Czemu jesteśmy rzuceni na pastwę uczuciom, które krzywdzą bliźnich, a nas gubią?...
Gdy zostaliśmy sami, zajrzałem Kyrze w oczy. Tkwiła w nich dziwna ekstaza. Fanatyczne pragnienie zemsty wprawiało ją w nastrój weselny. Ubrała się w najpiękniejsze suknie, wyszminkowała się, jak na przyjęcie gości i nuciła wesołe piosenki.
Na lewym policzku miała siniaka wielkości orzecha.
— Ucałuj mnie z całych sił — rzekła do mnie, ukazując siniak — dziś jeszcze kula zetrze to piętno!...
— Kyro — odrzekłem, całując ją — czy nie byłoby lepiej zawołać wujów i uciec stąd?
— Nie — zawołała — najpierw trzeba ukarać zabójcę mamy!... potem uciekniemy.
— Ale to musi być straszne!
— Nie — zawołała — to jest piękne — i zaczęła mnie ściskać i całować.
Mijały minuty, powolne, męczące, straszne. Łudziłem się nadzieją, że ojciec i brat nie zjawią się tego wieczoru, ani też następnych i że wujowie, zmęczeni i znudzeni oczekiwaniem porzucą projekt zemsty. Lecz przeznaczenie silniejszem jest od ludzkiej woli, i kto wie, czy życzenie Kyry nie było głosem przeznaczenia?...
Podbiegła do lustra, ażeby się przejrzeć i zerknąć przez okno. Zamyśliła się, wyszła do sąsiedniego pokoju i po chwili wróciła, niosąc sztylet.
— Widzisz ten sztylet? — odezwała się głuchym głosem — jeżeli zdradzisz przed ojcem obecność wujów, to wbiję go sobie w serce. Przysięgam ci!
Zląkłem się. Myśl zdrady nie powstała nawet w mojej głowie. Błagałem Kyrę:
— Odłóż go na miejsce. Przysięgam ci na mamę, że nic ojcu nie powiem!...
Lecz Kyra sztylet zatknęła za pas. Zaledwie zdążyła uczynić to, skrzypnęły zawiasy przy bramie, i odbiły się w mojem sercu przejmującą skargą konającego. Kyra zadygotała. Oczy jej ciskały błyskawice. Rzuciła się na sofę, obok mnie i szepnęła:
— Nie patrz w stronę okna. Rozumiesz? nie patrz w stronę podwórza...
Klucz zgrzytnął w zamku. Po chwili ujrzałem ojca z czołem zmarszczonem i zaciśniętemi pięściami... Za nim szedł brat...
Ojciec zapytał:
— Kto wszedł tutaj? Gdzie matka?...
Nie skończył zdania. Rozległy się jednocześnie dwa wystrzały, rozprysnęły szyby i dom napełniły hałasem, a pokój dymem. Wtulony w ramiona Kyry, ujrzałem w tej strasznej chwili padającego brata i ojca, wyskakującego przez okno od strony portu. Zamknąłem oczy i otworzyłem je znowu: brat leżał na ziemi z rozstrzaskaną głową, a wujowie stali w oknie, przez które uciekł ojciec i strzelali.
Kyra stanęła na środku pokoju i zawołała:
— Chybiliście!... chybiliście, jedno tylko ucho stracił!
Bez słowa odpowiedzi, wujowie pagasili świece, młodszy wyszedł na dziedziniec, a starszy wepchnął nas do sąsiedniego pokoju, przygarnął do siebie i rzekł:
— Kyralino i Dragomirze, całuję was być może... po raz ostatni. Wasz ojciec jest trzecim człowiekiem, którego mój wystrzał nie położył trupem, a jeżeli mam wierzyć mojemu przeznaczeniu, zginę z ręki człowieka, do którego strzelałem i chybiłem podczas pełni księżyca... Możecie być pewni, że będę się starał z całych sił ratować moją skórę... ale któż zdoła odwrócić kartę Przeznaczenia... A teraz posłuchajcie: właściciel oberży, w której matka brała obiady, przyjdzie po was za chwilę. Będziecie mieli dwa pokoje i wszystkiego pod dostatkiem. Jutro zabierze się stąd wasze rzeczy. Nigdy wasza noga nie postanie w tym domu.
— Zabierzecie nas z sobą? — zapytała Kyra drżącym głosem.
— Nie, dzieci, nie mamy prawa. Jesteście wychowani w wielkich zbytkach — a nasze życie jest twarde.
— Ojciec nas zabije...
— Nie zabije. Musimy zrobić z nim koniec. Jest nas dwóch, a on jest sam. Żegnajcie mi! żyjcie według własnego upodobania i tak, jak gdybyście nas nigdy nie znali. Nie zobaczycie nas, zanim nie zginie ten pies. Jeśli będziecie chcieli od czasu do czasu wiedzieć, czy żyjemy, zbliżcie się do oberżysty i szepnijcie moje imię. Kosma powie wam to, co będzie wiedział. Więcej jednak wiedzieć będzie Ibrahim, poławiacz raków i jeżeli usłyszycie kiedyś pod waszemi oknami głos Ibrahima, który zawoła — Raki... świeże raki — to wyjdźcie przed dom i idźcie za nim, za miasto, gdyż przyniesie wam wiadomości o nas. A gdyby władze pytały was, co się stało dzisiejszej nocy, opowiedzcie, coście widzieli. Nie mówcie, co myślicie i nie myślcie wogóle o niczem.
Zamilkł... Rozległy się kroki w sieni i wszedł oberżysta. Wuj ucałował nas i wyszedł. W chwilę potem opuściliśmy dom.
Oberża znajdowała się o piędziesiąt kroków od naszego domu, także nad brzegiem wody. Lecz co za różnica między wytwornem urządzeniem naszego mieszkania, a nędzą najlepszych pokojów oberży... Płakaliśmy rzewnemi łzami. Na szczęście okna wychodziły na Dunaj i łączyły się z sobą.
Kyra rzuciła się na swoje łóżko, zawodząc żałośnie. Bałem się zostać sam w swoim pokoju, zabrałem kołdrę i poduszkę i położyłem się na tapczanie, w pokoju Kyry. Zbiedzony i zmordowany, trzema dniami tortur, cierpień i rozpaczy, usnąłem natychmiast.
∗
∗ ∗ |
— Gnębią cię wyrzuty?
— Nie — odrzekła — martwię się, że ojciec umknął... Gdyby był «odszedł» z synem, bylibyśmy teraz u siebie. Ta nędza otoczenia wzbudza we mnie wstręt...
Wyszliśmy; przed domem siedział właściciel zajazdu i palił nargile. Wstał i złożył nam ukłon:
— Czy mogę zadać pytanie, dlaczego wychodzicie tak wcześnie — zwrócił się do nas z wielkim szacunkiem.
— Abu-Hasan — odpowiedziała mu Kyra — lękamy się policji i ojca.
— Póki jesteście w moim domu, ja odpowiadam za was! — rzekł turek, obejrzał się i dodał:
— Po to tu jesteście.
Nigdy się nie dowiedziałem, czem właściwie trudnił się ten człowiek i jaki był jego stosunek do naszej rodziny; ale fakt był, że nikt nas tu nie niepokoił, i ojciec nie zjawił się w tym domu.
Dnie całe spędzaliśmy poza domem. Zaczęło się dla nas nowe życie, pełne smutku i słońca, radości i włóczęgi...
Oberża posiadała tylne wyjście od strony portu, przez które wymykaliśmy się niepostrzeżenie. Niewygodne schodki prowadziły aż do portu. Wychodziliśmy o świcie i wracaliśmy na posiłek około południa. Po obiedzie biegliśmy w pole. Było po zbiorach. Kyrze największą przyjemność sprawiało zbieranie kłosów pszenicy. Układała je w wiązki i rozdawała biednym kobietom, które wałęsały się po polach. Czasem biegliśmy na łąki, gdzie pasły się tysiące owiec. Zbita ruchoma masa poruszała się bezustannie, pozostawiając za sobą grunt pokryty strzępkami wełny. Stare kobiety podnosiły wełnę, i zbierały ją z ostów, o które zaczepiała się wełna. Naśladowaliśmy je, a potem darowaliśmy im tę skromną zdobycz.
Któregoś dnia poszliśmy bardzo daleko, między dwa wzgórza, tam, gdzie rozstaliśmy się z mamą. Przypomnieliśmy sobie, że w owym fatalnym dniu została tam paczka z jedzeniem. Zgłodniałe psy rozdarły ją i zjadły zawartość; pozostały strzępy papieru. Nieszczęście nasze ukazało się nam w całej swej prawdzie i jęliśmy wylewać gorzkie łzy... Ale po chwilach rozpaczy następowały godziny wielkiej radości życia, która wzbierała w naszych piersiach.
Wychowani w zbytkach, my, cieplarniane kwiaty, znaliśmy dotąd zabawy «wnętrz», zabawy w pokojach mamy: tańce, śpiewy, jedzenie smakołyków. Było to ładne i miłe. Teraz zaczęliśmy poznawać, czem są przyjemności, idące «z zewnątrz». Nowy, nieznany świat bogatszy stokroć od tamtego! Świat barw i światła, przesiąknięty cudnemi zapachami. Nie wiedzieliśmy dotychczas co to za rozkosz gonić motyla, pieścić zielonego skoczka, łapać chrząszcze, słuchać śpiewu ptasząt, i widzieć, jak pszczoła siada na kwiatku. Nie wiedzieliśmy, ile jest szczęścia w letnim podmuchu wietrzyka. A teraz poznaliśmy to wszystko. Smak ciastek został zapomniany; w niepamięć poszły tańce i nargile. Zapomnieliśmy o zniekształconej twarzy i zapomnieliśmy o pragnieniu zemsty. Cera Kyry pociemniała w ciągu kilku dni. I chyba nigdy słońce nie pieściło cudniejszej dziewczyny.
W tym czasie rozeszła się dziwna wieść po okolicy: mówiono, że kochankowie mamy zabili naszego brata, a ojcu ucięli ucho. Wymieniano nawet nazwiska dwóch gości, którzy dziwnym zbiegiem okoliczności udali się okrętem do Stambułu, owej pamiętnej nocy morderstwa.
Zrozumieliśmy, że ojciec nie wniósł żadnej skargi i zachował dla siebie tragedję zabójstwa pierworodnego syna.
Nikt nas nie niepokoił i korzystaliśmy w pełni z naszej swobody. Ale po jakimś czasie Kyra stała się mniej gorliwą. Nasi mili goście zaczęli się kręcić koło mieszkania. Zbierali się na schodkach, by zajrzeć do pokoju Kyry i godzinami wystawali tak, nucąc pieśni miłosne. Było ich coraz więcej! Patrzeliśmy przez okno na tych warjatów i zanosiliśmy się od śmiechu. Wszyscy błagali Kyrę, ażeby im naznaczyła spotkanie, nie wszystkim razem, ale każdemu z osobna. Abu-Hasan wylewał im kubły zimnej wody na głowy; lecz miłość silniejsza jest od wody: nie zaprzestali swych wizyt.
Ażeby doprowadzić ich do wściekłości, Kyra stroiła się i szminkowała, jak dawniej. Zabierało jej to całe rano, sam więc chodziłem na spacery.
Nie oddalałem się zbytnio od domu. Ciągnął mnie Dunaj z nieprzepartą siłą. Miałem około dwunastu lat, ale nie znałem, jedynej w swoim rodzaju przyjemności, jaką daje jazda po rzece.
W tym czasie port nie miał wałów i można było podejść na jakieś dwadzieścia kroków do wody. Ażeby wejść do łodzi, trzeba było przejść przez mały pomost z drzewa. Zdala błyszczały lasy żagli, statki ocierały się o pontony, a przez pomosty przechodziły całe zastępy tureckich, armeńskich i rumuńskich robotników.
Zrazu przyglądałem się temu światu zdaleka; następnie wchodziłem w tłum uliczników najrozmaitszych narodowości. Polubiłem ich gry i zabawy. Początkowo chciałem się kąpać z nimi razem, ale ich figle w wodzie, zanurzanie się, bicie po głowie i dzikie dokazywanie przeraziło mnie: któregoś dnia wynieśli na brzeg małego upowańczyka, który omal że nie utonął i wcale nie oddychał... Odszedłem i zacząłem się przyglądać przewoźnikom, którzy leżeli w czółnach, paląc, pijąc i śpiewając lub drzemiąc. Zwróciłem się do jednego z nich, ażeby przejechał się ze mną po wodzie. Powiedział mi, że jeżeli chcę jechać na spacer, to muszę mu za to zapłacić. Nie miałem pieniędzy przy sobie i wogóle nie wiedziałem, co znaczy zapłacić. Przewoźnik powiedział mi, że jestem głupi i wytłomaczył, że, wożąc ludzi po rzece, zarabia na życie. Mówiąc do mnie, oglądał się za siebie, mrugał okiem, a potem obrzucając spojrzeniem moje czyste ubranie, dodał:
— Och! te bogate dzieci... Nie widzą nawet, że nie można żyć bez pieniędzy.
Odwróciłem się i ujrzałem starego turka, ubranego bardzo dostatnio, który, stał opodal, wsparty o laskę i przysłuchiwał się naszej rozmowie.
— Mówisz wybornie po turecku, czy jesteś turkiem? — zapytał mnie.
— Nie, jestem rumunem.
Stary rozmawiał ze mną bardzo długo i po przyjacielsku. Zadał mi szereg pytań, na które nie odpowiedziałem mu. A jednak był bardzo sympatyczny... Boże! czemu nie przeczułem nieszczęścia?...
Przecież przedemną stał wstrętny łotr, który złamał moje życie i życie Kyry: Nazim Effendi, właściciel żaglowca i dostawca haremowy, jak wielu innych, w tym czasie!...
Potwór ten był dla mnie nad wyraz miły: poważny, rozsądny, spokojny, dobrotliwy.
Żegnając się ze mną i udając w stronę swojego czółna, które wewnątrz wybite było dywanem, rzekł głosem obojętnym:
— Gdybyś chciał przejechać się po rzece sam lub też z siostrą, to proszę cię, skorzystaj z mojej łodzi... jest do twojej dyspozycji.
Zawołał araba i odjechał. Byłem zachwycony tą propozycją i żałowałem, że nie skorzystałem natychmiast z jego pozwolenia. Co sił pobiegłem do domu. Kyra stała w oknie. Posłałem jej całusa.
— Niedobry brat z ciebie — zawołała Kyra — bawisz się, a mnie samą zostawiasz! Nudzę się!
— Jutro w czółnie beja bawić się będziesz, jak królowa! — krzyknąłem ściskając ją.
Opowiedziałem jej o nadzwyczajnej znajomości, którą zawarłem z turkiem. Czemuż nie była dojrzalszą, mędrszą, bardziej ode mnie doświadczoną!... Oczarowały ją moje słowa... i w oczekiwaniu przejażdżki po Dunaju spędziła noc bezsennie.
Całe rano stroiła Kyra najpierw siebie, a potem mnie. Około południa udaliśmy się na brzeg. Znajdował się tam arab z ślicznem czółnem. Turka nie było.
— Czy masz rozkaz, ażeby nas przewieźć po rzece? — zawołała Kyra.
— Owszem — odrzekł arab.
Kyra wbiegła na pomost i wskoczyła do łodzi. Idąc za nią, usłyszałem słowa, które przypominałem sobie znacznie później i których znaczenie zrozumiałem w najstraszniejszym dniu mego życia.
— Co za ładna zwierzyna — rzekł jeden z przewoźników.
Zwróciłem się do Kyry, pytając o wyjaśnienie.
— Głupstwo! — odrzekła.
Wiał lekki wietrzyk. Co za rozkosz i radość. Odjechaliśmy spory kawał od brzegu, gdy łódź zaczęła się chwiać.
Kyra zlękła się i zawołała:
— Nie jedź na środek rzeki, ale wzdłuż portu!
Arab wziął się do steru. Zbliżyliśmy się do brzegu. Dom nasz ukazał się na płaskowzgórzu, nagi i smutny. Dalej oberża, okna naszych pokoi, nędzne i biedne. Barka wymijała mrowie żaglowców i innych łodzi. Sunęła powoli, aż wkońcu zbliżyła się do samotnego pomościku i przystanęła. Przy wejściu na pomost stał stary turek, pomógł nam zejść na ziemię a przed Kyrą złożył głęboki ukłon. Pochlebiło jej to niezmiernie. Turek posiadał wytworne obejście, którem nie mogli się szczycić goście mamy.
Biedne serce ludzkie. Czemu tak tęsknisz do radości życia! Czemu jesteś ślepe! Dlaczego nie zrozumieliśmy przebiegłej gry turka?... Dlaczego rzuciliśmy się sami w otchłań życia? Dlaczego zręcznie zastawione sidła porwały nas?
Spokój i siwa broda turka wzbudziły takie zaufanie Kyry, że poprosiła go, by pozwolił nam zwiedzić swój statek. Tylko na to czekał. Ale pewien był swego łupu i odpowiedział po turecku:
— Nie w tej chwili, urocza panienko. Żaglowiec znajduje się po tamtej stronie rzeki, gdzie go ładują. Ponieważ nie jesteście przyzwyczajeni do kołysania na wodzie, moglibyście łatwo uledz morskiej chorobie. Ale kiedyindziej pokażę wam z prawdziwą przyjemnością mój statek. Na razie oddaję do waszej dyspozycji tę łódź, i będę się uważał za zaszczyconego, jeżeli będziecie z niej korzystać.
Mówiąc to, schylił głowę, rękę przytknął do czoła, ust i piersi — i wszedł do łodzi.
∗
∗ ∗ |
Zapomnieliśmy o matce, ojcu, wujach, gościach i samym Panu Bogu. Duszą i ciałem wpadliśmy w szpony naszego dobroczyńcy. Nie schodziliśmy z łodzi. Puszczaliśmy się coraz dalej... Wkońcu ciekawość nasza została zaspokojona; znaleźliśmy się na żaglowcu. Odurzył nas zapach smoły. Z wszystkich wyjaśnień o ilości i zastosowaniu masztów, nie zrozumieliśmy nic.
Nazim Effendi przyjął nas w kajucie urządzonej z niezwykłym przepychem. Nigdy dotąd oczy nasze nie widziały tylu wzorzystych dywanów wschodnich, sprzętów zbytkownych z kości słoniowej i złota, poduszek haftowanych szczerem złotem. Nieznane zapachy kadzideł i olejków łaskotały nasze powonienie. Na miejscu honorowem znajdował się wizerunek sułtana, godła Turcji, ramki z wersetami Koranu, oraz obrazki, które wyobrażały przepiękne odaliski.
— Jakie piękne! — zawołała Kyra, przyglądając się im.
— Jesteś od nich piękniejszą, cudna panienko — powiedział turek.
Podano nam wyborne ciastka, kawę w uroczych naczyniach i nargile z perfumowanym tytoniem.
Nasz gospodarz był niezmiernie wesół, gościnny i serdeczny. Wypytywał Kyrę o naszą rodzinę, a ona powiedziała niewiele, ale i tak za dużo. Powiedziała mu też, że ubóstwia taniec.
— Więc będziesz tańczyć, prześliczna panienko, ile tylko zechcesz... — rzekł jej na pożegnanie.
Byliśmy tacy szczęśliwi... Skończyły się spacery po łąkach i polach. Czółno stało się naszą ostatnią namiętnością. Do zajazdu przychodziliśmy tylko na posiłek i na sen. Kyra czuła się pokrzywdzoną przez los, uważała, że suknie jej są zbyt skromne, a pokoje nie do zniesienia: chciała, by wuj Kozma zrobił już raz koniec z ojcem, i żeby ona mogła wrócić do domu, majątku i zbytku, by mogła przyjmować nie gości, ale różnych Nazim Effendi.
Biedactwo!
Przez cały tydzień odwiedzaliśmy kajutę turka, bawiliśmy się w niej, tańczyliśmy, dokazywaliśmy... Zaprzyjaźniliśmy się z nim na dobre. Kyra przysięgała, że jest «prawdziwym ojcem».
A «prawdziwy ojciec» wyjmował z kufrów suknie i stroje prawdziwych odalisk i pokazywał je naszym olśnionym oczom. Pewnego dnia ubrał Kyrę w jeden z kostjumów. Była w nim cudna. Jak na obrazku. Ażebym nie był zazdrosny, zajął się mną i przebrał mnie w kostjum turecki, fez, szarawary, pas haftowany.
W tem przebraniu gotowi byliśmy poprosić go, by podniósł kotwicę i ruszył z nami w świat...
Ażeby nas bardziej przywiązać, zdjął nam cudne kostjumy i tego wieczoru jeszcze, odesłał do domu.
Nazajutrz — ostatniego dnia pobytu na ziemi rumuńskiej — Kyra płakała ze złości: ojciec wciąż był, a wuj Kozma nie wymierzał mu kary.
Wczesnym rankiem usłyszeliśmy pod naszemi oknami głos Ibrahima:
— Raki... świeże raki!
Nareszcie, dobra nowina. Zjawił się w porę. Wybiegliśmy przed dom i poszliśmy za starym turkiem, który pochylony ciężarem lat i grzechów szedł przed nami. Zatrzymał się w gąszczu leśnym i szepnął:
— Biada wam. Kozma został zastrzelony przez zbirów waszego ojca, brat jest ranny, ale zdołał zbiedz.
Ach, te łzy, które popłynęły!
Nasz opiekun zabity. Przeznaczenie dotrzymało słowa. Co stanie się z nami?
Baliśmy się zemsty ojca.
Trwoga była śmiertelna. Woleliśmy śmierć w nurtach rzeki niż powrót do domu. Ale na brzegu czekała nas łódź; a na żaglowcu padliśmy w objęcia Nazim-Effendi, jak gdyby był naszym ojcem.
Kyra opowiedziała mu całą prawdę i straszny koniec.
— Raczej śmierć! Rzucimy się do wody, ale nie wrócimy do domu.
— Niema powodu do rozpaczy, nie traćcie nadziei — rzekł zdrajca — jesteście przez waszych przodków turkami. Zabiorę was do Stambułu, gdzie się napewno leczy wasza matka. Odnajdziemy ją i będziecie szczęśliwi.
Ucałował nas.
— A kiedy odjedziemy? — zawołała Kyra.
— Za kilka godzin, jak słońce zajdzie.
Rzuciliśmy mu się do nóg, ściskając mu kolana! Był naszym zbawcą. A wieczorem pośród huku i stuku, który dochodził z mostu, przytuleni do siebie, w kajucie, gdzie nam podano tytoń zaprawiony opium, jechaliśmy — wprost do nieba!
Nie do nieba i nie do Stambułu byliśmy uprowadzeni, za naszą własną zgodą.
Opowiem wam innym razem odysseę moich pielgrzymek i poszukiwań siostry zamkniętej od pierwszej chwili w haremie. Ja zostałem użyty do rozrywek szlachetnego dobroczyńcy i na zawsze zepsuty.
W czternaście lat po powrocie do Rumunji dowiedziałem się, że w krótkim czasie po naszej ucieczce młodszy wuj podpalił pewnej nocy dom ojca i matki, ażeby tym razem nie chybić!
I rzeczywiście udało mu się — ojciec zginął w płomieniach.