Kyra Kyralina/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kyra Kyralina |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze |
Data wyd. | 1925 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Halina Jelenkiewicz-Gądkowa |
Tytuł orygin. | Kyra Kyralina |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Adrian przebiegł pędem przez krótką aleję Matki Bożej, która w mieście Braila prowadzi do kościoła tej samej nazwy i zatrzymał się przed bramą ogrodu publicznego.
Stał gniewny i zmieszany.
— A jednak! — zawołał na głos — nie jestem już dzieckiem!... i zdaje się, że mam prawo rozumieć życie, tak jak je odczuwam.
Była szósta wieczorem. Dzień roboczy. Główna aleja parku była prawie pusta. Zachodzące słońce złociło jeszcze piasek, podczas gdy krzaki bzu kryły się już w mroku wieczornym. Nietoperze latały bezustanku i w najrozmaitszych kierunkach. Ławki, stojące po obu stronach drogi, były puste, i tylko na niektórych, położonych w zacisznych zakątkach ogrodu, tuliły się do siebie młode parki, a gdy mijał je jakiś niepożądany przechodzień, uścisk rozluźniał się i nabierały bardzo poważnego wyglądu.
Adrian nie zwracał uwagi na nikogo. Wdychał chciwie zapach świeżo zroszonej ziemi, zmieszany z wonią kwiatów, i myślał o tem wszystkiem, czego nie umiał zrozumieć.
Nie rozumiał przedewszystkiem, dlaczego matka sprzeciwiała się wyborowi jego znajomości. Wybuchnęła na tem tle wielka sprzeczka pomiędzy matką i jedynakiem. I Adrian rozumował:
— Według niej, Mikhail jest obcym i podejrzanym nicponiem, jest sługą piekarza Kir Nikolasa. Więc cóż stąd?... Kimże ja jestem?... Malarzem pokojowym i byłym sługą tego samego piekarza... A jeżeli jutro zmuszony będę iść w obce strony, czy będzie to dostateczny powód, ażebym wśród ludzi uchodził za nicponia?...
Tupnął gniewnie nogą.
— Do pioruna!... Jest to straszna niesprawiedliwość względem biednego Mikhaila. Kocham tego człowieka, kocham go, bo jest mędrszy ode mnie, bardziej wykształcony, bo cierpi, a nędzę znosi bez słowa skargi. Jakto? Dlatego, że nie rozpowiada na prawo i lewo, jak się nazywa, skąd pochodzi i ile zębów mu brak, dlatego jest nicponiem?... A więc dobrze, ja chcę być przyjacielem tego nicponia!... I jestem szczęśliwy, że posiadam takiego przyjaciela.
Adrian szedł przed siebie i w myśli zwalczał wywody matczyne. Wydawały mu się bezpodstawne i bezsensowne.
— A te projekty małżeńskie? Mam zaledwie osiemnaście lat, a ona chce mi uwiązać kulę u nogi. Mam się żenić z jakąś głupią gęsią, która mnie będzie zanudzała swojemi pieszczotami i zechce mnie obdarzyć potomstwem! Dziękuję!... Wielki Boże!... Zdawałoby się, że niema nic lepszego na tym świecie, jak rodzić małych głupców, ziemię zapełniać niewolnikami, a w końcu stać się samemu niewolnikiem tego robactwa! Nie, nie!... Wolę takiego przyjaciela, jak Mikhail. A co do zarzutu, że «ciągnę ludzi za język» to rzeczywiście, sam nie wiem, czemu lubię «ciągnąć ludzi za język» i wydobywać z nich słowa. Być może dlatego, że robi się jasno od mocnych słów, czego najlepszym dowodem, że najpierw przemówił Bóg, a potem ukazała się światłość!
Ciszę wiosennego wieczoru przerwał świst syreny na jakimś statku. Jednocześnie ostry zapach kwiatów odurzył młodzieńca.
Adrian znalazł się w wielkiej alei, wiodącej wzdłuż Dunaju. Zatrzymał się na chwilę i podziwiał tysiące lamp elektrycznych, które błyszczały i świeciły na statkach w porcie. Nieprzezwyciężona tęsknota za podróżą wezbrała głębokiem westchnieniem w piersi młodzieńca.
— Boże! Co to być musi za szczęście płynąć na jednym z tych statków, sunących po wodzie, zwiedzać obce kraje i światy!...
Zmartwiony, że nie może urzeczywistnić swoich pragnień, poszedł dalej, ze spuszczoną głową. Nagle usłyszał, że go ktoś woła:
— Adrianie!...
Obejrzał się. Na ławce, którą był właśnie minął, siedział człowiek z nogą założoną na nogę i palił papierosa. Krótki wzrok i panujące ciemności nie pozwoliły Adrianowi rozpoznać człowieka. Był trochę zły. Zbliżył się do ławki i w tej chwili zawołał radośnie:
— Stawro!...
Uścisnęli się serdecznie i Adrian usiadł obok Stawra.
Stawro, kupiec jarmaczny, trudniący się sprzedażą chłodzących napojów, był dalekim krewnym matki Adriana. Ongi była to postać znana na wszystkich przedmieściach i w okolicy. Teraz, gdy minęło już trzydzieści lat od głośnego zajścia, którego był bohaterem, pamięć o nim zgasła.
Raczej wysoki, o włosach jasnych i spłowiałych, bardzo chudy, miał pomarszczoną twarz i duże, niebieskie oczy, czasem spoglądające szczerze i otwarcie, a czasem niechętnie i podejrzliwie. Oczy te, zależnie od okoliczności, wyrażały całe życie Stawra. Życie nędzne, smutne, tułacze, a od dwudziestego piątego roku złamane przez nieszczęśliwe małżeństwo z dziewczyną piękną, bogatą i uczuciową. Z małżeństwa tego wyszedł po roku, okryty hańbą, z sercem rozbitem i spaczonym charakterem.
Historję tę Adrian znał pobieżnie. Matka, nie wchodząc w szczegóły, dawała ją jako przykład najwstrętniejszego życia; lecz Adrian wyciągał stąd wnioski, wręcz przeciwne. Z właściwym sobie wyczuciem ludzi pochylał się Adrian nad włóczęgą, jak nad jakimś instrumentem muzycznym, pragnąc usłyszeć, czy dotknięta przezeń struna odezwie się. Ale dotychczas nie udało mu się pochwycić żadnego oddźwięku.
Zresztą widzieli się zaledwie trzy, czy cztery razy. Dom matki, na równi z innemi uczciwemi domami, zamknięty był dla wędrownego handlarza. A zresztą cóż wspólnego mógł mieć Stawro z rozpieszczonym młodym, szczęśliwym jedynakiem?
Stawro uchodził za «kawalarza», był nim w rzeczywistości, i pragnął nim być.
W wygniecionem i zniszczonem ubraniu, nawet wtedy, gdy było zupełnie nowe, z wyglądem półwiejskim i półmiejskim, w nieodprasowanej koszuli, bez kołnierza, z miną oszusta i złodzieja, mówił rzeczy, które bawiły ludzi, a jednocześnie niepokoiły ich, wprowadzały w zakłopotanie.
Znajomych zaczepiał na ulicy jakiemś powiedzeniem śmiesznem i trafnem, ale nigdy bolesnem i dokuczliwem. Wielu znajomych przystawało, ażeby z nim pogawędzić. Jeżeli mu się ktoś podobał, to szedł z nim razem do kawiarni, gdzie Stawro zamawiał butelkę wina, a po napiciu się wychodził na podwórze pod pozorem «nagłej potrzeby» i więcej nie wracał. A jeżeli któreś ze spotkań należało do mniej przyjemnych, mówił szybko:
— Taki a taki przyjaciel czeka na ciebie w kawiarni, biegnij co sił.
Ale w największy zachwyt wprowadzały Adriana kawały ze śledziem i tytoniem. W trakcie rozmowy Stawro wyjmował z kieszeni wysuszonego śledzia, z rozpłaszczoną głową i przyczepiał ją zręcznie do poły ubrania gaduły. Znajomy odchodził, obnosząc, ku wielkiej radości przechodniów, kiwającego się śledzia.
Jeszcze lepszy był kawał z tytoniem.
Wiadomo, że na Wschodzie istnieje następujący zwyczaj: ten, kto pragnie skręcić papierosa, zwraca się z prośbą o tytoń do ludzi, w których towarzystwie się znajduje. Stawro zaczepiał w tym celu przechodniów, ale gdy tylko wziął tytoń, to zamiast zwrócić tabakierkę, kładł ją do własnej kieszeni, skąd wypadała na ziemię. Wtedy Stawro rzucał się, podnosił, wycierał, przepraszał i zamiast włożyć do kieszeni właściciela, zsuwał ją obok. Biedne pudełeczko z niklu, lub drzewa, padało znowu na bruk:
— Jaki niezdara ze mnie!
— Nic nie szkodzi, niech pan sobie nie bierze tego do serca — mówił zazwyczaj oszukany, przyglądając się uszkodzonej tabakierce, a otaczający tłum zanosił się od śmiechu.
Kawały z tytoniem udawały się zawsze i nigdy Stawro nie powtarzał ich z jedną i tą samą osobą.
Adrian polubił Stawra dla jego facecji A jednak jakieś dziwne i niewytłumaczone rzeczy mieszały go i wprowadzały w zakłopotanie. Czasem wśród śmiechów i zabaw, Stawro zwracał się do Adriana i w oczach jego topił spojrzenie jasne, spokojne, wyższe, tak jak to czynimy czasem, spoglądając w dobre i naiwne oczy wołu. Wtedy Adrian czuł, że maleje wobec tego nieuka, który pociągał go i czarował. Zdawało mu się to niezrozumiałem i zaczął pilnie obserwować Stawra. Ale mało miał po temu sposobności. Niepokojące i tajemnicze spojrzenie, które Adrian nazywał w duchu «tamtym Stawro» pojawiało się rzadko i tylko dla niego.
A jednak, któregoś dnia — (było to dziesięć miesięcy przed spotkaniem w ogrodzie) — gdy szedł ze sprzedawcą lemoniady do cukiernika — starego i ponurego Greka, który dostarczał cytryn i cukru — ujrzał nagle «tamtego Stawro». Adrian przywarł do jego wzroku.
Stali w kącie słabo oświetlonego sklepu. Twarz Stawra z wygładzonemi zmarszczkami i złagodniałemi rysami, z szeroko otwartemi, błyszczącemi oczami zwrócona była do cukiernika o minie twardej i zamkniętej w sobie. Stawro mówił nieśmiało, ale z przekonaniem, a Grek przytakiwał mu głową:
— Kir Margulis... Źle jest... Nie jest ciepło i nikt nie chce kupować lemoniady... Zjadam moje oszczędności i wasz cukier... a więc? Zgoda, tym razem jeszcze nie płacę? Dobrze. Zrobimy jak zwykle: jeżeli umrę, stracicie dziesięć franków.
I kupiec, skąpy, ale dobrze znający swoich ludzi, przedłużał kredyt i na znak zgody dawał uścisk dłoni, oschły jak jego własne życie.
Wyszedłszy ze sklepu, Stawro zaczął się śmiać, dokazywać i podskakiwać z radości.
— Oszukałem go, Adrianie, nabrałem go! — szepnął młodzieńcowi na ucho.
— Ależ nie, Stawro! — zaprzeczył Adrian — nie oszukałeś go; zapłacisz!...
— Tak jest, Adrianie, zapłacę, — ale jeżeli umrę, djabeł mu zapłaci...
— Jeżeli umrzesz... inna sprawa... Ale mówiłeś, żeś go nabrał: znaczyłoby to, że jesteś nieuczciwym człowiekiem...
— Być może jestem nieuczciwy...
— Nie, Stawro, chcesz mnie oszukać, ty nie jesteś nieuczciwy!
Stawro zatrzymał się nagle; i pchnął towarzysza na mur, twarz jego uległa dziwnej zmianie, syknął:
— Tak, jestem nieuczciwy!... Niestety, Adrianie, jestem bardzo nieuczciwy!..
Mówiąc to, chciał odejść, ale Adrian chwycił go za ubranie, przytrzymał i głosem wylękłym, przyduszonym zawołał:
— Zostań, Stawro! Musisz powiedzieć mi prawdę!...Dwuch ludzi widzę w tobie. Który jest prawdziwy, uczciwy czy oszust?
Stawro wyrywał się:
— Nie wiem.
I wkońcu, wydostawszy się z uścisku Adriana, zawołał:
— Daj mi święty spokój!
Gdy już był dosyć daleko, dodał:
— Powiem ci, gdy będziesz starszy, kiedy nie będziesz miał mleka pod nosem.
Nie widzieli się od tej pory. Stawro od marca do października tłukł się po jarmarkach, a zimą sprzedawał kasztany pieczone, Bóg wie, gdzie. Do Braila przybywał tylko, ażeby się zaopatrzyć w towary.
∗
∗ ∗ |
Ze spotkania na ławce ucieszył się Adrian tak, jak muszą się cieszyć strumienie, gdy wpadają do rzeki i rzeki, gdy toną w łonie mórz.
Stawro, wbrew zwyczajowi, był małomówny; zrobiło to rzetelną przyjemność Adrianowi. Przyglądał się twarzy, wyłaniającej się z mroku wieczornego i pomyślał, że jest podobną do tego wieczoru. Nikt nie potrafiłby określić wieku Stawra. A jednak Adrian zauważył, że włosy na skroniach zmieniły kolor i posiwiały.
— Czemu przyglądasz mi się w ten sposób? — zapytał Stawro zniecierpliwionym głosem — nie jestem na sprzedaż.
— Wiem, ale pragnąłbym dowiedzieć się, czy jesteś jeszcze młody, czy też jesteś już stary.
— Jestem i stary i młody, tak jak wróbelek...
— Racja, Stawro: jesteś wróblem.
Nastąpiło milczenie. Poczem Adrian dodał:
— Nie bierz mi za złe, mój kochany, ale radbym wiedzieć skąd wracasz, dokąd idziesz i jak ci się wogóle powodzi.
— Skąd wracam, dokąd idę? jest to zupełnie bez znaczenia. Powodzi mi się nienajgorzej, chociaż mam sporo kłopotów, moje dziecko.
I poklepał Adriana po przyjacielsku.
— Jakie kłopoty masz, Stawro? Co się stało? Czy zabrakło ci cytryn?
— O nie, cytryn jest poddostatkiem ale «uczciwi oszuści», których było tak wiele w dawnych czasach, przepadli jak kamień w wodę.
— Uczciwi oszuści? — zawołał Adrian — brzmi to niewiarogodnie: oszust nie może być uczciwym!
— Mylisz się! Znałem wielu uczciwych oszustów.
Stawro schylił się i patrzał na ziemię. Adrian odczuł, że mówi poważnie i pragnąc wyciągnąć z niego coś więcej, zaczął ostrożnie:
— A czy mógłbyś mi powiedzieć do czego ci jest potrzebny taki uczciwy oszust?
— Ażeby mi towarzyszył na jarmark w S... na przyszły czwartek. Prawdę mówiąc, nie mnie jest potrzebny, ale tak, jakby dla mnie... Wiesz, że podczas jarmarku, zajmuję miejsce przy cukierniku, który robi pączki. Chłopi jedzą, potem chce mu się pić, a ja korzystam z tego i częstuję ich chłodzącemi napojami; czasem i w miarę potrzeby do ciasta wrzuca się garść soli... (widzisz, Adrianie, że jestem nieuczciwy!...) Otóż mam cukiernika, jest nim Kir Nikolas...
— Kir Nikolas! — podskoczył Adrian.
— ...wasz sąsiad, u którego pracowałeś dawniej. Ale jest szkopuł: nie może on odejść od swojego pieca i pójść ze mną na jarmark. Potrzebny mi jest więc prócz służącego Mikhaila jakiś «uczciwy oszust», który by zbierał grosze podczas, gdy tamten smażyć będzie pączki w oliwie. Od dwuch dni szukam już «uczciwego oszusta.»
I Stawro zakończył ze smutkiem:
— Braila staje się coraz biedniejszem miastem, brak w niej ludzi.
Adrian doznał nagłego wstrząśnienia. Wstał i zawołał:
— Stawro, powiedz mi, czy jestem godzien stać się tym uczciwym oszustem, jakiego poszukujesz?
Włóczęga podniósł głowę:
— Bez żartów?
— Słowo uczciwego oszusta! Będę ci towarzyszył!
Stawro podskoczył, jak małpa i wykrzyknął:
— Daj mi swą łapę, synu rozkochanej Rumunki i dzielnego cefalonidy!... Jesteś godnym potomkiem swoich przodków...
— A cóż ty wiesz o moich przodkach?
— Byli napewno wielkimi oszustami!
Mówiąc to, Stawro uściskał Adriana, wziął go pod rękę i pociągnął za sobą.
— Spieszmy do Nikolasa, ażeby oznajmić mu radosną nowinę!... Pojedziemy jutro wieczorem, ażeby zdążyć na wtorek do S... Jedzie się wózkiem, dzień i dwie noce. Koń pędzi galopem, albo też jedzie krok za krokiem — wszystko to zależy od gatunku wina, które się dostaje w karczmach przydrożnych.
∗
∗ ∗ |
Pojawienie się handlarza napojami wraz z Adrianem, wywołało w cukierni gorącą dysputę.
Z okrzyków Stawra zrozumiał Kir Nikolas, że idzie o nowy nabytek. Jednym tchem wypowiedział Stawro długą turecką mowę. Mikhail, który był wtajemniczony w sprawę, wtrącił się do rozmowy, ku wielkiemu zdumieniu Adriana, nie rozumiejącego słowa po turecku. Po słowach Mikhaila Kir Nikolas wzruszył ramionami, a Stawro uspokoił się, poczem dodał po grecku:
— Nie bierzcie sobie do serca tego, co powie o tem matka Adriana!... Dzieci lube, gdybym ja życie moje ułożył według życzeń mojej matki, tobym nigdy nie ruszył się z domu i nie wiedziałbym po dziś dzień, co się dzieje poza murami, pięknego ongi miasta Braila. Wszystkie matki są do siebie podobne, pragną, by w dzieciach odżyły ich własne, drobne radości i pozbawione wdzięku smutki. A czy naszą jest winą, że jesteśmy takimi, jakimi stworzył nas Bóg? Prawda, Adrianie?
I znowu głos zabrał Mikhail, ale tym razem po grecku:
— Ma pan rację, ale przecież nie znamy matki Adriana; możemy mieć do czynienia z jakimś wyjątkiem. Proponuję więc, ażeby Adrian poszedł do matki i poprosił ją o pozwolenie; cieszyć się będę bardzo, jeżeli się zgodzi. Ale bez jej pozwolenia i wbrew woli nie pójdę z wami na jarmark.
Po tem oświadczeniu Adrian pobiegł, jak strzała.
Matka gotowała obiad. Zatrzymał się pośrodku pokoju z wilgotnemi oczami, płonącą twarzą i rozwianemi włosami. Nie wiedział, co powiedzieć, głos uwiązł mu w gardle. Ale ona odgadła go i odezwała się:
— Znowu bujasz w przestworzach!
— Tak, mamo...
— Jeżeli chcesz mi powtórzyć to samo, co mi mówiłeś przed chwilą... to lepiej zamilcz i oszczędź mi niepotrzebnych słów. Czyń, co uważasz za właściwe, nie raniąc mnie przy tem zbyt boleśnie i nie troszcz się o mnie. Tak będzie najlepiej.
— Mamo — odpowiedział syn — nie idzie o żadne rzeczy bolesne. Jestem na razie bez roboty. Może to potrwać tydzień, albo i dłużej. Chciałbym towarzyszyć Mikhailowi, który jedzie na jarmark do S... Obejrzę ładny szmat ziemi i zarobię coś niecoś.
— Jedziecie we dwójkę?
— Tak... to jest nie... będzie też Stawro.
— Coraz lepiej... Jeszcze jeden filozof.
Adrian milczał. Wreszcie przemówiła matka:
— Możesz iść!...
— Mówisz to bez żalu?
— Bez żalu, drogie dziecko.
∗
∗ ∗ |
Odjazd nastąpił w niedzielę pod okiem wszystkich kumoszek, sąsiadujących z cukiernikiem. Około czwartej po południu zjawił się Stawro. Przyjechał wózkiem razem z swojemi naczyniami do lemoniady. Załadowano jeszcze przy pomocy Kir Mkolasa i Mikhaila rzeczy potrzebne do wyrobu pączków, a więc stół, patelnię, rondle, dwa worki mąki, kilka słojów oliwy. Zrobiono też miejsce dla trzech osób.
Ażeby oszczędzić Adrianowi żartów i przycinków niepowołanych widzów, na pół godziny przed przybyciem Stawra, matka opuściła z nim dom. Rozstali się z sobą na ulicy; ona szła do przyjaciół, on na szeroką drogę, przez którą miał przejeżdżać wózek. Ucałowała syna i rzekła:
— Adrianie, skłaniam się do twoich życzeń, ale nadejdzie dzień, kiedy żałować będziesz swych czynów; mała podróż, w którą dziś się udajesz, doda ci ochoty do coraz większych i coraz dalszych podróży; ty nie możesz mnie zapewnić, że w przyszłości czeka cię szczęście, a ja pewna jestem, że gorzko będziemy żałowali i opłakiwali tę chwilę, co nie daj Boże.
Chciał jej coś odpowiedzieć, ale odeszła. Został przygwożdżony do miejsca, odprowadzając ją wzrokiem. Szła prosto przed siebie, prosta jak jej życie proste, skromne, bolesne. Z chustą na głowie, w staniku z lichej tkaniny, z chustką do nosa w prawej ręce, lewą unosząc zbyt długą suknię, która zbierała pył przydrożny, szła z pochyloną głową i oczami wbitemi w ziemię tak, jakby szukała czegoś, czego jeszcze nie zgubiła, a co wymykało się jej z rąk.
Biedny mój bracie Adrianie!... Drżysz cały... Na tym wózku, który jedzie szerokim dziedzińcem, siedzisz wtulony w poduszki, jednem ramieniem opierasz się o Stawra, który popędza konia i śpiewa po armeńsku, drugie ramię wspierasz o plecy Mikhaila, który pali i milczy, — drżysz, dzielny chłopcze; ale nie z zimna! Więc może drżysz z lęku? Z lęku przed przeznaczeniem, które cię pcha nietylko na jarmark w S... ale na wielki jarmark twojego życia, które się zaledwie zaczyna?
Długo, długo — w blaskach zachodzącego słońca sunął wózek, prostą drogą, pomiędzy dwoma rzędami drzew. Mijali pola pokryte zbożem — a Stawro nie przestawał śpiewać po armeńsku. Adrian i Mikhail przysłuchiwali się tym pieśniom, nie rozumiejąc słów, ale odczuwając ich treść. Wreszcie otuliła ich noc i zamknęła w kręgu własnych myśli i przeżyć. Wsie i osady ustępowały miejsce następnym wsiom i osadom: nędzne gniazda smutków i radości, pochłonięte przez noc, nieznane światu. Migotliwe światło latarni przyczepionej do wózka, odkrywało raz po raz jakieś fragmenty życia wiejskiego, które jaśniały przez chwilę i znikały na zawsze: pies szczekał, do szyby w oknie przylgnęła jakaś twarz, która starała się przebić wzrokiem ciemności; jakieś biedne chałupy, chylące się do ziemi, jakieś odemknięte podwórza.
Mniej więcej co dwie godziny Stawro zatrzymywał się przed jakąś karczmą, rozcierał koniowi oczy i uszy, podsuwał mu worek z sianem, nakrywał derą i z hałasem wprowadzał swoich towarzyszów do karczmy. Tam stawał się głośnym, wesołym, opowiadał żarty i anegdoty, zamawiał «litr wina i szklankę dla gospodarza» a następnie zwracał się bardzo uprzejmie do gospodarza, ażeby mu dał tytoniu — i wtedy powtarzał się kawał z tabakierką.
Adrian zauważył, że Mikhail, który znał Stawra zaledwie od dwuch dni, obserwuje go bezustannie. Korzystając z chwilowej nieobecności wędrownego handlarza, szepnął do przyjaciela:
— Co to za człowiek!... Tyle hałasu o nic!
Mikhail odrzekł:
— Jest to hałas, który chce stworzyć milczenie... Nie bardzo go rozumiem, ale jest w nim coś ukrytego.
∗
∗ ∗ |
Po siedmiogodzinnym marszu, około północy, wózek zajechał do wioski... Mżył drobny deszczyk. Ciemności były nieprzeniknione. Jakieś wściekłe psy ujadały zapamiętale i rzucały się na konia. Stawro obił je niemiłosiernie i podjechał pod jakąś bramę, o którą koń się potknął i omal nie upadł.
Stawro krzyknął:
— Grzegorzu!... Grzegorzu!
Ktoś wyszedł na próg karczmy i Stawro zawołał do niego:
— Śpiesz się! Na wszystkich świętych! Śpiesz się! Chyba nie chcesz, bym robił pączki i lemoniadę na tej wodzie deszczowej! Otwieraj, stary łobuzie!
Gospodarz mruknął coś pod nosem i wziął konia za uzdę. Wyprzężono konia i zdjęto z wózka ładunek. Następnie czterej mężczyźni weszli do obszernej izby, w której się jada, pije, pali i mówi rzeczy dobre i złe, zależnie od wieku i zalet wina.
Stawro był zwięzły:
— Posilmy się dobrze, ale nie traćmy nocy na gadanie. Prześpijmy się tutaj, a o świcie wyruszymy dalej. Najcięższe mamy już poza sobą. Jutro, idąc wzdłuż rzeki, opowiemy sobie wiele ładnych historji. Jutro będzie pogoda.
Podano im tuzin jaj sadzonych, smażoną słoninę, ser i pyszne wino, które mogłoby rozweselić najsmutniejszego człowieka.
Gospodarz, trącając się kieliszkiem ze Stawro, zapytał:
— Jedziesz do S... na jarmark?
Stawro zrobił potakujący ruch głową, gospodarz żartował:
— Czy zawsze fabrykujesz swoje lemoniady na kwasku cytrynowym i sacharynie?
Stawro spojrzał mu prosto w oczy:
— A ty, stara świnio, robisz swoje wódki na podejrzanych alkoholach i struwasz niemi chłopów?
Zdumiony Adrian wtrącił się do rozmowy:
— Ależ, Stawro, na własne oczy widziałem, jak kupowałeś cukier i cytryny; czy nie do lemoniady?
— Nie, to tylko dla zamydlenia oczu: w ten sposób zachęca się spragnionych — odrzekł Stawro. Potem dodał po grecku:
— Oto masz dowód, że jestem nieuczciwy. Ale to nic, potrafię być bardziej nieuczciwym.
Mikhail i Adrian zamienili między sobą porozumiewawcze spojrzenie. Oczy Mikhaila odpowiedziały na pytające spojrzenie Adriana:
— W tem jest coś ukrytego, niewyraźnego...
Wstali od stołu. Gospodarz wziął z sobą pudełko zapałek i zaprowadził ich na strych. Pełno tam było siana. Rozciągnęli ogromną derę, na którą rzucili się wszyscy trzej, tak jak byli, w ubraniach, ociężali, zmęczeni, oszołomieni drogą i winem.
— Jeżeli przyjdzie wam ochota palić, to bądźcie ostrożni, łatwo o pożar — rzekł na odchodnem gospodarz. Zabrał z sobą świecę i zapałki. Po chwili trzej podróżni zasnęli.
∗
∗ ∗ |
Która to mogła być godzina? Adrian nie mógł się zorjentować w czasie, ale w pewnej chwili uczuł że jakaś ręka przesuwa mu się po ramieniu, a następnie po twarzy. Odemknąwszy oczy, uprzytomnił sobie, że nie jest u siebie w domu, ale gdzieś na strychu. Zasnął z powrotem. I znowu się przebudził: ręka przesuwała się po twarzy i jakiś pocałunek musnął prawy policzek, Adrian jął się zastanawiać. Cóż to ma znaczyć, do djabła?... Który z nich? Z prawej strony leży Stawro, z lewej Mikhail:
— Jakto?... Stawro mnie pocałował?... Cóż to może znaczyć?...
Jakaś przykra myśl wkradła mu się do mózgu, którą odpychał, powtarzając:
— Nie... Śniłem!... Napewno śniłem!... To niemożliwe!
W kilka chwil potem, uczuł, jak ręka Stawra dotyka jego piersi, cofa się i znowu wraca. Przerażony, zapytał go, zdławionym głosem.
— Cóż to za figle, Stawro?
Stawro zerwał się z posłania, chwycił Adriana za ramię i szepnął mu do ucha:
— Cicho bądź!
— Co chciałeś mi zrobić? Tyś mnie całował przed chwilą? — pytał wylękły Adrian.
— Cicho bądź!... nie krzycz! — szeptał Stawro. Zaległo milczenie pełne grozy i wyczekiwania. Nagle, odezwał się Mikhail. Mówił cicho, spokojnie, po turecku. Urwał, jak gdyby czekając na odpowiedź. Stawro milczał. Mikhail zadał ponowne pytanie. Odpowiedź Stawra była dosyć długa. Znowu pytanie Mikhaila, tym razem głośniejsze i mocniejsze. Oschła odpowiedź Stawra. Mikhail zastanawiał się dosyć długo; ale oto uniósł się, oparł na łokciu, jak gdyby szukając wzrokiem oczu Stawra. Mówił przez kilka minut. Stawro przerwał mu gwałtownym potokiem słów. Wtedy zdarzyło się coś przerażającego.
Mikhail, którego Adrian znał jako cichego i spokojnego człowieka, zerwał się i krzyknął strasznym głosem. Stawro odpowiedział mu takim samym krzykiem. Wśród czarnej nocy padały słowa ostre i natarczywe, krzyżowały się zdania podobne do pchnięć szpadą. Głowy ich dotykały się prawie; oczy szukały się bezsilnie; ręce drżały. W zamarłem sercu Adriana samogłoski obcego języka brzmiały, jak szczęk zbroi, a twarde spółgłoski padały, jak warczenie bębnów.
Adrian zrozumiał prawdę. Zrozumiał też, że Mikhail może Stawra pognębić i niezmierna litość nad nędzą starego tułacza wezbrała w jego sercu. Zawołał, łkając:
— Mówcie po grecku... Słowa zrozumieć nie mogę!...
Ten wybuch cierpienia przerwał sprzeczkę. Nastąpiło długie milczenie.
— Stawro!... Powiedz mi, czemuś to uczynił?
Zapytany odrzekł zbolałym głosem:
— Ponieważ jestem nieuczciwy. Wszak mówiłem ci, biedny mój przyjacielu, że jestem nieuczciwy.
— To jest gorsze od nieuczciwości — odezwał się Mikhail: — to jest przewrotność i gwałt na duszy człowieka, w której wszystko jest pięknem i pogodą; chcąc w niej zaszczepić występek, popełniasz największy grzech.
Mikhail zamilkł na chwilę, a potem dodał stanowczym głosem:
— Przeproś Adriana. Jeżeli go nie przeprosisz, zostawię cię wraz z całym kramem i pójdę sobie.
Stawro milczał. Skręcał sobie papierosa; gdy go zapalał, obydwaj przyjaciele ujrzeli profil twarzy, która była nie do poznania. Usta wygięte, nos wydłużony, wąsy rozwichrzone, cera trupiej bladości, oczy wgłębione. Nie patrzał na nich; nawet wtedy, gdy zapalali papierosy, głowę miał zwróconą w inną stronę.
Nocną ciszę przerywało ujadanie psów i pianie kogutów.
∗
∗ ∗ |
Mikhail począł już tracić nadzieję, że usłyszy słowa odpowiedzi, gdy Stawro zaczął:
— Przeproszę Adriana... szczerze go przeproszę... szczerze, ale nie pokornie... I to nie zaraz, ale jak mnie wysłuchacie...
Mówicie: « Przewrotność», «gwałt», «występek». I zdaje się wam, że się ugnę ze wstydem. A przecież mówiłem wam, że jestem nieuczciwy. I to jest właśnie najgorsze, że czynięźle z całą świadomością. Ale gwałt, przewrotność, występek? Wszystko to dzieje się dokoła nas, a nikt się nie oburza!... Stało się już zwyczajem, prawem, a nawet zasadą życia. Jestem jedną z ofiar przewrotnego życia; wszystko w niem było przewrotnością, gwałtem, występkiem; urosłem wśród tej nędzy. A jednak nie miałem żadnych złych skłonności.
Przykro jest mówić wbrew własnej woli, ale korzystam z ciemności; zdaje mi się, że jesteśmy w królestwie kretów... Nie będę mówił, ażeby się bronić; wasz sąd jest mi obojętny... Chcę wam dać lekcję życia. Tak, ja, człowiek niemoralny, dam wam, ludziom moralnym, lekcję życia.
Jestem człowiekiem niemoralnym i nieuczciwym. Obwiniam się o nieuczciwość. Obwiniam się o nieuczciwość, bo co do niemoralności, sam będę oskarżycielem. Czyim? Sami osądzicie. Da wam do tego sposobność jedno z wydarzeń mojego życia, to jest dzieje mojego małżeństwa...
Około roku 1867, w jakiś czas po powrocie księcia Karola, wracałem i ja, ale nie jako książę. Wracałem zgnębiony stratą starszej siostry, i zdemoralizowany awanturniczem życiem, które wiodłem przez lat dwanaście. Przez lat dwanaście szukałem siostry mojej w Anatolji, Armenji, oraz w Turcji europejskiej. Szkoda, że nie mogę zacząć od historji mojego dzieciństwa, smutnego losu siostry, i okoliczności, w których się wychowywałem. Byłoby to zbyt długie. Być może, opowiem wam to kiedyś, a wtedy zrozumiecie niejedno.
Miałem podówczas około dwudziestu pięciu lat i trochę pieniędzy. Władałem biegle trzema wschodniemi językami, ale po rumuńsku prawie już zapomniałem. Ludzie, którzy mnie znali za moich dziecinnych lat, nie poznawali mnie i rad byłem z tego. Nie chciałem, aby wiedziano kim jestem. Miałem nawet dokumenty tureckiego poddanego i uchodziłem za cudzoziemca.
Dlaczego powróciłem do ojczyzny?
Bez powodu, a jednocześnie dla ważnej przyczyny. Bez powodu, ponieważ korzenie moje nie tkwiły już w ziemi, na której się urodziłem, ziemia ta nie była mi bliska, a na obczyźnie czułem się dobrze. Lecz to zadowolenie było tylko pozorne. Życie, jakie prowadziłem zagranicą, było wolne, swobodne, ale też występne. Kobietę znałem tylko jako matkę i siostrę; żona i kochanka nie były mi znane. Pragnąłem gorąco, a obawiałem się zbliżyć do nich. — Oto są rzeczy, których ty nie znasz i nie rozumiesz, mój Mikhailu!... Ileż krzywdy wyrządza się w życiu! Gdy się spotyka kalekę bez nogi, czy ręki, nikt mu nie rzuca przezwiska, przeciwnie każdy stara się okazać współczucie. Lecz przed człowiekiem, który ma duszę ułomną, cofa się każdy. Bez współczucia, bez zrozumienia, bez litości!... A przecież jemu trzeba dać podporę, jego duszę uleczyć!... Brakło mi podpory moralnej i po nią wracałem do Rumunji. Dano mi ją, ale po to tylko, by cofnąć po chwili i rzucić mnie w odmęt występku. Oto jak było:
Po powrocie wziąłem się do mojego rzemiosła: sprzedawałem po okolicznych jarmarkach ciepłe napoje, przyrządzane na mące. Mąkę kupowałem u Turka, przed którym udawałem, że jestem jego współziomkiem. Pracowałem niewiele, a zarabiałem dużo. Miałem też zapas pieniędzy, przywieziony z podróży.
Zrobiłem w tym czasie mnóstwo znajomości. Ubrany dostatnio, stawiałem niejedną kolejkę wina, jednając sobie w ten sposób wielu przyjaciół. Któregoś dnia w jednej z karczem na przedmieściu Braila, trafiłem na pyszne wino i to, czego szukałem od powrotu (a więc już od roku). Wino podawała śliczna dziewczyna, córka gospodarza. Stałem się wiernym gościem tej gospody: piłem znakomite wino i pałałem miłością do cudnego bóstwa, które mi rzucało ogniste spojrzenia. Zachowywałem się ostrożnie: dom był surowy i bardzo bogaty. W dodatku dowiedziałem się, że i ojciec, i córka źle są usposobieni względem cudzoziemców, chociaż ciągną z nich zyski.
Pierwszą rzeczą, do której się wziąłem, było sporządzenie papierów rumuńskich. Nie jest to trudne w ojczyźnie napiwków. Następnie pochowałem Stawra, roznosiciela napojów i przedzierzgnąłem się w Domnula Isworanu, «handlarza wyrobów mosiężnych z Damaszku». Nazwisko się spodobało, zawód również przypadł do gustu. Otoczono mnie względami i szacunkiem. Matka nie żyła. Ojciec był stary, surowy i cierpiący na nogi.
Po trzech miesiącach bywania w karczmie zatrzymano mnie na obiedzie. Spotkałem jakąś ciotkę, zastępującą matkę, która obsypywała dziewczynę pieszczotami. Mówię wam, przyjaciele, że dobrze jest kłamać tylko pół na pół... Przy stole siedzieli dwaj bracia, wielcy i silni, którzy trudnili się handlem dywanów i wyrobów miedzianych w Gałaczu. Na szczęście znałem Damaszek, a zawód ich lepiej, niż oni, gdyż sam przez jakiś czas handlowałem dywanami i wyrobami z miedzi.
Podczas obiadu opowiadałem im historje z życia w «Anadolu», kładąc główny nacisk na smutek, który pokrywa damasceńskie dywany i osiada na mosiężnych wyrobach, gdyż do tej roboty zaprzęgnięte są już pięcioletnie dzieci i starcy. Dzieci nie znają dzieciństwa i wkraczają do życia przez wrota cierpienia; starcy oddają tu ostatnie tchnienie i są pozbawieni prawa do spokoju i starości.
Moje opowiadania bawiły dziewczynę, a w smutnych momentach wyciskały jej łzy z oczu; ale reszta rodziny miała twarde serca. Niepodobna było wzruszyć tych ludzi. To mi się tak nie podobało, że zamierzałem już wycofać się z dalszych projektów małżeńskich. Uświadomiłem sobie w porę, że nie bywam w tym domu, ażeby ożenić się z całą rodziną. Panna mi się podobała i ją chciałem poślubić.
W dwa miesiące po tym obiedzie czułem się już zupełnie zadomowiony. Śliczna dziewczyna pociągała mnie nad wyraz. Przychodziłem co wieczór, ażeby spędzić z nią razem dwie do trzech godzin. Stosunek mój do niej ograniczał się wyłącznie na opowiadaniu różnych historji. Mówiłem, żartowałem, a czasem nuciłem smętne pieśni Wschodu. Ciotce i ojcu sprawiałem tem przyjemność, ale ona była wprost oczarowana!... Nie mogła się nasłuchać... pragnęła, bym śpiewał bez końca...
W tym czasie ojciec zabronił wpuszczać do sklepu hałaśliwych klientów i ruch w karczmie zamarł. Nad sklepem mieściła się izdebka z oszklonemi drzwiami, w której siedziała ciotka, dając baczenie na gości. Panna haftowała i robiła koronki, a ojciec, wyciągnięty na tapczanie, przysłuchiwał się moim opowieściom, drzemiąc i wzdychając naprzemian. A głupi był, jak baran.
Siedząc obok niego, opowiadałem mu wszystko, co uważałem za stosowne, ażeby go sobie zjednać. Z moim wrodzonym sprytem zrozumiałem szybko, że jest mu potrzebny dzielny człowiek, któryby mu poprowadził interesy. Tego człowieka widział we mnie. Rumuni, niewolnicy ziemi, są złymi kupcami. Córkę chciał oddać za żonę dzielnemu kupcowi, więc rad był, że spotkał człowieka, który się zna na rzeczy, włada obcemi językami, i potrafi służyć radą synalkom równie głupim jak ojciec. Zastanawiając się nad tem, jak mogli ci dwaj głupcy dojść do tak wielkiego majątku, dowiedziałem się, że ich nieboszczka matka posiadała niezwykłe zdolności handlowe. Córka odziedziczyła po niej rozum i temperament.
Od śmierci matki w domu panowała bezczynność. Moje pojawienie wniosło trochę ożywczego powietrza, którem każdy oddychał na swój sposób. Ojciec i obydwaj synowie, przybywający raz na tydzień, ażeby spędzić niedzielę na łonie rodziny, śmieli się, jak kretyni z moich bajek i zamęczali mnie swojemi interesami. Te wieczne interesy!... Ażeby wystawić na próbę moją uczciwość, pożyczyli sobie odemnie jakąś większą sumę pieniężną; kiedyindziej znowu prosili mnie, ażebym im przechował dużo pieniędzy. Nie zawiedli się, a ja przekonałem się, że często głupota idzie w parze z pieniędzmi.
Stara siostra nieboszczki nie płakała nigdy, a śmiała się jeszcze rzadziej. Zawracała mi głowę, wypytując o interes. Robiła się podejrzliwą, gdy dawałem jej wymijające odpowiedzi, ale pewny siebie dzięki zaufaniu, jakiem się cieszyłem u trzech bałwanów — zwierzyłem się jej, że od dwóch lat sprawy idą jak najgorzej, a to dlatego, że mi brak kapitału. I wtedy kłamałem pół na pół, gdyż otrzymawszy większą kwotę pieniężną, mógłbym, handlując miedzianemi wyrobami, dojść do znacznego majątku.
Ale gorącem mojem ukochaniem była piękna Tinkutza. Ona jedna w tym rozpaczliwym domu rozumiała mnie i kochała. Ona jedna dawała mi siłę wytrwania i nadzieję.
Nie czułem najmniejszego przywiązania do grosza, ja, człowiek wolny, przyzwyczajony do pełnego oddechu życia, wielkich przestrzeni i nieograniczonej swobody. W domu tym, gdzie wszystko było głupie, chciwe, ponure, przebywałem jedynie dla tej, która kochając mnie, dążyła do swobody.
Długie godziny spędzałem w jej towarzystwie prawie sam na sam. Sklep zamykano przed nadejściem nocy. Ciotka kładła się spać. Ojciec dotrzymywał nam towarzystwa, drzemiąc na tapczanie. Tinkutza, pochylona nad robotą, zwracała się do mnie, rzucając przytem spojrzenia, które ścinały mi krew w żyłach.
— Niech mi pan coś opowie, panie Isworanu; ale coś bardzo smutnego...!
Ojciec krzyczał:
— Nie smutnego! to mnie nudzi!...
— A więc coś wesołego — dodawała z melancholją.
— Opowiem wam coś, co się wam obojgu spodoba. W zeszłym roku byłem razem z moim towarem na jarmarku opodal rzeki Jalomitza. Wiecie pewno, że rozsądek nakazuje być z wszystkimi w przy jaźni. Łatwo zawiera się znajomości i łatwo zapomina o nich, ale kupiec prędzej się spotka z kupcem, niż pop z nieboszczykiem, którego pochował...
— Mądra uwaga — mruknął stary.
— Byłem z wszystkimi w najlepszej zgodzie, gdy oto zdarzyła się rzecz następująca. Po jarmarku kręcił się od jakiegoś czasu cygan Trandafir, który pod pozorem handlu paciorkami nawiązywał znajomości z różnymi chłopami, grywał z nimi w karty i wyłudzał od nich ostatni grosz: Oto król, gdzie jest król? Krótko mówiąc, był to oszust, ale oszust ten interesował mnie. Stał z swoim towarem obok mojego straganu. Palił fajkę i pluł, pluł aż go przepędziłem. Wtedy wmieszał się w tłum, wołając: «paciorki! piękne paciorki!» ale oczy łypały na lewo i prawo, przyglądały się chłopom, szukając ofiary, która się da skusić do gry. Starałem się go nakłonić do uczciwej pracy.
— Chcesz mnie wziąć do spółki? — zapytał Trandafir.
— Nie — odrzekłem — ale chętnie ci pomogę. Możebyś się wziął do handlu gorącemi napojami. Zarabia się przyzwoicie.
— Wielki mi zarobek! — zawołał Trandafir — a czy z oszczędzonych pieniędzy mógłbym co sześć miesięcy dodawać dukat do naszyjnika mojej ślicznej Mirandy?
— Nie.
— Gdybym jej przestał dawać dukaty, przestałaby mnie kochać!... miłość jest zmienną.
— Przyznałem mu rację, że nicby nie mogło mu przynieść takich samych dochodów, jak: «trzy karty»; a owego dnia, o którym wam mówię, wygrał aż pięć dukatów. Była to śmieszna historja. Młody chłop, obrabowany doszczętnie, chciał odebrać Trandafirowi wygraną. Gonili się przez pola, wymyślali sobie nawzajem, a wkońcu przybiegli do mnie, żebym sprawę rozsądził. Chłop rzekł: «Jeżeli nie chce mi oddać pieniędzy, to niech mnie przynajmniej nauczy swoich sztuczek, będę jak on oszukiwał ludzi». Trandair wzruszył ramionami: «Ależ on jest niespełna rozumu! Warjat». Teraz odezwał się chłop: «Nie, mój stary, nie zwarjowałem: oddaj pieniądze, albo mnie naucz. Uczciwość nie popłaca, chcę zostać takim oszustem, jak ty!» — «Nigdy nie byłeś uczciwym człowiekiem — zawołał Trandafir — przecież i ty pragnąłeś zabrać moje pieniądze, tylko ja byłem sprytniejszy od ciebie». — «Tak jest — przyznał chłop — nie byłem o wiele uczciwszy od ciebie, więc weź sobie dukata, a cztery mi oddaj! Jeżeli mi nie oddasz, rzucę się w nurty rzeki, a to jest grzech... W domu czeka mnie piękna i młoda żona... Pobraliśmy się z miłości. Pięć dukatów to był nasz cały majątek, który nosiła na naszyjniku. Wziąłem pieniądze, ażeby kupić dwa konie do uprawy roli...» Trandafir skoczył jak oparzony: «Idjoto jeden, zabierasz żonie swojej dukaty z naszyjnika, ażeby kupić konie? Nie wart jesteś młodej i ładnej żony!» — «Co robić» — rozbeczał się chłop. — «Co robić? pytasz, gamoniu jeden. Kraść, a żony nie pozbawiać naszyjnika». Trandafir zwrócił się do mnie: «Widziałeś już w swojem życiu tak głupiego Rumuna?» — zamyślił się, zapalił fajkę, splunął. Chłopisko zalewało się rzewnemi łzami. I wtedy Trandafir podszedł do niego bliżej, odjął mu ręce od twarzy i... wymierzył mu policzek. — «Czemu mnie bijesz?» — wrzasnął spoliczkowany. — «Boś głupi, nie lubię płaczących mężczyzn» — odrzekł cygan, łypiąc oczami niczem djabeł: — «Masz tu pięć dukatów i wracaj w swoje strony. Ale o świcie czekaj mnie na gościńcu przy waszej wsi: przyprowadzę ci dwa konie i dam ci dwa razy w pysk, ażebyś sobie zapamiętał, durniu jeden, że jeśli się bierze do ręki naszyjnik pięknej kobiety, to po to tylko, by dodać dukata, a nie ująć».
W sześć miesięcy po tej awanturze spotkałem Trandafira; spytałem go, czy dotrzymał słowa: Tak — odrzekł — dałem mu dwa konie i dwa razy po twarzy».
∗
∗ ∗ |
Podczas mojego opowiadania ojciec zasnął; ale Tinkutza była niezmiernie wzruszona. Po raz pierwszy w mem życiu znajdowałem się sam na sam z cudną dziewczyną, która patrzała na mnie rozkochanemi oczami. Pochylając się ku mnie, wzięła mnie za rękę i głosem, słodszym od melodji skrzypiec, rzekła:
— Panie Isworann, potrafiłby pan kochać, jak cygan Trandafir?...
Nie wiem, czy dotknięcie rozpaliło, czy też zmroziło wszystką krew, ale wiem, że dostałem nagle szalonego zawrotu głowy i lęk mnie ogarnął nieprzezwyciężony. Chwyciłem kapelusz i uciekłem bez słowa.
— Wzięła to za żart z mojej strony i gdy przyszedłem nazajutrz, śmiała się do rozpuku, przypominając mi moją ucieczkę. Ale ja byłem zrozpaczony. Drżałem ze strachu, bałem się zostać z nią sam na sam. Rozwiała się nadzieja, którą pokładałem w przyzwyczajeniu się do kobiety po kilkomiesięcznem z nią obcowaniu. Pozostałem tym samym człowiekiem o duszy ułomnej. A jednak chciałem się przezwyciężyć.
Jeżeli, trzymając pochodnię przed ślepiami konia, można pokonać jego strach przed ogniem, to — czemu nie możnaby uczynić tego samego z człowiekiem?... Czyż znamy ludzką naturę?... Mniej, niż zwierzęcą... Gdyby mi było danem ujarzmić przewrotne zmysły i opanować dzikie instynkty, może odnalazłbym wtedy równowagę życiową, spokój, szczęście. Ale do tego konieczna była ludzka życzliwość i przychylne okoliczności.
Los nie był dla mnie łaskawy. Okoliczności uczyniły mnie nędzarzem, a zamiast życzliwości spotkałem egoizm. Rozbiliśmy się oboje, — ja i ona ale bardziej politowania godnym byłem ja!
Chciałem uleczyć moją naturę, a potem poprosić o rękę Tinkutzy; ale inny konkurent uprzedził mnie i oświadczył się o Tinkutzę. Ona zapowiedziała swojej rodzinie, że pójdzie tylko za mnie; wtedy ojciec zwrócił się do mnie z zapytaniem, co ja myślę o tem?
Co myślałem? Myśl o małżeństwie przejmowała mnie piekielną grozą. Nic nie powiedziałem, byłem zmieszany i zakłopotany... Tinkutza dotknięta w swej ambicji wylewała gorzkie łzy, które wyrywały mi serce... kochałem... Ojciec przypisywał słowa moje nadzwyczajnej skromności i temu, że nie jestem bogaty.
— Będziesz bogaty, gdy popracujesz u nas — rzekł do mnie.
Słyszycie, moi przyjaciele, zdawało mu się, że przyszedłem tu szukać majątku.
Zbliżała się otchłań, a ja szedłem naprzeciw: nie pozostawało mi nic innego, jak prosić o rękę Tinkutzy. Była uszczęśliwiona! Dom cały przebudził się ze snu, na wszystkich twarzach malowało się zadowolenie, a ja czułem się zgubiony. Nastąpiły dnie najsroższej męki. Tinkutza była wniebowzięta, a ja zrozpaczony: «Wzruszenie tak cię oszołomiło? — rzekła do mnie któregoś dnia — jakże jestem szczęśliwa»!
Biedna dziewczyna.
Ażeby znaleźć zapomnienie, plotłem od rana do nocy. Wszyscy spostrzegli, że straciłem dawną swobodę i opowiadam znacznie gorzej. W dniu zaręczyn byłem bliski omdlenia. Rodzina i narzeczona kładli to na karb wielkiej radości. Przybył ksiądz i dokonał obrzędu zaręczyn; zamienił obrączki i pobłogosławił nas. Zażądano, ażebym im znowu opowiedział jakąś bajkę, ale w mózgu czułem taką pustkę, że nigdybym się nie zdobył na żadną historję, gdyby nie ksiądz, którego obecność przypomniała mi jakąś anegdotę.
— Znałem pewnego popa, który skarżył się, że wieśniacy, których najął do roboty w polu, pracują zbyt wolno, i że poprostu naigrawają się z niego. Rzekłem do popa:
— Jest tylko jeden sposób, ojcze.
— Jaki, synu?
— Kląć chłopów, kląć, jak woźnica!
— Nie mogę kląć. Kościół wzbrania; jest to grzech.
— Pewno, że grzech, ale arcybiskup z Bukaresztu odpuścił, na wypadek, gdyby nie można inaczej.
Pop spojrzał powątpiewająco, lecz świadkowie zawołali:
— Proszę nam opowiedzieć, jak to było? Proszę nam opowiedzieć!
— Otóż pewnego dnia arcybiskup miał się udać na jakąś uroczystość kościelną do dość odległego miasta. Wezwano najlepszy dyliżans i Jego Świątobliwość zajęła miejsce. Ale woźnica, pomimo sowitego napiwku, jaki go czekał, nie był wcale zadowolony, albowiem wszyscy wiemy, że woźnica bez wymyślania nie potrafi poganiać swych koni. Dla niego największą przyjemnością jest trzasnąć z bicza i zakląć! Bojąc się gniewu arcypasterza, biedny człowiek zagryzał wargi i milczał. Konie szły jako tako, ale przy przejściu wbród rzeki zatrzymały się i ani rusz! Arcybiskup wysunął głowę przez okno i zapytał o przyczynę:
— A to dlatego, proszę Jego Świątobliwości, że konie są przyzwyczajone, żeby im wymyślać i żeby je kląć. Ponieważ wiozę Jego Świątobliwość, więc muszę milczeć, a konie nie wiedzą, co to ma znaczyć i zacięły się.
Arcybiskup polecił:
— Krzyczcie na konie, ale dobierajcie przyzwoitych wyrażeń, wołajcie na nie, mój synu: hej! hej! poczciwe koniki!
Sprytny woźnica powtórzył półgłosem:
— Hej, hej, poczciwe koniki!... — Ale konie nie ruszyły.
— Więc niema innego sposobu? — zapytała Jego Świątobliwość.
— Nie, Święty Ojcze, trzeba kląć!...
— Klnij więc, a ja cię rozgrzeszam.
Woźnica wrzasnął strasznym głosem:
— Hejże!... A wio!... Do wszystkich Świętych!... Na czternaście Ewangelji!... Sześćdziesiąt Sakramentów!... Dwunastu Apostołów!... Czterdziestu Męczenników Kościoła!... A wio!... Poczciwe koniki!
Już po chwili konie znalazły się na przeciwległym brzegu. Arcybiskup wychylił głowę i zwrócił się do woźnicy, który patrzał triumfalnie:
— Konie są niezmiernie wyszkolone, ale tobie, mój synu, brak wykształcenia religijnego: niema czternastu ewangelji, są cztery Ewangelje, niema sześćdziesięciu sakramentów, jest ich zaledwie siedm.
— Święty Ojcze, macie rację, i ja znam moją religję; ale liczby cztery i siedem nie nadają się do uczciwego wymyślania. Wobec tego trzeba naginać religję do rzemiosła.
Ta przypowiastka wprowadziła duchownego w pewne zakłopotanie, a mnie przywróciła równowagę. Tinkutza była ze mnie dumna i zadowolona.
Czemu nie skończyło się na tem? Czemu nie uciekłem przed rozpoczęciem dramatu? Bo w trzy tygodnie potem rozpoczął się dramat, straszny, długi, nieskończony... Rozpoczął się w dzień ślubu. W ciągu trzech tygodni, poprzedzających mój ślub, przeżywałem niezwykłe i mało zrozumiałe tortury. Każdy pocałunek mojej narzeczonej był ciosem i napomnieniem, ażeby uciekać stąd na koniec świata. A jednak zostałem...
Teraz przechodzę do strasznego faktu, który złamał moje życie i życie niewinnej Tinkutzy. Przechodzę, poczciwy Mikhailu, do twojej przewrotności, twojego gwałtu, i twojego występku. Przechodzę też do tych wszystkich okropności, które bydło chodzące na dwuch nogach, praktykuje pod nazwą tradycji i obyczajów.
Być może, nie wiesz, Mikhailu, o co rzecz idzie. Nie wiesz, że u nas, w dniu uroczystości weselnych, kobiety, należące do rodziny panny młodej, a często i obce, w kilka godzin po pozostawieniu młodej pary sam na sam, wpadają do ich sypialni, spędzają z łoża, szukając w niem niezaprzeczonego dowodu czystości młodej żony. Dowód ten zanoszą triumfalnie do sąsiednich pokojów, gdzie się znajdują ucztujący goście. Widziałem coś jeszcze wstrętniejszego. Widziałem ten sztandar zatknięty na piec. Drogą z Petroi do Kazussu biegł tłum rozwydrzonych kobiet, niosący «czerwoną wódkę» — szczęśliwej matce nieszczęśliwej dziewicy.
Czy słyszałeś, Mikhailu, o rzeczy potworniejszej i dzikszej? Czy istnieje występek, przewrotność i gwałt, który jest straszniejszy od tej radości, od tego nikczemnego i bezwstydnego widowiska?...
Wiedziałem... Wszystko wiedziałem w dniu ślubu. Oburzały mnie ohydne obyczaje, a w strasznej godzinie, gdy zmysły zaczęły mnie zdradzać tak bezlitośnie, rzeczą najpierwszej wagi było usunąć tę pogrzebową zabawę.
Wezwałem ojca i ciotkę, ażeby pomówić z nimi. Ojciec, pomimo że lubił ten obmierzły zwyczaj, nie był zbyt kategoryczny, ale stara uparła się, mówiąc że należy szanować tradycje, które stoją na straży honoru rodzinnego.
Zostało przy tem. W piękne, niedzielne popołudnie wyruszył orszak ślubny do kościoła. Wszyscy szli pieszo, prócz dwóch kawalerów na koniach. Za nimi szedł kościelny, niosący na pięknej tacy dwie ogromne moskiewskie świece. Przy wyjściu z kościoła kawalerowie, otwierający orszak, zaczęli strzelać na wiwat, a konie przybrane w wstęgi i blaszki, zaczęły tańczyć. Na tacy znajdował się teraz tradycyjny chleb z solą. Wlokłem się, drżąc z zimna i trwogi. W jednej ręce niosłem świecę, drugą trzymałem pod ramię Tinkutzę, która w ślubnej sukni piękna była i radosna. Za nami postępował pochód weselny i dwunastu muzykantów, grających na kobzie, klarnecie i komecie. Spotykane kobiety, które wracały ze studni, wylewały wodę z dzbanów, co jest życzeniem pomyślności.
A wieczorem wybiła straszna godzina. Do uczty weselnej zasiadło około dwudziestu osób. Mowy weselne wywołały wielką radość. I ja musiałem opowiedzieć dwie historje. Potem jakiś gość mocno podchmielony opowiedział niesmaczną dykteryjkę następującej treści: Pewien chłop przekonał się podczas nocy poślubnej, że żona jego nie była dziewicą. Zbił ją, a nazajutrz rano wrzucił na swój wóz, na wozie zatknął kij, na kiju powiesił dzban bez dna i tak ją odwiózł przerażonym rodzicom.
Spojrzałem na Tinkutzę, była spokojna i pewna swej niewinności. Ale ja przeraziłem się i zawołałem, że to, co się dzieje między małżonkami, nie obchodzi nikogo, prócz nich samych.
— Przekonamy się za chwilę, czy to nie obchodzi nikogo — odpowiedział ktoś z krewnych.
I «za chwilę» o północy zaczęto z wszystkich stron rzucać we mnie okruchami chleba.
— Co to znaczy? — spytałem.
— To znaczy, że czas już wstać od stołu i trzeba pójść spełnić swój obowiązek!... — wrzasnęła chrzestna.
Przysięgam wam, przyjaciele, że nie rozumiałem znaczenia tych słów. Zrozumiałem wtedy, gdy chrzestny wziął mnie na stronę i wytłomaczył. Podczas gdy mówił do mnie, ciotka i chrzestna zaczęły rozbierać Tinkutzę i wprowadziły ją do sypialni, która była przeznaczona dla nas. Potem przyszły mnie ucałować. Otworzyły się drzwi sypialni, pchnięto mnie i drzwi zatrzasnęły się za mojemi plecami.
Pamiętam, że dostrzegłem cudownie piękną głowę Tinkutzy, spoczywającą na poduszkach, ujrzałem jej wspaniałe, rozsypane włosy... To było wszystko! Padłem zemdlony pośrodku pokoju!...
Majaczyłem przez dwadzieścia cztery godziny, a dwa tygodnie byłem ciężko chory. Nie wiem, co mówiłem, w godzinach nieprzytomności i podniecenia, ale wiem, że mało kto mnie odwiedzał.
Po wyzdrowieniu znalazłem się wśród samych wrogów. Teść i ciotka żądali wyjaśnień; uważali, że dom ich okryłem hańbą i wstydem. Powiedziałem im, że jestem związany[1]. Nie okazali mi najmniejszego współczucia, ale znienawidzili jeszcze bardziej.
Od tej chwili nienawiść rodziny prześladowała mnie przez dziesięć miesięcy. Nie dopuszczano mnie do żadnych interesów, nie powierzano żadnych spraw, chowano przedemną pieniądze, wystrzegano się, jak złodzieja. Nic nie mogłem przedsięwziąć — chyba zająć się ulicznym handlem napojami. Cały majątek wydałem już na ślubne prezenty. Zaczęło się okropne życie, którego wspomnienie przeraża mnie i przejmuje grozą po dziś dzień!...
∗
∗ ∗ |
Nie będę wchodził w szczegóły, jest to zbyt bolesne... Osaczony w tym nieszczęsnym domu, nie miałem odwagi wychodzić na ulicę; czasem tylko wykradałem się i tylko nocą. Nie wolno mi było schodzić do sklepu, nie wolno mi było odwiedzać znajomych, nie wolno mi było pracować... Cokolwiek mówiłem, proponowałem, pozostawało bez odpowiedzi. Przy stole nikt ze mną nie mówił. A ja w rannych pantoflach, pół ubrany tłukłem się z pokoju do pokoju, jak jakiś pasożyt czy półgłówek.
Bracia zjawiali się co niedziela. Prosiłem, ażeby zabrali mnie z sobą do Galatzu, do swojego interesu, na którym się znałem lepiej od nich. Mówili mi o rozwodzie. Sądzicie, że było to najlepsze wyjście? Wcale nie.
Moja żona od chwili wyjścia za mąż odsunęła się od rodziny. Jej życie zespoliło się z mojem nędznem, ułomnem życiem. Bez łzy, bez skargi, bez żalu znosiła swój los, wierząc święcie, że jestem związany. Zanosiła modły do Boga, ażeby zmógł djabła i uleczył męża, którego kochała nad wszystko!
Dnie, tygodnie, miesiące spędzaliśmy sam na sam. Otaczała mnie nieprawdopodobną czułością. Prosiłem, by mi wybaczyła. Mówiła, że nie ma mi nic do wybaczenia, gdyż jestem niewinny. Nigdy nie zapomnę tej jedynej istoty, która mnie rozumiała i miała dla mnie współczucie.
I któż udowodni, że nie byłem na drodze do poprawy?... Być może, stałbym się z czasem zupełnie normalnym mężem... dążyłem do tego z całych sił. Obcując z kochaną żoną, straciłem lęk. Dotknięcie jej ręki nie mroziło mi krwi. A gdy tuliła się do mnie, pieściła i całowała, zapewniając o swojej miłości, jakieś nieskrystalizowane pragnienia i dreszcze zmysłowe przebiegały przez moje ciało i wywoływały rumieńce na twarzy...
Lecz to, co miłość z trudem stwarzała, nienawiść — niszczyła w ciągu jednej chwili. Nigdy tego ludziom nie wybaczę!
Zaledwie rano opuściła mój pokój, dwa puszczyk naszego nieszczęścia rzucały się na biedną kobietę pytając, czy zaszło już coś między nami. Zamęczali ją, by się natychmiast rozwiodła ze mną, a ona milczała i cierpiała.
Niszczenie i załamywanie tego, co natura pragnęła odbudować, trwało około dziesięciu miesięcy. Dusiliśmy się. Dwaj oprawcy z Galatz stawali się natarczywi. Urągali mi i dręczyli, ażebym żonę skłonił do rozejścia się ze mną. Nie chcieliśmy schodzić na posiłek i często nie jedliśmy wcale, byle tylko nie spotykać się z rodziną.
Postanowiliśmy uciec. Pewnego razu zapytała mnie, czy potrafię zarobić na jej utrzymanie. Odpowiedziałem jej, że zdala od niewoli i zawiści stworzę jej szczęście. Łzy popłynęły z jej oczu. Przytuleni do siebie, zgubieni pośród wrogiego świata, skąpani w łzach, przeżyliśmy wtedy godziny najgłębszego szczęścia, jakie można zaznać na ziemi.
Ale te godziny były też jednemi z ostatnich, które były nam dane spędzić razem. Fala ludzkiej nienawiści zbliżała się.
Było to pod koniec lutego... Mieliśmy gotowy plan ucieczki. Trzeba było zaczekać jeszcze jeden miesiąc, a potem wsiąść na żaglowiec, jadący w stronę Stambułu.
W obejściu naszych tyranów zaszła szczególna zmiana. Przestali nachodzić Tinkutzę, nie zamęczali jej pytaniami, ani też radami, a mnie powiedział stary, że mogę wychodzić i robić, co mi się żywnie podoba! Byłem zaskoczony. Pobiegłem do Tinkutzy, ażeby podzielić się z nią tą wiadomością, a ona rozpłakała się.
— Jakieś nieszczęście czyha na nas! — zawołała. — Miewam teraz złe sny. Tej nocy widziałam ciebie otoczonego gromadką płaczących dzieci, i siebie w bogatym stroju... To źle... Nie wychodź, kto wie, co cię może spotkać? Znosiłeś więzienie tyle miesięcy, przemęcz się jeszcze kilka tygodni...
— Słowa jej napełniły mnie trwogą. I zostałem przy niej tego dnia. Ale wierzajcie mi, młodzi przyjaciele, los człowieka jest z góry wypisany i każdy idzie za swojem przeznaczeniem.
Następnego dnia była piękna pogoda. Śnieg pokrył ziemię kobiercem niepokalanej bieli, a w powietrzu brzmiały dzwonki sanek. Świat się radował. Stałem w oknie i zdawało mi się, że mury walą się na mnie. Szalałem!... Nieprzezwyciężona moc pchała mnie z tego beznadziejnego wnętrza, na zewnątrz. Tam, gdzie ruch, życie, swoboda, wolność! Żonie mojej padłem do nóg, ażeby pozwoliła mi wyjść na godzinę, kwadrans, pięć minut.
Wysłuchała mej prośby, ale kazała wziąć broń z sobą. Ucałowałem jej stopy, włożyłem futro, czapkę i wyszedłem przez sklep.
Było to moją zgubą i zgubą biednej Tinkutzy. Nieszczęście nie spotkało nas bezpośrednio — bo ani w dniu tym, ani następnych dni nic się nie zdarzyło — ale napewno, podczas gdy przechodziłem przez sklep, rozpoznało mnie judaszowe oko jakiegoś łotra, którego stary umieścił za drzwiami.
Nadszedł ostatni dzień, który spędziłem w tym domu. Wróciłem ze spaceru nad Dunajem, przejęty majestatem ukochanej rzeki i widokiem olbrzymiej kry. Ucałowałem po raz ostatni tę, która była najczulszą żoną i najczystszą dziewicą.
— Byliśmy spokojni... Ale gdyśmy schodzili na obiad, jakiś tragiczny cień padł na nasze serca i twarze. Pod koniec obiadu Tinkutza zapytała:
— Czemu niema braci, dzisiaj niedziela.
— Przybędą niebawem — rzekł ojciec.
Zapaliliśmy nargile i piliśmy kawę. Zewnątrz noc, cisza... Robiło się późno. Nagle Tinkutza pochwyciła porozumiewawcze spojrzenie, które ojciec zamienił z ciotką i wybuchnęła głośnym płaczem.
Zgrzytnęły drzwi i ukazali się dwaj bracia; między nimi stał człowiek, na którego widok zmartwiałem.
Był to grek, mój dawny przyjaciel. Przybywał teraz, jak zbrodniarz i donosiciel.
Stali w otwartych drzwiach. Odezwał się zdrajca. Wyciągnął rękę i wskazując mnie, rzekł:
— Więc to ma być pan Isworanu?... Nie dziwię się, że jest związany. To Stawro, ten p...
Po tem ostatniem słowie, które nazwało — mój występek, Tinkutza krzyknęła i padła zemdlona, podczas gdy ja...
Wściekłość i nienawiść braci wybuchnęła z nieokiełznaną siłą. Wywlekli mnie na środek pokoju i tłukli po twarzy, głowie, piersiach, póki nie zemdlałem. Potem...
Obudziłem się na śniegu, przed zamkniętemi drzwiami. Byłem przemarznięty, obolały i napół nagi.
Zebrałem siły i udałem się do Turka, który przed dwoma laty dostarczał mi mąki. Przyjął mnie, jak chrześcijanin i pielęgnował, jak brat.
W kilka dni potem, zacny ten człowiek — nie wiedząc do kogo mówi — opowiedział mi, że na lewym brzegu Dunaju wyłowiono Tinkutzę...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Trzydzieści pięć lat minęło od tego dnia. A ja co roku, w rocznicę tragicznych chwil, idę nad brzeg Dunaju, patrzę na krę — i proszę Tinkutzę, ażeby mi przebaczyła krzywdę, jaką jej wyrządziłem.
I ciebie, Adrjanie, też proszę o przebaczenie krzywdy, jaką ci wyrządziłem...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
∗
∗ ∗ |
Szerokim gościńcem sunie wózek z trojgiem ludzi. Słońce wschodzi. Skowronek zrywa się z pola i leci, jak strzała do nieba. Stawro odprowadza go wzrokiem, a potem patrzy, jak skowronek wraca na ziemię, i niby kamyczek, spada z wysokości. Z oczami utkwionemi w miejsce, gdzie opadł ptaszek, Stawro śpiewa. Śpiewa językiem, który zna każdy bezdomny, i na melodję, której niema na papierze:
Gdybym był skowronkiem,
Jak on poleciałbym w przestworze:
Ale nie wracałbym na ziemię,
Gdzie ludzie sieją zboże,
Gdzie ludzie zboże koszą,
Gdzie sami, nie wiedząc czemu,
sieją i koszą...