Lekarz wiejski (tłum. Boy-Żeleński)/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Lekarz wiejski
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Médecin de campagne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V
Elegje

Skończywszy opowiadanie, Benassis ujrzał na twarzy wojskowego wyraz głębokiej troski, który go uderzył. Wzruszony tem iż znalazł tyle zrozumienia, wyrzucał sobie niemal że zmartwił swego gościa i rzekł:
— Ależ, kapitanie Bludeau, moje nieszczęścia...
— Niech mnie pan nie nazywa kapitanem Bludeau, wykrzyknął Genestas przerywając lekarzowi i wstając gwałtownie w sposób zdradzający silne niezadowolenie z siebie. Niema żadnego kapitana Bludeau, ja jestem łajdak!
Benassis patrzał zdumiony na majora, który przechadzał się po salonie niby bąk szukający wyjścia z izby, do której dostał się niebacznie.
— Ależ, w takim razie, kimże pan jesteś? spytał Benassis.
— A, ba! odparł oficer, stając z powrotem przed lekarzem, któremu nie śmiał spojrzeć w oczy. Oszukałem pana! podjął zmienionym głosem. Pierwszy raz w życiu skłamałem, i jestem ciężko ukarany, bo już nie mogę panu wyznać celu ani mojej wizyty ani mego przeklętego szpiegostwa. Od czasu jak, że tak powiem, przejrzałem pańską duszę, wolałbym raczej dostać po pysku, niż słyszeć jak pan mnie nazywa kapitanem Bludeau! Pan może mi darować szalbierstwo, ale ja go sobie nie daruję nigdy, ja, Piotr Józef Genestas, który, gdyby chodziło o ocalenie życia, nie skłamałbym przed sądem wojennym.
— Pan jest major Genestas, wykrzyknął Benassis wstając. Ujął rękę oficera, uścisnął ją serdecznie, i rzekł:
— Słusznie pan to powiedział niedawno: byliśmy przyjaciółmi, nie znając się. Gorąco pragnąłem pana poznać, słysząc o panu od pana Gravier. „To mąż z Plutarcha“, mówił o panu.
— Nie jestem z Plutarcha, odparł Genestas; jestem niegodny pana i wytłukłbym się chętnie. Powinienem był panu wyznać poprostu swoją tajemnicę. Ale nie! Dobrzem zrobił, żem przywdział maskę i że sam tu przybyłem, aby zasięgnąć wiadomości o panu. Wiem teraz, że trzeba milczeć. Gdybym był działał szczerze, byłbym panu zrobił przykrość. Niech mnie Bóg od tego brom, abym miał panu sprawić najmniejsze zmartwienie!
— Nic a nic pana nie rozumiem, majorze.
— Dajmy temu pokój. Nie jestem chory, spędziłem miły dzień i wyjadę jutro. Kiedy pan przyjedzie do Grenobli, zastanie pan tam o jednego przyjaciela więcej, i to przyjaciela nie na żarty. Sakiewka, szabla, krew, wszystko co posiada Piotr Józef Genestas, należy do pana. Ostatecznie, ziarno pańskie nie padło na opokę. Kiedy mnie spensjonują, zagrzebię się w jakiej dziurze, zostanę wójtem i będę się starał pana naśladować. Jeżeli mi braknie pańskiej wiedzy, będę się uczył.
— Ma pan słuszność, drogi panie: gospodarz, który obraca swój czas na poprawienie jakiejś wady w gospodarstwie, czyni swemu krajowi tyleż dobrego, ile może uczynić najlepszy lekarz. Jeden koi cierpienia kilku ludzi, drugi goi rany ojczyzny. Ale obudził pan moją ciekawość. Czy mogę panu być w czem uzyteczny?
— Użyteczny, rzekł major wzruszonym głosem. Mój Boże, drogi panie Benassis, to, czego chciałem żądać od pana, jest prawie niemożliwe. Widzi pan, zabiłem wielu chrześcijan w życiu, ale można zabijać ludzi a mieć dobre serce; toteż, chociaż się wydaję szorstki, umiem jeszcze zrozumieć pewne rzeczy.
— Ależ mów pan.
— Nie, nie chcę panu sprawić świadomie przykrości.
— Och, majorze, ja wiele zniosę.
— Panie, rzekł żołnierz ze drżeniem, chodzi o życie dziecka.
Czoło lekarza zmarszczyło się nagle, ale dał znak majorowi, aby mówił dalej.
— Dziecko, ciągnął major, które można jeszcze ocalić usilnem i troskliwem staraniem. Gdzie znaleźć lekarza zdolnego się poświęcić jednemu choremu? To pewna, że nie w mieście! Słyszałem o panu jako o zacnym człowieku, ale bałem się dać omamić fałszywej reputacji. Otóż, nim się zdecydowałem powierzyć mego malca panu Benassis, o którym mi opowiadano tyle pięknych rzeczy, chciałem mu się przyjrzyć. Obecnie...
— Dosyć, rzekł lekarz. Czy to pańskie dziecko?
— Nie, drogi parne Benassis, nie. Aby panu wytłumaczyć tę tajemnicę, trzebaby panu opowiedzieć histoirję, w której ja odgrywam nie najpiękniejszą rolę. Ale pan mi powierzył swoje tajemnice, mogę panu ja zwierzyć moje.
— Zaczekaj, majorze, rzekł lekarz wołając Agatę, której kazał podać herbaty. Widzisz, majorze, wieczorem, kiedy wszystko śpi, ja nie śpię!... Zgryzoty moje gnębią mnie i staram się zapomnieć o nich pijąc herbatę. Ten napój pogrąża mnie w stanie jakiegoś upojenia nerwów, we śnie, bez któregobym nie żył. Czy nie da się pan namówić?
— Co do mnie, rzekł Genestas, wolę pańskie winko.
— Niech i tak będzie. Agato, rzekł Benassis do służącej, proszę podać wino i biszkoptów.
— Pociągniemy sobie trochę na noc, rzekł lekarz do gościa.
— Ta herbata musi panu szkodzić, rzekł Genestas.
— Przyprawia mnie o straszliwe ataki podagry, ale nie umiałbym się wyleczyć z tego nałogu, zanadto mi jest miły. Daje mi co wieczór chwilę, w czasie której życie nie jest zbyt ciężkie. No, słucham pana, pańskie opowiadanie przesłoni może nazbyt żywe wrażenie wspomnień które zbudziłem.
— Drogi panie, rzekł Genestas stawiając na kominku pustą szklankę, po odwrocie z pod Moskwy, pułk mój pozbierał się w małem miasteczku w Polsce. Odkupiliśmy konie na wagę złota i zostaliśmy tam garnizonem aż do powrotu Cesarza. Doskonale. Trzeba panu powiedzieć, że miałem wówczas przyjaciela. W czasie odwrotu niejeden raz ocalił mi życie swojem poświęceniem pewien sierżant, niejaki Renard. Uczynił dla mnie rzeczy, po których dwaj ludzie muszą być braćmi, oczywiście o ile się to nie sprzeciwia dyscyplinie. Staliśmy kwaterą w jednym domu, a raczej drewnianej norze, gdzie mieszka cała rodzina, a gdzie nie powiedziałbyś pan że się tam zmieści bodaj jeden koń. Buda ta należała do Żydów, którzy się w niej parali rozmaitym handlem. Ojciec, stary Żyd, którego palce nie były zgrabiałe gdy chodziło o zgarnięcie sztuki złota, porobił doskonałe interesa w czasie naszej klęski. Tacy ludzie żyją w błocie, a umierają w złocie. Dom zbudowany był nad piwnicą, drewnianą oczywiście, gdzie trzymali swoje dzieci, a zwłaszcza córkę, piękną jak bywa Żydówka, kiedy jest czysta i nie ruda. Siedemnaście lat, biała jak śnieg, oczy aksamitne, rzęsy czarne jak skrzydło kruka, włosy lśniące, bujne, aż chętka brała przebierać je palcami, słowem wspaniałe stworzenie! Ja pierwszy, drogi panie, zobaczyłem ten osobliwy prowiant, pewnego wieczora kiedy myśleli że śpię, a ja tymczasem paliłem spokojnie fajkę, przechadzając się po ulicy. Dzieciaki kłębiły się gromadą jak młode psiaki. Uciecha była patrzeć. Rodzice wieczerzali z niemi. Patrzę, patrzę, aż, w kłębach dymu które ojciec puszczał z fajki, spostrzegam młodą Żydówkę, która wyglądała tam jak nowiutki napoleon w kupie groszaków. Ja, mój drogi panie Benassis, nigdy nie miałem czasu zastanawiać się nad miłością; jednak, kiedy ujrzałem tę dziewczynę, zrozumiałem że dotychczas, ot, dawałem tylko folgę naturze; ale tym razem wszystko było w ruchu, głowa, serce, no i reszta. Zakochałem się tedy od stop do głów, na całego. Stałem tam kurząc fajkę i patrząc na Żydówkę, póki nie zdmuchnęła świecy i nie położyła się spać. Ani zamknąć oka! stałem tam całą noc, ładując fajkę, paląc, przechadzając się po ulicy. Nigdy czegoś podobnego nie doznałem. To był jedyny raz w życiu, że myślałem o tem aby się ożenić. Kiedy się zrobił dzień, osiodłałem konia i cwałowałem dobre dwie godziny przez pola aby ochłonąć: ani wiedząc o tem, prawie że ochwaciłem szkapę...
Genestas urwał, spojrzał na nowego przyjaciela zaniepokojony, i rzekł:
— Daruj mi, Benassis, ale ja nie jestem mówcą, gadam tak, jak mi ślina na język przyniesie. Gdybym był w salonie, krępowałbym się, ale tu z tobą, na wsi...
— Mów dalej, majorze, rzekł lekarz.
— Kiedy wróciłem do pokoju, zastałem Renarda bardzo zaniepokojonego. Myśląc żem zginął w pojedynku, czyścił pistolety i miał iść szukać zwady z tym, kto mnie pochował... Taki był już jucha. Zwierzyłem się Renardowi z mojej miłości, pokazując mu ową dzieciarnię. Mój Renard rozumiał trochę szwargot tych chińczyków, proszę go tedy, aby mi pomógł oświadczyć się rodzicom i starał się nawiązać z Judytą. Nazywała się Judyta. Słowem, drogi panie, przez dwa tygodnie byłem najszczęśliwszym z ludzi, ponieważ co wieczór Żyd i jego żona pozwalali nam wieczerzać w towarzystwie Judyty. Zna pan te rzeczy, nie będę tem pana nudził; ale, jeżeli pan nie uznaje tytoniu, nie zna pan przyjemności zacnego człowieka, który ćmi spokojnie lulkę wraz z przyjacielem Renard i ojcem panny, spoglądając na swoją donzelę. To bardzo przyjemne. Ale muszę panu powiedzieć, że Renard to był paryżanin z dobrej rodziny. Ojciec jego, który miał wielki handel korzenny, chował go na rejenta, toteż był wcale wykształcony; ale przyszła branka i trzeba było pożegnać się z kałamarzem. Stworzony zresztą do munduru, miał figurkę jak młoda panienka i wiedział jak się komu przypodobać. W nim się też rozkochała Judyta, a o mnie dbała tyle, co koń o pieczone kurczęta. Gdy ja się rozpływałem i tonąłem w siódmem niebie patrząc na Judytę, mój Renard, który nie darmo wziął i nazwisko od lisa, wyobraź pan sobie, rył się pod ziemią; zdrajca porozumiał się z dziewczyną, i to tak dobrze, że się pobrali miejscowym obyczajem, bo za długoby im było czekać na pozwolenie. Ale przyrzekł się z nią ożenić wedle prawa francuskiego, w razie gdyby kwestjonowano ich małżeństwo. Faktem jest, że we Francji pani Renard stała się z powrotem panną Judytą. Gdybym był wiedział o tem, byłbym zabił Renarda, tak że aniby zipnął; ale ojciec, matka, córka i pan sierżant, wszystko to wąchało się z sobą jak złodzieje na jarmarku. Gdy ja paliłem sobie fajkę i patrzałem w Judytę jak w święty obraz, mój lisek układał schadzki i doskonale chodził koło tego gospodarstwa. Jest pan jedyny człowiek, któremu opowiadam o tej historji, o tem, mogę rzec, łajdactwie. Zawszem się zastanawiał, czemu człowiek, który umarłby ze wstydu gdyby ukradł sztukę złota, kradnie żonę, szczęście, życie przyjaciela bez skrupułu.
„Słowem, te gołąbki były ożenione i szczęśliwe, a ja wciąż wysiadywałem co wieczór przy kolacji, podziwiając Judytę jak głupiec i wywracając do niej gały, kiedy robiła do mnie słodkie minki aby mi zamydlić oczy. Domyśla się pan, że drogo im przyszło zapłacić to oszukaństwo. Słowo uczciwego człowieka, Bóg więcej się troszczy o ziemskie sprawy, niż my sobie myślimy. Walą się na nas Moskale. Zaczyna się kampanja roku 1813. Otaczają nas. Pewnego pięknego poranku, przychodzi rozkaz aby o oznaczonej godzinie znaleźć się na polu bitwy pod Lützen. Cesarz wiedział dobrze co robił, każąc nam ruszać prędko. Rosjanie okolili nas. Nasz pułkownik zabałamucił się żegnaniem z Polką, która mieszkała o ćwierć mili od miasta, i przednia straż kozaków zagarnęła go wraz z jego pikietą. Ledwie mieliśmy czas wsiąść na koń, sformować się przed miastem, zrobić wypad kawalerji i odepchnąć Moskali, aby móc czmychnąć w nocy. Szarżowaliśmy przez trzy godziny, dokazując istnych cudów. Podczas gdy myśmy się bili, nasze furgony i amunicja szły naprzód. Mieliśmy park artylerji i wielkie zapasy prochu, wściekle potrzebne cesarzowi; trzeba mu je było dostawić za wszelką cenę. Nasza obrona wprowadziła w błąd Moskali, którzy myśleli, że my mamy za plecami cały korpus. Niebawem jednak, wyprowadzeni z błędu przez swoich szpiegów, dowiedzieli się, że mają przed sobą tylko pułk kawalerji i piechoty. Wówczas, drogi panie, pod wieczór zrobili atak tak wściekły i tak nas przygrzali, że wielu naszych tam zostało. Otoczyli nas. Ja byłem z Renardem w pierwszym szeregu; widziałem mego liska jak się bije i naciera jak sam djabeł, bo myślał o swojej żonie. Dzięki niemu, zdołaliśmy wrócić do miasteczka, które nasi chorzy przysposobili do obrony, Boże zmiłuj się! My dwaj wracaliśmy ostatni; droga zatarasowana przez garść kozaków, walimy na nich. Jeden z tych dzikusów miał mnie nadziać na lancę, Renard widzi to i pcha się koniem między nas, aby odwrócić pchnięcie: koń jego, na honor piękne zwierzę, dostaje żelazo w brzuch i padając pociąga Renrada i kozaka. Zabijam kozaka, biorę Renarda pod pachy, i sadzam go przed sobą na konia, w poprzek, jak worek zboża.
— Bywaj zdrów, kapitanie, wszystko skończone, powiada Renard.
— Nie, odpowiadam: zobaczymy.
Byliśmy już w mieście; zesiadam i sadzam go pod jakimś domem, na wiązce słomy. Miał głowę strzaskaną, mózg we włosach i mówił. Ba! to był tęgi chłopak.
— Skwitowaliśmy się, powiada. Oddałem ci moje życie, wziąłem ci Judytę. Opiekuj się nią i jej dzieckiem, jeśli je będzie miała. Zresztą, ożeń się z nią.
„Panie, w pierwszej chwili zostawiłem go tam jak psa, ale kiedy mi wściekłość przeszła, wróciłem; już nie żył. Kozacy podpalili miasto; wówczas przypomniałem sobie o Judycie. Poszedłem tedy po nią, wsadziłem ją za siebie na konia, i dzięki szybkości konia dognałem pułk, który tymczasem wykonał odwrót. Co się tyczy Żyda i jego rodziny, ani śladu, wszyscy znikli jak szczury. Tylko Judyta czekała na Renarda. Z początku, rozumie pan, nic jej nie powiedziałem. Panie drogi, trzeba mi było myśleć o tej kobiecie w czasie wszystkich klęsk r. 1813, dawać jej kwaterę, wygody, pielęgnować ją... Zdaje mi się, że nawet nie zauważyła, w jakim wówczas byliśmy stanie. Zawsze tak urządzałem, aby była o dziesięć mil od nas, ku Francji. Urodziła chłopca, podczas gdy myśmy się bili pod Hanau. Byłem ranny w tej potrzebie, udałem się do Judyty do Strassburga, poczem wróciłem do Paryża, bo miałem to nieszczęście, że przeleżałem w łóżku czas kampanji francuskiej. Gdyby nie ten smutny wypadek, byłbym przeszedł do grenadjerów Gwardji, bo cesarz mnie tam awansował. Słowem, drogi panie, miałem na karku kobietę, dziecko które nie było moje, i w dodatku miałem trzy żebra złamane! Rozumie pan, że mój żołd to nie były złote góry! Ojciec Renarda, bezzębny kutwa, nie chciał uznać synowej, starego Żyda licho wzięło. Judyta umierała ze zgryzoty. Jednego ranka, płakała przewiązując mi opatrunek.
— Judyto, powiadam, twoje dziecko stracone.
— I ja także, powiada.
— Ba, mówię, postaramy się o potrzebne papiery, ożenię się z tobą i uznam za swoje dziecko tego...
„Nie mogłem dokończyć. Och, drogi panie, można wszystko uczynić, aby otrzymać to spojrzenie umierającej, jakiem Judyta mi podziękowała: przekonałem się, że ją kocham ciągle, i od tego czasu ten malec zapadł mi w serce. Podczas gdy papiery były w drodze i stare Żydy także, biedna kobieta dogorywała. Na dwa dni przed śmiercią, miała siłę ubrać się, ustroić, dopełnić wszystkich potrzebnych ceremonij, podpisać plik papierzysków, poczem, kiedy jej dziecko miało nazwisko i ojca, wróciła się położyć. Ucałowałem jej czoło i ręce, i umarła. Oto mój ślub, moje wesele. Na trzeci dzień, zakupiwszy kawałek ziemi w którem złożono biedną dziewczynę, ujrzałem się ojcem sieroty, którą oddałem na mamki w czasie kampanji r. 1815. Od tego czasu, nie opowiadając nikomu mojej historji, która nie jest zaszczytna, opiekowałem się tym malcem jakby swoim własnym. Jego dziadek przepadł gdzieś w świecie, jest zrujnowany, goni kędyś ze swoją rodziną między Persją a Rosją. Są widoki, że zrobi majątek, bo rozumie się ponoś na handlu drogiemi kamieniami. Oddałem to dziecko do kolegjum, ale w ostatnich czasach tak go nakarmiłem matematyką aby się mógł dostać do Politechniki i skończyć ją z dobrym stopniem, że biedny malec rozchorował się z tego. Ma słabe piersi. Wedle paryskich lekarzy, byłaby jeszcze rada, gdyby uganiał po górach i gdyby był ciągle pod troskliwą opieką. Pomyślałem tedy o panu i przyjechałem tu na rekonesans, aby poznać pański charakter i pański tryb życia. Ale po tem co mi pan powiedział, nie miałbym sumienia robić panu tej przykrości, mimo że już jesteśmy przyjaciółmi.
— Majorze, rzekł Benassis po chwili milczenia, przywieź mi to dziecko. Bóg chce zapewne, abym przeszedł tę ostatnią próbę; przyjmuję ją. Ofiaruję te cierpienia Bogu, którego syn umarł na krzyżu. Zresztą wzruszenie, o jakie przyprawiła mnie pańska opowieść, było mi miłe: czyż to nie jest dobra wróżba?
Genestas uścisnął żywo obie dłonie Benassisa, nie mogąc powstrzymać kilku łez, które zwilżyły jego oczy i stoczyły się po ogorzałych policzkach.
— Zachowamy to w tajemnicy, rzekł.
— Tak, majorze. Nie pije pan?
— Nie chce mi się pić, odparł. Jestem jak ogłupiały.
— Więc cóż, kiedy mi go pan przywiezie?
— Choćby jutro, jeżeli pan pozwoli. Jest w Grenobli od dwóch dni.
— Więc dobrze, niech pan jedzie jutro rano i niech pan wraca, będę pana czekał u Grabarki, gdzie zjemy śniadanie we czwórkę.
— Wybornie, odparł Genestas.
Dwaj przyjaciele udali się na spoczynek, życząc sobie wzajem dobrej nocy. Kiedy się znaleźli w sieni rozdzielającej dwa pokoje, Genestas postawił świecę na oknie i zbliżył się do lekarza.
— Kroćset bomb! rzekł z naiwnym entuzjazmem, nie mogę się z panem rozstać, aby panu wprzód nie powiedzieć, że pan jesteś trzecim człowiekiem, dzięki któremu zrozumiałem, że jest coś tam w górze! I pokazał na niebo.
Lekarz odpowiedział uśmiechem pełnym melancholji i bardzo serdecznie uścisnął wyciągniętą rękę majora.
Nazajutrz, major Genestas ruszył przededniem do miasta; około południa znalazł się na gościńcu z Grenobli do miasteczka, na wysokości ścieżki wiodącej do Grabarki. Jechał bryczką zaprzężoną w jednego konia, taką jakich spotyka się pełno po tych górskich drogach. Towarzyszył mu wątły i szczupły chłopiec, który wyglądał na dwanaście lat, mimo że miał szesnasty. Nim oficer wysiadł, rozejrzał się dokoła aby znaleźć w okolicy jakiegoś wieśniaka, któryby odprowadził wózek do lekarza, ponieważ wąska ścieżka nie pozwalała dojechać aż do domku Grabarki. Przypadkowo zjawił się połowy i wydobył z kłopotu majora, który mógł, wraz ze swym przybranym synem, udać się górskiemi ścieżkami pieszo na miejsce spotkania.
— Czy nie miałbyś ochoty, Adrjanie, uganiać przez rok po tej pięknej okolicy, polować, jeździć konno, zamiast męczyć się nad książkami? O, patrz!
Adrjan objął dolinę bladem spojrzeniem chorego dziecka; ale obojętny, jak wszyscy młodzi ludzie, na piękności natury, rzekł nie zatrzymując się:
— Bardzo dobry jesteś, ojcze.
Genestasa zabolała ta chorobliwa obojętność, toteż do samego domu Grabarki nie rzekł już nic.
— Słowny jesteś, majorze, wykrzyknął Benassis, wstając z drewnianej ławki.
Ale zaraz usiadł z powrotem i zadumał się na widok Adrjana. Wpatrywał się długo w żółtą i zmęczoną twarz, podziwiając zarazem piękny owal tej szlachetnej fizjognomji. Dziecko — żywy portret matki — miało po niej oliwkową cerę i piękne czarne oczy, inteligentne i melancholijne zarazem. Cała uroda polskiej Żydówki odzwierciedlała się w tej głowie, pokrytej obfitemi puklami włosów i zbyt rozwiniętej w stosunku do wątłego ciała.
— Czy dobrze sypiasz, chłopcze? spytał lekarz.
— Tak, proszę pana.
— Pokaż mi swoje kolana, odsuń spodnie.
Adrjan, rumieniąc się, odpiął podwiązkę i pokazał kolano, które lekarz starannie obmacał.
— Dobrze. Mów, krzycz, krzycz mocno! Adrjan krzyknął.
— Dosyć. Podaj mi ręce...
Chłopiec podał miękkie i białe ręce, z niebieskiemi żyłkami jak u kobiety.
— W jakiem kolegjum byłeś w Paryżu?
— U Świętego Ludwika.
— Czy prowizor czytywał brewiarz w nocy?
— Owszem, czytał.
— Więc nie zasypiałeś zaraz?
Adrjan nie odpowiedział, Genestas zaś rzekł do lekarza:
— Ten prowizor, to zacny ksiądz; to on mi doradził, abym odebrał chłopca z powodu zdrowia.
— Ano, rzekł Benassis zatapiając jasne spojrzenie w drżące oczy Adrjana, jest jeszcze rada. Tak, zrobimy człowieka z tego dziecka. Będziemy żyli razem, jak dwaj koledzy, mój chłopcze. Będziemy się kładli spać i wstawali wcześnie. Nauczę pańskiego syna, majorze, jeździć konno. Po miesiącu lub dwóch, poświęconych na to aby mu naprawić żołądek mleczną dietą, postaram mu się o pozwolenie na broń myśliwską i oddam go w ręce Butifera: pójdą we dwójkę polować na giemzy. Daj, majorze, swemu synowi cztery czy pięć miesięcy życia z naturą, a nie poznasz go potem. Butifer będzie szczęśliwy, znam tego hultaja! Zaprowadzi cię, młody przyjacielu, przez Alpy aż do Szwajcarji; przegoni cię po skałach, wyciągnie cię w pół roku o sześć cali w górę; zarumieni ci policzki, zahartuje ci nerwy i wyleczy cię z twoich szkolnych nałogów. Będziesz mógł wówczas podjąć studja i staniesz się człowiekiem. Butifer jest uczciwy chłopak, będziemy mu mogli powierzyć sumę potrzebną na koszta twoich wędrówek i twego polowania; odpowiedzialność ustatkuje go na jakie pół roku, dla niego to czysty zysk.
Twarz Genestasa rozjaśniała się coraz bardziej przy każdem słowie lekarza.
— Chodźmy na śniadanie. Grabarce pilno jest cię zobaczyć, rzekł Benassis klepiąc zlekka Adrjana po twarzy.
— Więc niema suchot? spytał Genestas biorąc lekarza pod rękę i odciągając go na bok.
— Nie więcej niż pan i ja.
— Więc co mu jest?
— Ba! odparł Benassis, przechodzi krytyczny moment, to wszystko.
W tej chwili ukazała się w progu Grabarka. Genestas zauważył nie bez zdziwienia strój jej prosty i zalotny zarazem. To już nie była wczorajsza wieśniaczka, ale wytworna i pełna wdzięku Paryżanka, wobec której spojrzeń uczuł się słaby. Żołnierz odwrócił oczy i utkwił je w orzechowym stole bez obrusa, ale tak doskonale wywoskowanym, że wyglądał jak politurowany. Na stole znajdowały się jajka, masło, pasztet, pachnące górskie poziomki. Cały pokój biedna dziewczyna przystroiła kwiatami, które świadczyły, że ów dzień dla niej był świętem. Na ten widok, major z mimowolną zazdrością objął wzrokiem prosty domek i trawnik, poczem spojrzał na wieśniaczkę oczami, które wyrażały zarazem nadzieję i wątpienie. Poczem obrócił wzrok na Adrjana, któremu Grabarka podawała jajko, zajmując się nim dla kontenansu.
— Majorze, rzekł Benassis, wiesz za jaką cenę ofiarowano ci tu gościnność. Masz opowiedzieć mojej Grabarce coś wojskowego.
— Niech pan major spokojnie zje śniadanie, ale po kawie...
— Najchętniej, odparł major, ale pod jednym warunkiem, a mianowicie że pani nam opowie jaką przygodę ze swego dawnego życia.
— Ależ, rzekła rumieniąc się, mnie, proszę pana, nigdy nie zdarzyło się nic, coby warte było opowiedzenia. — Czy chcesz jeszcze trochę ciasta, kawalerze, rzekła, widząc że talerz Adrjana jest próżny.
— Proszę pani.
— Wspaniałe jest to ryżowe ciasto, rzekł Genestas.
— A co pan dopiero powie o jej kawie ze śmietanką? wykrzyknął Benassis.
— Wolałbym raczej usłyszeć naszą ładną gosposię.
— Źle się do tego bierzesz, majorze, rzekł Benassis. Słuchaj, moje dziecko, rzekł lekarz zwracając się do Grabarki i ściskając jej rękę, ten oficer, którego oto widzisz, kryje pod surowym pozorem najlepsze serce; możesz mówić zupełnie swobodnie. Mów albo nie mów, nie chcemy cię w niczem krępować. Biedne dziecko, jeżeli kto kiedy może cię wysłuchać i zrozumieć, to te trzy osoby z któremi znajdujesz się w tej chwili. Opowiedz nam o swoich dawniejszych miłościach, to nie naruszy w niczem obecnych tajemnic twego serca.
— Właśnie Marysia przynosi nam kawę, odparła. Skoro wszyscy są już nakarmieni, chętnie opowiem wam o moich miłościach. Ale pan major nie zapomni przyrzeczenia, dodała kierując na Genestasa skromne i zarazem zaczepne spojrzenie.
— Byłbym do tego niezdolny, pani, odparł dwornie Genestas.
— Mając szesnaście lat, zaczęła Grabarka, mimo że byłam bardzo wątła, musiałam żebrać chleba na gościńcach sabaudzkich. Sypiałam w Echelles, w wielkim żłobie pełnym słomy. Oberżysta, który dawał nocleg, był to dobry człowiek, ale żona jego nie mogła mnie znosić i lżyła mnie zawsze. To mi było bardzo przykro, bo ja nie byłam zła, mimo że tak nędzna: modliłam się rano i wieczór, nie kradłam. Słuchałam woli nieba prosząc o wsparcie, bo nie umiałam nic robić, a byłam naprawdę chora, najzupełniej niezdolna dźwignąć motykę lub prząść. No i wypędzono mnie z tej gospody z przyczyny psa. Od urodzenia bez krewnych, bez przyjaciół, nie spotkałam nigdy życzliwego ludzkiego spojrzenia. Poczciwa stara Morin, która mnie wychowała, już nie żyła, była dla mnie bardzo dobra, ale nie pamiętam żeby mnie pieściła; zresztą biedna stara pracowała w polu jak mężczyzna, jeżeli mnie tuliła do snu, to w zamian dawała mi łyżką po palcach, kiedy jadłam zbyt szybko zupę z jej miski. Biedna stara! niema dnia, abym się za nią nie modliła! oby dobry Bóg dał jej tam w górze szczęśliwsze życie niż tu na ziemi, a zwłaszcza lepsze łóżko. Skarżyła się zawsze na barłóg, na którym sypiałyśmy obie. Nie wyobrażacie sobie, drodzy panowie, jakie to jest bolesne zawsze zbierać tylko obelgi, burknięcia i spojrzenia które człowiekowi przeszywają serce jak pchnięcie nożem. Widywałem starych nędzarzy, którym to już nic nie szkodziło, ale ja nie byłam stworzona do tego rzemiosła. Złe słowo przyprawiało mnie o płacz. Co wieczór stawałam się smutniejsza i robiło mi się lepiej dopiero po pacierzu. Słowem, na całym bożym świecie nie było ani jednego serca, do którego mogłabym się przytulić. Miałam jedynie błękit nieba za przyjaciela. Byłam zawsze bardzo szczęśliwa, widząc niebo zupełnie błękitne. Kiedy wiatr rozpędził chmury, kładłam się gdzieś wśród skał i patrzałam sobie w górę. Marzyłam wówczas, że jestem wielką damą.
„Póty patrzałam, aż w końcu miałam uczucie, że się kąpię w tym błękicie: żyłam myślą tam w górze, miałam uczucie że już nic nie ważę, wznosiłam się, wznosiłam w górę, stawałam się samą radością. Aby wrócić do mojej miłości, powiem panom, że oberżysta miał po swojej suczce małego pieska, ślicznego jak panienka, białego w czarne łatki: wciąż widzę przed sobą tego cherubinka! Biedne maleństwo, to była jedyna istota, która w owym czasie miała dla mnie życzliwe spojrzenie. Zachowałam dla niego najlepsze moje kąski, znał mnie, wybiegał naprzeciw mnie wieczorem, nie wstydził się mojej nędzy, skakał na mnie, lizał mi nogi, przytem miał w oczach coś tak dobrego, wdzięcznego, że często płakałam na jego widok.
— Oto jedyna istota, która mnie kocha, powiadałam sobie.
„W zimie, sypiał w moich nogach. Tak mnie to bolało, kiedy go bito, że nauczyłam go, aby nie wpadał do domów kraść kości i aby się zadowalał moim chlebem. Kiedy byłam smutna, on stawał przedemną, patrzał mi w oczy jakby chciał powiedzieć: „Tak ci smutno, biedna Grabarko?“ Gdy podróżni rzucali mi groszaki, on zbierał je w kurzu i przynosił mi je, poczciwa psina. Kiedy miałam tego przyjaciela, byłam mniej nieszczęśliwa. Odkładałam codziennie parę groszy, aby zebrać pięćdziesiąt franków i odkupić go od oberżysty. Jednego dnia, żona jego, widząc że pies mnie kocha, sama się w nim rozmiłowała. Trzeba panom wiedzieć, że pies nie mógł jej znosić. Te bydlątka znają się na ludziach! Odrazu zwęszą, kiedy ktoś je kocha. Miałam dwadzieścia franków zaszytych w spódnicy, poszłam do pana Manseau i rzekłam:
— Mój drogi panie, chciałam panu oddać oszczędności z całego roku za tego psa, ale nim żona pańska zechce go wziąć dla siebie, mimo że o niego wcale nie dba, niech mi go pan sprzeda za dwadzieścia franków.
— Nie, moje dziecko, schowaj swoich dwadzieścia franków. Niech mnie Bóg broni, abym brał pieniądze od takiej biedoty! Weź sobie psa. Gdyby żona zanadto krzyczała, idź sobie stąd.
„Żona mu zrobiła o tego psa scenę, co za scenę!... Myślałby kto że dom się pali. I nie zgadlibyście, co wymyśliła? Widząc, że pies przywiązany jest do mnie i że go nigdy mieć nie będzie, kazała go otruć. Biedna psina umarła w moich ramionach, płakałam tak, jakby to było moje dziecko. Pochowałam go pod świerkiem. Nie wiecie, co ja tam złożyłam w tym grobie. Powiedziałam sobie, siadając przy nim, że już mi przyjdzie zawsze być samej na ziemi, że nic mi się nie powiedzie nigdy, że zostanę jak dotąd bez żadnej żywej istoty, że nie ujrzę w niczyich oczach przyjaznego spojrzenia. Siedziałam tam całą noc pod gołem niebem, prosząc Boga aby się nademną zlitował. Kiedy wróciłam na gościniec, ujrzałam małego dziesięcioletniego żebraka bez rąk. Bóg mnie wysłuchał, powiedziałam sobie. Nigdy się doń tak gorąco nie modliłam, jak tej nocy. Zaopiekuję się biednym małym, powiedziałam sobie, będziemy żebrali razem, będę mu matką, we dwoje jest jakoś raźniej, będę może miała więcej śmiałości dla niego niż dla siebie! Najpierw malec zdawał się zadowolony; i nic dziwnego, robiłam wszystko co chciał, oddawałam mu co miałam najlepszego, wkońcu stałam się jego niewolnicą; tyranizował mnie, ale zawsze czułam się lepiej niż sama. Ba! jak tylko mały pijaczyna dowiedział się, że mam dwadzieścia franków zaszytych w zapasce, rozpruł mi ją i ukradł mi moją sztukę złota, tę co była na kupno psa, a którą potem chciałam dać na mszę. Dziecko bez rąk! to przerażające! Ta kradzież bardziej mnie zniechęciła do życia, niż wszystko inne. Nie mogłam tedy nic kochać, aby mi nie zmarniało w rękach! Pewnego dnia, ujrzałam ładny koczyk jadący zboczem w stronę Echelles. Siedziała w nim panienka piękna jak święty obrazek i młody panicz podobny do niej. — „Widzisz, jaka ładna dziewczyna?“ rzekł panicz rzucając mi srebrny pieniądz. Pan jeden, panie Benassis, może pojąć, ile radości sprawił mi ten komplement, jedyny jaki w życiu usłyszałam; ale ten panicz nie powinien był mi rzucać pieniędzy! Natychmiast uczułam, że się ze mną coś dzieje, zaczęłam biec ścieżkami najkrótszą drogą i znalazłam się w skałach w Echelles, o wiele przed powozem który jechał sobie powoli pod górę. Ujrzałam młodego panicza, on był zdziwiony że mnie znów widzi, a ja byłam taka rada, że serce tłukło mi się w piersiach. Coś dziwnego ciągnęło mnie ku niemu; kiedy mnie poznał, zaczęłam biec dalej, domyślając się że ta panienka i on zatrzymają się aby się przyjrzeć wodospadowi w Couz: kiedy wysiedli, znowu ujrzeli mnie pod orzechami przy drodze, wówczas zagadnęli mnie o coś, jakby się mną zainteresowali. Nigdy w życiu nie słyszałem tak słodkiego głosu, jak u tego ślicznego panicza i jego siostry, bo to pewnie była jego siostra: myślałam o nich przez cały rok, wciąż miałam nadzieję że oni wrócą. Byłabym dała dwa lata życia, nic tylko żeby zobaczyć tego podróżnego: wydawał się taki dobry! Oto, aż do dnia w którym poznałam pana Benassis, najważniejsze wydarzenia mego życia, bo kiedy moja pani odprawiła mnie za to żem włożyła jej starą suknię balową, litowałam się nad nią, przebaczyłam jej. Słowo uczciwej dziewczyny: jeśli mam mówić otwarcie, uważałam że jestem o wiele lepsza od niej, mimo że jest hrabiną.
— Ano, rzekł major po chwili milczenia, widzisz dziecko, że Bóg zaopiekował się tobą, tutaj pani jest jak ryba w wodzie.
Na te słowa, Grabarka spojrzała na Benassisa oczyma pełnemi wdzięczności.
— Chciałbym być bogaty! rzekł oficer.
Po tym wykrzykniku zapanowało głębokie milczenie.
— Winien mi pan jest historję, rzekła wreszcie Grabarka pieszczotliwym głosem.
— Opowiem ją pani, odparł Genestas. W przeddzień bitwy pod Friedlandem, rozpoczął po pauzie, posłano mnie ze zleceniem do kwatery generała Davoust. Wracam do jego biwaku, kiedy, na zakręcie, spotykam się nos w nos z cesarzem. Napoleon patrzy na mnie:
— Ty jesteś kapitan Genestas? rzecze.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Byłeś w Egipcie?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Nie jedź tędy, mówi, weź się na lewo, prędzej złączysz się ze swoją dywizją.
„Nie umielibyście sobie wyobrazić, z jaką dobrocią powiedział Cesarz te słowa, on który miał inne rzeczy na głowie, bo właśnie objeżdżał okolicę aby się rozpatrzyć w polu bitwy. Opowiadam tę przygodę, aby wam pokazać, jaką on miał pamięć i aby was przekonać, że jestem z tych, których fizjognomja była mu znana. W 1815 złożyłem przysięgę. Gdyby nie ten błąd, byłbym dziś może pułkownikiem, ale nie miałem zamiaru zdradzać Burbonów: w tym czasie myślałem tylko o tem, że trzeba bronić Francji. Dowodziłem szwadronem grenadjerów Gwardji Cesarskiej, i mimo że rana dokuczała mi jeszcze bardzo, zwijałem się pod Waterloo niegorzej od innych. Kiedy już wszystko przepadło, puściłem się za Napoleonem do Paryża, poczem, kiedy on udał się do Rochefort, pospieszyłem tam za nim mimo jego rozkazów; miło mi było czuwać, aby mu się w drodze nie zdarzyło jakie nieszczęście. Toteż, kiedy się przechadzał nad morzem, ujrzał mnie stojącego na warcie o dziesięć kroków.
— I cóż, Genestas, rzekł zbliżając się do mnie, me umarliśmy tedy?
„Serce mi się ścisnęło od tego odezwania. Gdybyście go słyszeli, bylibyście zadrżeli jak ja, od stóp do głów. Pokazał mi ten łajdacki statek angielski, który blokował port, i rzekł:
— Kiedy to widzę, żałuję żem się nie utopił we krwi mojej Gwardji!
„Tak, rzekł Genestas spoglądając na lekarza i na Grabarkę, to jego własne słowa.
— Marszałkowie, Najjaśniejszy Panie, którzy zabronili ci szarżować samemu i którzy cię wsadzili do berlinki, nie byli twoimi przyjaciółmi.
— Pójdź ze mną, wykrzyknął żywo, partja jeszcze nie skończona.
— Najjaśniejszy Panie, podążę za tobą chętnie, ale na tę chwilę mam na rękach dziecko bez matki i nie jestem wolny.
(Ten oto chłopak przeszkodził mi, że nie pojechałem na świętą Helenę).
— Słuchaj, rzekł cesarz, ja ci nigdy nic me dałem, ty me byłeś z tych, którzy mieli zawsze jedną rękę pełną a drugą otwartą; weź tabakierkę, która mi służyła w czasie ostatniej kampanji. Zostań we Francji, koniec końców potrzeba jej dzielnych zuchów! Zostań w służbie, pamiętaj o mnie. Jesteś z mojej armji ostatnim egipcjaninem, którego widziałem we Francji na nogach.
„I dał mi małą tabakierkę.
— Każ wyryć na niej: honor i ojczyzna, rzekł, to dzieje naszych dwóch ostatnich kampanji.
„Potem przyszli ci, którzy mu towarzyszyli, i spędziłem z nimi cały ranek. Cesarz przechadzał się tam i z powrotem po wybrzeżu, był wciąż spokojny ale marszczył chwilami brwi. O południu uznano że puszczać się na morze jest zupełnem niepodobieństwem: Anglicy wiedzieli, że on jest w Rochefort. Trzeba było albo poddać się, albo przebyć z powrotem całą Francję. Byliśmy wszyscy bardzo niespokojni. Każda minuta liczyła tyle co godzina. Napoleon znajdował się między Burbonami którzy byliby go kazali rozstrzelać, a Anglikami którzy nie są honorowi ludzie i którzy nigdy nie obmyją się z tego wstydu że rzucili na bezludną skałę nieprzyjaciela proszącego ich o gościnę. W tym niepokoju, ktoś ze świty przedstawia mu porucznika Doret, marynarza, który podał mu środki przedostania się do Ameryki. W istocie, znajdował się w porcie brek rządowy i statek kupiecki.
— Kapitanie, powiada cesarz, jak ty to sobie wyobrażasz?
Najjaśniejszy Panie, odpowiada tamten, ty siądziesz na statek kupiecki, ja z oddanymi ludźmi siądę na brek, wywieszę białą flagę, podpłyniemy pod Anglików, podłożymy ogień, wylecimy w powietrze a ty, Najjaśniejszy Panie, przejedziesz.
— Idziemy z panem! krzyczę do kapitana.
„Napoleon popatrzył na nas wszystkich i rzekł:
— Kapitanie Doret, zostań pan dla Francji.
„Pierwszy to raz widziałem Napoleona wzruszonym. Następnie skinął nam ręką i odszedł. Odjechałem, skorom go ujrzał siadającego na statek angielski. Był stracony, wiedział o tem. Znalazł się w porcie zdrajca, który zapomocą sygnałów ostrzegł nieprzyjaciół o obecności Cesarza. Napoleon spróbował tedy ostatniego środka, zrobił to co robił na polu bitwy, poszedł do nich nie czekając aż oni przyjdą do niego. Mówicie o zgryzotach, ale nic nie zdoła wam odmalować rozpaczy tych, którzy go kochali dla niego samego.
— Gdzie jest jego tabakierka? spytała Garbarka.
— Jest w Grenobli, w puzderku, odparł major.
— Przyjdę ją zobaczyć, jeżeli pan pozwoli. Pomyśleć, ze pan ma coś, czego on dotykał rękami. Czy ładną miał rękę?
— Bardzo ładną.
— Czy to prawda, że on umarł? spytała. Ale niech mi pan powie prawdziwą prawdę.
— Tak, umarł, moje biedne dziecko.
— Byłam taka mała w roku 1815, że mogłam dojrzeć tylko jego kapelusz, a i tak o mało mnie nie rozdeptali w Grenobli.
— To się nazywa kawa ze śmietanką! rzekł Genestas. No i cóż, Adrjanie, podoba ci się tutaj? czy będziesz odwiedzał panią?
Chłopiec nie odpowiedział, wydawało się ze się boi spojrzeć na Grabarkę. Benassis wciąż przyglądał się chłopcu, jakby chciał czytać w jego duszy.
— Oczywista, że będzie ją odwiedzał, rzekł. Ale wracajmy do domu, muszę wziąć konia, mam dosyć daleką drogę przed sobą. W czasie mej nieobecności będziecie gospodarowali z Agatą.
— Niech pani pójdzie z nami, rzekł Genestas do Grabarki.
— Chętnie, odparła, mam różne rzeczy oddać pani Agacie.
Ruszyli ku domostwu lekarza, a Grabarka, która w towarzystwie stała Się bardzo wesoła, poprowadziła ich ścieżkami przez najdziksze partje.
— Panie oficerze, rzekła, nie powiedział mi pan nic o sobie, a byłabym chciała usłyszeć jakąś przygodę wojenną. To bardzo ładne co pan opowiedział o Napoleonie, ale to mnie zasmuciło... Gdyby pan zechciał być dobry...
— Ma słuszność, rzekł łagodnie Benassis, powinienby nam pan opowiedzieć po drodze jakąś ładną przygodę. No, coś interesującego, jak z tą belką pod Berezyną.
— Niewiele mam wspomnień, rzekł Genestas. Są ludzie, którym wszystko się zdarza, a ja nigdy nie byłem bohaterem żadnej historji. Oto jedyna rzecz, jaka mi się zdarzyła. W r. 1805, byłem dopiero podporucznikiem, należałem do Wielkiej Armji i znalazłem się pod Austerlitz. Przed wzięciem Ulm, stoczyliśmy parę utarczek, w których kawalerja odznaczyła się bardzo szczególnie. Byłem wówczas pod komendą Murata, który nie dał się zjeść w kaszy. Po paru pierwszych bitwach zagarnęliśmy kraj, gdzie było parę ładnych majątków. Wieczorem, mój pułk rozłożył się w parku pięknego zamku, zamieszkałego przez młodą i piękną kobietę, hrabinę: zakwaterowałem się oczywiście u niej, i spieszę aby przeszkodzić wszelkim rabunkom. Przybywam w chwili gdy mój wachmistrz mierzy z fuzji do hrabiny i żąda od niej tego, czego ta kobieta nie mogła mu dać, bo był za brzydki. Podbijam mu jednym zamachem szabli karabin, strzał trafia w lustro, poczem walę nicponia płazem i rozciągam go na ziemi. Słysząc krzyki hrabiny i strzał z fuzji, zbiega się cały dwór i chce się rzucić na mnie.
— Stójcie, rzecze ona po niemiecku do tych którzy chcieli mnie nadziać na rożen, ten oficer ocalił mi życie!
„Cofają się. Owa pani dała mi chusteczkę, piękną haftowaną chusteczkę, którą mam jeszcze, i powiedziała mi, że zawsze będę miał schronienie w jej majątku, i gdybym miał kiedy jakiekolwiek zmartwienie, zawsze znajdę w niej siostrę i oddaną przyjaciółkę, słowem same słodkości. A piękna była ta pani jak anioł, i milutka jak młoda koteczka. Jedliśmy obiady razem. Nazajutrz byłem w niej zakochany do szaleństwa; ale nazajutrz trzeba było być w szeregu, o ile pamiętam, pod Günzburgiem; powędrowałem tam tedy ze swoją chusteczką. Zaczyna się bitwa: powiadam sobie: Oj, gdyby jaką kulę! Mój Boże, czy wśród tylu kul, nie znajdzie się jedna dla mnie? Byleby tylko nie w udo, nie byłbym mógł wrócić do pałacu. Nie żałowałem sobie: chciałem dostać jaką smaczną ranę w ramię aby być opatrywany, pielęgnowany przez moją księżniczkę. Rzucałem się jak wściekły na nieprzyjaciół. Nie miałem szczęście, wyszedłem zdrów i cały. Koniec hrabiny, trzeba było ruszyć dalej. I tyle“.
Przybyli do lekarza, który szybko wsiadł na konia i zniknął. Kiedy wrócił, kucharka, której Genestas polecił swego syna, już się zajęła Adrjanem i pomieściła go w słynnym pokoju pana Gravier. Była bardzo zdziwiona, kiedy Benassis nakazał jej ustawić zwykłe polowe łóżko w jego własnym pokoju, i to nakazał tonem tak stanowczym, że nie śmiała mu zrobić najmniejszej uwagi. Po obiedzie, major puścił się z powrotem do Grenobli, szczęśliwy z ponownych zapewnień co do rychłego wyzdrowienia dziecka.
W pierwszych dniach grudnia, w ośm miesięcy po tem jak oddał dziecko w ręce lekarzy, majora Genestas mianowano podpułkownikiem w pułku stojącym w Poitiers. Chciał właśnie powiadomić lekarza o swoim wyjeździe, kiedy otrzymał od mego list, oznajmiający mu zupełnie wyzdrowienie Adrjana.
„Chłopak (pisał) jest duży i silny, miewa się doskonale. Od czasu jak go pan nie widział, skorzystał tak świetnie z lekcji Butifera, iż stał się równie dobrym strzelcem jak sam przemytnik; jest pozatem rześki i zwinny, dobry piechur, dobry jeździec. Szesnastoletni chłopiec, który przedtem wyglądał na dwanaście lat, teraz wygląda na dwadzieścia. To mężczyzna, o którego przyszłości trzeba już panu myśleć“.
Pojadę jutro do Benassisa i poradzę się go, jaki zawód wybrać dla tego zucha, powiedział sobie Genestas idąc na pożegnalną ucztę, jaką wyprawili dlań oficerowie, gdyż już tylko kilka dni miał zostać w Grenobli.
Kiedy podpułkownik wrócił, służący oddał mu list przyniesiony przez posłańca, który długo czekał na odpowiedź Mimo iż porządnie zamroczony toastami, jakie oficerowie wznosili na jego cześć, Genestas poznał pismo syna. Pomyślał, że chodzi o jakąś zachciankę młodzieńczą i zostawił list na stole; dopiero nazajutrz, kiedy opary szampana wywietrzały mu z głowy, wziął go i zaczął czytać.

„Drogi ojcze...
— A małe ladaco, umiesz ty do mnie czulić się, kiedy masz na coś ochotę! Poczem czytał dalej:
„Zacny pan Benassis nie żyje...“
List wypadł z rąk Genestasa, który dopiero po długiej pauzie zdolny był dalej czytać.
„Nieszczęście to przeraziło całą okolicę i zdumiało nas tem więcej, iż pan Benassis miał się poprzedniego dnia zupełnie dobrze, bez najmniejszego śladu choroby. Przedwczoraj, jakgdyby przeczuwał swój koniec, odwiedził wszystkich chorych, nawet tych co najdalej mieszkali, zagadywał wszystkich których spotkał, mówiąc: „Żegnajcie mi przyjaciele“. Wrócił wedle zwyczaju na obiad około piątej. Agacie zdawało się, że jest jakiś czerwony, jakby siny, ale ponieważ było zimno, nie dała mu kąpieli na nogi, jak to miała zwyczaj, kiedy jej się zdawało że pan ma uderzenie do głowy. Toteż biedna dziewczyna lamentuje teraz od dwóch dni, zalewając się łzami: „Gdybym mu zrobiła kąpiel na nogi, żyłby jeszcze!“ Pan Benassis był głodny, jadł sporo i był weselszy niż zwykle. Śmialiśmy się dużo razem, a nigdy przedtem nie widziałem go śmiejącego się. Po obiedzie, około siódmej, jakiś człowiek z Saint-Laurent-du-Pont, przyszedł po niego do jakiegoś bardzo pilnego wypadku. Pan Benassis rzekł: „Trzeba mi jechać, choć jestem dopiero co po obiedzie, i nie lubię w takim stanie trząść się na koniu, zwłaszcza gdy jest zimno; to można życiem przypłacić!“ Mimo to, pojechał. Listonosz Goguelat przyniósł koło dziewiątej list do pana Benassis. Agata, zmęczona praniem, poszła spać oddawszy mi list i prosząc abym przyrządził w naszym pokoju herbatę dla pana Benassis, bo jeszcze sypiam u niego na łóżku połowem. Zgasiłem w salonie ogień i poszedłem do sypialni aby czekać na tego kochanego człowieka. Nim położyłem list na kominku, spojrzałem przez ciekawość na pismo, na stempel i na pieczątkę. List był z Paryża, a pismo wydawało mi się kobiece. Mówię ci o tem z powodu związku tego listu z całem wydarzeniem. Około dziesiątej, usłyszałem tentent konia. Pan Benassis powiedział do Mikołaja: — Djabelskie dziś zimno, niedobrze mi jakoś. — Czy pan chce, aby obudzić Agatę? — Nie, nie. I poszedł na górę. — Przygotowałem panu herbatę, rzekłem. — Dziękuję ci, Adrjanie! odparł z tym uśmiechem który pan zna. To był jego ostatni uśmiech. Zaraz potem zdjął krawat, jakby go dusił. Gorąco tutaj, powiada. Poczem rzucił się na fotel. — Przyszedł list do pana, jest tutaj, rzekłem. Wziął list, spojrzał na pismo i wykrzyknął: — Och mój Boże, może jest wolna! Potem przechylił głowę w tył, ręce mu drżały; wreszcie postawił światło na stole i otworzył list. Głos, jakim krzyknął owe słowa, był tak przejmujący, że patrzałem nań gdy czytał: widziałem jak czerwieni się i płacze. Nagle, pada twarzą na ziemię: podnoszę go, widzę że ma twarz całą siną. — Już po mnie, rzekł zająkując się i czyniąc straszliwy wysiłek aby się podnieść. Prędko, puść mi krew, krzyknął chwytając mnie za rękę. Adrjanie, spal ten list! I podał mi list, który rzuciłem w ogień. Wołam Agatę i Mikołaja, ale tylko Mikołaj usłyszał; wchodzi i pomaga mi położyć pana Benassis na moje łóżko. Już nic nie słyszał, biedny człowiek! Oczy miał otwarte, ale też nic nie widział. Mikołaj puścił się konno po felczera, pana Bordier; zaalarmował miasto. W jednej chwili całe miasto było na nogach. Ksiądz Janvier, pan Dufau i wszyscy ci których znasz przybyli pierwsi. Pan Benassis był już prawie martwy, nie było ratunku. Pan Bordier przypalił mu pięty, nie mogąc zeń wydobyć znaku życia. Był to zarazem atak podagry i uderzenie na mózg. Podaję wiernie wszystkie te szczegóły, gdyż wiem, drogi ojcze, jak kochałeś pana Benassis. Co do mnie, jestem bardzo smutny i bardzo przygnębiony. Mogę powiedzieć, ze, wyjąwszy ciebie, nikogo tak nie kochałem. Więcej korzystałem rozmawiając wieczorem z panem Benassis, niż ze wszystkich godzin lekcji w kolegjum. Kiedy nazajutrz wiadomość o jego śmierci rozeszła się po miasteczku, to było coś niesłychanego. Dziedziniec, ogród, wszystko było pełne ludzi. Płacze, krzyki, nikt nie poszedł do pracy, każdy opowiadał co mu pan Benassis powiedział, kiedy z nim mówił ostatni raz; każdy wyliczał wszystko, co od niego doznał dobrego. Ci, co byli najmniej wzruszeni, mówili za drugich, tłum rósł z każdą chwilą, każdy chciał go widzieć. Smutna wiadomość rozeszła się szybko; mieszkańców kantonu a nawet z dalszej okolicy wiodła jedna myśl: mężczyźni, kobiety, dziewczęta, chłopcy, przybyli do miasteczka z okręgu dziesięciu mil. Skoro się uformował żałobny orszak, czterech najczcigodniejszych mieszkańców gminy zaniosło trumnę do kościoła, ale z niesłychanemi trudnościami, bo pomiędzy domem pana Benassis a kościołem było z pięć tysięcy osób, które przeważnie klęczały jak na procesji. Kościół nie mógł pomieścić wszystkich. Kiedy zaczęło się nabożeństwo, zrobiła się mimo płaczu taka cisza, że słychać było dzwonek i śpiewy na końcu głównej ulicy. Ale kiedy przyszło przenieść ciało na nowy cmentarz, który pan Benassis stworzył dla miasta — nie domyślał się, biedaczek, że pierwszy tam będzie leżał! — wówczas zrobił się wielki lament. Ksiądz Janvier płakał odmawiając modlitwy, a wszyscy obecni mieli łzy w oczach. W końcu pochowano go. Wieczorem tłum się rozszedł, każdy udał się do siebie, roznosząc po okolicy płacz i żałobę. Nazajutrz rano, Gondrin, Goguelat, Butifer, polowy i kilka innych osób, wzięli się do pracy, aby, na miejscu gdzie spoczywa pan Benassis, wznieść kopczyk z ziemi, wysoki na dwadzieścia stóp, który ma się obłożyć darnią i nad którym pracują wszyscy. Oto, drogi ojcze, wypadki, jakie zaszły tutaj od trzech dni. Testament pana Benassis znaleziono otwarty w biurku, znalazł go pan Dufau. Użytek, jaki nasz drogi przyjaciel uczynił ze swego majątku, pomnożył jeszcze, o ile to możliwe, przywiązanie do niego i żal po jego śmierci. Teraz, drogi ojcze, czekam na Butifera, który ma ci zanieść ten list, czekam też odpowiedzi zawierającej twoje dalsze rozkazy. Czy przyjdziesz tu po mnie, czy ja mam się udać do Grenobli? Powiedz mi, co chcesz abym uczynił i bądź pewien zupełnego posłuszeństwa.
„Bądź zdrów, mój ojcze, przyjmij tysiączne wyrazy czułości od swego przywiązanego syna,

Adrjana Genestas.

— Trzeba jechać, powiedział sobie major.
Kazał osiodłać konia i puścił się w drogę, w ów grudniowy poranek, kiedy to niebo jest zakryte szarą oponą, a wiatr nie jest dość silny aby rozpędzić mgłę, w której nagie drzewa i wilgotne domy tracą swą zwykłą fizjognomję. Cisza była martwa, bo bywa cisza rozgłośna. Gdy czas jest piękny, najlżejszy odgłos ma coś wesołego; ale gdy czas jest posępny, natura nie jest milcząca, lecz niema. Mgła, czepiając się drzew, zgęszczała się w krople, które spadały zwolna po liściach niby łzy. Wszelki dźwięk zamierał w powietrzu. Pułkownik Genestas, któremu serce ściskała myśl o śmierci oraz głęboki żal, dostrojony był do tego smutku natury. Mimowoli porównywał ów piękny wiosenny błękit i dolinę tak radosną w czasie pierwszej jego podróży, z melancholją ołowianego nieba, z temi górami odartemi ze swych szat, a nie przystrojonemi jeszcze w suknie ze śniegu, mające swój odrębny wdzięk. Naga ziemia jest to bolesny widok dla człowieka, który dąży do świeżego grobu; ma uczucie, że widzi ten grób wszędzie. Czarne jodły, które tu i ówdzie stroiły wierzchołki gór, przydawały jeszcze smutku obrazom, które wypełniały duszę oficera. Toteż, za każdym razem kiedy ogarniał okiem dolinę, mimowoli myślał o nieszczęściu jakie spadło na ten kanton, o pustce jaką tu zostawiła śmierć jednego człowieka. Niebawem major przybył do miejsca, w którem, w czasie pierwszej swojej podróży, pokrzepił się szklanką mleka. Widząc dym wznoszący się z chaty gdzie wychowywały się małe podrzutki, tem żywiej wspomniał o dobroczynnej duszy Benassisa. Chciał wejść, aby w jego imieniu dać jałmużnę biednej kobiecie. Przywiązawszy konia do drzewa, bez pukania otworzył drzwi.
— Dzieńdobry, matko, rzekł do starej którą zastał przy kominku z gromadką dzieci, poznajecie mnie?
— Jakżeby nie, panoczku. Przejeżdżał pan tędy wiosną i dał mi pan dwa talary.
— Macie, matko, to dla was i dla dzieci!
— Dziękuję, dobry panie. Niech niebo panu błogosławi!
— Nie dziękujcie mi, te pieniądze zawdzięczacie dobremu panu Benassis.
Stara podniosła głowę i spojrzała na majora.
— Ach, panie, mimo że zostawił cały majątek naszej biednej gminie i że wszyscy jesteśmy jego dziedzicami, straciliśmy nasze największe bogactwo, bo przez niego wszystko się szczęściło w okolicy.
— Żegnajcie, matko, módlcie się za niego! rzekł Genestas rozdawszy dzieciom leciutkie uderzenia szpicrutą.
Następnie, przeprowadzony przez całą małą rodzinę wraz ze starą matką, wsiadł na koń i odjechał. Jadąc, napotkał szeroką ścieżkę, która wiodła do Grabarki. Dojechał do skrętu, skąd widać było dom; ale nie bez wielkiego niepokoju ujrzał, że drzwi i okienice są zamknięte: wówczas wjechał w gościniec, którego topole były ogołocone z liści. Ujrzał starego rolnika, który, w odświętnem niemal ubraniu, szedł wolno sam, bez narzędzi.
— Dzieńdobry, ojcze Moreau.
— Dzieńdobry panu! A, coś mi się majaczy, dodał stary po chwili milczenia. To pan jest ten przyjaciel nieboszczyka naszego wójta. Och, panie, czy nie lepiejby było, gdyby Pan Bóg zabrał takiego starego niedołęgę jak ja? Ja tu nie jestem niczem, gdy on był weselem wszystkich.
— Czy wiecie, czemu niema nikogo u Grabarki?
Stary popatrzył w niebo.
— Która godzina, panie? Nie widzi się słońca; rzekł.
— Dziesiąta.
— No, to musi być w kościele, albo na cmentarzu. Chodzi tam codzień. Odziedziczyła po nim pięćset franków rocznie i ten domek w dożywociu, ale od jego śmierci jest jak oszalała.
— A wy, mój stary, dokąd idziecie?
— Na pogrzeb małego Kubusia, to był mój siostrzeniec. Biedne chudziątko, umarł wczoraj rano. Możnaby naprawdę rzec, że to zacny pan Benassis trzymał go przy życiu. Wszystko młode umiera; dodał stary wpół żałosnym, wpół jowialnym tonem.
U bram miasta, Genestas zatrzymał konia spostrzegając Gondrina i Goguelata, zbrojnych obu w motyki i łopaty.
— No i cóż, stare wiarusy, krzyknął, straciliśmy go. Nieszczęście...
— Dosyć, dosyć panie oficerze, mruknął Goguelat, wiemy o tem dobrze, pokryliśmy właśnie darnią jego grób.
— To będzie piękny żywot do opowiadania! rzekł Genestas.
— Tak, odparł Goguelat, to był, wyjąwszy bitew, Napoleon naszej doliny.
Przybywszy na plebanję, Genestas ujrzał w drzwiach Butifera i Adrjana, rozmawiających z księdzem Janvier, który wracał zapewne ze mszy. Natychmiast Butifer, widząc że oficer chce zsiadać, podbiegł aby przytrzymać konia za uzdę, Adrjan zaś skoczył na szyję ojcu rozczulonemu tą serdecznością. Ale stary żołnierz nie pokazał swych uczuć i rzekł tylko:
— I cóż, widzę żeś się wyreparował, Adrjanie! Tam do licha! dzięki naszemu biednemu przyjacielowi wyrosłeś mi prawie na mężczyznę. Nie zapomnę tego twojemu mistrzowi, Butiferowi.
— Ba! panie pułkowniku, rzekł Butifer, weź mnie pan do swego pułku. Od czasu jak pan mer nie żyje, boję się o siebie. Toć on chciał abym został żołnierzem; niechże się ziści jego wola. Powiedział panu kto ja jestem, będzie pan miał trochę wyrozumienia dla mnie...
— Zgoda, mój zuchu, rzekł Genestas uderzając go w dłoń. Bądź spokojny, postaram ci się o jakiś dobry zaciąg.
— I cóż, księże proboszczu...
— Panie pułkowniku, jestem równie zgryziony jak wszyscy mieszkańcy kantonu, ale ja czuję jeszcze żywiej od nich, jak niepowetowana jest strata którąśmy ponieśli. Ten człowiek to był anioł. Szczęściem, umarł bez cierpień. Bóg rozwiązał miłosierną ręką węzeł życia, które było dla nas nieustannem dobrodziejstwem.
— Czy wolno mi prosić księdza proboszcza, abyś mi towarzyszył na cmentarz? Chciałbym się z nim pożegnać!
Butifer i Adrjan udali się za Genestasem i proboszczem, którzy rozmawiając z sobą szli o kilka kroków naprzód. Kiedy podpułkownik opuścił miasteczko kierując się w stronę jeziorka, ujrzał na stoku góry kamienisty kawał ziemi otoczony murem.
— Oto cmentarz, rzekł proboszcz. Trzy miesiące zanim tu spoczął, uderzyły go niedogodności jakie wynikają z sąsiedztwa cmentarzy z kościołem; aby dopełnić prawa, które nakazuje przeniesienie cmentarza na pewną odległość od mieszkań, sam darował gminie ten grunt. Grzebiemy dziś biedne małe dziecko: w ten sposób zaczęliśmy od pochowania tam Niewinności i Cnoty. Czyżby śmierć była nagrodą? Czy Bóg chciał nam dać naukę, wołając do siebie dwie doskonałe istoty? Czy idziemy ku niemu wówczas, kiedy nas w młodym wieku doświadczyło cierpienie fizyczne, a w wieku dojrzalszym cierpienie moralne? Spójrz pan, oto sielski grobowiec, któryśmy mu wznieśli.

Genestas ujrzał kopiec wysoki na jakie dwadzieścia stóp, jeszcze nagi, ale brzegi już zaczynały się zielenić pod skrzętnemi rękami paru mieszkańców. Grabarka zalewała się łzami, siedząc na kamieniach z głową utopioną w rękach, na kamieniach podtrzymujących podstawę ogromnego krzyża, wyciętego z jodły pokrytej korą. Na drzewie oficer wyczytał wyryte wielkiemi literami te słowa:
D. O. M.

TU SPOCZYWA
ZACNY PAN BENASSIS
OJCIEC NAS WSZYSTKICH

MÓDLCIE SIĘ ZA NIEGO!

— To ksiądz proboszcz, spytał Genestas, ułożył...
— Nie, odparł ksiądz, wyryliśmy tu wyrazy, które wszyscy mieli na ustach od szczytu tych gór aż do Grenobli.
Przetrwawszy w milczeniu jakiś czas i zbliżywszy się do Grabarki która go nie słyszała, Genestas rzekł do proboszcza:
— Skoro mnie spensjonują, przyjdę tu spędzić z wami resztę życia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.