Lekarz wiejski (tłum. Boy-Żeleński)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Lekarz wiejski
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Médecin de campagne
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BALZAC
KOMEDJA
LUDZKA
Lekarz wiejski

BIBLJOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11


Drukarnia
Zakładów
Wydawniczych
M. Arct S. A.
w Warszawie


OD TŁUMACZA

Z okazji tego Lekarza wiejskiego, znów staje przede mną ów tak często nastręczający się problem: człowiek a dzieło, życie pisarza a jego twórczość. Przerost biografizmu, na który choruje potrosze historja literatury, powódź przyczynków i niedyskrecyj, budzą tu i ówdzie reakcję, niezawsze zresztą szczerą. „Dzieło samo niech mówi do nas, nic nas nie obchodzi jego życiowa kuchnia. Nie wiemy nic o życiu Homera, nie wiemy prawie nic o życiu Szekspira; cóż na tem traci lljada lub Hamlet? Tak mruczą niektórzy; ale w praktyce, teza ta jest nie do utrzymania. Narusza się ją przedewszystkiem — wydając listy pisarzy. Te listy — jak u Balzaka naprzykład — wciąż mówią o dziele na tle życia. Listy Balzaka są nieustannym komentarzem do jego twórczości, którą był wypełniony po brzegi. Jak nie korzystać z tych świateł?
Ale oto nowe trudności. Listy pisarza nie zawsze są bezspornym dokumentem. Mówią nieraz to, w co autor pragnie aby wierzył — odbiorca listu. Tak u Balzaka spotykamy czasem trzy i cztery różne wersje tych samych faktów, zależnie od tego do kogo pisze. Pisząc do Ewy Hańskiej, mistyfikuje ją ze względów sercowych; pisząc do matki lub do księgarza, mistyfikuje ich często z innych względów; dopiero pisząc je do jakiejś bezinteresowanej przyjaciółki, np. do Zulmy Carraud, mówi szczerą prawdę, — o ile go nie poniesie wyobraźnia... Tak więc, kto chce naprawdę wiedzieć jak i co, skazany jest na badanie stosunków, okoliczności, charakteru osób związanych z pisarzem. Ani wiemy, jak znajdziemy się w pełni niedyskrecyj...
Powie ktoś, że ten życiowy podkład może interesować u poety lirycznego, nie u powieściopisarza, epika. Znów omyłka, znów zdawkowe rozróżnienie. Niech nas nie łudzą pozory. Ta wielka epopeja Komedji ludzkiej jakże nabrzmiała jest osobistemi przeżyciami, ileż ma cech spowiedzi! Ileż razy nie mniej niż w najbardziej lirycznych wylewach Romantykow — występuje w niej sam autor, zaledwie-że przebrany. Śledzenie osobistego charakteru Komedji ludzkiej, konfrontacja dzieła z twórcą, to dla balzarkistów najbardziej zajmująca, najpłodniejsza w refleksje zabawa. I ten żywot genjalnego pisarza, tak przejmujący, tak patetyczny w całości, raz po raz budzi uśmiech, gdy go oglądać w szczegółach.
Mozolne narodziny Lekarza wiejskiego są ciekawym komentarzem do mechanizmu tworzenia. Ile w powstawanie i kształtowanie się dzieła wchodzi konieczności twórczej a ile przypadku — oto problem nawskroś balzakowski. Konieczność a traf, wielkie zjawiska a małe przyczyny, — współgranie tych elementów zajmuje Balzaka nieustannie. Nikt tak jak on nie umie widzieć społeczeństwa czy historji w wielkich masach; i nikt, z drugiej strony, nie śledzi z taką jak on pasją drobiazgów życia, kształtujących największe wydarzenia. „Jak wyglądałaby mapa Europy, gdyby Napoleona nie bolał brzuch pod Lipskiem?“ — oto jedno z takich bardzo balzakowskich pytań. Któreś z jego opowiadań nosi tytuł Podszewka historji współczesnej. Te podszewki bada on ciągle, nigdy nie zadowala się wierzchem.
Pokażmy więc w kilku słowach podszewkę Lekarza wiejskiego.
Jesteśmy w roku 1832. Balzac ma lat 33, jest w zaraniu sławy, w zaraniu wielkiej twórczości; ale jeszcze nie zupełnie zdaje sobie sprawę sam z siebie, jeszcze nie przyszło nań owo olśnienie, które objawi mu całość Komedji ludzkiej. Dla publiczności jest autorem Fizjologji małżeństwa, autorem z rabeleizjańska zawiesistych Opowiastek, autorem Kobiety trzydziestoletniej, spowiednikiem serc kobiecych. Już kobiety zasypują go swemi listami.
Między temi listami jeden zaintrygował go szczególnie; przeczuł w nim damę z wielkiego świata. Była nią w istocie, i z największego; kiedy odsłoniła incognito, okazało się, że to jest margrabina (potem księżna) de Caetries.
Nie będę powtarzał tej nazbyt znanej historji, którą pokrótce opowiadałem z okazji Księżnej de Langeais. Wiadomo, że, zachęcony przez margrabinę, Balzac udał się za nią do wód w Ais. Tam „zagadkowa istota“ robi sobie igraszkę z tego, aby wodzić za nos tego znawcę kobiet, naiwnego w życiu jak dziecko, który ją interesował i bawił, ale którego osadziła w miejscu w chwili gdy się upajał najśmielszemi nadziejami. Było to w Genewie, w początku wspólnej podróży, którą, wraz z margrabiną i jej bratem księciem de Fitz-James, Balzac podjął do Włoch. Otrzeźwienie było straszliwie bolesne. Z dnia na dzień, Balzac zrywa plany podróży i opuszcza Genewę aby wrócić do Paryża. Jeżeli wierzyć jego późniejszym listownym wyznaniom, lat całych było trzeba, aby się zgoiła ta rana zadania jego miłości i ambicji.
W czasie pobytu w Aix, Balzac nie przerywał pracy. Znów jeżeli wierzyć listom, od piątej rano do piątej popołudniu dzień spędzał przy biurku, resztę dopiero oddawał margrabinie. Ale praca szła mu opornie. Komponuje ową sławną Bitwę, której nigdy nie miał napisać. Zarazem, donosi matce (ze zwykłą przesadą), że pracował trzy dni i trzy noce i napisał tom Lekarza wiejskiego. Księgarzowi również oznajmia Lekarza jako rzecz gotową do druku. W rzeczywistości jednak, dzieło to istniało dopiero w wyobraźni pisarza — może tylko w formie tytułu a jeżeli oznajmiał je jako gotowe, to dlatego, że robiąc, w swojem trudnem położeniu finansowem, niespodzianą eskapadę do Włoch, czuł potrzebę błyśnięcia oczom wierzycieli nowym rękopisem.
To zdaje się pewne, że utwór ten już w nim kiełkował. Zwiedzając Grande-Chartreuse, Voreppe, Balzac znalazł dla niego ramę. W okolicach Aix musiał się zetknąć z legendą sławnego doktora Rome; może w wycieczkach po okolicy poznał jego samego i skojarzył tę postać dobroczynnego lekarza z czytanym niedawno życiorysem Jana Fr. Obelin, lekarza szwajcarskiego, — zmarłego w r. 1826. Krąży niejako koło Balzaka idea powieści, która jego, okrzyczanego fizjologa duszy kobiecej, miałaby uczynić lekarzem chorób społecznych.
Może zresztą Lekarz wiejski — jak Bitwa, jak tyle innych utworów — byłby pozostał w sferze zamierzeń, może nie byłby się nigdy urodził. Ale przychodzi katastrofa genewska. I oto, w jednym błysku, wdziera się w mglisty plan dzieła element osobisty i przepaja je żarem czucia. Idealnego bohatera utożsamia Balzac — w dość zresztą ryzykownej asocjacji — sobą samym. Zdruzgotany zawodem sercowym, wyobraża sobie siebie samego, jak łamie pióro, jak ucieka od świata i zagrzebuje się w jakimś zakątku Francji, aby tam czynić dobrze, aby się poświęcić dla ludzkości, stać się błogosławieństwem okolicy. Miłość, którą odtrącono, będzie dla niego ostatnią. Może chce pokazać niegodnej, jakie serce niebacznie zdeptała. Lekarzowi wiejskiemu, doktorowi Benassis, daje swoje rysy. Daje mu i swoje poglądy polityczne: program ma Balzac gotowy, bo przed kilkoma miesiącami zamierzał kandydować na posła. A w samym środku utworu, kiedy lekarz wiejski ma zwierzyć przyjacielowi tajemnicę swoich nieszczęść i swego wyrzeczenia, Balzac włoży mu w usta poprostu — swoją historję miłosną z Aix i Genewy. „Kobieto, puchu miamy!“ Posłuchajmy owej spowiedzi, oto jej ton:

Oto moja straszliwa historja! Historja człowieka, który cieszył się przez kilka miesięcy całą naturą, wszystkiemi czarami słońca w cudnym kraju, i który traci wzrok... Kilka miesięcy rozkoszy, i potem nic. Poco mi zastawiać taką ucztę?... Poco mnie nazywała przez kilka dni swoim ukochanym, skoro mi miała odebrać ten tytuł, jedyny na którym zależy sercu?... Potwierdziła wszystko pocałunkiem: słodka i święta obietnica. Pocałunek nie zaciera się nigdy... Kiedy kłamała? Wtedy, kiedy mnie upajała swemi spojrzeniami, czy kiedy złamała jedyną umowę, która wiązała nasze serca, która zespalała na zawsze dwie myśli w jedno życie? Bo kiedyś musiała kłamać.
Spyta mnie pan, jak się spełniła ta straszna katastrofa? Najprościej w świecie. Poprzedniego dnia, byłem dla niej wszystkiem; nazajutrz — niczem. W wilję, głos jej był harmonijny i tkliwy, spojrzenie pełne uroków; nazajutrz głos był twardy, spojrzenie zimne... Przez jedną noc umarła kobieta, ta którą kochałem. Jak to się stało? nie wiem...
Przez kilka godzin, demon zemsty kusił mnie. Mogłem ją zohydzić przed światem, wydać ją wszystkim spojrzeniom, przykutą do pręgierza hańby; strącić ją, piórem Juwenala, poniżej Messaliny; rzucić postrach we wszystkie dusze kobiece, budząc w nich lęk, aby nie były do niej podobne!...

Ani wątpić, że Balzac opowiada tu swoją historję; potwierdzenie znajdziemy w jego listach. Ale próżno szukalibyście tego opowiadania w Lekarzu wiejskim; niema go, znikło. Całą tę spowiedź ogłoszono dopiero kilkanaście lat temu (Revue des deux Mondes, 1914); w Lekarzu wiejskim, przed jego oddaniem do druku, Balzac zastąpił ją zupełnie odmiennym tekstem. Dał inną wersję, inne pobudki postępku doktora, inny romans przedstawiający w innem świetle jego charakter. Jest to — dla sceptyków — ciekawy przyczynek do tego, co się mówi wogóle o konstrukcji dzieła!
Jaki był powód tej substytucji? Zdaje się, że czysto życiowy. Zjawiła się — prawie równocześnie — na horyzoncie inna kobieta. W chwili gdy Balzac nosił w głowie tę ewangeliczną powieść, otrzymał z Ukrainy przesyłkę: Naśladowanie Chrystusa. Ta telepatja zrobiła na nim duże wrażenie. Po bolesnem zerwaniu z margrabiną, wymiana listów z nieznaną Cudzoziemką staje się dla tego człowieka o żarłocznej wyobraźni ratunkiem; wszystkie ambicje i czułości przeleje na nią. Już — nim ją ujrzał na oczy — pisze do niej jak do kochanki; już jej ślubuje wieczną miłość. Otóż, zrozumiałe jest, że w chwili gdy już marzy o nieznajomej, niepolitycznie było dla Balzaka malować w płomiennych rysach swoją wiekuistą miłość dla innej, przedstawiać się w roli upokorzonego i odtrąconego kochanka. Usuwa tedy poprostu całą spowiedź, aby wstawić inną wersję, w której niebezpiecznym mężczyzną, tym który porzucił, który złamał życie kobiecie, nękanym wyrzutami sumienia, jest on sam; drugiej zaś, którą kochał z wzajemnością a z którą rozdzieliły go losy, daje imię swojej nieznajomej, — Ewelina.
Ale potrzeba opowiedzenia swojej historji nie opuszcza go. Ba, „demon zemsty“, którego odepchnął jakoby, kusi Balzaka dalej. „Mogłem zohydzić ją przed całym światem...“ pisał w pierwotnej spowiedzi. I nie daruje sobie tego. Cały genewski dramat wejdzie w inny utwór: w Księżnę de Langeais. Skromny lekarz wiejski zameni się w nieugiętego generała, jednego z groźnej szajki Trzynastu, któremu Balzac znowuż da swoje rysy i którego uczyni sędzią, mścicielem. I ten utwór napisze już przy boku Ewy, w tej samej Genewie, która patrzyła na jego upokorzenie, a która ogląda go w tej chwili tryumfatorem, szczęśliwym — nareszcie! — kochankiem wielkiej damy.
Rodzenie Lekarza wiejskiego szło Balzakowi mozolnie. Powieść ta — bardzo skądinąd interesująca — nie należy do najlepszych jego utworów. Za dużo koło niej majstrował. Dydaktyzm i namiętność, mowa kandydacka i ewangelja, i ta autobiografja poczęta na gorąco a potem na zimno strawestowana... dużo kłopotu miał Balzac, aby to wszystko stopić w jedną całość. Męczy się. Sprzedał książkę — jak zwykle — na pniu; obiecuje, naznacza terminy, dochodzi nawet do procesu z księgarzem. Mimo to, wciąż uparcie pracuje nad swoim Lekarzem. Przywiązuje do tej książki szczególną wagę. On, pomawiany że jest malarzem zepsucia paryskiego, pokaże że umie być piewcą cnoty. (Cnota była całe życie jego nieszczęśliwą miłością jako autora). Ma nawet nadzieję uzyskać tą książką słynną nagrodę cnoty (prix Monthyon): oryginalne zaś jest, że nagrodę tę zamierza obrócić na to, aby wystawić pomnik — Rabelemu. Chce, jak pisze, „dosięgnąć prostej piękności Ewangelji, pokazać w czynie upoetyzowane Naśladowanie Chrystusa“. Taki czyn nie może zostać bez nagrody, liczy też Balzac na sprzedaż 400.000 egzemplarzy. Poeta! Podnieca się pochwałami, jakie sobie zawczasu oddaje: „Przeczytasz to wspaniałe dzieło, ujrzysz dokąd cię wzniosłem. Myślę, że mogę umrzeć w spokoju. Ta książka warta, mojem zdaniem, więcej, niż kodeksy i wygrane bitwy. To Ewangelja w czynie. Iluż ludzi już płakało przy spowiedzi lekarza!“
Ale, nim książka ukazała się w druku, zachodzi jeszcze jeden epizod, bardzo charakterystyczny. Okazało się naraz, że... drukarz użył za małych czcionek i że rękopis się skurczył; trzeba go pogrubić! Balzac siada do roboty i w ciągu jednej nocy improwizuje wstawkę: dzieje Napoleona, opowiadane przez starego wiarusa na wieczornicy w stodole. Później, o autorstwo tego ustępu upominał się Henry Monnier. W istocie było tak, że Monnier produkował raz w obecności Balzaka rodzaj monologu, który Balzac rozwinął, opracował i stworzył zeń arcydzieło. Wziął w potrzebie „son bien“, swoje dobro, gdzie je znalazł, jak Molier.
Tę historję Napoleona ogłosił Balzac w miesięczniku, przed wydaniem Lekarza wiejskiego. Zyskała natychmiast ogromne powodzenie. Księgarze odbijają ją w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy i rozpowszechniają ją — bez nazwiska autora, aby nie płacić honorarjum. Balzac równocześnie cieszy się i wścieka. Wścieka się, że go okradają i przemilczają; cieszy się powodzeniem utworu. „Przeczytasz kiedyś ten wspaniały fragment, który wyciska łzy najmniej wrażliwym. Mówią mi, że przez całą Francję idzie jeden okrzyk zachwytu. Cóż dopiero będzie, gdy się ukaże całe dzieło“.
Ukazało się wreszcie, i — zrobiło kompletne fiasco. „Czy wiesz, jak Lekarz został przyjęty? Potokami obelg“ — pisze Balzac do swojej Ewy.
Skrytykowano wszystko, kompozycję, styl, morał. Sądzę, że za surowo. Jeżeli nie co innego, to sama urocza i oryginalna postać Grabarki powinna mu była zyskać pobłażanie, nie mówiąc o piękności obrazów, na których tle toczy się ta romantyczna apologja „pracy organicznej“. Dyskutowanie programu politycznego dra Benassis zaprowadziłoby nas zadaleko; bądź co bądź, dziś, w dobie zmierzchu parlamentaryzmu, poglądy te, wygłoszone w jego zaraniu, są szczególnie interesujące. Ale krytyka współczesna, która już sklasyfikowała Balzaka jako autora Kobiety trzydziestoletniej, nie umiała zdać sobie sprawy z tkwiących w nim możliwości. Oto jeden z głosów prasy: „Pan Balzac spróbował napisać coś innego niż powiastki. Zabrał się do morałów. Lekarz wiejski jest poprostu dwutomowem moralizowaniem. Książka bez akcji, bez wydarzeń, bez planu i bez celu; darmoby szukać, nie rozumie się czego chciał autor... Niema w tym utworze ani sensu, ani stylu, ani prawdy...“
Biedny genjusz! Klapa. Spodziewane zyski, wieńce sławy, nagroda cnoty, wszystko zawiodło. Ale ten fragmencik, który nagryzmolił w pośpiechu z cudzego pomysłu, w jedną noc, dla pogrubienia rękopisu, sławny jest po dziś dzień, podziwiany, klasyczny... Zaiste, twórczość ma swoje niespodzianki i swoje sekrety.
A dzieło Balzaka, oglądane w świetle jego życia, tworzy jakgdyby nowy związek chemiczny, nową Komedję ludzką.

Warszawa w październiku 1932.


Sercom zranionym mrok i milczenie.
Mojej matce.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kraj i człowiek

W r. 1829, w ładny wiosenny poranek, człowiek około pięćdziesięcioletni jechał konno górską drogą wiodącą do miastecka w pobliżu Grandę Chartresuse. Miasteczko to jest stolicą ludnego powiatu, położonego w długiej dolinie. Strumień o kamienistem, często wysychającem łożysku, obecnie zasilony topniejącemi śniegami, nawadnia tę dolinę, biegnącą między dwoma równoległemi wzgórzami, nad któremi piętrzą się szczyty gór Sabaudji i Delfinatu. Mimo że krajobrazy w tych stronach posiadają pokrewne cechy, okolica, którą jechał podróżny, wyróżnia się falistością terenu oraz grą światła, jakich napróżno szukałoby się gdzie indziej. Tu dolina rozszerza się nagle i roztacza kobierzec zieleni, której stały dopływ wód daje przez cały rok miłą dla oka świeżość. Tu tartak: skromne ale malownicze budowle, zapas odartych z kory świerków, wielkie kwadratowe drewniane rury, z których woda wycieka przez szczeliny frendzlami cienkich strumyków. Tu i ówdzie chaty, ogródki pełne kwitnących drzew owocowych, budzą myśl o pracowitej nędzy. To znów domy, czerwone dachy kryte płaską i okrągłą, podobną do rybiej łuski dachówką — dostatek zdobyty długoletnim trudem. Nad każdemi drzwiami wisi koszyk, w którym suszę się sery. Płoty i parkany strojne winogradem, splecionym, jak we Włoszech, z młodemi wiązami, których liście służą za pokarm bydłu. Przez kaprys natury, dwa zbocza schodzą się miejscami tak blisko, że niema tam już ani fabryk ani pól ani chałup. Rozdzielone jedynie strumieniem, który pieni się i huczy, wznoszą się dwie wysokie granitowe ściany, wymoszczone świerkami o czarnem listowiu i wysokiemi na sto stóp bukami. Drzewa te, proste, dziwacznie upstrzone plamami mchów, o rozmaitym liściu, tworzą wspaniałe kolumnady, okolone dziko rosnącemi krzakami mącznicy, kaliny, bukszpanu i głogów. Mocny zapach tych krzewów mięsza się z dziką wonią górskiej przyrody, z przenikliwym aromatem młodych modrzewi, topoli i jodeł. Lekkie chmury snuły się wśród skał, przesłaniając i odsłaniając naprzemian szare wierzchołki, często równie mgliste jak te obłoki, których miękkie kłęby o nie się darły. Co chwila krajobraz odmieniał wygląd; niebo zmieniało ton, góry barwę, stoki przybierały coraz to inny odcień, dolina coraz to inne kształty. Nieoczekiwane kontrasty, promień słońca przedzierający się nagle poprzez drzewa, jakaś polanka lub wyrwa, wszystko to nabierało w tej ciszy dziwnego uroku, w dobie gdy wszystko jest młode, gdy słońce płonie na czystem niebie. Słowem, był to piękny kraj, to Francja!
Podróżny, człowiek wysokiego wzrostu, odziany był w niebieski surdut, równie starannie wyszczotkowany jak musiał być szczotkowany co rano jego koń o błyszczącej sierści, na którym trzymał się prosto i pewnie jak stary oficer kawalerji. Czarny krawat i jelonkowe rękawiczki, pistolety w olstrach oraz zwinięty 1 przytroczony płaszcz zdradzały wojskowego; ciemna twarz, zeszpecona ospą, ale regularna i napozór obojętna, stanowcze ruchy, pewne spojrzenie, sposób trzymania głowy, wszystko to trąciło owemi wojskowemi nawykami, których żołnierz nigdy zupełnie wyzbyć się nie może, nawet gdy wróci do cywilnego życia. Każdy inny zachwyciłby się pięknościami tej alpejskiej przyrody, ale oficer, który zapewne musiał wędrować w służbie Cesarza przez rozmaite kraje, spoglądał na ten krajobraz, nie dziwiąc się jego niespodziankom. Zdaje się, że zdumienie jestto uczucie, które Napoleon wytępił w duszy swoich żołnierzy. Toteż spokój oblicza jest nieomylnym znakiem, po którym obserwator może rozpoznać ludzi, niegdyś służących pod krótkotrwałemi ale nieśmiertelnemi orłami Cesarza. Człowiek ten był w istocie jednym z żołnierzy, dziś dość rzadkich, których oszczędziła kula, mimo że przeorali wszystkie pola napoleońskich bitew.
Życie jego nie miało nic niezwykłego. Bił się jak prosty i szczery żołnierz, pełniąc swój obowiązek równie dobrze w dzień jak i w nocy, równie dobrze w pobliżu wodza jak zdala od niego, nie zadając ani jednego cięcia szablą napróżno, ale też niezdolny zadać bodaj o jedno za wiele. Jeżeli nosił w klapie rozetkę oficera Legji, to dzięki temu, że, w bitwie pod Moskwą, po owym wielkim dniu, jednomyślny głos pułku wskazał go jako najgodniejszego tej odznaki. Należał on do tych rzadkich ludzi napozór zimnych, nieśmiałych, zawsze w zgodzie z własnem sumieniem, upokorzonych już samą myślą zrobienia jakiegoś kroku za sobą. To też wszystkie stopnie otrzymał mocą powolnego prawa starszeństwa. Zostawszy podporucznikiem w r. 1802, był w r. 1829, mimo szpakowatych wąsów, dopiero majorem. Ale życie jego było tak czyste, że nikt w armji, choćby i sam generał, nie mógł się doń zbliżyć bez mimowolnego szacunku. Może przełożeni nie mogli mu przebaczyć tej niezaprzeczonej przewagi? W zamian, prości żołnierze mieli dlań wszyscy potrosze to uczucie, jakie dzieci mają dla dobrej matki, bo umiał być dla nich jednocześnie pobłażliwy i surowy. Sam niegdyś prosty żołnierz jak oni, znał owe smętne uciechy i radosne smutki, owe niewinne lub karygodne wybryki żołnierzy, których nazywał swojemi dziećmi, i którym chętnie pozwalał brać na wsi żywność a furaż po miastach.
Co się tyczy jego osobistych dziejów, te były pogrzebane w najgłębszem milczeniu. Jak wszyscy prawie ówcześni wojskowi widział on świat jedynie poprzez dym armatni, lub podczas chwil pokoju, tak rzadkich wśród wojny z Europą, jaką prowadził cesarz. Czy pomyślał kiedy o małżeństwie? niewiadomo. Mimo że nikt nie wątpił że major Genestas musiał mieć jakieś przygody w swoich wędrówkach z miasta do miasta, z kraju do kraju, podczas zabaw wydawanych przez pułki lub na ich cześć, nikt wszakże nie miał żadnej w tym względzie pewności. Nie będąc świętoszkiem, nie uchylając się od hulanki i nie gwałcąc obozowej etykiety, milczał lub zbywał rzecz śmiechem, kiedy go zapytywano o jego sprawy miłosne. Kiedy go przy kieliszku który z kolegów zagadnął: — No a ty, majorze? odpowiadał tylko: — Pijmy, panowie!
Ten pan Piotr Józef Genestas, taki sobie Bajard na szaro, nie miał w sobie nic poetycznego, nic romantycznego, wydawał się wręcz pospolity. Nosił się dostatnio. Mimo że całym jego majątkiem był żołd, a przyszłością emerytura, bądź co bądź — niby stary wyga-kupiec, w którym zmienne obroty handlu wyrobiły doświadczenie graniczące z uporem — major miał zawsze w zapasie dwa lata żołdu i nie wydawał nigdy całej pensji. Nie grywał nigdy; kiedy, w towarzystwie, namawiano go, aby trzymał za którym z graczy w partyjce ecarté, przyglądał się wytrwale swoim butom. Ale o ile nie dozwalał sobie żadnego wybryku, nie wyłamywał się z żadnego zwyczaju. Mundur jego trwał dłużej niż u któregokolwiek z kolegów, dzięki staranności, która, zrodzona z ubóstwa, stała się u niego czemś machinalnem. Może podejrzewanoby go o skąpstwo, gdyby nie braterski gest, z jakim otwierał sakiewkę lada młodemu urwisowi, który się zgrał albo popełnił inne szaleństwo. Można było przypuszczać, że sam niegdyś musiał ciężko sparzyć się na grze, z taką delikatnością ofiarowywał swoje usługi: nie czuł się zgoła w prawie kontrolowania swego dłużnika i nie przypominał nigdy swej wierzytelności.
Dziecko obozu, sam na świecie, stworzył sobie ojczyznę z armji a rodzinę z pułku. Toteż rzadko kto dociekał przyczyn jego czcigodnej oszczędności: przypisywano ją naturalnej chęci zabezpieczenia się na stare lata. Niebawem miał zostać podpułkownikiem kawalerji; było prawdopodobne, że ambicja jego ogranicza się do tego, aby osiąść sobie gdzieś na wsi z emeryturą i szlifami pułkownika. Jeżeli po manewrach młodzi oficerowie rozmawiali o majorze Genestas, brali go za jednego z tych ludzi, którzy ukończyli szkoły z pierwszą nagrodą, całe życie przykładni, uczciwi, spokojni, użyteczni i bez smaku jak biały chleb. Ale ludzie poważni mniemali o nim zgoła inaczej. Często jakieś spojrzenie, jakieś słowo głębokie jak bywają słowa dzikich, wymykało się temu człowiekowi i świadczyło o wewnętrznych burzach. Gdy mu się dobrze było przyjrzeć, spokojne jego czoło zdradzało moc uciszania własnych namiętności i dławienia ich w głębi serca, moc drogo nabytą wśród niebezpieczeństw i katastrof wojny.
Jednego dnia, syn para Francji, mówiąc o majorze Genestas, orzekł, że byłby najsumienniejszym z księży albo najuczciwszym ze sklepikarzy. — Dodaj pan, najmniej płaszczącym się z markizów! odparł ten, mierząc spojrzeniem młodego fircyka, który sądził że major nie słyszy. Słuchacze parsknęli śmiechem, gdyż ojciec porucznika był dworakiem wszelkiej władzy, człowiekiem z gumelastyki, przelatującym jak piłka ponad rewolucje, a syn wdał się w ojca. Zdarzały się w armji francuskiej takie charaktery, wielkie wręcz w danych okolicznościach, a pełne prostoty skoro potrzeba minęła; nie dbające o chwałę, obojętne na niebezpieczeństwo. Bywało takich może więcej, niżby pozwalały przypuszczać nasze wrodzone wady. Myliłby się jednak bardzo, ktoby przypuszczał, że Genestas był doskonałością. Podejrzliwy, skłonny do gniewu, sprzyka, chcący zawsze mieć słuszność, pełen wreszcie narodowych uprzedzeń. Z życia obozowego zachował słabość do dobrego wina. O ile wstawał od uczty w nienaruszonej godności swego stopnia, był poważny, zadumany, i nie dopuszczał wówczas nikogo do swoich myśli. Major znał dosyć dobrze zwyczaje i formy towarzyskie, niby rozkaz, którego przestrzegał po żołniersku; posiadał inteligencję i fachową wiedzę, znał taktykę, regulamin, fechtunek i arkana weterynarji; ale pozatem studja jego były bardzo zaniedbane. Wiedział, ale dość mglisto, że Cezar był konsulem czy cesarzem rzymskim, Aleksander Grekiem lub Macedończykiem; zgodziłby się na jedną lub drugą narodowość lub godność bez wahania. Toteż, w czasie rozmów naukowych lub historycznych, oblekał się w powagę, ograniczając się do lekkich skinień głową, jak człowiek, którego głęboka wiedza uczyniła sceptykiem. Kiedy w Schönbrunie, w rozkazie z dnia 13 maja do Wielkiej Armji, która opanowała Wiedeń, Napoleon napisał, że książęta austrjaccy, jak Medea, własnemi rękami wymordowali swoje dzieci, Genestas, świeżo mianowany kapitanem, nie chciał skompromitować swego stopnia pytając co to była Medea. Zdał 6ię w tem na genjusz Napoleona. Pewny, iż Cesarz, przemawiając do Wielkiej Armji i do Domu austrjackiego, może mówić jedynie rzeczy oficjalne, pomyślał, że Medea to jakaś arcyksiężniczka podejrzanej konduity. Mimo to, ponieważ rzecz mogła dotyczyć sztuki wojskowej, niespokojny był o ową Medeę, aż do dnia w którem dla panny Raucourt wznowiono Medeę. Przeczytawszy afisz, kapitan pospieszył do Komedji Francuskiej, aby oglądać sławną aktorkę w tej mitologicznej roli, o którą wywiedział się od sąsiadów. Ale człowiek, który, jako prosty żołnierz, miał dosyć wytrwałości aby się nauczyć czytać, pisać i rachować, musiał zrozumieć, że jako kapitan powinien się kształcić. Toteż od tej chwili czytał z zapałem romanse i nowości, i czerpał z nich owe wątpliwe wiadomości, z których umiał nieźle korzystać. We wdzięczności dla swoich profesorów posuwał się tak daleko, iż bronił Pigault-Lebruna, mieniąc go pouczającym a często głębokim.
Oficer ten, którego rozsądek nie pozwalał sobie na żaden próżny krok, wyjechał świeżo z Grenobli i wędrował w stronę Grande-Chartreuse, uzyskawszy od pułkownika ośm dni urlopu. Nie sądził, aby to było daleko; ale zwodzony z mili na milę bałamutnemi informacjami wieśniaków, uważał za rozsądniejsze przed dalszą drogą posilić się nieco. Mimo iż słabą miał nadzieję zastania jakiejś gospodyni w domu w porze gdy wszystko pracuje w polu, zatrzymał się przed grupką chat, wychodzących na wspólny placyk i tworzących dość nieregularny, otwarty ze wszech stron czworobok. Grunt tego wspólnego terytorjum był ubity i czysto zamieciony, ale poprzerzynany rowami na nawóz. Krzaki róży, bluszcze, wysokie trawy, wyrastały pod spękanemi ścianami lepianek. U wejścia do zagrody znajdował się mizerny krzak porzeczkowy, na którym suszyły się szmaty. Pierwszym mieszkańcem, którego spotkał Genestas, był wieprz, przewalający się na kupie słomy: na odgłos kopyt końskich, krząknął, podniósł głowę i wystraszył wielkiego czarnego kota. Ukazała się młoda wieśniaczka ze snopem trawy na głowie, a za nią czworo dzieciaków w łachmanach. Dzieciaki były śmiałe, hałaśliwe, o rezolutnych oczach, ładne, ogorzałe, prawdziwe djablątka w skórze aniołów. Słońce iskrzyło się i kąpało w jakiejś czystości atmosferę, chaty, gnojówkę i rozczochraną zgraję. Wojskowy zapytał, czy mógłby dostać szklankę mleka. Za całą odpowiedź dziewczyna wydała chrapliwy krzyk. W tejże chwili ukazała się w progu staruszka; młoda wieśniaczka udała się do obory, wskazawszy gestem starą. Genestas zwrócił się ku niej, wstrzymując konia, aby nie zrobił krzywdy któremuś z dzieciaków, które już lazły mu pod nogi. Powtórzył prośbę, stara odmówiła wręcz. Nie chce, rzekła, zbierać śmietanki z mleka, przeznaczonego na masło. Oficer upewnił ją, że dobrze zapłaci szkodę, przywiązał konia i wszedł do chaty. Dzieciaki plątające się koło tej kobiety były jakgdyby w równym wieku; dziwna ta okoliczność uderzyła majora. Stara miała przy sobie i piąte, uwieszone prawie u jej spódnicy. Dziecko to, wątłe, blade, chorowite, wymagało z pewnością najwięcej opieki, a tem samem było jej benjaminkiem.
Genestas usiadł przy wystygłym kominku, na którego okapie widniała kolorowana gipsowa Matka Boska, trzymająca na ręku dzieciątko Jezus. Wzniosłe godło! Ubita ziemia zastępowała podłogę. Z biegiem czasu, ziemia, ubita ladajako, popękała i, mimo iż czysta, była chropawa jak skórka pomarańczy. W kominie wisiał chodak napełniony solą, patelnia i kociołek. W głębi stało łóżko z firankami. Dalej parę zydelków, z trzech kijów umocowanych w prostej desce, dzieża do chleba, drewniana chochla do czerpania wody, szkopek i garnuszki na mleko, wrzeciono leżące na dzieży, parę deseczek do robienia sera, czarne ściany, spróchniałe drzwi z zakratowanym otworem, to była cała ozdoba i meble tego ubogiego mieszkania. A teraz, oto dramat, którego świadkiem stał się oficer, w chwili gdy machinalnie uderzał o ziemię szpicrutą, nie podejrzewając że się tu rozegra dramat. Kiedy stara kobieta, ciągnąc za sobą swego zastrupionego benjaminka, znikła za drzwiami, wiodącemi do obory, czworo dzieci, przyjrzawszy się bacznie wojskowemu, postanowiło pozbyć się wieprza. Zwierzę, z którem bawiły się zazwyczaj, zjawiło się w progu; dzieciaki rzuciły się nań tak gwałtownie i wymierzyły mu tyle energicznych policzków, że wieprz zmuszony był ratować się ucieczką. Wygnawszy nieprzyjaciela, dzieci poskoczyły do drzwi; pod ich gromadnym wysiłkiem zardzewiała zasuwka puściła; dzieciaki wdarły się do spiżami, gdzie major, którego ta scena bawiła, ujrzał jak chrupią suszone śliwki. W tej chwili, stara, o twarzy wyschłej jak pergamin i w brudnych łachmanach, weszła, trzymając w ręku garczek mleka dla gościa.
— A nicponie! rzekła. Podbiegła do dzieci i chwytając je kolejno za rękę, pchnęła je do izby, nie odbierając im zresztą śliwek; poczem zamknęła starannie spiżarkę.
— No, no, malcy, bądźcie grzeczni.
— Gdyby na nich nie uważać, zjedliby całą stertę śliwek, hycle! rzekła w stronę Genestasa. Następnie usiadła na zydlu, wzięła zastrupionego chłopca między nogi i zaczęła go czesać, myjąc mu głowę z kobiecą zręcznością i macierzyńską czułością. Czterej mali złodzieje, jedni stojąc, drudzy oparci o łóżko lub o dzieżę, wszyscy zasmarkani i brudni ale zdrowi, chrapali w milczeniu śliwki, patrząc na obcego z podejrzliwą i drwiącą miną.
— To wasze dzieci? spytał wojskowy starej.
— Nie, panie; to, z przeproszeniem, z przytułku. Dają mi od każdego trzy franki na miesiąc i funt mydła.
— Ależ, matko, one was muszą kosztować dwa razy tyle.
— Tak też powiada i pan Benassis, ale skoro inne biorą dzieci za tę cenę, trzeba na tem poprzestać. Bo też i niełatwo o dzieci! Trzeba wielkiego starania, pretekcji, aby je dostać. A gdybyśmy im dawali i za darmo nasze mleko, toć nas ono nie kosztuje. Zresztą, proszę pana, trzy franki to suma. Piętnaście franków jak znalazł, nie licząc mydła. W naszych stronach dobrze się trzeba naharować, nim się wyrobi dziesięć su dziennie.
— Macie tedy własny grunt? spytał major.
— Nie, panie. Miałam za życia nieboszczyka, ale po jego śmierci przyszła taka bieda, że trzeba było sprzedać.
— Jakże więc robicie, spytał Genestas, aby dociągnąć bez długu do końca roku, i przytem wyżywić, oprać i wychować te dzieciaki po dwa su dziennie?
— To też, odparła wciąż czesząc zastrupione dziecko, nie dociągniemy do św. Sylwestra bez długu, mój dobry panie. Cóż pan chce, jakoś pan Bóg dopomaga. Mam dwie krowy. Podczas żniw, córka i ja zbieramy kłosy na ścierniskach, w zimie idziemy do lasu, wieczorami przędziemy. A, ba, byleby nie co roku taka zima jak zeszłoroczna. Winna jestem siedemdziesiąt pięć franków młynarzowi za mąkę. Szczęściem, to młynarz pana Benassis. Pan Benassis, ten jest dobry dla biedaków! Nigdy się nie upomniał o swoje u nikogo, nie zacznie pewnie od nas. Zresztą krowa się ocieliła, to nam trochę ulży.
Sieroty, dla których wszelka opieka ludzka streszczała się w sercu tej starej wieśniaczki, skończyły swoje śliwki. Skorzystały z tego że matka rozmawia z oficerem i skupiły się w zwartym szeregu, aby jeszcze raz wyważyć zasuwkę, oddzielającą je od kupy śliwek. Ruszyły nie tak jak idą do szturmu żołnierze francuscy, ale w milczeniu, jak Niemcy, parci naiwnem i brutalnem łakomstwem.
— A małe nicponie! Pójdziecie wy stamtąd?
Stara wstała, chwyciła najtęższego dzieciaka, klapnęła go lekko po siedzeniu i wyrzuciła za drzwi: nie rozpłakał się. Reszta dzieciaków patrzała na to w zdumieniu.
— Ma pani z niemi wiele kłopotu.
— Och, nie; tylko te malcy zwęszyły moje śliwki. Gdyby ich zostawić na chwilę samych, pękliby.
— Kochacie ich?
Na to pytanie stara podniosła głowę, popatrzyła na zołnierza z dobrotliwie jowialną miną i odparła: — Czy ich kocham! już ich oddałam troje, dodała z westchnieniem, trzymam je tylko do szóstego roku.
— A gdzież wasze własne?
— Umarło.
— Ileż wy macie lat, spytał Genestas, chcąc zatrzeć wrażenie poprzedniego pytania.
— Trzydzieści osiem lat, proszę pana. Na święty Jan, będzie dwa lata jak mój umarł.
I kończyła ubierać chorowitego malca, który jakgdyby dziękował jej bladem i tkliwem spojrzeniem.
— Cóż za życie wyrzeczeń i pracy! pomyślał kawalerzysta.
Pod tym dachem, godnym stajenki w której narodził się Chrystus, spełniało się wesoło i poprostu najtrudniejsze obowiązki macierzyństwa. Cóż za serca zagrzebane w najgłębszym mroku! Co za bogactwo i co za nędza! Żołnierze bardziej niż ktokolwiek zdolni są ocenić całe dostojeństwo tej bosej wzniosłości Ewangelji w łachmanach. Gdzie indziej znajduje się Pismo, tekst skomentowany, wyhaftowany, ozdobiony, oprawny w morę, w jedwab, w atłas: ale tam z pewnością żył duch Pisma. Niepodobna byłoby nie uwierzyć w jakieś święte tchnienie nieba, widząc tę kobietę, która się stała matką jak Chrystus stał się człowiekiem, która zbierała kłosy na ściernisku, cierpiała, zadłużała się dla podrzutków, i która oszukiwała samą siebie w rachunkach, aby nie widzieć że ją to macierzyństwo wiedzie do ruiny. Na widok tej kobiety trzeba było koniecznie uwierzyć w jakieś związki między dobrymi tu na ziemi a Myślą władającą w górze; toteż major popatrzył na kobietę, potrząsając głową.
— Czy pan Benassis jest dobrym doktorem? spytał wreszcie.
— Nie wiem, drogi panie, ale biednych leczy darmo.
— Zdaje się, szepnął sam do siebie, że to jest prawdziwy człowiek.
— Och, tak, panie, i dzielny człowiek! toteż niema tu nikogo, ktoby się zań nie modlił rano i wieczór.
— To dla was, matusiu, rzekł żołnierz, dając jej kilka sztuk monety. A to dla dzieci, dodał przydając talara. Czy to daleko jeszcze do pana Benassis? spytał siedząc już na koniu.
— Nie, nie, drogi panie, najwyżej mała milka.
Major ruszył, przekonany, że ma przed sobą jeszcze ze dwie mile. Jednakże niebawem ujrzał za drzewami pierwsze domy, potem dachy miasteczka, skupione około dzwonnicy, wznoszącej się w kształcie stożka. Dzwonnica kryta była dachówką, umocnioną na krawędziach cynowemi sztabami, które lśniły w słońcu. Oryginalny ten dach oznajmia bliskość Sabaudji, gdzie jest w użyciu. W tem miejscu dolina się rozszerza. Liczne domy, malowniczo położone na równinie lub nad strumieniem ożywiają tę okolicę, dobrze uprawną, zamkniętą ze wszystkich stron górami. O kilka kroków od tego miasteczka, położonego na południowym stoku, Genestas zatrzymał konia w cieniu wiązów, opodal gromadki dzieci, i spytał o dom pana Benassis. Dzieci zaczęły spoglądać po sobie, następnie zaś jęły się przyglądać obcemu przybyszowi z tą bacznością, z jaką przyglądają się wszystkiemu, co pierwszy raz zwróci ich uwagę: ile fizjognomij, tyle par ciekawych oczu, tyle rozmaitych myśli. Poczem, najśmielszy z nich, najweselszy z całej zgrai, mały chłopak o żywych oczach, z bosemi i zabłoconemi nogami, powtórzył obyczajem dzieci: — Dom pana Benassis, proszę pana?
I dodał:
— Ja pana zaprowadzę. I ruszył przodem, tyleż aby dodać sobie powagi tem że prowadzi obcego przybysza, ile przez dziecięcą uczynność lub też z nieodpartej potrzeby ruchu, jaka w tym wieku włada ciałem i duchem. Oficer jechał za nim główną ulicą, kamienistą, nierówną, z domami zbudowanemi wedle fantazji właścicieli. Tu jakiś piec wystercza na gościniec, tam kamienica jakaś wysuwa się bokiem i zagradza część drogi, to znów strumyk spływający z gór przerzyna ją zygzakiem. Genestas ujrzał kilka dachów krytych czarnym gontem, więcej jeszcze krytych słomą, kilka dachówką lub łupkiem, zapewne domy proboszcza, sędziego pokoju i zamożniejszych obywateli. Było w tem jakieś niedbalstwo wioski poza którą świat zda się nie istnieć, która z niczem się nie styka i nie wiąże. Mieszkańcy tworzyli jakgdyby jedną rodzinę poza obrębem społeczeństwa, z którem łączyła ich jedynie osoba poborcy lub inne niedostrzegalne nitki.
Ujechawszy jeszcze kawałek, Genestas ujrzał w górze szeroką ulicę, wznoszącą się nad miasteczkiem. Było tu widocznie stare i nowe miasteczko. Istotnie, wyjechawszy na placyk i zwolniwszy kroku, major dojrzał ładnie zbudowane domy, których nowe dachy ożywiają stare miasto. W tej nowej dzielnicy, strojnej aleją młodych drzew, usłyszał śpiewy pracujących robotników, turkot paru warsztatów, zgrzyt pił, szczęk młotów, zmięszane odgłosy różnych czynności. Ujrzał wąskie smugi dymu, wznoszące się z kominów, oraz obfitszy dym z pracowni kołodzieja, ślusarza i kowala. Wreszcie, na krańcu wioski, dokąd zawiódł majora jego przewodnik, Genestas ujrzał rozrzucone zagrody, dobrze uprawne pola, umiejętnie zaprowadzone plantacje, niby mały kącik Brie, echowany w szerokiej kotlince, której na pierwszy rzut oka nie byłby odgadł między miasteczkiem a otoczającemi je górami.
Niebawem dzieciak się zatrzymał:
— To jego dom, rzekł.
Oficer zsiadł z konia, okręcił cugle o ramię: poczem, uważając, że każdy trud wymaga zapłaty, wyjął kilka groszy z kieszeni i dał chłopcu, który wziął je ze zdumieniem, zrobił wielkie oczy, nie podziękował i stał w miejscu, ciekawy co się będzie działo.
— Cywilizacja małe zrobiła tutaj postępy, część dla pracy utrzymuje się w całej pełni, a żebractwo jeszcze tu nie dotarło, pomyślał Genestas.
Bardziej ciekawy niż interesowny, mały przewodnik oparł się o mur otaczający dziedziniec, na którym to murze wznosiły się po obu stronach bramy zczerniałe drewniane sztachety.
Brama ta, lita u dołu i niegdyś pomalowana na szaro, opatrzona jest żółtemi sztachetami, zaostrzonemi nakształt grotów. Wypełzłe te sztachety tworzą w górze dwa łuki i schodzą się niby w wielką szyszkę, kiedy brama jest zamknięta. Wrota te, stoczone przez robaki, upstrzone mchem, są prawie zupełnie zniszczone działaniem słońca i deszczu. Filary, zarośnięte jakiemiś dziko pnącemi się roślinami, zasłaniają dwie akacje rosnące w dziedzińcu, zielonemi pęczkami przypominające puszki do pudru. Stan tej bramy świadczył o niedbalstwie, które widocznie niemile uderzyło oficera: zmarszczył brwi jak człowiek tracący jakieś złudzenie. Przywykliśmy sądzić drugich wedle siebie: o ile łatwo rozgrzeszamy ich z naszych błędów, o tyle potępiamy ich surowo za brak naszych przymiotów. Jeżeli major pragnął, aby pan Bennassis był człowiekiem starannym i metodycznym, brama ta zdradzała zupełną obojętność na punkcie własności. Żołnierz taki jak Genestas. rozkochany w porządku, musiał tedy rychło wyciągnąć z tej bramy wnioski o życiu i charakterze nieznajomego: jakoż, mimo swej oględności, nie omieszkał tego uczynić.
Drzwi były uchylone: nowe niedbalstwo! Korzystając z tej sielskiej ufności, oficer wszedł bez ceremonji w dziedziniec i przywiązał konia do kraty; ale podczas gdy zaciągał węzeł, rozległo się ze stajni rżenie. I koń i jeździec obrócili mimowoli głowę: stary sługa otworzył stajnię, ukazując głowę odzianą w czerwoną wełnianą czapkę, powszechnie używaną w tej okolicy, a zupełnie przypominającą frygijską czapkę, w jaką stroi się Wolność. Było tam miejsce na kilka koni; spytawszy tedy majora czy przyjeżdża do pana Benassis, poczciwiec ofiarował jego koniowi gościnność, patrząc z podziwem i czułością na piękne zwierzę. Major udał się za koniem, aby sprawdzić jak będzie pomieszczony. Stajnia była czysta, żłób suchy, a dwa konie doktora miały ową szczęśliwą minę, która pozwala rozpoznać księżego konia wśród wszystkich innych. Służąca, wyszedłszy na ganek, zdawała się czekać na pytanie nieznajomego, któremu już stajenny oznajmił, że pan doktór wyszedł.
— Pan poszedł do młyna, rzekł. Jeżeli pan się tam wybierze, trzeba poprostu iść ścieżką aż do łąki, a młyn jest na końcu.
Genestas wolał raczej przejść się po okolicy niż czekać niewiadomo jak długo na powrót lekarza, puścił się tedy ścieżką do młyna. Skoro przekroczył nierówną linję, którą miasteczko rysuje na zboczu, ujrzał dolinę, młyn, i jeden z najpiękniejszych krajobrazów, jakie mu się zdarzyło oglądać.
Wstrzymana w biegu stopami gór, rzeka tworzy w tem miejscu małe jeziorko, nad którem wznoszą się piętrami wierzchołki, pozwalając oku domyślać się licznych dolinek wedle rozmaitych odcieni światła albo też ciemniejszego lub jaśniejszego tonu zboczy, porosłych czamemi jodłami. Młyn, świeżo wzniesiony w miejscu gdzie strumień wpada do jeziora, ma urok samotnego domku, kryjącego się między wierzchołkami nadwodnych drzewek. Z drugiej strony rzeki, u stóp góry, w tej chwili słabo oświeconej czerwienią zachodzącego słońca, Genestas ujrzał kilkanaście opuszczonych chatek, bez drzwi i okien, o zniszczonych i dziurawych dachach. Otaczające je pola były wybornie uprawne i obsiane: dawne ogrody, zmienione na łąki, nawodnione były umiejętnie. Major zatrzymał się machinalnie, aby się przyjrzeć szczątkom tej wioski.
Dlaczego człowiek nie może bez głębokiego wzruszenia oglądać ruin, bodaj najbiedniejszych? Bez wątpienia, są one dla nas obrazem nieszczęścia, którego ciężar odczuwamy tak rozmaicie. Cmentarz przywodzi myśl o śmierci, opuszczona wioska przypomina mozół życia: śmierć jest nieszczęściem przewidzianem, niedole życia są nieskończone. Czyż nieskończoność nie jest tajemnicą wielkich melancholij? Oficer wszedł na kamienistą drogę, wiodącą do młyna, nie umiejąc sobie wytłómaczyć opuszczenia tej wioski. Ujrzawszy młynarczyka, siedzącego na workach przed domem, zapytał o pana Benassis.
— Pan Benassis poszedł tam, rzekł młynarz, wskazując jedną ze zniszczonych chat.
— Czy ta wioska się spaliła? spytał major.
— Nie, proszę pana.
— Czemuż więc jest taka? spytał Genestas.
— Ba! czemu? odparł młynarz, wzruszając ramionami, pan doktór to panu powie. Oficer przeszedł mostek, ułożony z wielkich kamieni na strumyku i przybył niebawem na miejsce. Strzecha była jeszcze cała, pokryta mchem, ale bez dziur; zamki zdawały się w dobrym stanie. Wszedłszy, Genestas ujrzał ogień na kominku; stara kobieta klęczała przy kominku obok chorego, siedzącego na krześle. Człowiek jakiś stał z twarzą zwróconą do ognia. Wnętrze domu stanowiła tylko jedna izba, małe okienko zasłonięte było płótnem. Podłoga była z ubitej gliny. Krzesło, stół i lichy tapczan stanowiły całe umeblowanie. Nigdy major nie widział nic tak ubogiego i nagiego; nawet w Rosji, gdzie chaty mużyków posobne są do jam. Nic tu nie świadczyło o potrzebach życia, nie było nawet sprzętu niezbędnego do sporządzenia najprostszych potraw. Rzekłbyś psia buda, tylko bez miski. Gdyby nie tapczan, siermięga wisząca na gwoździu i nie chodaki wymoszczone słomą jedyna odzież chorego — chata ta zdałaby się pusta jak inne. Klęcząca kobieta, bardzo stara wieśniaczka, siliła się utrzymać nogi chorego w kuble napełnionym ciemną wodą. Słysząc kroki, które uderzyły dźwiękiem ostróg uszy nawykłe do jednostajnego chodu nóg wieśniaczych, stojący człowiek odwrócił się ku Genestasowi ze zdziwieniem, które podzieliła i stara.
— Nie potrzebuję, rzekł wojskowy, pytać, czy pan jest doktór Benassis. Jestem tu obcy, pilno mi było pana widzieć, daruje pan tedy, że przybyłem pana odnaleźć na polu bitwy, miast czekać na niego w domu. Proszę sobie nie przerywać, niech pan robi swoje. Skoro pan skończy, powiem co mnie sprowadza.
Genestas przysiadł na krawędzi stołu i zamilkł. Ogień rozświecił chatę blaskiem żywszym niż blask słońca, którego promienie, łamiące się o szczyty gór, nigdy nie dochodzą w to miejsce. Przy blasku ognia, którego płomień podsycało kilka gałęzi choiny, żołnierz ujrzał twarz człowieka, którego — wiedziony tajemnym celem — starał się przejrzeć na wylot. Pan Benassis, lekarz miejscowy, stał z rękami założonemi na piersiach; wysłuchał spokojnie majora, oddał mu ukłon, i obrócił się ku choremu, nie domyślając się że jest przedmiotem tak ścisłej obserwacji.
Benassis był średniego wzrostu, pleczysty i szeroki w piersiach. Obszerny zielony surdut, zapięty pod szyję, nie pozwolił oficerowi dojrzeć charakterystycznych szczegółów postawy i wzięcia: mrok natomiast i nieruchomość tem bardziej uwydatniły samą twarz, w tej chwili silnie oświeconą blaskiem płomienia. Fizjognomja tego człowieka podobna była do twarzy satyra: to samo zlekka wysklepione czoło, sfalowane mniej lub więcej znaczącemi guzami, ten sam zadarty nos inteligentnie rozszczepiony na końcu, te same wystające policzki. Usta były wygięte, wargi czerwone i pełne, broda wystająca. Ciemne oczy, płonące żywem spojrzeniem, któremu perłowy kolor białka przydawał jeszcze blasku, zdradzały przygasłe namiętności. Włosy, niegdyś czarne a teraz siwe, głębokie zmarszczki na twarzy oraz pobielałe już krzaczaste brwi, gruby i poznaczony żyłkami nos, żółta i pocentkowana czerwonemi plamami cera, wszystko w nim zwiastowało pięćdziesiąt lat oraz ciężkie trudy rzemiosła. Oficer mógł się tylko domyślać pojemności kwadratowej głowy, w tej chwili nakrytej kaszkietem. Nawykły — dzięki swoim stosunkom z niepospolitymi ludźmi, których umiał dobierać Napoleon — poznawć rysy ludzi przeznaczonych do rzeczy wielkich, Genestas odgadł jakąś tajemnicę w tem ustronnem życiu; patrząc na tę niezwykłą twarz, powiadał sobie:
— Jakim cudem ten człowiek został wiejskim lekarzem? Przyjrzawszy się dobrze tej fizjognomji, która, mimo pokrewieństwa z innemi ludzkiemi twarzami, zdradzała tajemne życie sprzeczne z pospolitym wyglądem, major bezwiednie przejął się bacznością, z jaką lekarz zajmował się chorym, a widok ten zmienił całkowicie bieg jego myśli.
Mimo że tyle widział w swem żołnierskiem życiu, stary kawalerzysta uczuł zdumienie połączone ze zgrozą, widząc tę twarz ludzką, na której, zda się, nigdy nie zalśniła myśl; sina twarz, na której malowało się naiwne i milczące cierpienie, niby na twarzy dziecka, co jeszcze nie umie mówić a już nie może krzyczeć: słowem zupełnie zwierzęcą twarz starego umierającego kretyna. Kretyn, była to jedyna odmiana rodzaju ludzkiego, której major dotąd nie widział. Na widok czoła, na którem skóra tworzyła duży krągły fałd, na widok oczu podobnych do oczu ugotowanej ryby, głowy pokrytej mizernemi włoskami, skurczonej i pozbawionej czucia, któż, jak Genestas, nie doznałby uczucia mimowolnego wstrętu do istoty, która nie miała ani rozumu ani instynktu, nigdy nie rozumiała ani nie słyszała żadnej mowy? Widząc ten biedny stwór, dobiegający kresu istnienia, które nie było życiem, trudno było odczuć drgnienie żalu: mimo to, stara patrzała na umierającego ze wzruszającym niepokojem i rozcierała mu nogi, wystające z gorącej wody, z taką tkliwością, jakgdyby to był jej mąż. Sam Benassis, przyjrzawszy się bacznie tej martwej twarzy i oczom bez blasku, ujął łagodnie za rękę kretyna i zmacał puls.
— Kąpiel już nie działa, rzekł potrząsając głową, połóżmy go z powrotem.
Ujął sam tę kupę mięsa, przeniósł ją na tapczan, z którego przed chwilą zapewne ją ruszył, wyciągnął go troskliwie, prostując nogi prawie już zimne, układając ręce i głowę z takim staraniem, jakie mogłaby mieć matka dla dziecka.
— Wszystko na nic, już umiera, dodał Benassis.
Stara kobieta stała z obwisłemi rękami, patrząc na umierającego i roniąc kilka łez. Sam Genestas siedział milczący, nie umiejąc sobie wytłómaczyć, w jaki sposób śmierć tak nieciekawej istoty może na nim robić takie wrażenie. Podzielał już bezwiednie bezgraniczną litość, jaką budzą te nieszczęśliwe stworzenia w owych dolinach bez słońca, gdzie natura je rzuca. Uczucie to, wyradzające się w religijny zabobon w rodzinach dotkniętych tą klęską, czyż nie płynie z najpiękniejszej cnoty chrześcijańskiej, z miłosierdzia, oraz z tak niezbędnej dla porządku społecznego wiary w przyszłą nagrodę, jedynej, która nam pozwala znosić nasze niedole. Nadzieja zasłużenia sobie wiekuistego szczęścia pomaga krewnym tych biednych stworzeń oraz ich otoczeniu rozwijać w szerokiej mierze miłość macierzyńską i użyczać nieustannych starań bezwładnej istocie, która najpierw nie rozumie tego, a później zapomina. Szczytna religja! ślepej niedoli przydała dobrodziejstwo ślepego miłosierdzia. W okolicach gdzie znajdują się kretyni, ludność mniema, że obecność tego rodzaju biedaków przynosi rodzinie szczęście. Ta wiara zapewnia znośne życie tym, którzy w miastach byliby skazani na oschłość fałszywej filantropji i na rygor szpitala. W dolinie wyżniej Izery, gdzie ich jest pełno, kretyni żyją na świeżem powietrzu wraz z trzodami, których nauczyli się pilnować. Przynajmniej są tam wolni i szanowani tak, jak należy szanować nieszczęście.
Od paru chwil dzwonek wioskowy rozbrzmiewał zwolna w miarowych odstępach, aby oznajmić wiernym śmierć ich bliźniego. Biegnąc w przestrzeni, ta nabożna myśl dochodziła słabem echem do chaty, rozlewając w niej łagodną melancholję. Liczne kroki rozległy się na drodze, zwiastując przybycie tłumu, ale tłumu pogrążonego w milczeniu. Następnie, buchnął naraz kościelny śpiew, budząc wzruszenie nawet w duszach niedowiarków, zmuszonych ulec wzruszającym harmonjom ludzkiego głosu. Kościół śpieszył z pomocą tej istocie, która go wcale nie znała. Zjawił się ksiądz, poprzedzany przez chłopca z krzyżem: za nim zakrystjan ze święconą wodą, oraz kilkadziesiąt kobiet, starców, dzieci, śpieszących połączyć swoje modły z modłami kościoła. Lekarz i wojskowy spojrzeli po sobie w milczeniu; usunęli się w kąt, aby zrobić miejsce tłumowi, który poklękał w chacie i przed chatą. W czasie krzepiącego obrzędu ostatniego namaszczenia, odprawionego na intencję tej duszy która nigdy nie zgrzeszyła, ale z którą świat chrześcijański się żegnał, na gminnych tych twarzach odbiło się szczere rozrzewnienie. Parę łez spłynęło po szorstkich policzkach spękanych od słońca i sczerniałych od pracy w polu. To uczucie dobrowolnego krewieństwa było zupełnie naturalne. Nie było nikogo w gminie, ktoby nie użalił się tego biedaka, ktoby mu nie użyczył powszedniego chleba: czyż nie znalazł ojca w każdem dziecku, matki w najbardziej skłonnej do psoty dziewczynce?
— Umarł, rzekł ksiądz.
Słowa te wywarły żywe poruszenie. Zapalono gromnice. Wielu obecnych ofiarowało się z chęcią czuwania przy zwłokach. Benassis i wojskowy wyszli. Przy drzwiach ten i ów z chłopów zatrzymał lekarza, mówiąc:
— Och, panie wójcie, skoro pan go nie mógł ocalić, widocznie Bóg chciał go powołać do siebie.
— Robiłem co mogłem, moje dzieci, odparł doktór.
A skoro znaleźli się o kilka kroków od opuszczonej wioski, której ostatni mieszkaniec umarł, rzekł do majora:
— Nie uwierzyłby pan, ile szczerej pociechy dają mi słowa tych ludzi. Dziesięć lat temu omal mnie nie ukamieniowano w tej wiosce dziś pustej, a wówczas zamieszkałej przez trzydzieści rodzin.
Spojrzenie i gest majora wyrażały tak żywo pytanie, że lekarz opowiedział mu po drodze tę historję.
— Proszę pana, kiedy osiadłem tutaj, zastałem w tej osadzie dwunastu kretynów, rzekł lekarz, odwracając się aby pokazać wojskowemu opustoszałe domy. Położenie wioski w kotlinie bez przewiewu, bez słońca które oświeca jedynie wierzchołki, nad strumieniem którego woda pochodzi z topniejących śniegów, wszystko to sprzyja rozwojowi okropnej choroby. Prawo nie zabrania związków nieszczęśnikom, chronionym tutaj przez zabobon, którego potęgi nie znałem. Zrazu potępiałem ten przesąd, dziś go podziwiam. Kretynizm byłby się tedy szerzył stąd aż w dolinę. Czyż nie było wielką usługą dla okolicy powstrzymać tę fizyczną i umysłową zarazę? Mimo że tak konieczne, dobrodziejstwo to mogłoby kosztować życie tego, ktoby się go podjął. Tutaj, jak wszędzie i zawsze, aby dokonać rzeczy dobrej, trzeba było urazić nie interesy, ale rzecz drażliwszą jeszcze, mianowicie pojęcia religijne wyrodzone w zabobon, najbardziej niezniszczalną formę ludzkich pojęć. Nie ustraszyłem się tego. Postarałem się najpierw o to aby zostać wójtem gminy; poczem, uzyskawszy ustne zezwolenie prefekta, nająłem ludzi i kazałem nocą przewieźć kilku tych nieszczęśliwych do Aiguebelle w Sabaudji, gdzie ich jest dużo i gdzie się z nimi szczególnie dobrze obchodzą. Skoro tylko rozeszła się wieść o tem dziele miłosierdzia, stałem się przedmiotem nienawiści wśród całej ludności. Ksiądz kazał z ambony przeciw mnie. Mimo moich wysiłków aby wytłumaczyć największym miejscowym głowaczom jak doniosłe jest wysiedlenie kretynów, mimo że leczyłem darmo chorych, strzelano do mnie z fuzji gdym przejeżdżał lasem. Biskup był na tyle łaskaw, iż pozwolił mi wybrać księdza, któryby mnie wspomagał w mej pracy: jakoż szczęśliwie trafiłem na jedną z owych dusz, które zdają się zesłane z nieba. Prowadziłem dalej swoje dzieło. Przygotowawszy grunt, wywiozłem w nocy dalszych sześciu kretynów. Przy tej drugiej próbie, miałem już za sobą paru ludzi, którym oddałem jakieś usługi, oraz radnych gminy, do których sknerstwa trafiłem wykazując jak kosztowne jest utrzymanie tych biedaków i jak korzystne byłoby dla miasta przejąć na rzecz gminy pola będące bez rzeczy wistych praw — w ich posiadaniu. Bogaci byli za mną; ale biedacy, stare baby, dzieci i uparciuchy wciąż byli przeciwko mnie. Na nieszczęście, ostatniego przesiedlenia dokonano niezupełnie. Kretyn, którego pan właśnie widział, nie wrócił na noc do domu, nie ujęto go tedy i odnalazł się nazajutrz, jedyny ze swego gatunku we wsi zamieszkałej jeszcze przez kilka rodzin, których członkowie, prawie zidjociali, wolni byli dotąd od kretynizmu. Chciałem dokończyć swego dzieła i przybyłem w dzień w urzędowym stroju, aby wyrwać tego nieszczęśnika z domu. Domyślono się mego zamiaru ledwie wyszedłem z domu; obrońcy kretyna wyprzedzili mnie, zastałem przed chatą gromadę kobiet, dzieci, starców, powitali mnie obelgami i gradem kamieni. W tym zgiełku, w którym byłbym może padł ofiarą istnego szału, jaki ogarnął podniecony tłum, ocalił mnie kretyn! Nieborak wyszedł z chaty, bełkocąc cos i stanął niby wódz na czele fanatyków. Na ten widok, krzyki ustały. Przyszło mi na myśl zaproponować układy; dzięki ciszy która zapanowała na chwilę, mogłem wyłuszczyć moją propozycję. Stronnicy moi nie ośmieliliby się z pewnością poprzeć mnie w tej potrzebie, pomoc ich mogła być jedynie bierna, że zaś widoczne było iż ci zabobonni ludzie będą obstawali z największą energją przy tem aby zachować swoje ostatnie bożyszcze, odebrać im je było oczywistem niepodobieństwem. Przyrzekłem tedy, że zostawię kretyna spokojnie w domu, pod warunkiem że nikt się doń nie będzie zbliżał, że inne rodziny przeniosą się z tej wioski za wodę i zamieszkają w nowych domach które podjąłem się zbudować, przydając do nich po kawałku gruntu. Gmina miała mi później zwrócić koszta.
„Czy pan uwierzy, drogi panie, że trzeba mi było pół roku na zwalczenie oporu, z jakim się spotkał ten zamiar, mimo iż tak korzystny dla mieszkańców tej osady? Przywiązanie wieśniaka do swej lepianki jest czemś niewytłumaczonem. Choćby jego chata była najmniej mieszkalna, chłop przywiązuje się do niej o wiele bardziej niż bankier do swego pałacu. Czemu? Nie wiem. Może uczucia stają się tem silniejsze, im ich jest mniej? Może człowiek który mało żyje duchem, żyje silniej zewnętrznemi przedmiotami? Im mniej ich posiada, tem bardziej z pewnością je kocha. Może z wieśniakiem jest tak jak z więźniem?... nie rozprasza sił swojej duszy, skupia je na jednej myśli i dochodzi przez to do ogromnej potęgi uczucia. Niech pan daruje te refleksje człowiekowi który rzadko ma sposobność do wymiany myśli. Zresztą niech pan nie przypuszcza, abym ja poświęcał wiele czasu na mędrkowanie. Tutaj wszystko musi być praktyką, czynem. Ach, im mniej ci biedacy mają inteligencji, tem trudniej wytłumaczyć im ich własne dobro. To też postanowiłem sobie znieść cierpliwie wszystkie utrapienia. Każdy powiadał mi jedno i to samo, wytaczał owe argumenty niby to rozsądne i nie znoszące odpowiedzi:
— Ba, panie wójcie, pańskich domów jeszcze niema.
— Więc dobrze, odpowiadałem, przyrzeknijcie mi, że sprowadzicie się do nich, skoro tylko będą ukończone.
„Szczęściem, proszę pana, udało mi się przeprowadzić to, że przyznano naszej gminie własność całej góry, u której stop znajduje się ta dzisiaj opuszczona osada. Wartość lasów ciągnących się na tych wyżynach starczyła aby pokryć cenę gruntów oraz przyrzeczonych domów, które się budowało. Skoro osiedlono tam jedną z opornych rodzin, inne rychło poszły za jej przykładem. Korzyść tej zmiany była zbyt widoczna, aby jej mogli nie ocenić ci, którzy najuparciej trzymali się swej nory bez słońca, to znaczy bez duszy. Przeprowadzenie tej sprawy, uzyskanie gruntów gminnych których posiadanie zatwierdziła uchwała Rady Stanu, zapewniły mi wielkie znaczenie w powiecie. Ale, proszę pana, ile starań! rzekł lekarz przystając i wyciągając rękę aby ją opuścić wymownym gestem. Ja jeden znam odległość od miasteczka do prefektury skąd nic nie wychodzi i z prefektury do Rady Stanu dokąd nic nie wchodzi. Ale, dodał, pokój możnym tego świata! ustąpili memu natręctwu, to już dużo. Gdybyś pan wiedział, ile dobrego robi jeden podpis, niedbale machnięty... Proszę pana, w dwa lata od chwili gdy podjąłem te wielkie małe rzeczy i doprowadziłem je do końca, wszystkie biedne rodziny w mojej gminie posiadały conajmniej po dwie krowy i pędziły je na paszę w góry. Nie czekając upoważnienia Rady Stanu, zaprowadziłem tam nawodnienia podobne do tych jakie istnieją w Szwajcarji, w Owernji i Limuzji. Ku swemu zdumieniu, mieszkańcy nasi ujrzeli tam porastające wyborne łąki; dzięki lepszej wartości paszy, uzyskali większe ilości mleka. Rezultaty tych zdobyczy były olbrzymie. Wszyscy zaczęli naśladować moje nawodnienia. Łąki, bydło, wszystkie produkty pomnożyły się. Odtąd mogłem już bez obawy zająć się podniesieniem tego nieuprawnego jeszcze zakątka ziemi i ucywilizować jego mieszkańców, dotąd pozbawionych inteligencji.
„Widzi pan, drogi panie, my samotnicy jesteśmy bardzo rozmowni; skoro nam zadać pytanie, nigdy nie wiadomo gdzie zatrzyma się odpowiedź. Kiedy przybyłem w tę dolinę, ludność liczyła siedemset dusz, obecnie mamy ich dwa tysiące. Zajście z ostatnim kretynem zjednało mi powszechny szacunek. Okazując stale wobec moich podwładnych łagodność połączoną ze stanowczością, stałem się wyrocznią kantonu. Uczyniłem wszystko, aby sobie pozyskać zaufanie, nie zabiegając się o nie, ani też nie zdradzając że go pragnę: starałem się jedynie natchnąć wszystkich jak największym szacunkiem dla mej osoby, a to dzięki skrupulatności, z jaką dopełniałem bodaj najbłahszych zobowiązań. Przyrzekłszy zaopiekować się biedakiem, którego śmierci był pan świadkiem, czuwałem nad nim lepiej niż jego dawniejsi opiekunowie. Był żywiony, pielęgnowany, jak przybrane dziecko gminy. Z czasem, mieszkańcy zrozumieli usługę jaką im oddałem wbrew ich woli. Mimo to, zachowali jeszcze resztkę dawnych przesądów. Nie potępiam ich za to bynajmniej; wszakże ich kult dla kretynów posłużył mi często za przykład, aby światlejszych zachęcić do pomagania nieszczęśliwym. Ale otośmy przybyli, dodał po pauzie lekarz, widząc dach swego domostwa.
Nie oczekiwał od buchacza najmniejszego słowa pochwały lub podzięki. Opowiadając ten szczegół swego urzędowania, ulegał poprostu owej potrzebie wywnętrzeń, jakiej doznają ludzie żyjący zdala od świata.
— Panie doktorze, rzekł major, pozwoliłem sobie umieścić konia w pańskiej stajni; mam nadzieję, że mi to pan wybaczy, skoro się pan dowie o celu mych odwiedzin.
— O celu odwiedzin? Prawda, — słucham pana, rzekł Benassis jakgdyby budząc się z zadumy i przypominając sobie że jego towarzysz jest obcy. Idąc za swoim szczerym i wylanym charakterem, przyjął Genestas a jak dobrego znajomego.
— Otóż, proszę pana, słyszałem o cudownej prawie kuracji pana Gravier z Grenobli, którego pan wziął na leczenie. Przybywam w nadziei, że mi pan użyczy tych samych starań, mimo iż nie mam tych samych praw do pańskiej życzliwości: ale może zasługuję na nią! Jestem stary żołnierz, któremu dawne rany nie dają spokoju. Trzeba panu będzie przynajmniej tygodnia na zbadanie mego stanu, ponieważ cierpienia moje odzywają się tylko od czasu do czasu, i...
— A więc, przerwał Benassis, pokój pana Gravier jest zawsze wolny, gotowy; proszę, niech pan wejdzie... I pchnął drzwi z żywością, którą Genestas przypisywał radości z uzyskania pensjonarza. Weszli do domu.
— Agato! krzyknął Benassis, mamy gościa na obiedzie.
— Ale, proszę pana, wtrącił żołnierz, czy nie wypadałoby wprzódy ułożyć się o cenę...
— Cenę czego? spytał lekarz.
— Utrzymania. Nie może pan przecież żywić mnie i mego konia bez...
— Jeżeli pan jesteś bogaty, odparł Benassis, zapłaci pan dobrze, jeżeli nie, nie chcę nic.
— Nic, odparł Genestas, to mi za drogo. Ale czym bogaty czy biedak, co pan powie na dziesięć franków dziennie, nie licząc honorarjum?
— Niema dla mnie przykrzejszej rzeczy, niż przyjmować jakąkolwiek zapłatę za przyjemność goszczenia kogoś, odparł lekarz marszcząc brwi. Co się tyczy kuracji, przyrzekam ją panu o tyle o ile mi się spodobasz. Bogaczom nie sprzedaję mego czasu, cały należy do mieszkańców tej doliny. Nie pragnę sławy ani majątku, nie żądam od moich biednych ani pochwał ani wdzięczności. Pieniądze, które wezmę od pana, pójdą do Grenobli na lekarstwa dla naszych biednych.
Ktokolwiek usłyszałby te słowa, wyrzeczone szorstko ale bez urazy, powiedziałby sobie w duchu jak Genestas: — To mi jakiś dzielny człowiek.
— Panie doktorze, odparł wojskowy ze swym zwyczajnym uporem, dam panu tedy dziesięć franków dziennie, a pan z niemi zrobi co się panu spodoba. Uporawszy się z tą kwestją, łatwiej zdołamy się porozumieć, dodał ujmując rękę lekarza i ściskając ją serdecznie. Mimo moich dziesięciu franków, przekona się pan, że ja nie jestem żadnym Arabem.
Po tej utarczce, w której nie było u Benassisa ani cienia popisu szlachetnością lub filantropją rzekomy chory wszedł w dom lekarza, gdzie wszystko harmonizowało z zaniedbanym wyglądem bramy i stroju właściciela. Każdy szczegół świadczył o zupełnej obojętności na wszystko co nie jest najistotniejszą potrzebą. Benassis przeprowadził Genestasa przez kuchnię, którędy wiodła najkrótsza droga do jadalni. Jeżeli ta kuchnia, okopcona jak w oberży, była dostatnio zaopatrzona w statek gospodarski, zbytek ten był dziełem Agaty, niegdyś kucharki proboszcza, która powiadała stale my, rządząc się w domu lekarza jak wszechwładna pani. Jeżeli nad kominem wisiała lśniąca wygrzewaczka, to prawdopodobnie Agata lubiała ciepło sypiać w zimie, a dzięki temu grzała i prześcieradła swego pana, który (powiadała) nie myśli o niczem. Ale Benassis wziął ją właśnie z przyczyny tego, co dla każdego innego byłoby nieznośną przywarą. Agata chciała panować w domu, a lekarz chciał kobiety, któraby u niego panowała. Agata kupowała, sprzedawała, urządzała, zmieniała, ustawiała, przestawiała, układała, przekładała wszystko wedle swej ochoty; nigdy pan domu nie uczynił jej najmniejszej uwagi. To też Agata zawiadowała bez żadnej kontroli podwórzem, stajnią, służącym, kuchnią, domem, ogrodem i panem. Mocą jej powagi zmieniało się bieliznę, zarządzało się pranie, skupowało zapasy. Ona wyrokowała o nabyciu i o zgonie świń, łajała ogrodnika, dysponowała obiad i śniadanie, chodziła z piwnicy na strych i ze strychu do piwnicy, burmistrzując wszędzie wedle swej fantazji, bez najmniejszego oporu z niczyjej strony. Benassis żądał tylko dwóch rzeczy: obiadu o szóstej i ograniczenia miesięcznych wydatków do pewnej sumy. Kobieta, której wszystko ulega, śpiewa ciągle, to też Agata śmiała się, ćwierkała na schodach, nuciła albo śpiewała bezustanku. Z natury czysta, i dom trzymała czysto. Gdyby nie ta jej natura, pan Benassis byłby bardzo nieszczęśliwy (mówiła), bo nieborak był taki roztargniony, że możnaby mu dać kapustę zamiast kuropatwy: gdyby nie ona, często i tydzień nie zmieniłby koszuli. Ale Agata była niezmordowana w układaniu bielizny, namiętnie wycierała meble, rozkochana była w czystości iście księżej, tej najbardziej drobiazgowej, lśniącej i miłej czystości. Nienawidziła kurzu, zamiatała, okurzała, prała, myła bez przerwy. Stan, w jakim znajdowała się brama domostwa, był dla niej prawdziwem cierpieniem. Od sześciu lat z początkiem każdego miesiąca wydobywała ze swego pana obietnicę odnowienia tej bramy, odświeżenia murów i urządzenia wszystkiego jak się patrzy; i dotąd jeszcze pan nie dotrzymał słowa! To też ilekroć ubolewała nad głęboką obojętnością Benassisa, zawsze prawie dodawała to sakramentalne zdanie, którem kończyły się wszystkie hymny na cześć jej pana:
— Nie można powiedzieć aby on był głupi, skoro czyni w okolicy istne cuda; ale i tak bywa czasami głupi, tak głupi że mu wszystko trzeba do ręki dawać jak dziecku!
Agata kochała dom jak swoją własność. Zresztą, spędziwszy w nim dwadzieścia dwa lata, miała może prawo do tego złudzenia. Przybywszy w te strony i zastawszy ten dom wystawiony na sprzedaż po śmierci proboszcza, Benassis kupił wszystko, dom, grunt, meble, statek, wino, kury, stary zegar ścienny, konia i służącą. Agata, typowa kucharka, miała wydatny biust, nieodmiennie spowity w ciemny cycowy stanik w czerwone groszki, zasznurowany, ściśnięty tak, iż budził obawę że materja pęknie za najmniejszem poruszeniem. Nosiła okrągły marszczony czepeczek, pod ktorym twarz jej, nieco blada, o obfitym podbródku, zdawała się jeszcze bielsza. Mała, zwinna, o chybkiej i pulchnej ręce, Agata mówiła głośno i bez ustanku. Jeżeli zmilkła na chwilę i ujęła róg fartucha aby go unieść w górę, gest ten oznajmiał jakąś długą perorę pod adresem pana lub sługi. Ze wszystkich kucharek Francji, Agata była z pewnością najszczęśliwsza. Na domiar tego szczęścia, i próżność jej znajdowała nieustanne słodycze, gdyż miasteczko uznawało w niej osobistość niemal urzędową, coś pomiędzy wójtem a polowym.
Wchodząc do kuchni, Benassis nie zastał nikogo.
— Gdzież oni poszli, u licha? rzekł.
— Daruje pan, dodał zwracając się do Genestasa, że pana prowadzę tędy. Główne wejście jest przez ogród, ale tak nie przywykłem do przyjmowania gości, że... Agato!
Na to imię, wymówione niemal rozkazująco, głos kobiecy odpowiedział z wnętrza domu. W chwilę później Agata przeszła do ofenzywy wołając zkolei Benassisa, który pośpieszył żywo do jadalni...
— A to ładna historja! rzekła, pan zawsze tak mnie urządzi. Zaprasza pan gości na obiad, nie uprzedziwszy mnie, i myśli pan, że to już wszystko, kiedy pan krzyknie: Agato! Czy pan będzie przyjmował tego pana w kuchni? Czy nie trzeba było otworzyć salonu, zapalić w kominku? Michasia już tam jest i wszystko przygotuje. A teraz, niech pan weźmie tego pana na chwilę do ogrodu, to go zabawi jeżeli lubi ładne rzeczy. Niech mu pan pokaże szpalery sadzone przez nieboszczyka, będę miała czas wszystko przyrządzić, nakrycie, obiad i salon.
— Dobrze. Ale, Agato, rzekł Benassis, ten pan zostaje tutaj. Nie zapomnij zajrzyć do pokoju pana Gravier, sprawdzić prześcieradła i wszystko...
— Cóż to, pan teraz będzie nos wtykał do prześcieradeł? odparła Agata. Jeżeli ma tu nocować, wiem dobrze czego mu trzeba. Nie zajrzał pan do pokoju pana Gravier ani razu od dziesięciu miesięcy. Niema tam co poprawiać, czysty jest jak szkło. Więc ten pan będzie tu mieszkał? dodała łagodniej.
— Tak.
— Długo?
— Dalibóg, nie wiem. Ale o co tobie chodzi?
— O co mi chodzi, pan powiada? A tak, o co mi chodzi? Także dobre! A zapasy, a wszystko, a...
Nie dokończywszy potoku słów, któremi w każdej innej okoliczności byłaby zalała swego pana aby mu wymówić jego brak zaufania, udała się za nim do kuchni. Domyślając się że chodzi o pensjonarza, ciekawa była zobaczyć Genestasa: zaczem, skłoniwszy mu się uniżenie, przyjrzała mu się od stóp do głowy. Fizjognomja wojskowego oblokła się w tej chwili w smutną zadumę, która dawała mu wyraz surowości. Słyszał rozmowę pana ze służącą, w której oświetleniu lekarz wydał mu się zerem. Z żalem musiał go strącić z piedestału, na jakim go postawił, podziwiając wytrwałość, z jaką zbawił ten zakątek od klęsk kretynizmu.
— Wcale mi się nie podoba ten jegomość, orzekła Agata.
— Jeżeli pan nie jest zmęczony, rzekł lekarz do mniemanego chorego, przejdźmy się trochę po ogrodzie przed obiadem.
— Chętnie, odparł major.
Minęli jadalnię i wyszli do ogrodu sienią znajdującą się na parterze i dzielącą salon od jadalni. Sień, zamknięta wielkiemi oszklonemi drzwiami, wychodziła na kamienny ganek zdobiący fasadę od strony ogrodu. Ogród ten, podzielony na cztery równe kwadraty ścieżkami które tworzyły krzyż, kończył się grabowym szpalerem, stanowiącym radość byłego właściciela. Wojskowy usiadł na spróchniałej drewnianej ławce, nie widząc ani wina, ani szpalerów, ani jarzyn, o które Agata dbała wielce przez tradycję smakosza-księżuli, któremu zawdzięczał istnienie ten szacowny ogród, dość obojętny lekarzowi.
Przerywając banalną rozmowę, od której rozpoczął, major zagadnął:
— Jak pan to osiągnął, aby potroić w dziesięć lat ludność tej doliny, gdzie pan zastał siedemset dusz, a która, jak pan powiada, liczy dziś przeszło dwa tysiące?
— Jest pan pierwszy, który mi zadaje to pytanie, odparł lekarz. O ile celem moim było możliwie najwyżej podnieść ten kawałek ziemi, o tyle w mojem czynnem życiu nie miałem czasu zastanawiać się nad sposobem, w jaki, na podobieństwo owego kwestarza, ugotowałem, w powiększeniu, zupę z gwoździa. Nawet pan Gravier, nasz dobroczyńca, którego miałem szczęście wyleczyć, nie pomyślał o teorji, zwiedzając ze mną nasze góry aby się przyjrzeć owocom praktyki.
Zapanowała chwila milczenia. Benassis zadumał się nie zważając na bystre spojrzenie, jakiem gość usiłował go przeniknąć.
— Jak się to wszystko stało, drogi panie? odparł. Ależ z pewnością poprostu na mocy prawa łączności między naszemi potrzebami a środkami ich zaspokojenia. W tem mieści się wszystko. Ludy bez potrzeb są ubogie. Kiedy się osiedliłem w tem miasteczku, było tu sto trzydzieści rodzin chłopskich, a w dolinie około dwustu. Władze miejscowe, zgodnie z powszechną nędzą, składały się z wójta, który nie umiał pisać; z jego zastępcy, rolnika mieszkającego daleko od gminy; z sędziego pokoju, biedaka żyjącego ze swej płacy i zostawiającego z konieczności prowadzenie aktów swemu pisarzowi, drugiemu nędzarzowi zaledwie zdolnemu pojąć swoje czynności. Dawny proboszcz umarł licząc siedemdziesiąt lat, a nastąpił po nim jego wikary, człowiek bez żadnego wykształcenia. Ci ludzie stanowili inteligencję gminy i rządzili nią. Na łonie tej pięknej natury, mieszkańcy pleśnieli w brudzie, żywiąc się kartoflami i nabiałem. Sery, jakie nosili w koszykach do Grenobli i w okolicę, były jedynym produktem przynoszącym jakiś dochód. Najbogatsi i najmniej leniwi sieli na miejscowe potrzeby grykę, czasami jęczmień lub owies, żyta i pszenicy wcale. Jedynym przemysłowcem w okolicy był wójt, który posiadał tartak i skupował po niskiej cenie drzewo aby potem odprzedawać deski. Dla braku dróg, przewoził każdą sztukę pojedyńczo, latem, wlokąc je z wielkim trudem przy pomocy łańcucha przywiązanego do chomont końskich, a zakończonego żelaznym hakiem wbitym w drzewo. Aby się dostać do Grenobli, pieszo czy konno, trzeba było wędrować drożyną wierzchołkiem góry; dolina była nie do przebycia. Ta ładna droga, którą pan zapewne przybył do nas z najbliższej wioski, tworzyła wówczas jedno bajoro. Żadne wydarzenie polityczne, żadna rewolucja nie dotarły do tego zapadłego kąta, znajdującego się poza wszelkim ruchem społecznym. Doszło tu jedynie imię Napoleona, stało się tutaj religją, dzięki paru starym żołnierzom, którzy wrócili do swoich chat i którzy wieczorami opowiadają tym prostaczkom bajeczne przygody tego człowieka i jego armji. Ten powrót jest zresztą niewytłumaczonem zjawiskiem. Przed mojem przybyciem, młodzi ludzie, którzy poszli do wojska, zostawali w niem wszyscy. Ten fakt tak wymownie świadczy o tutejszej nędzy, że nie potrzebuję się nad nią rozwodzić. Oto, proszę pana, w jakim stanie objąłem ten kanton, do którego należy, poza górami, kilka wsi dobrze uprawnych, dosyć szczęśliwych i prawie bogatych. Nie mówię panu o tutejszych chatach, istnych chlewach, gdzie ludzie i bydlęta mieścili się razem. Przejeżdżałem tędy, wracając z Grande-Chartreuse. Nie znalazłszy gospody, zmuszony byłem zanocować u wikarego, który mieszkał tymczasowo w tym domu, wówczas będącym na sprzedaż. Od słowa do słowa, dowiedziałem się pokrótce o opłakanym stanie tej miejscowości, której miły klimat, wyborna ziemia i naturalne produkty tak mnie zachwyciły. Otóż, w owym czasie pragnąłem sobie stworzyć życie inne niż to, którego udręki mnie znużyły. Zrodziła się w mojem sercu jedna z owych myśli, które Bóg nam zsyła, aby złagodzić nasze nieszczęścia. Postanowiłem wychować tę okolicę, tak jak nauczyciel wychowuje dziecko. Niech mnie pan nie bierze za jakiegoś filantropa; miałem w tem poprostu własny interes, tak bardzo trzeba mi było czemś się zająć. Pragnąłem utopić resztę egzystencji w jakimś trudzie. Przeobrazić tę okolicę, której natura dała tyle bogactw a którą człowiek uczynił tak ubogą, to mogło wypełnić całe życie; nęciło mnie to właśnie przez swoją trudność. Z chwilą gdy miałem pewność że dostanę dom po proboszczu i duży kawał nieuprawnej ziemi za tanie pieniądze, poświęciłem się z zapałem obowiązkom chirurga wiejskiego, najostatniejszemu powołaniu z tych o jakich człowiek marzy. Chciałem zostać przyjacielem biedaków, nie oczekując od nich żadnej nagrody. Och, nie robiłem sobie złudzeń ani co do charakteru chłopów, ani co do przeszkód, jakie się spotyka, kiedy się chce poprawić coś lub kogoś. Nie idealizowałem sobie tych ludzi, brałem ich tak jak są, jako biednych wieśniaków ani bardzo dobrych ani bardzo złych, ludzi którym ciągła praca nie pozwala poddawać się uczuciom, ale którzy mogą niekiedy czuć żywo. Zrozumiałem zwłaszcza, że mogę do nich trafić jedynie bezpośrednią nadzieją zysku i dobrobytu. Wszyscy chłopi to są synowie św. Tomasza, niewiernego apostoła; chcą zawsze faktów na poparcie słów.
— Będzie się pan może śmiał z moich początków, ciągnął lekarz po pauzie. Zacząłem to trudne dzieło od fabryki koszyków. Ci biedacy kupowali w Grenobli sita do suszenia serów oraz wyroby koszykarskie potrzebne do ich mizernego przemysłu. Poddałem pewnemu inteligentnemu chłopakowi, aby wydzierżawił nad strumieniem kawał gruntu, użyźnianego corocznym wylewem, gdzie łozina mogła się udawać bardzo dobrze. Obliczywszy ilość towaru, jakiego mógł potrzebować nasz kanton, udałem się do Grenobli, aby wyszukać młodego i zdolnego robotnika bez zasobów pieniężnych. Znalazłszy, skłoniłem go z łatwością aby się tutaj osiedlił, przyrzekając zaliczyć pieniądze na potrzebną łozinę aż do chwili w której mój plantator będzie mu jej mógł dostarczyc. doradziłem mu, aby sprzedawał swoje koszyki po cenie niższej niż w Grenobli, sporządzając je staranniej. Zrozumiał mnie. Łozina i koszykarstwo jest to przemysł, którego wyniki można ocenić dopiero po czterech latach. Wie pan zapewne, że łozinę da się wycinać dopiero po trzech latach. W pierwszym roku mój koszykarz utrzymał się sam i jako czysty zysk zrobił sobie zapas łoziny. Niebawem ożenił się z dziewczyną z Saint-Laurent-du-Pont, która miała parę groszy posagu. Zbudował sobie wówczas zdrowy dom, w przewiewnem miejscu, tak co do miejsca jak co do rozkładu stosując się do moich wskazówek. Cóż za tryumf, proszę pana. Stworzyłem w tej wiosce przemysł, sprowadziłem producenta i kilku robotników. Radość moja wyda się panu dzieciństwem?... W pierwszych dniach po osiedleniu się mego koszykarza, nie mogłem przejść koło jego sklepu aby mi serce szybciej nie zabiło. Kiedy, w tym nowym domu, z zielono malowanemi okiennicami, z ławką, małą winniczką i składem łoziny opodal, ujrzałem kobietę czystą, starannie odzianą, karmiącą tłustego i różowego dzieciaka, pośród robotników wesołych, śpiewających, sporządzających zręcznie swoje koszyki, pod wodzą człowieka, który, wprzód biedny i wychudły, teraz oddychał szczęściem, wyznaję, drogi panie, że nie mogłem się oprzeć przyjemności stania się na chwilę koszykarzem. Wstępowałem, wypytywałem się o interesy, oddawałem się radości, której nie umiałbym odmalować. Cieszyłem się radością tych ludzi i swoją własną. Dom tego człowieka, pierwszego który uwierzył niezłomnie we mnie, stał się całą mą nadzieją. Czyż to nie przyszłość tej biednej okolicy nosiłem w sercu tak, jak żona koszykarza nosiła w łonie pierwsze swe niemowlę?...
„Musiałem walczyć o wiele rzeczy, natykałem się na wiele przeszkód. Natrafiłem na gwałtowną opozycję, podsycaną przez ciemnego wójta, któremu zająłem miejsce i którego wpływ upadał wobec mojego. Chciałem zeń zrobić mego zastępcę i wspólnika moich zamiarów. Tak, panie: w tej głowie, najtwardszej ze wszystkich, siliłem się rozniecić pierwsze światło. Wziąłem go na lep miłości własnej i własnego interesu. Przez pół roku jadaliśmy obiad razem: wtajemniczyłem go w plany moich meljoracji. Niejednemu wydałaby się ta musowa przyjaźń najprzykrzejszą stroną mego zadania, ale czyż ten człowiek nie był najszacowniejszem narzędziem? Biada temu, kto gardzi swoją siekierą lub ją niedbale odrzuca! Czyż nie byłbym zresztą bardzo niekonsekwentny, gdybym, chcąc podnieść kraj, cofnął się przed dziełem udoskonalenia człowieka?
„Najbardziej palącą sprawą był gościniec. Gdybyśmy uzyskali od rady gminnej upoważnienia zbudowania dobrej drogi do Grenobli, ten mój pomocnik pierwszyby na tem zyskał. Zamiast wlec z wielkim kosztem swoje drzewo złemi drogami, mógłby, przy pomocy dobrej drogi powiatowej, transportować je łatwo, podjąć handel wszelkiem drzewem na wielką skalę i zarobić nie lichych sześćset franków rocznie, ale ładne sumki, któreby mu zapewniły z czasem spory mająteczek. Wreszcie przekonałem go, stał się moim poplecznikiem. Całą zimę były wójt chodził do karczmy, popijał z przyjaciółmi i umiał dowieść swym podwładnym, że dobra droga jezdna, ułatwiając handel z Grenoblą, stałaby się źródłem zamożności dla okolicy.
„Skoro rada gminna uchwaliła drogę, uzyskałem od prefekta jakąś sumę z dobroczynnego funduszu Departamentu, aby opłacić transporty, których gmina sama podjąć nie mogła dla braku wozów. Wreszcie, by ukończyć jak najrychlej to wielkie dzieło i ukazać bezpośrednie jego skutki nieukom, którzy szemrali na mnie powiadając że chcę przywrócić pańszczyznę, ściągałem stale, w każdą niedzielę pierwszego roku mego wójtostwa, całą ludność, kobiety, dzieci, nawet starców, na zbocze góry, gdzie sam, na sposobnym gruncie wytyczyłem drogę wiodącą od naszej wsi do gościńca. Na szczęście obfity materjał budulcowy znajdował się tuż koło drogi. To długie przedsięwzięcie wymagało z mej strony wielkiej cierpliwości. To jedni, nie znający ustaw, odmawiali świadczeń w naturze; to drudzy, którym zbywało chleba, nie mogli w istocie tracić dnia. Trzeba było tedy jednym rozdawać zboże, drugich ujmować przyjacielskiem słowem. Mimo to, kiedyśmy ukończyli dwie trzecie drogi, mającej blisko dwie mile, mieszkańcy tak dobrze zrozumieli jej korzyści, że ostatniej części dokończyli z zapałem, który mnie zdumiał. Wzbogaciłem na przyszłość gminę, obsadzając drogę podwójnym rzędem topoli. Dziś, drzewa te stanowią prawie majątek i dają charakter królewskiego gościńca naszej drodze, zawsze suchej dzięki swemu położeniu, a tak porządnie zbudowanej, że utrzymanie jej kosztuje rocznie ledwie dwieście franków. Pokażę ją panu, bo pan nie mógł jej widzieć. Z pewnością przybyłeś tutaj dołem, inną drogą, którą mieszkańcy zbudowali sami z siebie, aby stworzyć komunikację z zakładami, gdy zaczęły powstawać w dolinie. Tak więc, w ciągu trzech lat, zdrowy rozum tej wioski, niegdyś pozbawionej inteligencji, przyswoił sobie pojęcia, których zaszczepienie przed pięciu laty zdawałoby się beznadziejne.
„Idźmy dalej. Warsztat mego koszykarza stał się płodnym przykładem dla tej biednej ludności. Droga miała się stać najbardziej bezpośredniem źródłem przyszłego dostatku, ale trzeba było stworzyć wszystkie rodzaje wiejskiego przemysłu, aby rozwinąć te dwa nasiona dobrobytu. Wspomagając plantatora łoziny i koszykarza, budując drogę, prowadziłem nieznacznie moje dzieło. Miałem dwa konie, zastępca mój, handlarz drzewa, miał trzy; aby je podkuć, musiał jeździć do Grenobli. Zachęciłem tedy kowala, który znał się trochę na weterynarji, aby się tu osiedlił, przyrzekając mu dużo roboty. Tegoż samego dnia znalazłem starego żołnierza, nie bardzo wiedzącego co z sobą począć; miał całego majątku sto franków emerytury i umiał czytać i pisać. Zrobiłem go sekretarzem gminy, szczęśliwym trafem znalazłem mu żonę, marzenia jego o szczęściu się spełniły. Teraz trzeba było domów dla tych dwóch nowych stadeł, dla mego koszykarza i dla dwudziestu dwóch rodzin, które opuściły osadę kretynów. Przybyło tu tem samem dwanaście innych rodzin, których ojcowie byli teraz pracownikami, producentami i konsumentami: murarze, cieśle, dekarze, stolarze, ślusarze, szklarze. Znaleźli robotę na długo: wszak musieli budować swoje domy, ukończywszy budowę dla drugich. I sprowadzili ze sobą robotników!
„W drugim roku mego urzędowania, wyrosło w gminie siedemdziesiąt domów. Jeden przemysł wytwarzał drugi. Pomnażając ludność, stwarzałem nowe potrzeby, nieznane dotąd tym biedakom. Potrzeba rodziła przemysł, przemysł rodził handel, handel przynosił zysk, zysk dobrobyt, a dobrobyt pożyteczne myśli. Ci rozmaici robotnicy potrzebowali gotowego chleba, sprowadziliśmy tedy piekarza. Ale gryka nie starczyła już na pożywienie tej ludności, wyrwanej z poniżającej apatji i zbudzonej do czynnego życia. Zastałem ich jedzących czarny chleb, chciałem ich najpierw doprowadzić do żytniego, a potem, kiedyś, sprawić, aby najuboższy wieśniak miał kawałek białego chleba. Dla mnie, postęp intelektualny tkwi całkowicie w postępie zdrowotnym. Rzeźnik jest dla danego kraju świadectwem zarówno bogactwa jak inteligencji. Kto pracuje, je; a kto je, myśli. Przewidując dzień w którym uprawa pszenicy stanie się konieczną, zbadałem starannie gatunek ziemi: byłem pewien, iż uda mi się w tej okolicy doprowadzić wysoko rolnictwo i że podwoję ludność, skoro się weźmie do pracy w tym kierunku.
„Chwila nadeszła. Pan Gravier z Grenobli posiadał w naszej gminie grunty, które nie dawały mu żadnego dochodu, ale które można było zmienić w uprawne pola. Jest on, jak panu wiadomo, naczelnikiem oddziału w prefekturze. Zarówno z przywiązania do swoich stron, jak pod wpływem moich nalegań, nieraz już uczynił zadość moim prośbom. Umiałem mu wytłumaczyć, że bezwiednie pracuje dla swojej korzyści. Wiele dni trwały namowy, narady, kalkulacje: musiałem własnym majątkiem zabezpieczyć to przedsięwzięcie, od którego żona jego, ciasna głowa, starała się go odstraszyć. Wreszcie zgodził się założyć tutaj cztery folwarki, każdy po sto morgów i przyrzekł zaliczyć potrzebne sumy na karczowanie, na zakup nasion, narzędzi, bydła i zbudowanie potrzebnych dróg. Ja z mojej strony założyłem dwie fermy, zarówno aby spożytkować swoje ugory, jak aby przykładem zaszczepić nowoczesne metody rolnicze. W sześć tygodni gmina powiększyła się o trzystu mieszkańców. Sześć ferm, gdzie miało się pomieścić wiele rodzin, olbrzymie tereny do karczowania, prace rolne, wszystko to wymagało robotników. Kołodzieje, robotnicy ziemni, wyrobnicy, napływali licznie. Droga z Grenobli zapełniana była wozami, jadącemi w jedną i drugą stronę. Ruch zapanował w całej okolicy. Obieg pieniędzy zrodził u wszystkich chęć zarobku, apatja znikła, wieś zbudziła się do życia.
„Kończę w dwóch słowach historję pana Gravier, jednego z dobroczyńców kantonu. Mimo nieufności dość naturalnej u mieszczucha i prowincjała, wyłożył on, na wiarę moich nadziei, przeszło czterdzieści tysięcy franków, nie wiedząc czy je odzyska. Każda ferma przynosi mu dziś tysiąc franków czynszu; a dzierżawcy tak dobrze na tem wyszli, że każdy z nich ma przynajmniej sto morgów ziemi, trzysta baranów, dwadzieścia krów, dziesięć wołów, pięć koni, i zatrudnia przeszło dwadzieścia osób.
„Idę dalej. W czwartym roku, fermy nasze były ukończone. Mieliśmy zbiory, które wydały się tutejszym ludziom istnym cudem, ale obfitość ta była naturalną na dziewiczym gruncie. Nieraz w ciągu tego roku drżałem o me dzieło! Deszcz albo susza mogły zniszczyć moją pracę, zmniejszając zaufanie, które już posiadłem. Uprawa zboża spowodowała potrzebę młyna, który pan widział, a który mi przynosi około pięciuset franków rocznie. Toteż chłopi powiadają o mnie, że mam szczęśliwą rękę i wierzą we mnie jak w swoje relikwie. Te nowe budowy, fermy, młyn, plantacje, drogi, dały robotę wszystkim rękodzielnikom, których tu ściągnęłem. Mimo iż nasze budowle pochłonęły jakieś sześćdziesiąt tysięcy franków, pieniądze te wróciły się w zupełności dzięki dochodom płynącym z konsumentów. Nie ustawałem w wysiłkach, aby ożywić ten rodzący się przemysł. Z mojej porady osiedlił się u nas wykształcony ogrodnik; namawiałem najbiedniejszych, aby hodowali drzewa owocowe i aby kiedyś zdobyli sobie w Grenobli monopol handlu owocami.
— Nosicie tam sery, mówiłem, czemu nie mielibyście nosić drobiu, jarzyn, zwierzyny, siana, domy?
„Każda moja rada była źródłem jakiegoś majątku, chwytano się jej na wyścigi. Powstało mnóstwo małych zakładów, których postępy, zrazu wolne, stały się z każdym dniem szybsze. Co poniedziałek jedzie teraz do Grenobli więcej niż sześćdziesiąt wozów napełnianych rozmaitemi produktami. Zbiera się więcej gryki dla karmienia drobiu, niż dawniej się jej siało dla wyżywienia ludzi.
„Handel drzewem rozrósł się tak, że trzeba go było rozdzielić. W czwartym roku uprzemysłowienia mieliśmy specjalistów do drzewa na opał, do bali, desek, kory i węgla drzewnego. Powstały nowe cztery tartaki do robienia desek i tarcic. Zdobywszy nieco wiadomości handlowych, dawny wójt zapragnął posiąść sztukę czytania i pisania. Porównał ceny drzewa w rozmaitych miejscowościach i okazał się o tyle tańszy, że zdobył sobie wszędzie nową klientelę. Dzisiaj zaopatruje trzecią część departamentu. Wywóz nasz rozrósł się tak znacznie, że zatrudniamy trzech kołodziejów, dwóch rymarzy, a każdy z nich ma po trzech czeladników. Zużywamy tyle żelaza, że nożownik przeniósł się do nas i bardzo sobie to chwali. Chęć zysku rozbudza ambicję, która każe moim przemysłowcom rozszerzyć swoją sferę działania z gminy na kanton a z kantonu na departament; mnożyć dochód, rozszerzając sferę zbytu. Wystarczało mi powiedzieć słowo, aby wskazać nowe rynki; instynkt ich dokonywał reszty. Cztery lata wystarczyły aby zmienić fizjognomję wioski. Kiedym przejeżdżał tędy pierwszy raz, nie słyszałem ani głosu ludzkiego; w piątym roku wszędzie był gwar i życie. Wesołe śpiewy, turkot warsztatów, odgłosy rozmaitych narzędzi rozbrzmiewały przyjemnie w moich uszach. Widziałem krzątającą się pracowitą ludność, skupioną w miasteczku nowem, czystem, zdrowotnem, obsadzonem drzewami. Każdy mieszkaniec miał świadomość swego dobrobytu, wszystkie twarze oddychały zadowoleniem, jakie daje pożytecznie wypełnione życie.
— Te pięć lat stanowi w moich oczach pierwszy okres pomyślności naszej gminy, podjął lekarz po pauzie. Przez ten czas, wszystko wykarczowałem i wszystko zasiałem, w głowach i w ziemi. Rozrost ludności i przemysłu nie mógł się już odtąd zatrzymać. Zbliżał się już drugi wiek. Niebawem, ten mały światek zapragnął się lepiej ubrać. Przybył nam kramarz, wraz z nim szewc, krawiec i kapelusznik. Ten początek zbytku przywiódł nam rzeźnika, korzennika, potem akuszerkę, która była mi bardzo potrzebna, bo traciłem wiele czasu przy porodach. Wykarczowane grunty dawały obfite plony. Wzrost nawozu, połączonego ze wzrostem ludności, podniósł wartość naszych produktów rolnych. Wówczas to mogłem rozwinąć moją działalność w całej pełni. Ozdrowiwszy domy i doprowadziwszy stopniowo mieszkańców do tego aby się lepiej żywili, lepiej odziewali, chciałem by i zwierzęta odczuły ten zaczątek cywilizacji. Od starannej hodowli bydła zależy piękność rasy i osobników, a tem samem produktów: nastawałem tedy na ulepszenie stajni i obór. Wykazując zysk, jaki daje bydlątko dobrze pomieszczone, dobrze utrzymane, w porównaniu ze szczupłym dochodem źle utrzymanego bydła, zmieniłem nieznacznie w naszej gminie sposób obchodzenia się ze zwierzętami: ani jedno bydlątko nie chorowało. Krowy i woły czyszczono tak, jak się to czyni w Szwajcarji lub w Owernji. Owczarnie, stajnie, obory, mleczarnie, spichrze, przebudowano na wzór budynków moich lub pana Gravier; są obszerne, dobrze odwietrzane, a tem samem zdrowe. Nasi dzierżawcy byli memi apostołami, rychło nawracali niedowiarków i wykazywali im szybkiemi rezultatami słuszność moich przepisów. Co się tyczy ludzi którzy nie mieli funduszów, pożyczałem im pieniędzy, popierając zwłaszcza ubogich rękodzielników; służyli za przykład. Idąc za moją radą, wyprzedano corychlej bydło mizerne i liche, i zastąpiono je pięknemi okazami. Jakoż, w krótkim czasie, bydło nasze biło na targach inne gminy. Mieliśmy wspaniałe trzody, a tem samem dobre skóry. Postęp ten okazał się bardzo doniosły. Oto czemu. Nic nie jest w gospodarstwie wiejskiem bez znaczenia. Niegdyś, korę naszą sprzedawało się za bezcen, a skóry nasze nie miały dużej wartości; ale skoro raz podnieśliśmy wartość kory i skóry, bliskość rzeki pozwoliła nam założyć garbarnię. Przybyli garbarze, i przemysł ten rozwinął się szybko. Wino, niegdyś nieznane w naszej okolicy, stało się naturalną potrzebą, powstały karczmy. Najstarsza karczma rozrosła się w gospodę i dostarczała mułów podróżnym, którzy zaczęli się posługiwać naszą drogą kiedy się udawali do Grande-Chartreuse. Od dwóch lat ruch handlowy stał się dość znaczny aby dać wyżyć dwom oberżystom.
„Z początkiem drugiej ery naszej pomyślności, umarł sędzia pokoju. Bardzo szczęśliwie dla nas, następcą jego został były rejent z Grenobli, zrujnowany przez nieszczęśliwą spekulację, ale dość jeszcze zamożny aby być bogaczem na wsi. Panu Gravier udało się skłonić go, aby osiadł tutaj i zbudował ładny dom, poparł moje wysiłki czynem i przykładem, założył fermę, wykarczował kawał ziemi i dziś posiada trzy wille na górze. Ma liczną rodzinę. Odprawił dawnego pisarza i dawnego woźnego i zastąpił ich ludźmi bardziej wykształconymi, a zwłaszcza bardziej przemysłowymi od tamtych. Te dwie nowe rodziny założyły gorzelnię i pralnię wełny, dwa bardzo użyteczne zakłady, które ojcowie tych rodzin prowadzą, wykonywując zarazem swój zawód.
„Przysporzywszy dochodów gminie, obróciłem je bez opozycji na wzniesienie ratusza, gdzie pomieściłem bezpłatną szkółkę i mieszkanie nauczyciela ludowego. Do tej ważnej funkcji wybrałem biednego zaprzysiężonego[1] księdza, odtrąconego przez cały departament; człowiek ten znalazł u nas schronienie na stare lata. Przełożoną szkoły jest godna kobieta, która, straciwszy majątek, nie wiedziała co z sobą począć a której zapewniliśmy los: założyła niedawno pensjonat żeński, dokąd bogatsi dzierżawcy zaczynają posyłać córki.
„Proszę pana, jeżeli miałem prawo aż dotąd opowiadać panu dzieje tego zakątka w swojem imieniu, nadeszła chwila, w której ksiądz Janvier, nowy proboszcz, istny Fenelon na miarę parafji, stał się współtwórcą tego dzieła odrodzenia. Umiał on natchnąć ludność tej wioski życzliwym i braterskim duchem, który uczynił z mieszkańców jakby jedną rodzinę. Pan Dufau, sędzia pokoju, mimo iż przybył później, również zasługuje na wdzięczność gminy. Aby panu streścić nasze położenie w cyfrach wymowniejszych od moich wywodów, gmina posiada dziś dwieście morgów lasu i sto sześćdziesiąt morgów łąki. Nie uciekając się do osobnej daniny, płaci sto talarów dodatku proboszczowi, dwieście franków polowemu, tyleż nauczycielowi i nauczycielce, ma pięćset franków na drogi, tyleż na naprawy ratusza, plebanji, kościoła i na inne wydatki. Za piętnaście lat będzie miała za sto tysięcy drzewa do wyrąbania i będzie mogła opłacić podatki nie biorąc ani grosza od mieszkańców, będzie z pewnością jedną z najbogatszych gmin we Francji. Ale ja pana może nudzę, rzekł Benassis, widząc słuchacza swego pogrążonego w zadumie tak głębokiej, iż można ją było wziąć za brak uwagi.
— Och, nie, bynajmniej, rzekł major.
— Dotąd, proszę pana, nasz handel, przemysł, rolnictwo i zbyt były jedynie miejscowe. Doszedłszy do pewnego punktu, pomyślność musiała się zatrzymać. Upomniałem się tedy rychło o pocztę, o trafikę, o dystrybucję tytoniu, prochu i kart. Ściągnąłem urokiem położenia oraz naszem towarzystwem poborcę z miasteczka, gdzie wolał mieszkać dotąd. Powoływałem do życia, w sposobnym czasie i miejscu, każdą produkcję, której wprzód zrodziłem potrzebę: sprowadzałem rodziny, ściągałem ludzi obrotnych, starałem się w nich obudzić poczucie własności. Toteż, w miarę rosnących zarobków, karczowało się grunta, małe gospodarstwa pięły się po stoku góry, podnosząc stopniowo jej wartość.
„Biedacy, których zastałem tutaj niosących pieszo swoich parę serków do Grenobli, jeździli tam teraz wozem, wioząc owoce, jajka, kurczęta, indyki. Wszyscy nieznacznie porośli w pierze. Najbardziej upośledzony był ten, który miał tylko swój ogród, jarzyny, owoce, nowalje. Wreszcie — oznaka zamożności — nikt nie piekł w domu chleba, aby nie tracić czasu; dzieci zaś pasły bydło. Ale, proszę pana, trzeba było podsycać to ognisko, rzucając w nie bezustanku nowy pokarm. Miasteczko nasze nie posiadało jeszcze przemysłu, zdolnego podtrzymać ten ruch handlowy i wymagającego wielkich obrotów, magazynów, targu. Nie dosyć na tem jeżeli gmina nic nie traci swego ruchomego kapitału; nie pomnoży pan jej dobrobytu, przez to że będziesz, mniej lub więcej zręcznie, drogą produkcji i konsumpcji, przeprowadzał tę sumę przez największą ilość rąk. Nie w tem rzecz. Skoro jakaś miejscowość osiągnie pełnię swej wydajności, skoro produkcja jej jest w równowadze z konsumpcją, trzeba, dla stworzenia nowych bogactw i pomnożenia dobrobytu, podjąć na zewnątrz wymianę, któraby zapewniła stałą nadwyżkę w jej bilansie. Ta zasada zawsze kierowała państwami bez oparcia terytorjalnego, jak Tyr, Kartagina, Wenecja, Holandja i Anglja; wszystkie one starały się ująć w swoje ręce przemysł transportowy.
„Usiłowałem, w naszym małym zakresie, wprowadzić w życie podobną myśl i stworzyć niejako trzecią erę, handlową. Nasza pomyślność, ledwie widoczna oczom obcego przechodnia, — bo nasze powiatowe miasteczko podobne jest do wszystkich innych — była uderzająca jedynie dla mnie. Narastający nieznacznie mieszkańcy, będąc cząstką tego ruchu, nie mogli okiem ogarnąć całości. Po upływie siedmiu lat, znalazłem dwóch ludzi obcych, prawdziwych dobroczyńców tego miasteczka, które przeobrażą może w miasto. Jeden, to Tyrolczyk, człowiek niezmiernie utalentowany, który sporządza obuwie dla wieśniaków, a trzewiki dla elegantów z Grenobli, takie jakich nie zrobiłby żaden robotnik paryski. Był to biedny wędrowny muzykant, jeden z owych przemyślnych Niemców, którzy fabrykują i produkt i narzędzia, muzykę i instrument. Zatrzymał się w naszem miasteczku wracając z Włoch, które zwędrował śpiewając i pracując. Spytał, czy kto nie potrzebuje trzewików. Posłano go do mnie; zamówiłem dwie pary, które on sam przykroił wedle własnego konceptu. Uderzony zdatnością tego obieżyświata, wdałem się z nim w rozmowę, zastanowiła mnie bystrość jego odpowiedzi. Jego wzięcie, fizjognomja, wszystko utwierdziło mnie w dobrem mniemaniu. Zaproponowałem mu, aby się osiedlił w miasteczku, obiecując poprzeć go wszelkiemi sposobami; ofiarowałem dość poważną sumę do jego dyspozycji. Przyjął. Miałem swój plan. Skóry nasze poprawiły się, mogliśmy za jakiś czas spożytkowywać je sami, wyrabiając obuwie po niskiej cenie. Zamierzałem powtórzyć na szerszą skalę historję z koszykami. Przypadek sprowadził mi człowieka bardzo zdatnego i przemyślnego, którego chciałem pozyskać, aby zapewnić miasteczku zyskowny i stały przemysł. Buty, to produkt, na który zapotrzebowanie nie ustaje nigdy, towar w którym odbiorca rychło spostrzega najlżejsze ulepszenie. Miałem to szczęście, żem się nie pomylił. Dziś mamy pięć garbami, które pochłaniają wszystkie skóry z całego departamentu a często sprowadzają je aż z Prowansji. Każda z tych fabryk posiada własny młyn garbarski. I co pan powie, wszystkie one nie wystarczają aby dostarczyć potrzebnej skóry Tyrolczykowi, który ma ni mniej ni więcej tylko czterdziestu robotników!...
„Drugi człowiek, którego dzieje są nie mniej ciekawe, ale możeby pana znużyły, to prosty chłop, który znalazł sposób, aby taniej niż gdziekolwiek wyrabiać kapelusze z wielkiem rondem, używane w naszych stronach. Zaopatruje w nie sąsiednie departamenty, wywozi je aż do Szwajcarji i Sabaudji.
„Te dwa przemysły, niewyczerpane źródła pomyślności o ile zdołają utrzymać jakość produktów i ich cenę, podsunęły mi myśl stworzenia tutaj trzech jarmarków rocznie: prefekt, uderzony rozwojem tego kantonu, pomógł mi w uzyskaniu dekretu. W zeszłym roku odbyły się nasze trzy jarmarki; znane są dziś aż w Sabaudji pod nazwą jarmarku na buty i kapelusze. Dowiadując się o tych przeobrażeniach, dependent rejenta z Grenobli, ubogi ale wykształcony i bardzo pracowity chłopak, zaręczony z panną Gravier, udał się do Paryża z prośbą o stworzenie w miasteczku kancelarji rejenta: załatwiono rzecz przychylnie. Ponieważ kancelarja nic go nie kosztowała, mógł sobie wystawić dom naprzeciw sędziego pokoju, na rynku nowego miasteczka. Mamy obecnie jeden targ na tydzień, gdzie się robi dość znaczne obroty w zbożu i bydle. Na przyszły rok przybędzie nam z pewnością aptekarz, potem zegarmistrz, potem skład mebli i księgarnia, słowem przedmioty zbytku potrzebne do życia. Może dojdziemy wreszcie do tego, że nabierzemy fizjognomji sporego miasteczka i będziemy mieli domy murowane.
„Oświata wzrosła tak dalece, że nie napotkałem w radzie gminnej żadnej opozycji, kiedy zaproponowałem, aby naprawić i ozdobić kościół, wybudować plebanję, wyznaczyć obszerne pole na jarmarki, wysadzić je drzewami i wytyczyć linję budowy, aby mieć zczasem ulice proste, zdrowe, o dostatecznym przewiewie. Oto jak doszliśmy do tego, że mamy obecnie tysiąc dziewięćset dymów zamiast stu trzydziestu siedmiu, trzy tysiące rogatego bydła zamiast ośmiuset i, zamiast siedmiuset dusz, dwa tysiące we wsi, a trzy tysiące licząc mieszkańców doliny.
„Istnieje w gminie dwanaście domów bogatych, sto rodzin zamożnych, dwieście mających się dobrze. Reszta pracuje. Wszyscy umieją czytać i pisać. Wreszcie, mamy tu siedemnastu takich, którzy abonują dzienniki. Znajdzie pan jeszcze, zapewne, biedaków w naszym kantonie; widzę ich z pewnością aż za wielu, ale nikt tu nie żebrze, jest roboty dla wszystkich. Zmęczę pod sobą codziennie dwa konie objeżdżając chorych; mogę wędrować bezpiecznie o każdej porze dnia i nocy w promieniu pięciu mil, a ktoby chciał do mnie strzelić, sam nie zostałby dziesięciu minut przy życiu. Ciche przywiązanie mieszkańców, oto wszystko, co osobiście zyskałem na tych zmianach; poza przyjemnością, że słyszę jak każdy na mój widok powiada radośnie: „Witajcie, panie Benassis!“ Pojmuje pan, że majątek, mimowoli zebrany z moich wzorowych ferm, jest w moich rękach środkiem a nie celem.
— Gdyby pan w każdej gminie znalazł naśladowców, drogi panie, Francja byłaby wielka i mogłaby sobie drwić z Europy.
— Ale ja pana tu trzymam od pół godziny, jest już prawie noc, chodźmy do stołu.
Od strony ogrodu dom lekarza przedstawia fasadę o pięciu oknach na każdem piętrze. Składa się z parteru, na którym wznosi się pierwsze piętro, pokryte dachówką, o wystających dymnikach. Zielone okienice odbijają od szarych murów, po których pnie się poprzecznie wino, tworząc między piętrami rodzaj naturalnego fryzu. Na dole pod murem wegetuje smutnie kilka róż bengalskich, nawpół zatopionych w deszczówce cieknącej z dachu nie posiadającym rynien. Wchodząc przez wielką sień, która tworzy przedpokój, ma się po prawej salon o czterech oknach wychodzących częścią na dziedziniec, częścią na ogród. Ten salon, — z pewnością przedmiot wielu oszczędności i nadziei biednego nieboszczyka, — ma podłogę, drewnianą buazerję i dywany z przed dwóch stuleci. Duże i szerokie fotele, pokryte materją w kwiaty, stare złocone świeczniki na kominku, oraz firanki z sutemi chwastami, świadczyły o zamożności zmarłego proboszcza. Benassis dopełnił tego umeblowania, któremu nie zbywało na charakterze, dwiema rzeźbionemi konsolami, umieszczonemi między oknami naprzeciwko siebie, oraz szyldkretowym zegarem, inkruetowanym miedzią, który zdobił kominek. Lekarz rzadko gościł w tym pokoju, który wydzielał wilgotny zaduch, właściwy stale zamkniętym salom. Czuć tam było jeszcze nieboszczyka księdza; zapach jego tytoniu zalatywał jeszcze z kącika przy kominku, gdzie zwykł był siadywać. Dwie wielkie berżerki stały symetrycznie po obu stronach ogniska, na którem nie paliło się od pobytu pana Gravier, ale gdzie w tej chwili jasno płonęła sośnina.
— Zimno jest jeszcze wieczór, rzekł Benassis; miło jest widzieć ogień.
Genestas zamyślił się: zaczynał sobie tłómaczyć obojętność lekarza na codzienne drobiazgi.
— Panie, rzekł, pan ma duszę prawdziwego obywatela. Dziwię się, że, dokonawszy tylu rzeczy, nie próbował pan oświecić rządu.
Benassis zaczął się śmiać, ale z cicha i smutnie.
— Napisać jakiś memorjał o sposobach ucywilizowania Francji, nieprawdaż? Przed panem powiadał mi to już pan Gravier. Niestety, nie tak to łatwo oświecić rząd, a ze wszystkich rządów najtrudniejszy do oświecenia jest ten, któremu się zdaje, że to on niesie światło. Bezwątpienia, to co myśmy zrobili dla naszego kantonu, każdy wójt powinienby zrobić dla swego, magistrat dla miasta, podprefekt dla okręgu, prefekt dla departamentu, minister dla Francji, każdy w sferze swego działania. Tam gdzie ja namówiłem do zbudowania dwóch mil drogi, ten dokończyłby gościńca, ów kanału. Gdzie ja zapoczątkowałem wyrób chłopskich kapeluszy, minister uwolniłby Francję z jarzma cudzoziemskiego przemysłu, popierając fabryki zegarków, pomagając do udoskonalenia naszego żelaza, stali, pił, do uprawy jedwabiu lub farbiarstwa. W rzeczach handlu, poparcie to nie znaczy protekcja. Zdrowa polityka winna zmierzać do uwolnienia kraju od wszelkiego haraczu, płaconego zagranicy, ale bez upokarzających ceł i zakazów. Przemysł może się ratować tylko sam przez siebie, konkurencja jest jego życiem. Protegowany, usypia; od monopolów i taryf umiera. Nad wszystkiemi innemi krajami zapanuje ten, który ogłosi wolność handlu; przemysł owego kraju będzie czuł w sobie siłę, zdolną utrzymać jego produkty po cenach niższych od cen konkurentów. Francja może osiągnąć ten cel o wiele snadniej od Anglji, gdyż ona jedna posiada dość rozległe terytorjum, aby utrzymać produkty rolne po cenach któreby wpłynęły na zniżenie robocizny. Do tego powinna dążyć gospodarka Francji, w tem tkwi cały nowoczesny problemat.
„Mój drogi panie, to studjum nie było celem mego życia; zadanie, jakie sobie w późniejszych latach obrałem, weszło w moje życie przypadkowo. A przytem, te rzeczy są zbyt proste, aby z nich czynić naukę; nie mają w sobie nic błyskotliwego ani filozoficznego, mają to nieszczęście, że są poprostu tylko pożyteczne. Zresztą takich rzeczy nie dokonywa się szybko! Aby osiągnąć tego rodzaju sukces, trzeba w sobie znaleźć co rano dawkę odwagi najrzadszej i najłatwiejszej napozór, wytrwałość nauczyciela powtarzającego bezustanku jedno i to samo wytrwałość słabo wynagradzaną. O ile kłaniamy się z szacunkiem człowiekowi, który, jak pan, przelewał krew na polach bitwy, drwimy sobie z tego, który zużywa powoli płomień swego życia, powtarzając te same słowa dzieciom w tym samym wieku. Dobro czynione bez rozgłosu nie nęci nikogo. Brak nam zasadniczo owej obywatelskiej cnoty, z jaką wielcy ludzie starożytności oddawali usługi ojczyźnie, stając, o ile nie dowodzili, w ostatnim szeregu. Chorobą naszych czasów jest żądza wyższości. Więcej jest świętych niż nisz. Oto czemu. Z monarohją straciliśmy honor, z religją naszych ojców cnotę chrześcijańską, z naszemi niefortunnemi próbami rządu patrjotyzm. Te zasady istnieją jedynie pojedynczo, zamiast ożywiać masy, bo ideje nie giną nigdy.
„Obecnie, dla umocnienia społeczeństwa, nie mamy innej podpory jak tylko egoizm. Jednostki wierzą w siebie. Przyszłość, to człowiek społeczny; pozatem nie widzimy nic. Wielki człowiek, który nas ocalił od rozbicia ku jakiemu dążymy, posłuży 6ię niewątpliwie indywidualizmem aby odrodzić naród; ale, w oczekiwaniu tego odrodzenia, żyjemy w epoce materjalnych interesów i pozytywizmu. To słowo jest na wszystkich ustach. Jesteśmy wszyscy oszacowani, nie wedle tego co jesteśmy warci, ale ile ważymy. Na dzielnego człowieka w zgrzebnym surducie nikt nie spojrzy. To uczucie udzieliło się rządowi. Minister przesyła nędzny medalik marynarzowi, który z narażeniem życia ocalił dwanaście osób, a daje Legję Honorową posłowi, który mu sprzedaje swój głos. Biada tak rządzącemu się krajowi!
„Narody, tak samo jak jednostki, zawdzięczają swoją energję jedynie wielkim uczuciom. Uczuciem ludów są ich wierzenia. Zamiast mieć te wierzenia, mamy jedynie interesy. Jeżeli każdy myśli tylko o sobie i wierzy tylko w siebie, jakim cudem chce pan znaleźć dużo odwagi cywilnej, skoro pierwszym warunkiem tej cnoty jest wyrzeczenie się samego siebie? Odwaga cywilna i odwaga wojskowa płyną z tego samego źródła. Wy jesteście powołani aby oddać swoje życie od jednego razu, nasze wycieka kropla po kropli. Z obu stron ta sama walka pod inną formą. Nie wystarczy być zacnym człowiekiem, aby ucywilizować bodaj najmniejszy kawałek ziemi, trzeba jeszcze być wykształconym; wreszcie wykształcenie, uczciwość, patrjotyzm, są niczem bez niezłomnej woli, z jaką człowiek powinien się wyzuć z wszelkiego osobistego interesu, aby się poświęcić społeczeństwu. Bezwątpienia, Francja posiada niejednego człowieka wykształconego, więcej niż jednego patrjotę na gminę; ale jestem pewien, że nie w każdym kantonie znajdzie się człowieka, któryby z temi szacownemi przymiotami łączył nieustanną wolę, wytrwałość kowala kującego żelazo.
„Człowiek który burzy i człowiek który buduje, to dwa przejawy woli. Jeden przygotowuje, a drugi kończy dzieło; jeden zjawia się jak duch Złego, drugi jako duch Dobrego; jednemu słowa, drugiemu zapomnienie. Zło posiada wspaniałą duszę, która budzi dusze pospolite i napełnia je podziwem; podczas gdy dobro jest długo nieme. Próżność ludzka skłonna jest wybrać świetniejszą rolę. Dzieło pokoju, dokonane bez ubocznej osobistej myśli, będzie zawsze tylko przypadkiem, póki wychowanie nie odmieni we Francji obyczajów. Kiedy te obyczaje się zmienią, kiedy będziemy wszyscy wielkimi obywatelami, czyż nie staniemy się, mimo wygód codziennego życia, najnudniejszym, najbardziej znużonym, najmniej artystycznym, najnieszczęśliwszym ludem, jaki istnieje na ziemi? Ale nie do mnie należy rozstrzygać te ważne zagadnienia, nie jestem na czele kraju.
„Poza temi względami, inne jeszcze trudności sprzeciwiają się temu aby rząd miał stałe zasady. W sprawach społecznych, drogi panie, niema nic bezwzględnego. Pojęcia, które odpowiadają jednej okolicy, są zabójcze dla innej: z ludźmi jest tak jak z gatunkami ziemi. Jeżeli mamy tylu złych gospodarzy, to dlatego, że dar rządzenia, tak jak smak, zależy od uczucia bardzo szczytnego, bardzo czystego. Talent płynie tu z charakteru, nie z wiedzy. Nikt nie może ocenić czynów ani myśli sprawującego rządy, prawdziwi jego sędziowie są daleko, rezultaty jeszcze dalej. Każdy może tedy bez niebezpieczeństwa uważać się za powołanego do rządu. We Francji, naturalny urok inteligencji budzi w nas wielki szacunek dla ludzi z ideą, ale idee są prawie niczem tam gdzie trzeba tylko woli. Wreszcie rząd nie polega na tem, aby narzucać masom myśli lub metody mniej lub więcej trafne, ale na tem, aby dobrym lub złym pojęciom tychże mas nadawać kierunek, któryby je obracał dla dobra powszechnego. Jeżeli przesądy lub nawyki jakiejś okolicy idą w złym kierunku, mieszkańcy sami z siebie odrzucą swoje błędy. Czyż wszelki błąd w polityce ekonomji wiejskiej, politycznej lub domowej, nie powoduje strat, które na dłuższą metę własny interes usunie?
„Tutaj, na szczęście, zastałem białą kartę. Dzięki moim radom, postawiono uprawę ziemi dobrze, ale nie było tu żadnego błędu w zasadach rolnictwa, a ziemia była dobra: łatwo mi było tedy wprowadzić pięcioraki płodozmian, sztuczne łąki i uprawę ziemniaków. Mój system rolniczy nie natykał się na żaden przesąd. Nie posługiwano się tutaj lichemi pługami, jak w niektórych okolicach Francji, socha wystarczała na skromną uprawę na jakiej poprzestawano. Kołodziej miał swój interes w tem, aby zachwalać moje pługi na kołach, miałem w nim tedy poplecznika. Ale i w tem, jak w czem innem, starałem się godzić wszystkie interesy. Następnie przeszedłem od produktów najkonieczniejszych tym biedakom do produktów któreby pomnażały ich dobrobyt. Nie sprowadzałem nic z zewnątrz, wspomagałem jedynie wywóz który miał ich wzbogacić, a którego zyski przemawiały zupełuie jasno. Ci ludzie byli przez swoje czyny, sami nie wiedząc o tem, mymi apostołami.
„Jeszcze inny wzgląd! Jesteśmy tutaj o pięć mil od Grenobli, blisko zaś wielkiego miasta tworzą się liczne rynki zbytu dla produkcji. Nie wszystkie gminy znajdują się u bram wielkiego miasta. W każdej takiej sprawie trzeba wziąć pod uwagę ducha kraju, jego położenie, zasoby, zbadać grunt, ludzi i rzeczy, i nie sadzić wina w Normandji.
„Tak więc, niema nic zmienniejszego niż gospodarka kraju; prawie że niema tu niezłomnych zasad. Prawo jest jednostajne, ale obyczaje, ziemia, dusze ludzkie, — nie. Otóż, gospodarka jestto sztuka stosowania praw bez naruszania interesów; wszystko jest tedy lokalne. Tak naprzykład, góry, u której stóp leży nasza opustoszała wioska, niepodobna jest orać kołowemi pługami, ziemia tam jest za płytka; i ot! gdyby tamtejszy wójt chciał naśladować nasz przykład, zrujnowałby swoją ludność. Poradziłem mu, aby zasadził wino, i w poprzednim roku wioska ta miała wyborne zbiory. Wymieniają swoje wina na nasze zboże.
„Wreszcie miałem pewien wpływ na ludzi którymi kierowałem; byliśmy w bezustannej styczności. Leczyłem chłopów z ich chorób, tak łatwych do uleczenia; chodzi zawsze tylko o to, aby im wrócić siły posilnem pożywieniem. Czy to przez oszczędność, czy z nędzy, wieśniacy żywią się tak licho, że ich choroby pochodzą jedynie z biedy; pozatem miewają się wcale dobrze. Kiedy się zdecydowałem niezłomnie na to życie cichego poświęcenia, długo wahałem się, czy mam zostać księdzem, lekarzem, czy sędzię pokoju. Nie bez przyczyny, drogi panie, łączy się przysłowiowo te trzy czarne suknie: kapłana, prawnika i lekarza: jeden goi rany duszy, drugi rany sakiewki, trzeci — ciała. Wcielają oni społeczeństwo w jego głównych zasadach istnienia: sumienie, własność i zdrowie. Niegdyś pierwszy, później drugi, stanowili całe państwo.
„Ci, którzy żyli przed nami na ziemi, sądzili, i słusznie może, że kapłan, mający rząd dusz, powinien mieć całą władzę w ręku. Był wówczas królem, kapłanem i sędzią; ale wówczas wszystko działo się przez wiarę i sumienie. Dziś, wszystko się zmieniło, bierzmy naszą epokę taką jak jest. Otóż ja sądzę, że postęp i dobrobyt mas zależy od tych trzech ludzi. To są trzy potęgi, które bezpośrednio dają ludowi uczuć działanie faktów, interesów i zasad, trzech wielkich rezultatów, stworzonych w narodzie przez wypadki, własność i idee. Czas kroczy i sprowadza zmiany; własność wzrasta lub maleje; trzeba wszystko miarkować wedle tych przemian; stąd płyną zasady porządku. Aby cywilizować, aby stwarzać produkcję, trzeba wszczepiać masom pojęcie, w czem osobisty interes schodzi się z interesami narodu, których wykładnikiem są fakty, interesy i zasady. Te trzy zawody, stykające się nieodzownie z temi rezultatami ludzkiemi, wydają mi się dzisiaj największą dźwignią cywilizacji: one jedne mogą stale dawać uczciwemu człowiekowi skuteczne środki poprawienia losu ubogich klas, z któremi są w stosunkach bez przerwy.
„Ale chłop chętniej słucha człowieka, który mu przepisuje lekarstwo aby zbawić jego ciało, niż księdza który radzi o zbawieniu jego duszy. Jeden może mu mówić o ziemi którą on uprawia, tamten zmuszony jest prawić o niebie o które on dba dzisiaj niestety bardzo mało. Powiadam: niestety, bo dogmat o przyszłem życiu jest nietylko pociechą, ale także podatnem narzędziem rządzenia. Czyż religja nie jest jedyną potęgą, która uświęca prawa społeczne? W braku religji rząd zmuszony był wymyślić TERROR aby zapewnić swoim prawom wykonanie; ale to był postrach ludzki, więc minął. Tak, drogi panie, kiedy chłop jest chory, przykuty do swego tapczana, albo wraca powoli do zdrowia, zmuszony jest słuchać logicznych wywodów i rozumie, kiedy mu je jasno wyłożyć.
„Ta myśl skłoniła mnie aby zostać lekarzem. Rachowałem a mojemi chłopami, za nich, dawałem im rady jedynie niezawodne, tak aby musieli uznać trafność moich przewidywań. Z ludem trzeba być zawsze nieomylnym. Nieomylność stworzyła Napoleona, byłaby zeń uczyniła Boga, gdyby świat nie był ujrzał jego upadku pod Waterloo. Jeżeli Mahomet założył religję podbiwszy trzecią część kuli ziemskiej, to dzięki temu, że ukrył przed światem widok swojej śmierci. Wójt małej wioski, czy zdobywca, — zasada jest jedna: naród i gmina to taka sama trzoda. Masa jest wszędzie jednaka.
„Byłem wreszcie bardzo surowy z tymi, którym dopomagałem mą sakiewką. Bez tej stanowczości, wszyscy drwiliby sobie ze mnie. Chłopi, tak samo jak panowie, lekceważą w końcu człowieka, którego oszukują. Dać się wywieść w pole, czyż to nie jest dowód słabości? — a włada jedynie siła. Nigdy nie żądałem od nikogo ani szeląga za leczenie, chyba od tych, którzy są oczywiście bogaci: ale dawałem uczuć wartość mego trudu. Nie rozdaję lekarstw, chyba że chory jest biedakiem. Jeżeli chłopi mi nie płacą, mają świadomość swego długu; czasami uśmierzają swoje sumienie, przynosząc mi owsa dla koni, albo zboże, kiedy jest niedrogie. Ale gdyby nawet młynarz ofiarował mi tylko liche węgorze za moje starania, jeszcze powiedziałbym mu, że to za wiele za taką drobnostkę. Ta moja grzeczność wydaje owoce; tej zimy dostałem od niego kilka worków mąki dla biednych. Wierz mi pan, ci ludzie mają serce, o ile się go nie skazi. Dziś myślę o nich lepiej niż wprzódy.
— Bardzo się pan namęczył? rzekł Genestas.
— Ja? Bynajmniej, odparł Benassis. Nie więcej kosztuje sił mówić rzeczy użyteczne a głupstwa. Mimochodem, śmiejąc się, gawędząc, mówiłem im o nich samych. Z początku nie słuchali mnie: musiałem pokonywać wiele uprzedzeń: byłem pan, a dla nich pan, — to wróg. Ta walka bawiła mnie. Między czynieniem źle a czynieniem dobrze jedyną różnicą jest czyste a nieczyste sumienie; trud jest ten sam. Gdyby zbrodniarze chcieli uczciwie żyć, byliby milionerami zamiast dyndać na szubienicy; — oto cała rzecz.
— Proszę pana, rzekła Agata wchodząc, obiad stygnie.
— Drogi panie, rzekł Genestas zatrzymując lekarza, jedną mam tylko uwagę co do tego com słyszał. Nie znam żadnego opisu wojen Mahometa, tak że nie mogę sądzie o jego wojskowych talentach: ale, gdyby pan był widział Cesarza dowodzącego w czasie kampanji francuskiej, łatwo byłby go pan wziął za boga. A jeżeli go pobito pod Waterloo, to dlatego że był więcej niż człowiekiem, zanadto ciążył na ziemi, ziemia rzuciła się na niego; ot i cała rzecz. Co się tyczy wszystkiego innego, jestem najzupełniej pańskiego zdania. Do kroćset bomb! kobieta, która pana urodziła, nie straciła darmo czasu.
— Dalej, rzekł Benassis z uśmiechem, do stołu.
Jadalnia była całkowicie wyłożona drzewem i malowana na szaro. Umeblowanie składało się z kilku wyplatanych krzeseł, kredensu, szaf, pieca i słynnego zegara nieboszczyka proboszcza. W oknach białe firanki. Stół, nakryty białym obrusem, w niczem nie trącił zbytkiem. Naczynie było fajansowe. Na zupę dano, w duchu upodobań nieboszczyka proboszcza, najpożywniejszy rosół, jaki kiedykolwiek ujrzał światło dzienne. Zaledwie lekarz i jego gość zjedli zupę, kiedy człowiek jakiś wszedł nagle do kuchni i, mimo sprzeciwu Agaty, wtargnął gwałtownie do jadalnego pokoju.
— No i co, co się stało? spytał Benassis.
— Ano, proszę pana, nasza pani, pani Vigneau, całkiem zbladła, ale to tak zbladła, żeśmy się wszyscy poprzelękali.
— Trudno, zawołał wesoło Benassis, trzeba nam wstać od stołu.
Wstał. Mimo nalegań gospodarza, Genestas rzucił serwetę i zaklął się po wojskowemu, że nie będzie jadł bez gospodarza. Jakoż poszedł grzać się do salonu, myśląc o utrapieniach, jakiemi obciążony jest nieuchronnie każdy zawód człowieka.
Benassis wrócił niebawem i dwaj przyszli przyjaciele zasiedli do stołu.
— Taboureau chciał się przed chwilą z panem widzieć, rzekła Agata przynosząc półmiski które trzymała ciepłe.
— Któż tam jest u niego chory? spytał.
— Nikt, proszę pana, chce się poradzić o siebie, mówił że jeszcze wróci.
— Dobrze. Ten Taboureau, dodał Benassis zwracając się do Genestasa, to jest dla mnie istny traktat filozofji. Niech pan mu się dobrze przyjrzy, kiedy tu będzie: ubawi się pan. Był to wyrobnik, dzielny człowiek, oszczędny, z tych co mało jedzą a dużo pracują. Skoro tylko hultaj poczuł przy duszy parę talarów, inteligencja jego się rozwinęła, popłynął z prądem na jaki skierowałem tę ubogą okolicę, starał się skorzystać z niego aby się wzbogacić. W ośm lat zebrał duży majątek, duży jak na tę mieścinę. Może posiada teraz czterdzieści tysięcy franków. Ale mógłby pan sto lat zgadywać, a nie zgadłby pan, jak on doszedł do tej sumy. Jest lichwiarzem, zajadłym lichwiarzem, a lichwa jego tak sprytnie jest skombinowana z interesami wszystkich mieszkańców, że straciłbym tylko czas, gdybym chciał rozwiać ich złudzenie co do korzyści, jakie widzą w swoich stosunkach z imć panem Taboureau. Kiedy ten filut ujrzał, że wszyscy chwycili się uprawy roli, coprędzej zakupił w okolicy trochę ziarna, aby dostarczać biedakom nasion których im potrzeba. Tu jak wszędzie, chłopi, a nawet niektórzy właściciele folwarków, nie mieli dosyć pieniędzy aby kupić ziarna na zasiew. Jednym, imć Taboureau pożyczał worek jęczmienia, za który mu po żniwach oddawali worek żyta; innym korzec zboża za korzec mąki. Dzisiaj rozszerzył ten osobliwy handel na cały departament. Jeśli go nic nie wstrzyma w drodze, dojdzie może do miljona. I ot, drogi panie, wyrobnik Taboureau, dzielny chłopak, uczynny, zgodny, usłużył każdemu kto go poprosił; ale, w miarę rosnących zysków, pan Taboureau zrobił się drapieżny, pieniacz, zadzierający nosa. Im bardziej się bogacił, tem bardziej się psuł. Skoro tylko chłop przechodzi z życia w pracy do życia w dostatku, albo do posiadłości ziemskiej, staje się nieznośny. Istnieje klasa nawpół uczciwa nawpół zepsuta, wpół oświecona wpół ciemna, która zawsze będzie plagą wszystkich rządów. Ujrzy pan potrosze ducha tej klasy w panu Taboureau, człowieku prostym na pozór, nawet ciemnym, ale głębokim i przebiegłym gdy idzie o jego interesy.
Odgłos ciężkich kroków oznajmił przybycie lichwiarza.
— Wejdźcie, Taboureau! zawołał Benassis.
Uprzedzony w ten sposób przez lekarza, major przyjrzał się chłopu. Ujrzał chudego, przygarbionego człowieka z wypukłem, bardzo pomarszczonem czołem. Ta zapadła twarz zdawała się jakby prześwidrowana małemi szaremi oczkami, nakrapianemi czarno. Usta lichwiarza były zaciśnięte, a ostra broda zbliżała się do ironicznie zakrzywionego nosa. Wystające policzki zdradzały ślady wędrownego życia oraz faktorską przebiegłość. Włosy były już szpakowate. Miał na sobie dość schludny niebieski surdut, którego kwadratowe kieszenie odstawały na biodrach; z pod rozwartych pół wyglądała biała kamizelka w kwiaty. Stał, opierając się na lasce zakończonej wielką gałką. Mimo protestów Agaty, mały bonoński piesek wszedł za nim i położył się u jego stóp.
— No i co, co tam takiego? spytał Benassis.
Taboureau spojrzał nieufnie na nieznajomą postać siedzącą przy stole lekarza i rzekł:
— To nie chodzi o chorobę, panie wójcie: ale pan umie równie dobrze leczyć choroby kieszeni jak ciała, przyszedłem się tedy poradzić w małej sprawie którą mam z jednym z Saint-Laurent.
— Czemuż nie pójdziesz z tem do sędziego pokoju albo do pisarza?
— E, bo pan ma lepszą głowę; byłbym pewniejszy sprawy, gdybym wiedział pańskie zdanie.
— Mój drogi Taboureau, ja chętnie udzielam biednym porady lekarskiej, ale nie mogę rozpatrywać darmo procesów człowieka tak bogatego jak ty. Nauka, to drogo kosztuje, nim się ją nabędzie.
Taboureau zaczął obracać w rękach kapelusz.
— Jeżeli chcesz mojej rady, która ci oszczędzi ciężkich groszy na adwokatów w Grenobli, poślesz woreczek żyta starej Marcinowej, co wychowuje dzieci z przytułku.
— Zrobię, z całego serca, skoro pan tak uważa. Czy mogę opowiedzieć sprawę, czy to nie znudzi tego pana? dodał wskazując Genestasa.
— Zatem, proszę pana, podjął na znak lekarza, pewien człowiek z Saint-Laurent, będzie temu już dwa miesiące, przyszedł do mnie i rzecze: „Taboureau (powiada), czy moglibyście mi sprzedać sto trzydzieści siedem korcy jęczmienia? — Czemu nie? powiadam, toć to moje rzemiosło. Czy chcecie zaraz? — Nie (powiada) z początkiem wiosny, w marcu. — Dobra!“ Targujemy się o cenę, przepijamy na zgodę, i staje na tem, że on mi zapłaci mój jęczmień po cenie ostatniego targu w Grenobli, a ja mu go dostarczę w marcu, nie licząc oczywiście braków. Ale, mój drogi panie, jęczmień idzie w górę, wciąż w górę, leci w górę jak zupa na mleku. Trzeba mi pieniędzy, sprzedaję jęczmień. To całkiem proste, prawda, proszę pana?
— Nie, rzekł Benassis, twój jęczmień nie był już twój, miałeś go tylko w depozycie. A gdyby jęczmień spadł, czy nie byłbyś zmusił kupca, aby go wziął po umówionej cenie?
— Ależ, proszę pana, onby mi może nie zapłacił! Co na drodze, to nieprzyjaciel! Kupiec powinien korzystać z zysku, gdy mu się pcha w ręce. Koniec końców, towar należy do nas dopiero wtedy, gdy za niego zapłacimy, nieprawdaż, panie oficerze? Bo to widać, że pan sługiwał w armji.
— Taboureau, rzekł poważnie Benassis, doczekasz się nieszczęścia. Wcześniej czy później, Bóg karze złe uczynki. W jaki sposób człowiek tak zdolny, tak wykształcony jak ty, człowiek tak punktualny w interesach, może dawać w okolicy przykład nieuczciwości? Jeżeli ty będziesz wszczynał podobne procesy, jakże chcesz, aby biedacy pozostali uczciwi i nie okradali cię? Twoi robotnicy zaczną cię oszukiwać na czasie pracy i wszystko tu wyjdzie z karbów. Nie masz racji; twój jęczmień był już tak jak sprzedany. Gdyby ten człowiek z Saint-Laurent był go zabrał, nie odebrałbyś mu go: rozporządziłeś tedy rzeczą, która do ciebie nie należała. Twój jęczmień był już wymieniony na pieniądze płatne wedle waszej urnowy. Ale mów dalej.
Genestas spojrzał na lekarza porozumiewawczo, zwracając mu uwagę na spokój Taboureau. Żaden muskuł twarzy lichwiarza nie drgnął w czasie tego kazania, czoło nie zarumieniło się, małe oczki były spokojne jak wprzódy.
— Zatem, proszę pana, mam obowiązek dostarczyć jęczmień po cenie zimowej. Ale ja i tak jestem zdania, że to się nie należy.
— Słuchaj, Taboureau, dostaw corychlej swój jęczmień albo nie rachuj już na niczyj szacunek. Nawet wygrawszy podobny proces, uchodziłbyś za człowieka bez czci i wiary, bez słowa bez honoru...
— Niech pan nie robi ceremonji, niech mi pan powie, że jestem łajdak, gałgan, złodziej. W interesach to się mówi takie rzeczy, panie wójcie, bez niczyjej obrazy. W interesach, widzi pan, każdy trzyma za sobą.
— No, więc czemu narażasz się dobrowolnie na podobne przezwiska?
— Ale, proszę pana, jeżeli prawo jest za mną?
— Ale prawo nie będzie za tobą.
— Czy pan jest tego pewny, ale to tak zupełnie pewny, pewniutki, bo, widzi pan, sprawa jest ważna?
— Oczywiście, że jestem pewny. Gdybym nie był przy obiedzie, pokazałbym ci kodeks. Jeżeli dopuścisz do procesu, przegrasz i nie pokazuj się już wówczas u mnie. Nie chcę spotykać się z ludźmi, których nie szanuję. Słyszysz, przegrasz proces.
— Ej, nie, nie przegram, panie wójcie, rzekł Taboureau. Widzi pan, panie wójcie, to ten człowiek z Saint-Laurent winien mi jest jęczmień, to ja od niego kupiłem i on nie chce mi go dostawić. Chciałem być zupełnie pewny że wygram, zanim pójdę do komornika i wpakuję się w koszta.
Genestas i lekarz spojrzeli po sobie, ukrywając zdziwienie, w jakie ich wprawił sprytny sposób obmyślony przez tego człowieka dla dowiedzenia się prawdy w swoje sprawie.
— A więc, Taboureau, twój kupiec jest nieuczciwy człowiek, nie trzeba robić interesów z takiemi ludźmi.
— Ba, proszę pana, tacy się rozumieją na rzeczy.
— Bywaj zdrów, Taboureau.
— Upadam do nóg pańskich i tego pana.
— No i cóż, rzekł Benassis skoro lichwiarz wyszedł, jak pan sądzi, czy ten człowiek nie byłby w Paryżu prędko miljonerem?
Po obiedzie, lekarz i jego pensjonarz wrócili do salonu, gdzie przez resztę wieczoru rozmawiali o wojnie i o polityce, oczekując pory spoczynku. W czasie tej rozmowy, Genestas objawił najżywszą antypatję do Anglików.
— Czy mogę wiedzieć, rzekł lekarz, kogo mam zaszczyt gościć w moim domu?
— Zowię się Piotr Bluteau, odparł Genestas, jestem kapitanem w Grenobli.
— Wybornie. Czy chce pan podjąć tryb życia pana Gravier? Co rano po śniadaniu lubił on towarzyszyć mi w moich objazdach po okolicy. Wątpliwe jest, czy pana zajmą rzeczy, któremi ja się zajmuję, to są sprawy bardzo pospolite. Nie jest pan ani właścicielem ziemskim ani wójtem, i nie ujrzysz pan w naszym kantonie nic, czegobyś nie widział gdzieindziej. Wszystkie chaty są do siebie podobne; ale, ostatecznie, odetchniesz powietrzem i będziesz miał jakiś cel spaceru.
— Niezmiernie mnie cieszy ta propozycja; sam nie śmiałem jej uczynić z obawy aby nie być natrętnym.
Major Genestas, któremu zachowamy to miano mimo przybranego pseudonimu udał się ze swoim gospodarzem do pokoju na pierw8zem piętrze nad salonem.
— Doskonale, rzekł Benassis, Agata rozpaliła ogień. Gdyby panu czego brakło, dzwonek jest przy łóżku.
— Nie sądzę aby mi miało braknąć czegokolwiek, wykrzyknął Genestas. Jest nawet chłopiec do butów. Trzeba być starym żołnierzem, aby ocenić wartość tego sprzętu. Na wojnie, drogi panie, nieraz zdarza się chwila, w której spaliłoby się dom, aby mieć szelmę chłopca do butów pod ręką. Po kilku marszach, a zwłaszcza po bitwie, zdarza się, że noga uwięziona w mokrej skórze, spuchnięta, nie chce w żaden sposób puścić; to też niejeden raz zdarzyło mi się spać w butach. Kiedy człowiek jest sam, to jeszcze nie takie nieszczęście.
Major przymrużył oko, aby dać tym ostatnim słowom filuterne znaczenie, poczem zaczął się rozglądać nie bez zdziwienia po pokoju, gdzie wszystko było wygodne, czyste i prawie bogate.
— Cóż za zbytek, rzekł. Musi pan sam wspaniale mieszkać.
— Niech pan zobaczy, rzekł lekarz, jestem pańskim sąsiadem, dzielą nas jedynie schody.
Genestas zdziwił się mocno, kiedy, wszedłszy do lekarza, ujrzał nagi pokój, którego ściany miały za całą ozdobę starą żółtawą tapetę z ciemnemi różyczkami, miejscami całkiem wypełzłą. Łóżko żelazne z gruba lakierowane, nad niem drewniany pręt, z którego zwisały dwie opony z szarego perkalu; w nogach lichy wytarty dywanik, całość godna łóżka szpitalnego. W głowach nocny stoliczek: pozatem trzy krzesła, dwa wyplatane orzechowe fotele, umywalnia, miednica i bardzo starożytny dzbanek z pokrywą, oto całe umeblowanie. Kominek był zimny; na kominku pod starem lustrem zawieszonem na kawałku sznura, leżały przyrządy do golenia. Czysto zamieciona podłoga była w wielu miejscach wytarta, zużyta, wydeptana. Szare perkalowe firanki z zielonemi frendzlami stroiły dwa okna. Wszystko, aż do okrągłego stołu, gdzie walały się jakieś papiery, kałamarz i pióra, wszystko w tym skromnym pokoju, któremu wzorowa czystość utrzymywana przez Agatę dawała przyzwoity wygląd, wszystko tu było obrazem życia wręcz klasztornego, obojętnego na rzeczy zewnętrzne a wypełnionego uczuciem. Przez otwarte drzwi major ujrzał gabinet, w którym lekarz przebywał zapewne bardzo rzadko. Ten pokój był w stanie dość podobnym do sypialni. Parę zakurzonych książek leżało tam na zakurzonych półkach, a półki, obciążone flaszeczkami, pozwalały się domyślać, że apteka zajmuje tam więcej miejsca niż wiedza.
— Spyta mnie pan, czemu ta różnica między pańskim pokojem a moim, rzekł Benassis. Pawiem panu, że zawsze mi było wstyd za tych, którzy mieszczą swoich gości na poddaszu i dają im owe koszlawe lusterka, w które patrząc, widzi się człowiek mniejszym lub większym niż w naturze, albo chorym, albo dotkniętym apopleksją. Czyż nie powinniśmy się starać, aby to chwilowe mieszkanie zdało się naszym przyjaciołom jaknajmilsze? Gościnność wydaje mi się zarazem cnotą, szczęściem i zbytkiem: ale pod jakimbądź kątem się ją bierze, — nie wyłączając wypadku w którym jest spekulacją — czyż nie godzi się skupić dla swego gościa i przyjaciela wszystkich słodyczy, wszystkich wygód życia? Dla pana są tedy piękne meble, ciepły dywan, draperje, zegar, świeczniki i lampka nocna, dla pana usługa Agaty, która już tam panu z pewnością przyniosła nowe pantofle, mleko i swoją wygrzewaczkę. Tuszę sobie, że nigdy pan lepiej nie siedział, niż w miękkim fotelu, który nieboszczyk proboszcz wynalazł nie wiem gdzie. To pewna, iż w każdej rzeczy, aby znaleźć wzór tego co dobre, piękne, wygodne, trzeba się uciec do Kościoła. Słowem, mam nadzieję, że w pańskim pokoju wszystko się panu spodoba. Znajdzie pan dobre brzytwy, znakomite mydło, i wszystkie te drobnostki które tak umilają życie. Ale, drogi panie Bluteau, gdyby nawet moje pojęcie gościnności nie tłumaczyło panu dostatecznie różnicy jaka istnieje między naszemi pokojami, zrozumie pan może doskonale prostotę mojej sypialni i nieład mego gabinetu, kiedy jutro będziesz świadkiem ruchu, jaki panuje u mnie. Po pierwsze, nie należę do domatorów, wciąż jestem poza domem. A o ile jestem w domu, co chwila chłopi przychodzą tu do mnie; do nich należy moje ciało, dusza i pokój. Czy mogę nakładać sobie troskę o etykietę i w dodatku o nieuniknione szkody, jakichby narobili mimowoli ci poczciwi ludzie? Zbytek dobry jest jedynie w pałacu, w zamku, w buduarze i w gościnnym pokoju. Jestem tutaj tylko tyle, aby się przespać; na cóż mi tedy bogactwa i szmatki? Zresztą, pan nie wie jak mi wszystko na ziemi jest obojętne.

Wymienili przyjacielskie dobranoc, uścisnąwszy sobie serdecznie dłonie, i poszli spać. Nim major usnął, długo zastanawiał się nad tym człowiekiem, który z każdą chwilą rósł w jego oczach.

ROZDZIAŁ II
Przez pola

Dbałość o konia, wrodzona każdemu kawalerzyście, ściągnęła wczesnym rankiem majora do stajni. Staranność, z jaką Mikołaj ochędożył jego wierzchowca, zadowoliła go zupełnie.
— Już pan wstał, kapitanie, zawołał Benassis, wychodząc na spotkanie gościa. Prawdziwy żołnierz z pana; słyszy pan capstrzyk wszędzie, nawet na wsi.
— Jak się pan miewa, dobrze? odparł Genestas, podając rękę przyjacielskim gestem.
— Nigdy się zupełnie dobrze nie miewam, odparł Benassis nawpół wesoło nawpół smutno.
— Czy pan dobrze spał? spytała Agata gościa.
— Tam do licha! moja panienko, usłałaś łóżko jak dla panny młodej.
Agata udała się z uśmiechem za swoim panem i za oficerem. Skoro usiedli do stołu, rzekła do Mikołaja:
— Dobre jakieś chłopisko z tego oficera.
— Myślę sobie! dał mi już dwa franki!
— Zaczniemy od odwiedzenia dwóch umarłych, rzekł Benassis do gościa wychodząc z jadalni. Mimo iż lekarze nie lubią spotykać się oko w oko ze swemi rzekomemu ofiarami, zaprowadzę pana do dwóch domów, gdzie pan będzie mógł uczynić dość ciekawe spostrzeżenia nad naturą ludzką. Ujrzy pan tam dwa obrazy, które panu dowiodą, jak bardzo górale różnią się od mieszkańców dolin w wyrazie swych uczuć. Część naszego kantonu położona na wyżach zachowuje zwyczaje tchnące starożytnością, przypominające poniekąd sceny biblijne. Łańuchem naszych gór biegnie wytyczona przez naturę linja, poza którą wszystko zmienia wygląd: w górze siła, w dole zręczność; w górze szerokie uczucia, na dole nieustanna pamięć o sprawach materjalnych. Z wyjątkiem doliny Ajou, której północną część zamieszkują idjoci, a południową ludzie inteligentni, — dwa plemiona, które, przedzielone tylko strumieniem, różnią się od siebie wszystkiem, postawą, chodem, fizjognomją, obyczajami, zatrudnieniem, — nie spotkałem nigdzie wybitniejszej różnicy niż tutaj. Fakt ten powinienby skłonić zarząd kraju do gruntownych studjów lokalnych nad stosowaniem praw do mas. Ale konie gotowe, jedzmy!
Dwaj jeźdźcy dotarli w krótkim czasie do domu położonego w owej stronie miasteczka, która była obrócona ku górom Grande-Charlreuse. Dom był dość schludny; w drzwiach ujrzeli trumnę, okrytą czarnem suknem i ustawioną na dwóch krzesłach. Dokoła płonęły cztery świece, obok na zydlu stała miedziana miska w której gałązka bukszpanu kąpała się w święconej wodzie. Każdy przechodzień wstępował na podwórze, klękał przy ciele, odmawiał Ojcze nasz, i kropił trumnę święconą wodą. Nad czarnem suknem wznosiły się zielone pęki jaśminu rosnącego przed bramą, nad okapem zaś biegły kręte gałązki wina, już okrytego liśćmi. Młoda dziewczyna zamiatała przed domem, ulegając tej instynktownej potrzebie odświętności, jaką budzi wszelki obrzęd, nawet ten, najsmutniejszy ze wszystkich. Najstarszy syn zmarłego, chłopak dwudziestodwuletni, stał nieruchomo wsparty o drzwi. W oczach miał pełno łez, które wszakże nie spadały na policzki, a może od czasu do czasu ocierał je ukradkiem. W chwili gdy Benassis i Genestas wchodzili w dziedziniec przywiązawszy konie do topoli rosnących przy parkanie, przez który oglądali tę scenę, wdowa wychodziła z obory w towarzystwie kobiety, niosącej garnek pełen mleka.
— Trzymaj się pani, moja biedna parni Pelletier, mówiła tamta.
— Moja droga pani, kiedy się przeżyło dwadzieścia pięć lat z człowiekiem, ciężko jest się rozstać! I oczy jej zwilżyły się łzami. Płacisz pani dziesiątkę, dodała po pauzie, wyciągając rękę do sąsiadki.
— A prawda, zapomniałam, rzekła tamta podając pieniądz. No, niech się pani pocieszy, pani sąsiadko. A oto pan Benassis.
— No i cóż, moja matko, lepiej wam? spytał lekarz.
— Ano, mój drogi panie, rzekła płacząc, trza jakoś żyć. Powiadam sobie, że mój nieborak już nie będzie cierpiał. Tyle się nacierpiał! Ale niechże panowie wejdą. Kuba! dawaj panom krzesła. No, rusz się. Nie wskrzesisz biednego ojca, choćbyś tu stał i sto lat! A teraz trzeba ci będzie pracować za dwóch.
— Nie, nie, matusiu, zostawcie syna w spokoju, nie będziemy siadali. Macie bodaj chłopca, który będzie dbał o was i potrafi zastąpić ojca.
— Idźże się ubierz, Kuba, krzyknęła wdowa, tylko patrzeć przyjdą po niego.
— No, bądźcie zdrowi, matko, rzekł Benassis.
— Kłaniam się uniżenie.
— Widzi pan, rzekł lekarz, tutaj śmierć jest brana jako wypadek przewidziany, który nie tamuje biegu życia rodzinnego. Nawet nie będą nosili żałoby. Na wsi nikt nie chce ponosić tego wydatku, czyto z biedy, czy przez oszczędność. Na wsi tedy żałoba nie istnieje. Otóż, drogi panie, żałoba to nie jest ani zwyczaj ani prawo: to o wiele więcej: to instytucja, mająca związek ze wszystkiemi prawami, których przestrzeganie płynie z jednego źródła: moralności. Otóż, mimo wszelkich wysiłków, ani mnie ani księdzu Janvier nie udało się wytłumaczyć naszym wieśniakom, jak ważną rolę grają zewnętrzne objawy w utrzymaniu porządku społecznego. Ci poczciwi ludzie, zaledwie wczoraj wyzwoleni, nie są jeszcze zdolni ogarnąć nowych związków, które winny ich zespolić z temi ogólnemi pojęciami. Z trudem doszli do pojęć, z których rodzi się porządek i dobrobyt fizyczny; później, jeżeli ktoś poprowadzi dalej moje dzieło, dojdą do zasad będących ostoją prawa publicznego. To fakt, że nie wystarczy być uczciwym człowiekiem, ale trzeba i na takiego wyglądać. Społeczeństwo nie żyje samemi tylko pojęciami moralnemi; aby istnieć, potrzebuje uczynków zgodnych z temi pojęciami. W większości gmin, na sto rodzin które śmierć pozbawiła ojca, zaledwie kilka jednostek, obdarzonych żywszem czuciem, zachowa dłuższe wspomnienie po zmarłym: wszyscy inni zapomną go najzupełniej do roku. Czy to zapomnienie nie jest wielką raną? Religja, to serce ludu; wyraża jego uczucia i potęguje je dając im cel; ale bez Boga czczonego w widoczny sposób religja nie istnieje, a tem samem prawa ludzkie nie mają żadnej mocy. Sumienie ma sprawę jedynie z Bogiem, ale ciało podpada pod prawa ludzkie, społeczne. Czyż więc to nie jest początkiem ateizmu, wymazywać tak oznaki religijnego bólu; nie pouczać wytrwale dzieci, które się jeszcze nie zastanawiają, oraz wszystkich tych którzy potrzebują przykładu, o konieczności posłuchu praw, jawnego poddania rozkazom Opatrzności, która uderza i pociesza, która daje i odejmuje dobra tego świata? Wyznaję iż przeszedłszy okres drwiącego niedowiarstwa, zrozumiałem tutaj znaczenie obrzędów religijnych, uroczystości rodzinnych, doniosłość zwyczajów i świąt domowego ogniska. Podstawą społeczeństw będzie zawsze rodzina. Tam zaczyna się działanie władzy i prawa, tam przynajmniej powinno się uczyć posłuszeństwa. Duch rodzinny i władza ojcowska — o ile zważyć je we wszystkich konsekwencjach — są to dwie zasady zbyt mało jeszcze rozwinięte w naszym nowym systemie prawodawczym. Rodzina, gmina, departament, — wszak cały nasz kraj w tem się mieści. Prawa powinny się tedy wspierać na tych trzech wielkich podziałach. Mojem zdaniem, małżeństwo, przyjście na świat dziecka i śmierć ojca rodziny, nie mogą być otoczone zbyt wielką uroczystością. Co stanowi siłę katolicyzmu, co wtłoczyło go tak głęboko w obyczaje? właśnie ten przepych, z jakim się on zjawia w doniosłych okolicznościach życia, aby je otoczyć tak prostym wzruszającym przepychem, tak wymownym kiedy ksiądz umie być na wysokości swego zadania i pogodzić swój urząd ze szczytną ideą chrześcijaństwa. Niegdyś uważałem religję katolicką za stek zabobonów i zręcznie wyzyskiwanych przesądów, z któremi cywilizacja powinna zrobić porządek; tutaj ujrzałem w niej konieczność polityczną i pożyteczność moralną; tutaj zrozumiałem jej siłę przez samą doniosłość słowa które ją wyraża. Religja oznacza WĘZEŁ, i to pewna, iż obrządek, czyli inaczej mówiąc religja ucieleśniona, stanowi jedyną siłę zdolną powiązać z sobą gatunki społeczne i dać im trwałą postać. Tutaj wreszcie zrozumiałem, jaki balsam religja leje na ramy życia; nie mędrkując nad nią, uczułem, iż zgadza się ona cudownie z namiętnym temperamentem południowych narodów.
— Weźmy się tą drogą, rzekł lekarz przerywając, trzeba nam dostać się na wyże. Stamtąd ogarniemy okiem dwie doliny, będzie się pan mógł napawać pięknym widokiem. Wzniesieni blisko na trzy tysiące stóp nad morze Śródziemne, ujrzymy Sabaudję i Delfinat, górzyste okolice Lyonu i Rodan. Znajdziemy się w obrębie innej gminy, gminy górskiej, gdzie, w jednej z ferm pana Gravier, ujrzy pan obraz o którym panu mówiłem: ową naturalną okazałość, streszczającą moje pojęcia o wielkich zdarzeniach życia. W tej gminie przestrzega się żałoby z religijną czcią. Biedni kwestują, aby móc sobie kupić czarną odzież. W takiej potrzebie nikt nie odmawia im pomocy. Nie minie kilka dni, aby wdowa nie mówiła o swojej stracie, a zawsze z płaczem; w dziesięć lat po katastrofie uczucia jej są równie głębokie jak nazajutrz. Tam obyczaje są patrjarchalne, władza ojca jest nieograniczona, słowo jego jest wyrokiem. Jada sam siedząc na końcu stołu, żona i dzieci mu usługują, otoczenie nie zwraca się doń inaczej niż w zwrotach pełnych szacunku, każdy stoi przed nim z odkrytą głową. Tak wychowani ludzie mają poczucie swojej godności. Taki obyczaj daje, mojem zdaniem, szlachetne wychowanie. To też mieszkańcy tej gminy są naogół uczciwi, oszczędni i pracowici. Każdy ojciec rodziny, kiedy już wiek nie pozwala mu pracować, ma zwyczaj dzielić równo między dzieci swoje mienie, a dzieci go żywię. W ubiegłym wieku pewien dziewięćdziesięcioletni starzec, podzieliwszy dobytek między czworo dzieci, mieszkał po trzy miesiące kolejno u każdego z nich. Kiedy opuszczał starszego aby się przenieść do młodszego, jeden z przyjaciół zapytał go: — I cóż, czy jesteś zadowolony? — Jakżeby nie, odparł starzec, obchodzą się ze mną jak z własnem dzieckiem.
„Ta odpowiedź, proszę pana, tak uderzyła pewnego oficera zwanego Vauvenargues, słynnego moralistę, wówczas stojącego garnizonem w Grenobli, że powtórzył ją w paru salonach paryskich, gdzie to piękne powiedzenie zanotował pisarz nazwiskiem Chamfort. Otóż, drogi panie, często padają tu u nas o wiele jeszcze piękniejsze słowa, ale brak im historyków godnych je usłyszeć...
— Widziałem Braci Morawskich i Lollardów w Czechach i na Węgrzech, rzekł Genestas; to chrześcijanie dosyć podobni do waszych górali. Ci dzielni ludzie znoszą niedole wojny z anielską cierpliwością.
— Proszę pana, rzekł lekarz, proste obyczaje muszą być wszędzie mniej więcej jednakie. Prawda ma tylko jedną postać. To pewna, życie wiejskie zabija wiele myśli, ale osłabia występki i rozwija cnoty. W istocie, im mniej ludzi skupionych w jednem miejscu, tem mniej spotyka się tam zbrodni, występków, złych skłonności. Czyste powietrze również przyczynia się niemało do niewinności obyczajów.
Dwaj jeźdźcy, którzy wspinali się stępa kamienistą drogą, przybyli w tej chwili na szczyt płaskowzgórza o którem mówił Benassis. Okrąża ono bardzo wysoki ale zupełnie nagi cypel, który wznosi się ponad niem. Niema tam ani śladu roślinności, wierzchołek jest szary, okrzesany ze wszystkich stron, stromy, niedostępny: żyzne grunta mieszczące się między skałami, rozciągają się poniżej tego wierzchołka i okalają go nierówno na przestrzeni jakichś stu morgów. Od południa oko obejmuje, poprzez szeroką przełęcz Maurienne, Delfinat, skały Sabaudji oraz dalekie góry Lyonnais. W chwili gdy Genestas ogarniał okiem ten widnokrąg, wówczas obficie skąpany wiosennem słońcem, rozległy się żałosne krzyki.
— Chodźmy, rzekł Benassis, zaczęły się Śpiewy. Śpiewami nazywają tę część pogrzebowego obrzędu.
Zaczem wojskowy ujrzał, na zachód od szczytu, zabudowania dużej fermy, tworzące regularny czworobok. Sklepiona granitowa brama uderza swym dostojnym wyglądem, do którego przyczynia się jeszcze starożytny charakter całej budowli, stare drzewa które ją otaczają i rośliny rosnące w jej szczelinach. Dom mieszkalny jest w podwórzu, po obu jego stronach śpichrze, owczarnie, obory, stajnie, wozownie, pośrodku zaś wielka sadzawka pełna gnoju. Dziedziniec ten, zazwyczaj tak ożywiony w bogatych i ludnych fermach, był w tej chwili cichy i martwy. Brama była zamknięta, zwierzęta siedziały w swoich zagrodach, skąd zaledwie słychać było ich głosy. Stajnie, obory, wszystko było starannie zamknięte. Droga wiodąca do domu była czysto zamieciona. Ten doskonały porządek, tam gdzie zwykle panował nieład, ten brak ruchu i ta cisza w miejscu tak zgiełkliwem, spokój gór, cień padający od szczytu, wszystko to miało jakąś przejmującą wymowę. Jakkolwiek nawykły do silnych wrażeń, Genestas zadrżał mimowoli na widok kilkunastu osób obojej płci, zapłakanych, stojących pod drzwiami świetlicy i wydających okrzyk: „Pan umarł!“ Okrzyk ten powtórzyli dwa razy z przejmującą zgodnością intonacji, w czasie gdy Genestas mijał podwórze. Na ten krzyk odpowiedziały jęki z wewnątrz i głos kobiecy dał się słyszeć przez okno.
— Nie śmiem zamącić mem zjawieniem się tej boleści, rzekł Genestas.
— Ja zawsze, odpowiedział lekarz, odwiedzam rodziny do-, tknięte śmiercią, bądź aby się przekonać czy boleść nie spowodowała jakiego nieszczęśliwego wypadku, bądź aby sprawdzić zgon.mmMoże pan iść ze mną bez obawy. Zresztą scena jest tak imponująca i zastaniemy tam tyle osób, że nikt pana nie zauważy.
Istotnie, wchodząc za lekarzem, Genestas ujrzał pierwszy pokój pełen krewnych. Przedostali się przez tłum i stanęli przy drzwiach sypialni, w sąsiedztwie izby, która służyła za kuchnię i za miejsce zebrania całej rodziny, a raczej trzebaby powiedzieć kolonji, bo długość stołu wskazywała, iż siada doń zwykle około czterdziestu osób. Wejście lekarza przerwało lamenty wysokiej odzianej z prosta kobiety, z rozpuszczonemi włosami. Wymownym gestem trzymała w dłoniach rękę zmarłego. Ten, ubrany w najlepsze suknie, leżał sztywno na łóżku, którego firanki były podpięte. Ta spokojna twarz, o wyrazie jakgdyby niebiańskim, a zwłaszcza te białe włosy, miały coś teatralnego. Po obu stronach stały dzieci i najbliżsi krewni, ustawieni w porządku, po lewej krewni żony, po prawej krewni zmarłego. Wszyscy, mężczyźni, kobiety, klęczeli, większość płakała. Świece płonęły przy łóżku. Proboszcz i służba kościelna zajmowali miejsce na środku, dokoła otwartej trumny. Był to rozdzierający widok, ten ojciec rodziny w obliczu trumny, gotowej pochłonąć go na zawsze.
— O mój panie ukochany, rzekła wdowa wskazując na lekarza, jeżeli wiedza najlepszego z ludzi nie mogła cię ocalić, było tedy zapisane w górze, że wyprzedzisz mnie do grobu! Tak, zimna już jest ta ręka, która obejmowała mnie tak serdecznie! Straciłam na zawsze mego ukochanego towarzysza, a dom nasz stracił swoją drogą głowę, bo ty byłeś naprawdę naszym przewodnikiem. Ach, wszyscy, którzy cię wraz ze mną opłakują, znali blask twego serca, twoją wartość, ale ja jedna wiedziałam, jaki byłeś dobry i łagodny! Och, mężu mój, mój kochanku, trzebaż cię więc pożegnać, ciebie, naszą podporę, naszego dobrego pana! A my, dzieci twoje, bo kochałeś nas wszystkich jednako, straciliśmy wszyscy ojca!
Wdowa rzuciła się na ciało, objęła je, skropiła je łzami, ogrzewała pocałunkami, a w czasie tej pauzy domownicy krzyknęli:
— Pan nasz umarł!
— Tak, podjęła wdowa, umarł, ten nasz najukochańszy, który nam dawał chleb, który za nas sadził i zbierał, i czuwał nad naszem szczęściem, kierując nami z łagodną powagą. Tak, mogę to teraz powiedzieć na jego chwałę; nigdy nie sprawił mi najmniejszej zgryzoty, był dobry, silny, cierpliwy, a kiedyśmy go dręczyli aby mu wrócić szacowne zdrowie, on nam mówił: „Zostawcie mnie, moje dzieci, to wszystko nadarmo!“ Tak nam powiadał ten drogi gołąbeczek, tym samym głosem jakim wprzódy mówił: „Wszystko idzie dobrze, drogie dzieci!“
„O wielki Boże, kilka dni starczyło nam, aby odjąć radość tego domu i zasępić życie nasze, zamykając oczy najlepszemu z ludzi, najuczciwszemu, najczcigodniejszemu człowiekowi, któremu nikt nie dorównał w prowadzeniu pługa, który bez lęku w dzień i w nocy spinał się po górach i za powrotem uśmiechał się zawsze do żony i dzieci. Och, to była nasza radość, nasze ukochanie! Kiedy jego nie było, dom robił się smutny, nie mieliśmy smaku do jedzenia. Och, cóż dopiero teraz będzie, kiedy naszego anioła stróża złożą w ziemię i kiedy nie ujrzymy go już nigdy? Nigdy, moi przyjaciele! nigdy, moi krewniacy! nigdy, moje drogie dzieci! Tak, dzieci straciły dobrego ojca, krewni stracili najlepszego krewnego, przyjaciele zacnego przyjaciela, a ja straciłem wszystko, tak jak dom stracił swego pana!
Wzięła rękę zmarłego, przyklękła aby lepiej do niej przylgnąć twarzą i ucałowała ją. Domownicy zawołali trzykrotnie „Pan nasz umarł!“
W tej chwili najstarszy syn zbliżył się do matki i rzekł:
— Mamo, nadchodzą ludzie z Saint-Laurent, trzeba będzie dla nich wina.
— Mój synu, odparła z cicha porzucając uroczysty i żałosny ton lamentu, weź klucze, teraz ty tu jesteś panem. Staraj się, aby tu znaleźli takie same przyjęcie, jak za życia ojca: niech tu nic nie wyda się zmienione.
— Niechże ci się jeszcze raz napatrzę, mój ty ukochany! zaczęła na nowo. Ale, ach! ty mnie już nie czujesz, nie mogę cię rozgrzać. Ach, nicbym już nie chciała, tylko tej pociechy, żebyś ty wiedział, że, póki mego życia, zawsze będziesz mieszkał w sercu którego byłeś radością, że będę szczęśliwa wspomnieniem mego szczęścia, i że twoja droga myśl będzie żyła w tym pokoju. Tak, póki mnie Bóg tu zostawi, ten pokój będzie zawsze pełen ciebie. Usłysz mnie, drogi mój małżonku! Przysięgam zachować twoje łoże takiem jak jest teraz. Nigdy w nie nie weszłam bez ciebie, niechże więc zostanie puste i zimne. Tracąc cię, straciłam zaiste wszystko, czem żyje kobieta: pana, małżonka, ojca, towarzysza, przyjaciela, mężczyznę, wszystko!
— Pan nasz umarł! zakrzyknęli domownicy.
Podczas gdy wszyscy powtórzyli ten krzyk, wdowa wzięła nożyczki wiszące u jej pasa i obcięła włosy aby je włożyć w dłoń męża. Nastała wielka cisza.
— Ten akt oznacza, że już nie wyjdzie za mąż, rzekł Benassis. Wielu krewnych czekało na to postanowienie.
— Weź, mój drogi panie, rzekła z akcentem, który wzruszył wszystkich, unieś do grobu wiarę, jaką ci przysięgłam. W ten sposób będziemy zawsze zespoleni, zostanę wśród twoich dzieci przez miłość tego potomstwa, którego widok odmładzał ci duszę. Obyś mnie mógł słyszeć, mój kochanku, mój jedyny skarbie, i wiedzieć, że choć umarłeś, ja jeszcze żyję tobą, aby być posłuszną twojej świętej woli i czcić twoją pamięć!
Benassis ujął rękę majora, dając znak aby wyszli. Pierwsza sala była pełna ludzi z innej wsi, również położonej w górach. Wszyscy stali milczący i skupieni, jakgdyby boleść goszcząca w tym domu ogarnęła już i ich. Kiedy Benassis i major przeszli próg, usłyszeli jak jeden z przybyłych mówił do syna nieboszczyka:
— Kiedyż on umarł?
— Och, wykrzyknął najstarszy syn, dwudziestopięcioletni mężczyzna, nie byłem przy jego śmierci! Wołał mnie, a mnie nie było!
Zaszlochał, poczem mówił dalej:
— W wilję powiedział mi: „Pójdziesz, chłopcze, do miasta, opłacić podatki. Podczas mego pogrzebu nie mielibyście czasu o tem myśleć i zapóźnilibyśmy się, co się nam nigdy nie zdarzyło”. Zdawało się że ojciec ma się lepiej, więc poszedłem. W czasie mej nieobecności umarł, nie uścisnąwszy mnie ostatni raz! W ostatniej godzinie nie widział mnie przy sobie, mnie który byłem przy nim zawsze!
— Pan nasz umarł! rozległ się krzyk.
— Ach, tak, umarł, a ja nie widziałem jego ostatniego spojrzenia, nie dyszałem ostatniego westchnienia! Czyż nie lepiej było stracić całe nasze mienie, niż wydalić się z domu? Czyż cały majątek może opłacić jego ostatnie pożegnanie? Nie. Mój Boże, jeśli twój ojciec zachoruje, nie opuszczaj go, Janie, miałbyś potem wyrzuty całe życie!
— Mój przyjacielu, rzekł Genestas, widziałem na polach bitwy tysiące ludzi jak umierali, i śmierć nie czekała aby dzieci przyszły się z nimi pożegnać: pociesz się tedy, nie ty jeden!...
— To ojciec, drogi panie, rzekł chłopak zalewając się łzami, ojciec i taki dobry człowiek!
— Ta mowa pogrzebowa, rzekł Benassis prowadząc Genestasa ku zabudowaniom, będzie trwała aż do chwili, w której ciało złożą do trumny. Przez cały ten czas, lamenty wdowy będą coraz gwałtowniejsze, coraz bardziej wymowne. Ale, aby móc tak przemawiać wobec tak poważnego zgromadzenia, trzeba by kobieta nabyła do tego prawo nieskazitelnem życiem. Gdyby wdowa miała najlżejszy błąd na sumieniu, nie śmiałaby powiedzieć ani słowa, inaczej potępiłaby sama siebie, byłaby wraz oskarżycielem i sędzią. Czyż ten zwyczaj, który oddaje zarazem pod sąd zmarłego i żyjącego, nie jest wzniosły? Żałobę wdziewa się dopiero w tydzień później, na ogólnem zebraniu. Przez ten tydzień rodzina zostanie przy wdowie i dzieciach aby je pocieszać i dopomóc w uładzeniu interesów. Takie wspólne zebranie ma wielki wpływ na dusze, przytłumia złe uczucia względami przystojności, jakie narzucają się ludziom, kiedy się znajdą w większem gronie. Wreszcie, w dniu przywdziania żałoby, odbywa się uroczysta stypa, w czasie której krewni żegnają się z sobą. Wszystko to brane jest bardzo poważnie; ten, ktoby się uchylił od obowiązków, jakie nakłada śmierć ojca rodziny, nie miałby nikogo przy swoim Śpiewie.
Przechodząc w tej chwili koło obory, lekarz otworzył drzwi i wprowadził majora aby mu ją pokazać.
— Widzi pan, rzekł, wszystkie nasze obory przebudowano wedle tego wzoru. Czy to nie jest wspaniałe?
Genestas z podziwem oglądał obszerny budynek, gdzie krowy i woły mieściły się w dwóch rzędach, tyłem do ściany a głową do środka obory, do której wchodziły dość szeroką uliczką przy ścianie. Poprzez drabinki u żłobów widać było ich rogate głowy i lśniące oczy. W ten sposób właściciel mógł z łatwością odbywać przegląd bydła. Pasza, pomieszczona na stryszku, gdzie zrobiono rodzaj podłogi, spadała wprost do żłobu, bez kłopotu i bez straty. Między dwoma rzędami żłobów znajdowała się duża przestrzeń, wybrukowana, czysta i przewiewna.
— W zimie, mówił Benassis przechadzając się z majorem po oborze, tu się siedzi i tu się wspólnie pracuje. Ustawia się stoły, i wszyscy mają w ten sposób ciepło tanim kosztem. Owczarnie też są zbudowane tym systemem. Nie uwierzyłby pan, jak łatwo bydlęta przyzwyczajają się do porządku. Często podziwiałem je gdy wracają. Każde zna swój rząd i przepuszcza te, które mają przejść pierwsze. Widzi pan? jest dość miejsca między bydlątkiem a ścianą, aby można je oczyścić lub wydoić: a przytem grunt jest spadzisty, tak aby woda mogła lepiej spływać.
— Z tej obory można sądzić o reszcie, rzekł Genestas. Bez pochlebstwa, piękne ma pan rezultaty!
— Nie przyszły one bez trudu, ale też co za bydło!
— Tak, wspaniałe; słusznie mi je pan tak zachwalał!
— A teraz, rzekł lekarz skoro się znalazł na koniu i wyjechał za bramę, będziemy przejeżdżać przez świeże karczowiska i uprawne pola. Ten kącik mojej gminy nazwałem Beauce.
Godzinę blisko dwaj jeźdźcy jechali polami, których uprawy wojskowy winszował lekarzowi: poczem wrócili do miasteczka zboczem góry, to milcząc to rozmawiając, wedle tego czy krok koni pozwalał im mówić czy też zmuszał do milczenia.
— Przyrzekłem wczoraj, rzekł Benassis skoro wjechali w mały przesmyk wiodący w dolinę, pokazać panu jednego z żołnierzy, którzy wrócili z armji po upadku Napoleona. Jeżeli się nie mylę, znajdziemy go o kilka kroków stąd, pracującego nad pogłębianiem naturalnego zbiornika, w którym zbiera się woda z gór a który obecnie zamuliła ziemia. Lecz, aby pana ten człowiek zajął, trzeba panu opowiedzieć jego życie.
„Nazywa się Gondrin. Wzięto go w czasie branki w r. 1792, jako osiemnastoletniego chłopca i wcielano do artylerji. Jako prosty żołnierz odbył pod Napoleonem kampanje włoskie, poszedł za nim do Egiptu, wrócił ze Wschodu po traktacie w Amiens, poczem, wcielony za Cesarstwa do pontonierów gwardji, stale służył w Niemczech. Na koniec, ten biedny robotnik poszedł do Rosji.
— Jesteśmy patroszę braćmi, rzekł Genestas, ja odbyłem te same kampanje. Trzeba było być z żelaza, aby wytrzymać kaprysy tylu rozmaitych klimatów. Doprawdy, że pan Bóg dał jakiś sekret wyżycia tym, którzy trzymają się jeszcze na nogach przebywszy Włochy, Egipt, Niemcy, Portugalję i Rosję.
— To też zobaczy pan piękny okaz człowieka. Zna pan dzieje klęski, nie potrzeba panu o tem mówić. Ten człowiek, to jeden z pontonjerów z nad Berezyny. Pomagał zbudować most, po którym przeszła armja; aby umocować pierwsze przęsła, wszedł po pas w wodę. Generał Eblé, pod którego rozkazami byli pontonjerzy, znalazł tylko czterdziestu dwóch chwatów na tyle morowych, jak mówi Gondrin, aby się podjąć tej roboty. A jeszcze generał sam wszedł do wody aby ich zagrzać, i pocieszał ich, i każdemu przyrzekł tysiąc franków pensji i krzyż Legji. Pierwszemu, który wszedł w Berezynę, ogromna kra urwała nogę, no i on sam poszedł za swoją nogą. Ale lepiej pan oceni trudność dzieła po rezultatach: z czterdziestu dwóch pontonjerów został tylko Gondrin. Trzydziestu dziewięciu zginęło przy przejściu Berezyny, a dwóch skończyło nędznie w polskich szpitalach. Ten biedny żołnierz wrócił z Wilna dopiero w r. 1814, po powrocie Bourbonów. Generał Eblé, o którym Gondrin nie może mówić bez łez, umarł. Ogłuchły, zniedołężniały pontonjer, nie umiejący czytać ani pisać, został tedy bez podpory i bez obrony. Przywlókłszy się do Paryża o żebranym chlebie, starał się w ministerjum wojny nie o przyrzeczonych tysiąc franków pensji, nie o krzyż Legji, ale o prostą emeryturę, do której miał prawo po dwudziestu dwóch latach służby i nie wiem ilu kampanjach. Ale nie dostał ani zaległego żołdu, ani kosztów podróży, ani pensji. Po roku daremnych starań, w czasie których wyciągał rękę do wszystkich tych którym ocalił życie, pontonjer wrócił tutaj, zrozpaczony, ale zrezygnowany. Ten nieznany bohater kopie rowy po dziesięć su od sążnia. Przywykły pracować w bagniskach, jest, jak powiada, specjalistą do pracy, której nie podjąłby się żaden robotnik. Osuszając bagna, kopiąc rowy po zalanych łąkach, może zarobić do trzech franków dziennie. Z powodu swej głuchoty, wydaje się na pozór smutny, nie jest z natury rozmowny, ale jest pełen życia. Jesteśmy w dobrej przyjaźni. Bywa u mnie na obiedzie w rocznice bitwy pod Austerlitz, imienin Cesarza i klęski pod Waterloo; przy deserze wręczam mu napoleona, aby mógł sobie kupić zapas wina na kwartał. Cała gmina podziela zresztą szacunek jaki mam dla tego człowieka i chętnieby mu zapewniła życie: jeżeli pracuje, to przez ambicję. W jakimkolwiek domu się pokaże, wszędzie, za moim przykładem, oddają mu cześć i zapraszają go na obiad. Jeślim go zdołał skłonić aby przyjął moją dwudziestofrankówkę, to tylko jako portret Cesarza. Niesprawiedliwość, jakiej się stał ofiarą, zmartwiła go głęboko; ale bardziej żałuje krzyża niż pensji. Jedna tylko rzecz go pociesza. Kiedy generał Eblé przedstawił Cesarzowi pontonjerów którzy pozostali na nogach, Napoleon uściskał biednego Gondrina. Bez tego uścisku możeby już nie żył: istnieje jedynie tem wspomnieniem i nadzieją powrotu Napoleona: nic nie zdoła go przekonać o jego śmierci. Przekonany jest, że Anglicy są sprawcami jego więzienia, i sądzę, że zamordowałby pod najlżejszym pozorem najzacniejszego z Aldermanów, wojażującego dla przyjemności.
— Jedźmy! jedźmy! wykrzyknął Genestas otrząsając się z głębokiej uwagi z jaką słuchał lekarza. Jedźmy żywo, chcę widzieć tego człowieka.
I dwaj jeźdźcy puścili się tęgim kłusem.
— Drugi żołnierz, rzekł Benassis, to też jeden z tych żelaznych ludzi, jacy się dukli w armji. Żył tak, jak żyją wszyscy francuscy żołnierze, kulami, ranami, zwycięstwami; wiele wycierpiał, a zawsze nosił tylko wełniane epolety. Wesoły z usposobienia, kocha fanatycznie Napoleona, który mu dał krzyż pod Walutyną. Nieodrodny syn Delfinatu, umiał zawsze pilnować swoich interesów: to też ma emeryturę i pensję kawalera orderu. To piechur, nazwiskiem Goguelat; w r. 1812 przeszedł do Gwardji. On jest coś niby gospodynią Gondrina. Mieszkają obaj u wdowy po kolporterze, której oddają swoje pieniądze; poczciwa kobieta daje im mieszkanie, życie, ubiera ich, dba o nich jakgdyby o własne dzieci. Goguelat jest tutaj listonoszem. W tym charakterze jest on zarazem nowinkarzem naszego kantonu, słynie ze swego daru opowiadania; to też Gondrin uważa go za tęgą głowę, za coś wyższego od siebie. Kiedy Goguelat mówi o Napoleonie, pontonjer zgaduje niejako jego słowa z samego poruszenia ust. Jeżeli przyjdą dziś wieczór na wieczornicę, która ma się odbyć u mnie w stodole i jeżeli nam się uda być tam tak aby nas nie widziano, uraczę pana tym widokiem. Ale jesteśmy już przy rowie a nie widzę mego pontonjera.
Lekarz i major rozejrzeli się bacznie: ujrzeli jedynie motykę, łopatę, taczki, wojskowy kubrak Gondrina obok kupy czarnego błota. Nie było widać śladu człowieka na tych licznych kamienistych dróżkach, któremi spływała woda oraz nieregularnych wyrwach ocienianych przeważnie krzewami.
— Nie może być daleko stąd. Hoho! Gondrin! krzyknął Benassis.
Wówczas Genestas ujrzał dym z fajki wśród skalnych zarośli i pokazał go palcem lekarzowi, który ponowił swoje wołanie. Niebawem, stary wiarus pokazał głowę, poznał wójta i zeszedł ścieżyną.
— Hop, hop, kamracie, krzyknął Benassis składając dłoń w trąbkę, to kolega Egipcjanin, pragnie cię poznać.
Gondrin podniósł żywo głowę i objął Genestasa owem głębokiem i badawczem spojrzeniem, jakiego starzy żołnierze nabrali przez częste stykanie się z niebezpieczeństwem. Ujrzawszy czerwoną wstążeczkę, zasalutował w milczeniu, przykładając rękę do czoła.
— Gdyby mały kapral żył jeszcze, krzyknął mu w ucho oficer, miałbyś krzyż i piękną emeryturę, bo ocaliłeś życie wszystkim tym którzy noszą epolety i którzy się znaleźli pierwszego października 1812 r. po drugiej stronie rzeki. Ale, mój przyjacielu, dodał major zsiadając z konia i ujmując jego dłoń z nagłem wzruszeniem, ja nie jestem ministrem wojny.
Słysząc te słowa, stary pontonjer wstał, wyprostował się, otrząsnął starannie popiół z fajki, poezem, schowawszy ją, rzekł pochylając głowę:
— Ja spełniłem tylko swoją powinność, panie oficerze, ale inni jej wobec mnie nie spełnili. Pytali mnie o papiery! Moje papiery?... rzekłem im, ależ to dwudziesty dziewiąty biuletyn.
— Trzeba się upominać na nowo, kolego. Przy protekcji, niepodobna, abyś nie uzyskał sprawiedliwości.
— Sprawiedliwości! wykrzyknął stary pontonjer tonem, który przejął dreszczem lekarza i majora.
Nastała chwila milczenia. Dwaj jeźdźcy spoglądali na ten szczątek żołnierzy z bronzu, jakich Napoleon wybrał sobie z pośród trzech generacyj. Gondrin stanowił zaiste piękny okaz tej niespożytej masy, która pękła ale się nie rozpadła. Ten stary człowiek miał zaledwie pięć stóp wzrostu. Pierś i ramiona były niezwykle szerokie. Twarz jego, ogorzała, poorana zmarszczkami, zapadła ale muskularna, zachowała jeszcze ślady marsowego wejrzenia. Wszystko było w nim twarde: czoło zdawało się wykute z kamienia; skąpe i siwe włosy opadały mdło, jakby już brakło życia tej zmęczonej głowie; ramiona, porośnięte zarówno jak pierś która wyglądała z pod zgrzebnej koszuli, zwiastowały niepospolitą siłę. Stał na kabłąkowatych nogach jak na niewzruszonej podstawie.
— Sprawiedliwości! powtórzył, nigdy nie będzie jej dla nas! My nie mamy adwokatów, którzyby się upominali o to co się nam należy. Że zaś trzeba napełnić żywot, rzekł uderzając się po brzuchu, nie mamy czasu czekać. Otóż, ponieważ piękne słówka ludzi którzy się wygrzewają po biurach nie zdolne są nakarmić człowieka, przybyłem tu aby pobierać swój żołd z ogólnych funduszów, rzekł trącając błoto łopatą.
— Mój stary kolego, to nie może tak zostać, rzekł Genestas. Winien ci jestem życie i byłbym niewdzięcznikiem gdybym ci nie pomógł! Ja pamiętam, żem przeszedł po moście Berezynę, znam kilku zuchów którzy też mają dobrą pamięć. Ci dopomogą mi w tem, aby cię ojczyzna nagrodziła tak, jak na to zasługujesz.
— Nazwą pana bonapartystą! Nie wdawaj się w to, panie oficerze. Zresztą zagrzebałem się w tej dziurze i utkwiłem w niej jak wystrzelona kula. Nie spodziewałem się tylko, że, najeździwszy się na wielbłądach i wypiwszy lampkę wina przy kominku w Moskwie, umrę tu pod drzewami które mój ojciec sadził, rzekł biorąc się z powrotem do pracy.
— Biedny stary, rzekł Genestas. Na jego miejscu, zrobiłbym jak on, niema już naszego ojca. Wierzaj mi pan, rzekł do lekarza, rezygnacja tego człowieka napełnia mnie czarnym smutkiem. On nie wie, jak bardzo mnie obchodzi; pomyśli, że ja jestem jednym z owych złoconych łajdaków, nieczułych na nędzę żołnierza.
Wrócił żywo, chwycił potonjera za rękę i krzyknął mu w ucho:
— Na krzyż, który noszę i który niegdyś oznaczał tyle co honor, przysięgam że zrobię wszystko co w ludzkiej mocy aby uzyskać dla ciebie pensję, choćbym miał wystawać dziesięć razy pod drzwiami ministra, prosić króla, Delfina i cały ten kram!
Słysząc te słowa, stary Gondrin drgnął, popatrzał na majora i rzekł.
— Więc pan bywałeś prostym żołnierzem?
Major skinął głową. Wówczas pontonjer obtarł sobie rękę, ujął dłoń Genestasa, uścisnął ją serdecznie i rzekł:
— Mój generale, kiedy wchodziłem tam do wody, darowałem armji swoje życie: zyskałem tedy na czysto, skoro jestem jeszcze na nogach. Otóż, chce pan wiedzieć co jest? Od czasu jak jego spławili, nic mnie już nie cieszy. Wreszcie cóż! wyznaczyli mi tutaj, dodał wesoło ukazując ziemię, dwadzieścia tysięcy franków do odebrania, ściągam je sobie, jak to mówią, na raty.
— Zatem, kolego, rzekł Genestas wzruszony szczytnością tego przebaczenia, będziesz miał przynajmniej tutaj jedną rzecz, której przyjęcia nie możesz mi odmówić.
Major uderzył się w serce, popatrzył chwilę na pontonjera, dosiadł z powrotem konia i ruszył wraz z lekarzem w drogę.
— Tego rodzaju nieludzkość rządu jątrzy biedaków przeciw bogatym, rzekł lekarz. Ludzie, którym chwilowo dostała się w rękę władza, nigdy nie zastanowili się poważnie nad koniecznem następstwem niesprawiedliwości popełnionej na człowieku z ludu. Biedak zmuszony pracować na chleb powszedni, nie walczy długo, to prawda, ale żali się, i znajduje oddźwięk we wszystkich zbolałych sercach. Jedna niesprawiedliwość mnoży się przez całą liczbę tych, którzy ją odczuwają. Ten zaczyn fermentuje. To jeszcze nic. Z tego wynika większe zło. Te niesprawiedliwości podsycają w ludzie głuchą nienawiść do wyżyn społecznych. Burżuj staje się wrogiem w oczach biedaka, staje się kimś po za prawem, kogo oszukuje i okrada. Dla biedaka kradzież nie jest występkiem ani zbrodnią, ale zemstą. Jeżeli tam, gdzie chodzi o wymierzenie sprawiedliwości maluczkim, urzędnik znęca się nad nimi i depce ich prawo, jak można wymagać od biedaków bez chleba rezygnacji i poszanowania własności?... Dreszcz mnie przechodzi na myśl, że może jaki posługacz biurowy, którego cała czynność polega na okurzaniu papierów, otrzymał owe tysiąc franków pensji przyrzeczone Gondrinowi. A potem, pewni ludzie, którzy nigdy nie zmierzyli otchłani cierpień, podnoszą krzyk nad wybrykami zemsty ludu! Ależ z dniem gdy jakiś rząd przyniósł jednostkom więcej nieszczęść niż dobra, upadek jego jest prostem dziełem przypadku: obalając go, lud reguluje na swój sposób swoje rachunki. Mąż stanu powinien sobie zawsze wyobrażać biedaków u stóp Sprawiedliwości; wszak ona jest stworzona tylko dla nich.
Zbliżając się do miasteczka, Benassis ujrzał dwie osoby idące gościńcem, i rzekł do majora, który od jakiegoś czasu jechał zamyślony.
— Widział pan zrezygnowaną nędzę weterana armji, teraz zobaczy pan nędzę starego rolnika. Oto człowiek, który całe swoje życie kopał, orał, siał i zbierał dla drugich.
Genestas ujrzał biednego starca, który szedł drogą w towarzystwie starej kobiety. Człowiek widocznie cierpiał na reumatyzmy, szedł z trudem obuty w liche saboty. Na ramionach miał sakwy, w nich podzwaniało parę narzędzi, których rękojeść zczerniała od używania i od potu. Tylna kieszeń sakwy mieściła chleb, parę surowych cebul i orzechy. Nogi zdawały się zgięte. Grzbiet pochylany od pracy sprawiał, że szedł cały przygięty; aby zachować równowagę, wspierał się na długim kiju. Białe jak śnieg włosy wymykały się z pod lichego kapelusza, zrudziałego od deszczów i cerowanego białą nicią. Często łatane ubranie ze zgrzebnego płótna pstrzyło się rozmaitemi kolorami. Tej ruinie ludzkiej nie brakło żadnej z cech, które czynią ruiny czemś tak wzruszającem. Żona jego, nieco mniej zgięta w kabłąk, ale również odziana w łachmany, z głową w pospolitym czepku, miała na grzbiecie okrągłe i płaskie gliniane naczynie przytroczone rzemieniem.
Podnieśli głowy na odgłos kopyt końskich, poznali lekarza i zatrzymali się. Widok tych dwojga starców — on złamany od pracy, ona, jego wierna towarzyszka, równie zniszczona — te dwie twarze, których rysy zatarły się pod zmarszczkami, skóra zczerniała od słońca i stwardniała od skwaru i chłodu, ten widok był nad wyraz bolesny. Gdyby dzieje ich życia nie były wypisane na fizjognomjach, możnaby je odgadnąć z postawy. Oboje pracowali bez ustanku i bez ustanku cierpieli razem, mając do podziału wiele cierpień a mało radości. Zdawali się przyzwyczajeni do swej złej doli, jak więzień przyzwyczaja się do swej kaźni: wszystko w nich było proste. Na twarzach ich nawet było coś nakształt wesołej szczerości. Kiedy się im było dobrze przyjrzeć, ich jednostajne życie — los tylu biednych istot — zdawało się niemal godne zazdrości. Widne w nich były ślady cierpień, ale brak zgryzot.
— I cóż, zacny ojcze Moreau, chcecie tedy koniecznie wciąż pracować?
— Tak panie wójcie. Wykarczuję panu jeszcze jedno pólko albo dwa, zanim nogi wyciągnę, odparł wesoło starzec, którego małe czarne oczy zabłysły.
— Czy to wino niesie wasza żona? Jeżeli nie chcecie odpocząć, trzeba choć pić wino.
— Odpocząć? To mnie nudzi. Kiedy jestem na słońcu i karczuję sobie, słońce i powietrze orzeźwiają mnie. Co się tyczy wina, owszem, panie wójcie, wino. Wiem dobrze, że to z pana łaski dostaliśmy je prawie darmo u wójta z Courteil. Oho! spryciarz z pana, ale i tak człowiek zgadnie.
— No, do widzenia, matusiu. Idziecie pewno do roboty do Champferlu?
— Tak, panie wójcie, tam zaczęliśmy wczoraj.
— Szczęść wam Boże, rzekł Benassis. Musicie często być radzi, patrząc na tę górę, którąście wykarczowali prawie całą sami.
— Ano tak, juścić, to nasza praca! Zarobiliśmy sobie prawo do jedzenia chleba.
— Widzi pan, rzekł Benassis, praca, rola, to hipoteka ubogich. Ten poczciwiec miałby sobie za hańbę, gdyby poszedł do szpitala albo żebrać: chce umrzeć z motykę w dłoni, w polu, na słońcu. Dzielny człowiek, na honor! Tyle się napracował, aż praca się stała jego życiem, ale też nie lęka się śmierci; jest, sam nie wiedząc o tem, głębokim filozofem. Ten stary Moreau podsunął mi myśl, aby założyć w naszym kantonie przytułek dla rolników, dla robotników, słowem dla ludzi ze wsi, którzy, przepracowawszy całe życie, doczekali się uczciwej ale biednej starości. Ja, proszę pana, nie liczyłem na majątek który zrobiłem, a który mi jest osobiście bezużyteczny. Niewiele potrzeba człowiekowi, który spadł ze szczytu swych nadziei. Jedynie życie próżniaków kosztuje drogo. Może to nawet jest kradzież społeczna konsumować nic nie produkując? Dowiadując się o dyskusjach, które po jego upadku wszczęto o jego pensję, Napoleon oświadczył, że potrzeba mu tylko konia i talara dziennie. Przybywając tutaj, wyrzekłem się pieniędzy. Później zrozumiałem, że pieniądz jest skupieniem wszystkich możliwości i że jest nieodzowny dla czynienia dobrze. Zapisałem tedy testamentem swój dom na stworzenie przytułku, gdzie nieszczęśliwi i starcy bez dachu a mniej dumni niż stary Moreau, mogliby spędzić ostatnie dni. Następnie, pewna część tych dziewięciu tysięcy franków, jakie mi przynoszą moje grunty i młyn, będzie przeznaczona na to, aby w czasie ostrej zimy udzielać zasiłków tym, co się znajdą w prawdziwej potrzebie. Zakład ten będzie oddany pod nadzór rady gminnej, z proboszczem na czele. Tym sposobem, majątek, który przypadkowo zrobiłem w tym kantonie, zostanie w nim. Statut tej fundacji znajduje się w moim testamencie; nie chcę pana nużyć szczegółami, wystarczy jeżeli powiem, że przewidziano tam wszystko. Stworzyłem nawet fundusz rezerwowy, który pozwoli kiedyś gminie wypłacać stypendja dzieciom okazującym zdolności do nauk lub sztuk pięknych. Tak więc, nawet po mej śmierci moja praca cywilizacyjna będzie szła swoim trybem. Widzi pan, kapitanie Bluteau, skoro się zaczęło jakieś dzieło, jest w nas coś, co prze do tego, aby go nie zostawiać niedokończonem. Ta potrzeba porządku i doskonałości jest jednem z najoczywistszych świadectw przyszłego życia. A teraz, jedźmy szybko, trzeba mi dokończyć objazdu, a mam jeszcze kilku chorych.
Jakiś czas jechali w milczeniu, poczem Benassis, śmiejąc się, rzekł do towarzysza.
— Ej, kapitanie, pozwalasz mi paplać jak sroce, a sam nie mówisz mi nic o swojem życiu, które musi być ciekawe. Żołnierz w pańskim wieku za wiele rzeczy widział, aby nie imał sporo do powiedzenia.
— Ba, odparł Genestas, życie moje to życie całej armji. Wszystkie twarze żołnierskie podobne są do siebie. Nie bywszy nigdy dowódcą, spędziwszy życie w szeregu zadając lub dostając razy, czyniłem to co drudzy. Szedłem tam, gdzie Napoleon nas zaprowadził, byłem w szeregu we wszystkich bitwach gdzie szła w ogień gwardja cesarska. To są sprawy bardzo znane. Troszczyć się o swego konia, znosić czasem głód i pragnienie, bić się kiedy trzeba, oto całe życie żołnierza. Czyż nie jest ono zupełnie proste? Zdarzają się bitwy, które dla nas streszczają się całe w koniu, który zgubił podkowę i wpakował nas w kłopot. Razem wziąwszy, widziałem tyle świata, że przywykłem do tego widoku, i widziałem tylu umarłych, że nauczyłem się mieć własne życie za nic.
— Ale musiał się pan nieraz znaleźć osobiście w niebezpieczeństwie, a opowieść o tem byłaby ciekawa w pańskich ustach.
— Może, odparł major.
— Więc niech mi pan powie, co pana najbardziej wstrząsnęło? Niech się pan nic nie boi, nie pomówię pana o brak skromności, choćby mi pan opowiedział o jakimś bohaterskim czynie. Skoro człowiek ma pewność że będzie przez słuchacza dobrze zrozumiany, musi mu być dość przyjemnie powiedzieć: zrobiłem to a to.
— Więc dobrze, opowiem panu jedno wydarzenie, które mnie przyprawia niekiedy o wyrzut sumienia. Przez tych piętnaście lat któreśmy się bili, nie zdarzyło mi się ani razu zabić człowieka inaczej niż dla koniecznej obrony. Jesteśmy w szeregu, szarżujemy, jeżeli nie stratujemy tych co są przed nami, nie będą się pytali o pozwolenie aby nas wyciąć do nogi; trzeba tedy zabić, aby samemu nie paść, sumienie jest czyste. Ale, drogi panie, zdarzyło mi się wyprawić na tamten świat kamrata w szczególnych okolicznościach. Kiedy o tem wspomnę, robi mi się przykro, a wykrzywiona twarz tego człowieka nawiedza mnie niekiedy. Sam pan osądzi... Było to podczas odwrotu z pod Moskwy. Byliśmy bardziej podobni do stada pędzonych wołów niż do Wielkiej Armji. Przepadła dyscyplina, sztandary, każdy był sobie panem, i Cesarz — można powiedzieć — tam się dowiedział, gdzie się kończy jego władza. Przybywszy do Studzianki, małej wioski nad Berezyną, znaleźliśmy tam stodoły, wpółrozwalone chałupy, zakopane ziemniaki i nieco buraków. Od jakiegoś czasu nie spotkaliśmy ani domów ani jadła; armja sprawiła sobie tedy bal. Pierwsi którzy przybyli (może się pan domyślać) zjedli wszystko. Ja byłem jeden z ostatnich. Szczęściem dla siebie, łaknąłem jedynie snu. Spostrzegam stodołę, wchodzę, widzę ze dwudziestu generałów, wyższych oficerów: wszystko, bez pochlebstwa, ludzie wielkiej zasługi. Junot, Narbonne, adjutant Cesarza, słowem grube ryby. Byli tam też i prości żołnierze, którzy nie oddaliby swej wiązki słomy ani samemu marszałkowi Francji. Jedni spali stojąc, wsparci o ścianę dla braku miejsca; inni wyciągnęli się na ziemi, a wszyscy tak przytuleni do siebie aby było cieplej, że próżno szukam kącika gdzieby się wcisnąć. Chodzę tedy po tej żywej podłodze, jedni mruczą, drudzy nie mówią nic, ale nikt się nie rusza. Nie byłby się nikt ruszył, nawet dla uniknięcia kuli armatniej, ale nie było tam obowiązku bawić się w dworskie grzeczności. Wreszcie, widzę w głębi rodzaj stryszku, na który nikomu nie przyszło na myśl się wdrapać, a może i sił nikomu na to nie stało. Włażę, układam się, i kiedym się dobrze ułożył, patrzę z góry na tych ludzi wyciągniętych jak cielęta. Ten smutny widok pobudził mnie prawie do śmiechu. Ten i ów gryzł przemarzniętą marchew z wyrazem zwierzęcej rozkoszy, a generałowie zawinięci w nędzne chusty chrapali jak grzmoty. Gałąź płonącej jedliny oświecała stodołę; gdyby się od niej zażegł ogień, nikt nie wstałby aby go ugasić. Kładę się na grzbiecie, i przed uśnięciem podnoszę machinalnie oczy w górę. Aż tu widzę, że główna belka, na której spoczywał dach, lekko się porusza od wschodu ku zachodowi. Ta przeklęta belka zaczyna tańczyć nie na żarty. „Panowie (powiadam), jest tam na dworze jakiś kompan, który chce się ogrzać naszym kosztem“. Belka już miała spaść. „Panowie, panowie, zginiemy wszyscy, patrzcie na belkę!“ wołam głośno aby zbudzić towarzyszów łoża. Proszę pana! popatrzyli na belkę, ale ci którzy spali zasnęli na nowo, a ci którzy jedli nawet nie odpowiedzieli. Widząc to, postanowiłem opuścić swoje miejsce, narażając się że mi je ktoś zajmie, chodziło bowiem o to aby ocalić tę kupę znakomitości. Wychodzę tedy, okrążam stodołę i widzę dryblasa Wirtemberczyka, który dość chwacko ciągnie sobie belkę.
— Hola! hola! powiadam, dając mu do zrozumienia aby zaprzestał swojej roboty. — Geh mir aus dem Gesicht, oder ich schlag dich todt! wrzasnął. — Aha, właśnie! Que mire aous dem guesit, odparłem, to się pokaże!
Biorę fuzję, którą zostawił na ziemi, przetrącam mu krzyże, wracam i śpię. Oto cała historja.
— Ależ to był wypadek godziwej obrony i to obrony wielu ludzi przeciw jednemu, nie ma pan tedy sobie nic do wyrzucenia, rzekł Benassis.
— Tamci, dodał Genestas, myśleli że mi się coś zwidziało; ale czy mi się zwidziało czy nie, wielu z tych ludzi żyje dziś sobie wygodnie w swoich pałacach, nie czując zbytniego ucisku wdzięczności.
— Czyżbyś pan czynił dobrze jedynie poto, aby pobierać ten olbrzymi procent nazwany wdzięcznością? rzekł śmiejąc się Benassis. To byłaby lichwa.
— Ba, ja wiem dobrze, odparł Genestas, że zasługa dobrego uczynku ulatnia się przy najmniejszej korzyści, jaką się zań czerpie: rozgłaszać go, to znaczy kupować sobie rentę miłości własnej, wartą conajmniej tyle co wdzięczność. Jednakże, gdyby porządny człowiek zawsze milczał, ten który doznał dobrodziejstwa nie wspomniałby o niem nigdy. Wedle pańskich poglądów, lud potrzebuje przykładów, gdzieżby je tedy znalazł przy tem powszechnem milczeniu? I jeszcze coś! Gdyby nasz biedny pontonjer, który ocalił armję francuską, i który nigdy nie umiał opowiedzieć tego z pożytkiem, nie zachował władzy w rękach, czy sumienie jego dałoby mu chleb? Odpowiedz na to, filozofie!
— Być może iż w sprawach moralnych nic niema bezwzględnego, odparł Benassis. Ale to niebezpieczny pogląd; pozwala on egoizmowi tłumaczyć kwestje sumienia w sposób dogodny dla własnego interesu. Posłuchaj, kapitanie. Czy człowiek, który trzyma się ściśle zasad moralnych, nie jest większy od tego, który się z niemi mija, choćby nawet z konieczności? Czy ten pontonjer, sparaliżowany i umierający z głodu, nie byłby równie szczytny jak Homer? Życie ludzkie jest z pewnością ostatnią próbą tak dla cnoty jak dla genjuszu, jednako powołanych do lepszego świata. Cnota i genjusz, to dla mnie dwie najpiękniejsze formy owego całkowitego i ciągłego poświęcenia, jakiego Chrystus pragnął nauczyć ludzi. Genjusz zostaje biedny oświecając świat, cnota zachowuje milczenie poświęcając się dla ogólnego dobra.
— Zgoda, rzekł Genestas, ale na ziemi mieszkają ludzie a nie aniołowie, nie jesteśmy doskonali.
— Ma pan słuszność, odparł Benassis. Co się mnie tyczy osobiście, potężnie nadużyłem zdolności błądzenia. Ale czyż nie powinniśmy dążyć do doskonałości? Czy cnota nie jest dla duszy pięknym ideałem, w który powinniśmy się wpatrywać bezustanku, jak w niebiański wzór?
— Amen, rzekł wojskowy. Zgoda na to, człowiek cnotliwy to piękna rzecz. Ale niech się pan zgodzi również, że cnota to bóstwo, które ma prawo pogawędzić czasami, bez niczyjej obrazy!
— Ach, panie, rzekł lekarz uśmiechając się z odcieniem melancholji i goryczy, pan masz pobłażliwość ludzi którzy żyją w zgodzie sami z sobą, gdy ja jestem surowy jak człowiek, który ma wiele plam do zmazania w swojem życiu!
Jeźdźcy przybyli do chatki nad strumieniem. Lekarz wszedł. Genestas został na progu, spoglądając naprzemian to na wdzięczny krajobraz, to na wnętrze chaty, gdzie leżał chory człowiek. Zbadawszy chorego, Benassis wykrzyknął nagle:
— Nic tu po mnie, moja dobra kobieto, skoro nie słuchacie tego co wam mówię. Daliście chleba mężowi. Chcecie go tedy zabić? Do kroćset, jeżeli mu dacie teraz cokolwiek poza temi ziółkami, noga moja tu nie postanie. Możecie sobie szukać lekarza, gdzie się wam żywnie spodoba.
— Ależ, panoczku mój, biedny stary krzyczał jeść, a kiedy chłop od dwóch tygodni nic w gębie nie miał...
— Słyszycie co mówię, czy nie? Jeżeli dacie waszemu bodaj kąsek chleba, zanim ja mu pozwolę jeść, zabijecie go, słyszysz?
— Już mu nic nie dam, panoczku złoty. Czy ma się lepiej?
— Ale skądże, pogorszyliście jego stan przez to żeście mu dali jeść. Więc nie mogę wam tego wytłumaczyć, zakuta głowo, aby nie dawać jeść człowiekowi który ma być na diecie? Chłopi są niepoprawni! dodał Benassis zwracając się do oficera. Kiedy chory nic nie jadł od jakiegoś czasu, myślą że już umiera, opychają go zupą lub winem. Ot, ta kobieta omal nie zabiła męża.
— Zabiła! kawalątkiem chleba umoczonem w winie!
— Rozumie się, moja kobieto. Dziwię się, że go jeszcze zastaję przy życiu po tem ździebełku, którem go pani uraczyła. Nie zapomnijcież robić dokładnie tak jak zaleciłem.
— Och, panoczku drogi, wolałabym sama umrzeć niż coś przepuścić.
— No, no, zobaczę. Jutro wieczorem przyjdę mu krew puścić.
— Chodźmy teraz pieszo brzegiem strumienia, rzekł Benassis do majora: do domu, gdzie się mam udać, niema wcale drogi dla koni. Synek tego chorego potrzyma nam konie. — Niech pan spojrzy trochę na naszą dolinę, czy to nie istny angielski park? Idziemy teraz do pewnego robotnika niepocieszonego po śmierci swego dziecka. Jego najstarszy, jeszcze młodziak, uparł się podczas ostatnich żniw pracować jak mężczyzna, biedne dziecko przeliczyło się z siłami, umarł z wycieńczenia z końcem jesieni. Pierwszy to raz spotykam się z tak silnie rozwiniętem uczuciem ojcowskiem. Zazwyczaj chłopi opłakują w swoich dzieciach stratę rzeczy użytecznych, stanowiących cząstkę ich majątku; żal ich proporcjonalny jest do wieku dziecka. Skoro dziecko dorośnie, staje się dla ojca kapitałem. Ale ten nieborak kochał naprawdę syna. — „Niema dla mnie pociechy po tej stracie!“ rzekł mi pewnego dnia, kiedy go ujrzałem na łące jak stał nieruchomo, zapominając o robocie, wsparty na kosie, trzymając w ręku osełkę, ale zapomniawszy o niej. Nie mówił mi już odtąd o swojej zgryzocie, ale zrobił się chmurny i cierpiący. Dziś znowu córeczka jego jest chora...
Tak gwarząc, Benassis przybył z gościem do domku położonego przy drodze wiodącej do garbami. Tam, pod wierzbą, ujrzeli człowieka blisko czterdziestoletniego, który stał jedząc kawał chleba z czosnkiem.
— I cóż, Gasnier, mała lepiej?
— Nie wiem, panie doktorze, rzekł posępnie, zobaczy ją pan, żona jest przy niej. Mimo pańskich starań, boję się, że śmierć weszła do mego domu aby zabrać wszystko.
— Śmierć nie mieszka u nikogo, mój Gasnier, nie ma na to czasu. Bądźcie dobrej myśli.
Benassis wszedł do domu, ojciec za nim. W pół godziny później wyszedł w towarzystwie matki, do której rzekł.
— Bądźcie bez obawy, róbcie co wam zaleciłem, uratowana jest.
— Gdyby to pana miało nudzić, rzekł lekarz do wojskowego skoro wsiadali na konie, mógłbym pana odprowadzić na drogę do miasteczka i wróciłby pan sobie.
— Nie, daję słowo, nie nudzi mnie to bynajmniej.
— Ale wszędzie ujrzy pan chaty podobne do siebie, niema na pozór nic jednostajniejszego niż wieś.
— Jedźmy, odparł wojskowy.
Kilka godzin wędrowali tak po okolicy, przebyli całą szerokość kantonu, pod wieczór zaś wrócili w pobliże miasteczka.
— Muszę teraz jechać tam, rzekł lekarz wskazując miejsce gdzie wznosiły się wiązy. Te drzewa mają może sto, dwieście lat, dodał. Tam mieszka owa kobieta, do której chłopak wezwał mnie od obiadu, powiadając że zbielała.
— Czy to było niebezpieczne?
— Nie, rzekł Benassis, to następstwo ciąży. Ta kobieta jest w ostatnim miesiącu. W tym okresie kobiety podlegają niekiedy spazmom. Ale zawsze dla ostrożności trzeba się przekonać, czy nie zaszło coś niepokojącego: sam będę przy porodzie. Zresztą przy okazji pokażę panu nasz nowy przemysł: cegielnię. Droga doskonała, czy chce pan trochę galopa?
— Czy pański koń mi nadąży? rzekł Genestas wołając na swego: Hop! Neptun!
W mgnieniu oka wojskowy znalazł się o sto kroków i zniknął w tumanie kurzu, ale mimo chyżości jego konia, wciąż słyszał lekarza obok siebie. Benassis cmoknął tylko na konia i wyprzedził majora, który dogonił go aż przy cegielni, w chwili gdy lekarz przywiązywał spokojnie konia do płotu.
— A niechże pana djabli porwą! wykrzyknął Genestas, spoglądając na konia który nie zgrzał się ani nie zdyszał. Co pan ma za bestję?
— Haha! odparł śmiejąc się lekarz, a pan wziąłeś go za szkapę. W tej chwili dzieje tego zwierzęcia zajęłyby nam za wiele czasu; niech panu wystarczy, że Rustan, to prawdziwy barberyjczyk z Atlasu. A barberyjczyk wart jest najlepszego araba. Mój galopuje po tych górach nie grzejąc się wcale i stąpa pewną nogą po krawędziach przepaści. To zresztą dobrze zapracowany podarek. Pewien ojciec zapłacił mi nim za życie córki, jednej z najbogatszych dziedziczek w Europie. Znalazłem ją umierającą na gościńcu sabaudzkim. Gdybym panu powiedział, w jaki sposób uleczyłem tę młodą osobę, wziąłby mnie pan za szarlatana. Ale ale! słyszę dzwoneczki i turkot; zobaczmy, czy to przypadkiem nie Vigneau. Niech pan się dobrze przyjrzy temu człowiekowi.
Niebawem oficer ujrzał cztery olbrzymie konie, zaprzężone tak jak u najbogatszych rolników w Brie. Wełniane kutasiki, dzwonki, rzemienie, wszystko lśniło czystością i dostatkiem. W pomalowanym na zielono obszernym wozie siedział tęgi pucołowaty chłopak, spalony od słońca, który pogwizdywał, trzymając przed sobą bat niby karabin.
— Nie, to tylko woźnica, rzekł Benassis. Niech pan uważa, jak zamożność domu odbija się na wszystkiem, nawet na tym zaprzęgu. Czyż to nie jest dowodem sprytu handlowego dość rzadkiego po wsiach?
— Owszem, owszem, wcale niczego zaprzęg, odrzekł wojskowy.
— Otóż Vigneau posiada takie dwa. Poza tem ma konika, na którym jeździ za interesami. Jego handel rozciąga się obecnie bardzo szeroko, a cztery lata temu ten człowiek nie posiadał nic; to jest, mylę się: miał długi. Ale wejdźmy.
— Mój chłopcze, rzekł lekarz do woźnicy, pani Vigneau musi być w domu?
— Jest w ogrodzie, proszę pana, widziałem ją przez parkan, zaraz powiem że pan przyszedł.
Genestas udał się za lekarzem, który go przeprowadził przez obszerny kawał gruntu zamknięty parkanem. W jednym kącie leżała kupa gliny do wyrobu dachówek, w drugim stos chrustu i drzewa do palenia w piecu. Nieco dalej, na boisku ogrodzonem płotem, robotnicy ociosywali kamienie lub przygotowywali glinę na cegły. Nawprost wejścia, pod wielkiemi wiązami, była fabryka dachówek, opodal suszarnia, w pobliżu której widać było piec i jego potężną paszczę. Równolegle do tych zabudowań, znajdował się dość nędzny budynek, który służył za dom mieszkalny; tam mieściły się również wozownie, stajnie, obory i śpichlerz. Drób i nierogacizna wędrowały po podwórzu. Czystość, jaka panowała w poszczególnych ubikacjach, oraz dobry ich stan świadczyły o czujności pana.
— Poprzednik tego Vigneau, rzekł Benassis, to był nicpon i próżniak, który lubił tylko pić. Wyszedł z robotnika, umiał palić w piecu i miesić cegły, to i wszystko: nie miał zresztą ani energji ani sprytu. O ile ktoś nie przyszedł doń po towar, towar leżał, psuł się i marniał. To też i on umierał z głodu. Żona jego, którą prawie rozumu pozbawił złem obchodzeniem, marniała w nędzy. To lenistwo, ta nieuleczalna tępota sprawiały mi taką przykrość, że unikałem przechodzenia tędy. Na szczęście ten człowiek i jego żona byli oboje starzy. Pewnego pięknego dnia, ceglarz został tknięty paraliżem, kazałem go natychmiast umieścić w przytułku w Grenobli. Właściciel cegielni zgodził się przyjąć ją bez sporu w takim stanie w jakim się znajdowała, a ja poszukałem nowych lokatorów, zdolnych wspomagać mnie w ulepszeniach, jakie zamierzałem wprowadzić we wszystkich gałęziach przemysłu w naszym kantonie. Mąż pokojówki pani Gravier, ubogi robotnik, zarabiający bardzo niewiele u garncarza gdzie pracował, nie mogąc z tego utrzymać rodziny, posłuchał mojej rady. Człowiek ten miał tyle odwagi, że wydzierżawił naszą cegielnię, nie mając grosza przy duszy. Osiedlił się tutaj, nauczył żonę, starą matkę żony oraz swoją matkę wyrobu cegieł, i zrobił z nich swoje robotnice. Daję słowo, nie mam pojęcia, jak oni sobie dali radę. Prawdopodobnie Vigneau musiał pożyczać drzewa aby palić w piecu i musiał nocami znosić w koszach materjał aby go w dzień przetwarzać. Słowem, niewiele mówiąc, rozwinął niewysłowioną energję, a dwie stare matki w łachmanach pracowały jak murzynki. W ten sposób Vigneau wypalił trochę cegieł i spędził pierwszy rok jedząc chleb drogo opłacony potem swej rodziny; ale utrzymał się. Jego energja, wytrwałość i inne przymioty zwróciły nań uwagę, zaczęto o nim mówić. Niestrudzenie biegał co rano do Grenobli, sprzedawał tam cegły i dachówki, potem wracał do domu około południa i znów nocą pędził do miasta; krzątał się za trzech. Z końcem pierwszego roku przyjął dwóch chłopców do pomocy. Widząc to, pożyczyłem mu trochę pieniędzy. I tak, drogi panie, z roku na rok, los tej rodziny poprawiał się. W drugim roku dwie stare matki nie miesiły cegieł, nie tłukły kamieni, zajęły się ogródkiem, kuchnią, naprawą odzieży, przędły wieczór a we dnie chodziły do lasu. Młoda żona, która umiała pisać i czytać, prowadziła rachunki. Vigneau kupił sobie konika aby uganiać po okolicy i szukać odbiorców. Potem nauczył się kaflarstwa, zaczął wyrabiać ładne białe kafelki i sprzedawać je poniżej ceny. W trzecim roku miał już wózek i parę koni. Kiedy wysztyftował pierwszy ekwipaż, żona jego zaczęła się prawie stroić. Wszystko w domu było w zgodzie z zarobkami, Vigneau zawsze utrzymywał tam porządek, oszczędność, czystość, podstawy jego dobrobytu.
„Wreszcie doszedł do sześciu robotników i płacił ich dobrze; przyjął woźnicę i postawił wszystko u siebie na bardzo przyzwoitej stopie: słowem, pomału, robiąc głową, rozszerzając swoją pracę i handel, stał się dostatnim człowiekiem. W zeszłym roku kupił cegielnię, na przyszły rok przebuduje dom. Obecnie, cała ta zacna rodzina jest zdrowa i dobrze odziana. Żona, wprzód chuda i blada, jako że dzieliła troski i niepokoje męża, stała się pulchna, ładna i świeża. Dwie stare matki są bardzo szczęśliwe i krzątają się dzielnie koło drobniejszych spraw w domu i w handlu. Praca dała pieniądz, a pieniądz, dając spokój, wrócił zdrowie, dostatek i radość. Doprawdy, to małżeństwo jest dla mnie żywą historją mej gminy, oraz historją młodych państw handlowych. Ta cegielnia, którą oglądałem niegdyś martwą, pustą, brudną, jest obecnie czynna, ludna, ożywiona, bogata i dobrze zaopatrzona. Oto widzi pan suty zapas drzewa i wszystkie materjały potrzebne na sezon, bo wiadomo panu, że cegły wyrabia się tylko w pewnej porze od czerwca do września. Czy nie radość patrzeć na to życie? Mój ceglarz pracował przy wszystkich budowlach w miasteczku. Zawsze żywy, zawsze zapobiegliwy, czynny, zyskał sobie w kantonie miano człowieka któremu robota pali się w rękach.
Ledwie Benassis dokończył tych słów, kiedy młoda kobieta dobrze odziana, w ładnym czepeczku, w białych pończochach, w jedwabnym fartuszku, różowej sukni (który to strój przypominał potrosze dawny jej stan pokojówki), otworzyła furtkę od ogrodu i podeszła tak szybko jak na to pozwalał jej stan: ale dwaj mężczyźni pośpieszyli na jej spotkanie. Pani Vigneau była to w istocie ładna kobietka, dość pulchna, o smagłej cerze. Mimo iż na czole jej pozostało kilka zmarszczek, śladów dawnej nędzy, fizjognomja była ujmująca i szczęśliwa.
— Panie Benassis, rzekła przymilnie widząc że lekarz się zatrzymał, czy nie zrobi mi pan tego zaszczytu, aby chwilę odpocząć u mnie?
— I owszem, odparł. Pójdź, kapitanie.
— Musi być panom gorąco! Czy zechcą panowie trochę wina albo mleka? Panie Benassis, niech pan skosztuje wina, które poczciwy mąż sprowadził na moją słabość. Powie mi pan, czy dobre.
— Ma pani dzielnego męża.
— W istocie, rzekła spokojnie obracając się, Bóg mnie hojnie obdarował.
— Dziękujemy za wszystko, droga pani, przyszliśmy się tylko dowiedzieć, czy się pani nie zdarzyło co złego.
— Nie, odparła. Widzi pan, właśnie pełłam w ogrodzie, żeby coś robić.
W tej chwili nadeszły dwie matki aby przywitać Benassisa, a woźnica stał nieruchomo w podwórzu, w pozycji która mu pozwalała patrzeć na lekarza.
— No, niechże mi pani poda rękę, rzekł Benassis do pani domu.
Zbadał puls młodej kobiety z nadzwyczajną uwagą, skupiony i milczący. Przez ten czas trzy kobiety przyglądały się majorowi z ową naiwną ciekawością, której ludzie wiejscy nie wstydzą się okazywać.
— Wszystko jak najlepiej, zaśmiał się wesoło lekarz.
— A prędko urodzi? wykrzyknęły obie matki.
— Pewnie w tym tygodniu. Czy Vigneau w drodze? zagadnął po pauzie.
— Tak, proszę pana, odparła młoda kobieta, śpieszy się aby pokończyć interesy i móc zostać w domu na czas mej słabości. Kochany człowiek!
— No, bywajcie, moje dzieci, niech wam Bóg szczęści! Róbcie dalej majątek i zaludniajcie świat.
Genestas był pełen podziwu dla czystości, jaka panowała wewnątrz domu, z pozoru prawie zrujnowanego. Widząc zdziwienie oficera, Benassis rzekł:
— Jedna pani Vigneau umie taki ład utrzymać w gospodarstwie! Niejednemu z miasteczka zdałoby się przyjść tu na naukę.
Ceglarzowa odwróciła głowę rumieniąc się: ale na twarzach dwóch matek zajaśniała cała przyjemność, jaką im sprawiła pochwała lekarza. Wszystkie trzy odprowadziły go aż do miejsca gdzie znajdowały się konie.
— I cóż! rzekł Benassis zwracając się do dwóch staruszek, musicie być szczęśliwe! Wszak pragnęłyście wnuka?
— Och, niech mi pan o tem nie mówi, rzekła młoda kobieta, one mnie doprowadzą do rozpaczy. Obie matki chcą chłopca, mąż pragnie dziewczyny, sądzę że trudno mi będzie zadowolić wszystkich.
— A pani coby chciała? rzekł śmiejąc się Benassis.
— Ja? ja chcę dziecka.
— Widzi pan, już matka przez nią mówi, rzekł lekarz do oficera biorąc konia za uzdę.
— Do widzenia, panie Benassis, rzekła młoda kobieta. Mąż będzie bardzo żałował, że go nie było w domu, skoro się dowie o pańskich odwiedzinach.
— A nie zapomniał mi posłać mego tysiąca dachówek do Grange-aux-Belles?
— Pan wie, że rzuciłby wszystkie zamówienia z całego kantonu, byle panu usłużyć. Wierzaj pan, jego największe zmartwienie, to to, że bierze od pana pieniądze: ale ja mu powiadam, że pańskie talary przynoszą szczęście, i to jest prawda.
— Do zobaczenia, rzekł Benassis.
Trzy kobiety, woźnica i dwaj robotnicy, którzy wyszli z warsztatu aby zobaczyć lekarza, stali koło furtki, aby do ostatniej chwili nacieszyć się jego obecnością. Czyż odruch serca nie objawia się wszędzie podobnie? To też słodkie obyczaje przyjaźni jednako przestrzegane są we wszystkich krajach.
Przypatrzywszy się słońcu, Benassis rzekł do towarzysza:
— Mamy jeszcze ze dwie godziny dnia. Jeżeli pan nie jest zbyt wygłodniały, zajdziemy odwiedzić pewną uroczą istotę. Oddaję jej prawie zawsze czas, jaki mi zostaje między zakończeniem wizyt a obiadem. Nazywają ją w kantonie moją przyjaciółką; ale niech pan nie sądzi, aby ten przydomek, którym zazwyczaj oznacza się tutaj przyszłą żonę, pokrywał lub uprawniał najlżejszą obmowę. Mimo że moje względy dla tego biednego dziecka czynią je przedmiotem dość wytłumaczonej zazdrości, opinja, jaką tu wszyscy mają o moim charakterze, nie dopuszcza żadnych krzywdzących podejrzeń. O ile nikt nie tłumaczy sobie rzekomego kaprysu, jakim wiedziony zapewniłem Grabarce byt bez pracy, wszyscy wierzą w jej cnotę. Wiedzą, że, gdyby moje przywiązanie przekraczało granicę przyjacielskiej opieki, nie wahałbym się ani chwili ją zaślubić. Ale, dodał lekarz siląc się uśmiechnąć, niema dla mnie kobiety, ani w tym kantonie ani gdzieindziej. Człowiek żywy z usposobienia, drogi panie, czuje nieprzepartą potrzebę przywiązania; musi wyróżnić jakąś rzecz lub osobę z pośród wszystkich innych, zwłaszcza gdy dlań życie jest pustynią. To też, niech mi pan wierzy, myśl pan zawsze dobrze o człowieku, który kocha swego psa lub konia! Wśród cierpiącej gromadki którą mi los powierzył, ta biedna mała chora jest dla mnie tem, czem w moim słonecznym kraju, w Languedoc, ukochana owieczka, której pasterze wiążą wypełzłe wstążeczki, do której mówią, której pozwalają się paść w zbożu i której leniwego kroku nigdy żaden pies nie pogania.
Mówiąc te słowa, Benassis trzymał konia za grzywę, gotów wsiąść, ale nie wsiadał, jakgdyby uczucie, którego doznawał w tej chwili, nie godziło się z gwałtownym ruchem.
— Jedźmy, wykrzyknął, niech ją pan ze mną odwiedzi. Wprowadzić pana do niej, czyż to nie znaczy powiedzieć panu, że ją uważam za siostrę?
Skoro obaj jeźdźcy znaleźli się na siodłach, Genestas rzekł:
— Czy byłoby niedyskrecją poprosić pana o parę szczegółów co do panny Grabarki? Ze wszystkich osób z któremi mnie pan zapoznał, ta wydaje mi się szczególnie interesująca.
— Drogi panie, odparł Benassis zatrzymując konia, może pan nie podzieli całego zainteresowania, jakie we mnie budzi Grabarka. Jej los podobny jest do mego: chybiliśmy oboje naszego powołania. Sympatja moja do niej i wzruszenie jakiego doznaję na jej widok pochodzą z pokrewieństwa naszej doli. Pan, skoro raz sobie obrałeś karjerę wojskową, poszedłeś za swą skłonnością albo też zasmakowałeś w tem rzemiośle: inaczej nie wytrwałbyś tak długo w ciężkiem jarzmie dyscypliny. Nie zrozumie pan tedy ani cierpień duszy, której pragnienia odradzają się ciągle, zawsze zawiedzione, ani stałych zgryzot istoty zmuszonej żyć nie w swojej sferze. Takie cierpienia pozostają tajemnicą między temi istotami a Bogiem, który im zsyła te utrapienia; one bowiem jedne wiedzą ile je kosztuje codzienne zetknięcie z życiem. Ale i pan sam, stępiały świadek tylu niedoli związanych z długą wojną, czyż pan nie doznał kiedy w sercu jakiegoś smutku na widok drzewa którego liście zżółkły mimo wiosny, chorowitego i umierającego dla tego, że go nie posadzono w ziemi zawierającej pierwiastki nieodzowne do jego rozwoju? Już kiedy miałem dwadzieścia lat, bierna melancholja skarłowaciałej rośliny sprawiała mi ból: dziś zawsze odwracam głowę na ten widok. Ten ból dziecka był mglistem przeczuciem mego bólu mężczyzny i rodzajem sympatji między moją teraźniejszością a przyszłością, którą spostrzegałem mętnie w tem życiu roślinnem, pochylonem przedwcześnie ku kresowi, do którego dążą i drzewa i ludzie.
— Widząc jak pan jest dobry, domyślałem się, że pan musiał cierpieć.
— I pojmuje pan teraz, odparł lekarz nie odpowiadając na te słowa, że mówić panu o Grabarce, to znaczy mówić o sobie samym. Grabarka, to roślina wyrwana z gruntu ale roślina ludzka; pożerają ją bezustanku smutne lub głębokie myśli, rodzące się jedne z drugich. Ta biedna dziewczyna jest wciąż cierpiąca. Dusza u niej zabija ciało. Czyż mogłem obojętnie patrzyć na słabą istotę, wydaną na łup największego a najmniej przez nasz samolubny świat pojmowanego nieszczęścia, gdy ja, mężczyzna, zahartowany na cierpienia, doświadczam co wieczór pokusy zrzucenia z siebie ciężaru podobnej męki? I może uległbym nawet, gdyby nie religja, która łagodzi moje zgryzoty i rozlewa w sercu słodkie złudzenia. Gdybyśmy nie byli nawet wszyscy dziećmi jednego Boga, Grabarka byłaby i tak mą siostrą w cierpieniu.
Benassis spiął konia i pociągnął za sobą majora, jakgdyby się obawiał przedłużać rozmowę w tym tonie.
— Tak, panie, podjął skoro konie zwolniły biegu i człapały obok siebie, natura stworzyła niejako tę biedną dziewczynę do cierpienia, jak inne kobiety do rozkoszy. Widząc takie przeznaczenia, niepodobna nie wierzyć w przyszłe życie. Wszystko oddziaływa na Grabarkę; jeżeli czas jest posępny i szary, i ona jest smutna i płacze z niebem: to jej własne wyrażenie. Śpiewa z ptakami, uspokaja się i wypogadza z niebem, staje się wręcz piękna w piękny dzień, delikatna woń jest dla niej prawie niewyczerpaną rozkoszą. Widziałem, jak przez cały dzień napawała się wonią rezedy, po jednym z owych dżdżystych poranków, które rozwijają w duszy kwiaty i stroją resztę dnia jakąś świeżością, jakimś blaskiem: i ona rozkwita z całą naturą, ze wszystkiemi roślinami. Jeżeli atmosfera jest ciężka, elektryczna, Grabarka ma wapory, których nic nie jest w stanie ukoić. Kładzie się i skarży na tysiąc rozmaitych cierpień, nie wiedząc co jej jest: kiedy ją pytam, odpowiada że kości jej miękną a ciało topnieje. W ciągu tych martwych godzin, czuje życie jedynie cierpieniem; serce wychodzi z niej, aby znów użyć jej wyrażenia. Czasami zeszedłem biedną dziewczynę, jak płakała na widok obrazów, jakie rysują się w górach o zachodzie słońca, gdy liczne i wspaniałe chmury gromadzą się nad złotemi wierzchołkami. — Czemu płaczesz, mała? pytałem. — Nie wiem, proszę pana, jestem jak ogłupiała od patrzenia tam w górę. Patrzę, patrzę, i nie wiem już gdzie jestem. — Ale co widzisz? — Proszę pana, nie umiem tego powiedzieć.
„Daremnie pytałbyś ją cały wieczór, nie wydobyłbyś z niej ani słowa; będzie tylko na pana spoglądać zadumana, albo siedzieć z wilgotnemi oczyma, milcząca, widocznie skupiona. Skupienie jej jest tak głębokie, że się udziela: na mnie przynajmniej oddziaływa ona wówczas jak chmura zbyt naładowana elektrycznością...
„Jednego dnia, wziąłem ją na spytki; chciałem koniecznie coś z niej wyciągnąć i odezwałem się do niej trochę ostro. Czy pan uwierzy? rozpłakała się. Kiedyindziej Grabarka jest wesoła, uprzejma, roześmiana, żywa, dowcipna: rozmawia chętnie i rzuca nowe i oryginalne myśli. Niezdolna jest zresztą do jakiejś ciągłej pracy: kiedy pójdzie w pole, godzinami całemi stoi wypatrzona w kwiat, w płynącą wodę, przygląda się cudnej grze obrazów na dnie jasnych i spokojnych strumieni, mozaice z kamyków, ziemi, piasku, roślin wodnych, mchu, brunatnego osadu o tak delikatnych kolorach, o tak zajmujących kontrastach. Kiedy osiadłem w tych stronach, biedna dziewczyna umierała z głodu. Upokorzona tem że musi przyjmować cudzy chleb, uciekała się do publicznego miłosierdzia jedynie wówczas, gdy ją zmuszało do tego nadmierne cierpienie. Często wstyd rodził w niej energję, kilka dni pracowała w polu, ale niebawem siły wyczerpywały się, choroba zmuszała ją do porzucenia rozpoczętej pracy. Przyszedłszy trochę do siebie, zachodziła do jakiegoś pobliskiego folwarku ofiarując się chodzić koło bydła, ale, po jakimś czasie nienagannego pełnienia obowiązków, odchodziła nie mówiąc czemu. Codzienna praca była z pewnością zbyt ciężkiem jarzmem dla niej, która jest cała kaprysem i swobodą. Wówczas brała się do szukania trufli i grzybów, i sprzedawała je w Grenobli. W mieście, skuszona świecidłami, czując w kieszeni kilka sztuk monety, zapominała o swej nędzy i kupowała sobie wstążki, szmatki, nie myśląc o jutrzejszym chlebie. A później, skoro jakaś dziewczyna poprosiła ją o mosiężny krzyżyk, serduszko albo aksamitkę, oddawała wszystko, szczęśliwa że może zrobić przyjemność, bo ona żyje tylko sercem. Toteż naprzemian kochano ją, żałowano jej, pogardzano nią. Biedna dziewczyna cierpiała za wszystko, za swoje lenistwo, za swą dobroć, za swą zalotność: bo ona jest zalotna, łakotnisia, ciekawska, słowem jest kobietą; poddaje się swoim wrażeniom i upodobaniom z naiwnością dziecka. Niech jej pan opowie jaki ładny uczynek, już drży cała i płonie, serce jej bije, płacze z radości; opowiedz jej pan historję o złodziejach, poblednie ze zgrozy. To najszczersza natura, najbardziej prawe serce i najdoskonalsza uczciwość jaką można spotkać. Gdybyś pan jej powierzył sto dukatów, zakopie je w kącie i dalej będzie żebrać chleba.
Głos Benassisa zadrżał lekko, kiedy wymawiał te słowa.
— Chciałem ją wypróbować, mówił dalej, i pożałowałem tego. Taka próba, czyż to nie jest szpiegostwo, a przynajmniej nieufność?
Tu lekarz urwał, jakby utonął we własnych myślach. Nie zauważył zakłopotania, w jakie słowa jego wprawiły jego towarzysza, który, aby nie zdradzić swego pomięszania, zaczął rozplątywać cugle. Benassis ciągnął po chwili dalej.
— Chciałem wydać za mąż moją Grabarkę, dałbym chętnie dobry folwark poczciwemu chłopcu, któryby ją uszczęśliwił; i ona byłaby szczęśliwa. Tak, to biedactwo kochałoby swoje dzieci do szaleństwa. Cały ten nadmiar uczuć, który ją przenika, wszedłby w owo jedno uczucie które dla kobiety ogarnia wszystkie, w macierzyństwo. Ale żaden nie umiał się jej spodobać. A jednak jest ona tkliwa w stopniu aż niebezpiecznym dla niej; wie o tem, i przyznała mi się do swej wrażliwości, skoro spostrzegła żem ją odkrył. Należy do szczupłej liczby kobiet, w których najlżejsze dotknięcie powoduje niebezpieczny dreszcz; toteż tem wyżej trzeba ją cenić za jej cnotę i za jej dumę kobiecą. Dzika jest jak jaskółka. Ach! cóż to za bogata natura! Była stworzona na to aby być zamożną i kochaną; byłaby dobroczynna i wierna. W dwudziestu dwu latach ugina się już pod ciężarem własnej duszy i gaśnie jako ofiara zbyt wrażliwych nerwów, zbyt silnej lub zbyt delikatnej natury. Zawiedziona miłość przyprawiłaby moją biedną Grabarkę o szaleństwo. Poznawszy dobrze jej naturę, stwierdziwszy prawdziwość jej długich ataków nerwowych i jej elektrycznych reakcyj, ustaliwszy ich wyraźny związek ze zmiana mi atmosferycznemi i kwadrami księżyca (który to fakt sprawdziłem najściślej), zająłem się nią jak istotą różną od innych, istotą której chorobliwa egzystencja zrozumiała jest tylko dla mnie. Jestto, jak panu rzekłem, owieczka przybrana wstążkami. Ale zobaczy ją pan, oto jej damek.
W tej chwili znaleźli się mniejwięcej w trzeciej części wysokości góry. Jechali stępa zakosami okolonemi krzem. Na jednym z zakrętów Genestas ujrzał domek Grabarki. Domek ten położony był na jednym z karbów góry. Ładny pochyły trawnik, obszaru około trzech morgów, obsadzony drzewami i przecięty strumykiem, otoczony był małym murkiem, dość wysokim aby służyć za ogrodzenie, niedość aby zasłonić widok. Domek, zbudowany z cegieł i pokryty płaskim, na parę stóp wystającym dachem, ślicznie wyglądał na tle tego krajobrazu. Składał się z parteru i pierwszego piętra; drzwi i okienice malowane były zielono. Zwrócony ku południowi, wąski i nie głęboki, posiadał okna jedynie od frontu, i robił wrażenie niezwykle schludne. Modą niemiecką, okapy były podbite biało malowanemi deskami. Parę kwitnących akacyj i innych pachnących drzew, dzikie róże, pnące rośliny, duży stary orzech i kilka wierzb płaczących zasadzonych w strumieniu rosło dokoła domu. W głębi znajdowała się spora kępa buków i świerków, na których czarnem tle odcinał się żywo ten ładny budynek. O tej porze dnia powietrze przepojone było woniami płynącemi z gór i z ogrodu. Spokojne i czyste niebo było na zachodzie nieco zachmurzone. W oddali wierzchołki zaczynały przybierać ów żywo różowy odcień, jakim barwi je niekiedy zachód słońca. Z tej wysokości widać było całą dolinę, od Grenobli aż do skał kąpiących stopy w owem małem jeziorku, które Genestas przebył poprzedniego dnia. Nad domem, w dość znacznej odległości, znaczyła się linja topoli: gościniec od miasteczka do Grenobli. Wreszcie miasteczko samo, oświecone skośnemi promieniami słońca, lśniło się jak djament, odbijając wszystkiemi szybami lejące się czerwone światło. Na ten widok, Genestas wstrzymał konia, wskazał na fabryki w dolinie, na nowe miasteczko i na domek Grabarki.
— Od zwycięstwa pod Wagram i powrotu Napoleona do Tuileryj w r. 1815, rzekł wzdychając, oto najsilniejsze wzruszenie, jakiego doznałem. Panu zawdzięczam tę przyjemność, pan mnie nauczył rozumieć piękności natury.
— Tak, rzekł lekarz, lepiej budować miasta niż je zdobywać.
— Och! panie, a wzięcie Moskwy, a poddanie się Mantui! Czyż pan nie wie co to jest? Czyż to nie jest nasza wspólna chwała? Pan jesteś dzielny człowiek, ale Napoleon był też dobry człowiek: gdyby nie Anglja, bylibyście się porozumieli obaj, i on, nasz lekarz, nie byłby upadł. Mogę się teraz przyznać, że go kocham; wszak nie żyje! Niema tu szpiegów — dodał oficer spoglądając dokoła siebie. Co za monarcha! On przenikał wszystkich! Byłby pana powołał do Rady Stanu, bo to był gospodarz i wielki gospodarz; do tego stopnia, że wiedział, ile zostało po bitwie nabojów w ładownicach. Biedny człowiek! Kiedy mi pan opowiadał o swojej Grabarce, ja myślałem o tem że on umarł na św. Helenie. Ba! czy to był klimat i mieszkanie dla człowieka nawykłego żyć z nogami w strzemionach a z zadkiem na tronie? Powiadają, że bawił się tam ogródkiem. Tam do licha! to nie był człowiek do sadzenia kapusty! Ha! teraz trzeba nam służyć Burbonom, i służyć wiernie, bo, koniec końców, Francja to Francja, jak pan powiedział wczoraj.
Wymawiając ostatnie słowa, Genestas zsiadł z konia i, za przykładem Benassisa, machinalnie przywiązał konia do drzewa.
— Czyżby jej nie było w domu? rzekł lekarz, nie widząc Grabarki w progu.
Weszli i nie zastali nikogo na dole.
— Musiała usłyszeć tentent dwóch koni i poszła na górę włożyć jakiś czepeczek albo wstążeczkę.
Zostawił Genestas samego i poszedł na górę po Grabarkę. Major rozejrzał się po sali. Ściany były obite szarą tapetą z różyczkami, podłoga przykryta słomianą matą zamiast dywanu. Krzesła, fotel i stół były z prostego drzewa, nie odartego z kory. Żardyniery z łoziny, strojne kwiatami i mchem, zdobiły pokój; w oknach białe perkalowe firanki z czerwonemi frendzelkami. Na kominku lustro i skromny porcelanowy wazonik między dwiema lampami; koło fotela sosnowy taburecik, na stole skrajane płótno, parę wyciętych kliników, zaczęte koszule, wreszcie cały przybór do szycia, koszyczek, nożyczki, igły, nici. Wszystko było czyste i świeże, jak muszla zostawiona przez morze na piasku. Po drugiej stronie kurytarza wiodącego na schody, Genestas ujrzał kuchnię. Pierwsze piętro tak jak parter składało się widocznie tylko z dwóch pokoi.
— Nie bójże się, mówił Benassis do Grabarki. No, chodź!...
Słysząc te słowa, Genestas cofnął się żywo do pokoju. Szczupła i zgrabna młoda dziewczyna w perkalikowej sukni w różowe paseczki, ukazała się niebawem, czerwona z zawstydzenia i nieśmiałości. Twarz jej była jakgdyby spłaszczona, co dawało jej podobieństwo do owych kozackich i rosyjskich twarzy, tak dobrze znanych niestety Francji od czasu klęsk r. 1814. Grabarka miała w istocie, jak często miewają ludzie Północy, zadarty i bardzo wklęsły nos, duże usta, mały podbródek, czerwone ręce i ramiona. Stopy były szerokie i silne. Mimo iż wciąż wystawiona na działanie słońca i powietrza, cera jej była blada jak zwiędła trawa, ale bladość ta dawała jej fizjognomję interesującą już od pierwszego wejrzenia. Miała przytem w niebieskich oczach cos tak słodkiego, głos jej miał tyle duszy, ruchy tyle wdzięku, że, mimo pozornej sprzeczności jej rysów z przymiotami jakie Benassis wysławiał przed majorem, major odgadł w niej owo kapryśne i chorowite stworzenie, cierpiące tem że natura jej nie mogła się rozwinąć pełno. Dorzuciwszy do ognia nieco torfu i chrustu, Grabarka siadła w fotelu wziąwszy zaczętą koszulę, i tak siedziała, czując wzrok oficera, nie śmiejąc podnieść oczu. Była spokojna na pozór, ale przyspieszone falowanie biustu, którego piękność uderzyła Genestasa, zdradzało jej lęk.
— I cóż, moje drogie dziecko, daleko postąpiłaś, spytał Benassis obracając w ręku kawałki płótna, z których miały być koszule.
Grabarka spojrzała na lekarza nieśmiało i błagalnie:
— Niech mnie pan nie łaje, nic nie zrobiłam dzisiaj, mimo że to pan zamówił te koszule i to dla ludzi którzy ich bardzo potrzebują. Ale było tak ładnie! przechadzałam się, nazbierałam panu grzybów i trufli, zaniosłam je Agacie. Była bardzo rada, bo pan ma gościa na obiedzie. Taka byłam szczęśliwa, żem odgadła. Coś mi mówiło, żeby iść na grzyby.
Zaczęła znowu szyć.
— Śliczny ma panienka domek, rzekł Genestas.
— To nie mój, proszę pana, odparła spoglądając na obcego oczami które zdawały się rumienić. To dom pana Benassis. I spojrzała słodko na lekarza.
— Wiesz dobrze, moje dziecko, rzekł ten biorąc ją za rękę, że cię zeń nie wypędzą nigdy.
Grabarka podniosła się nagle i wyszła.
— No i cóż, rzekł lekarz, jakże się panu wydaje?
— Dziwnie mnie wzruszyła, odparł Genestas. Ale jej pan ślicznie urządził gniazdko!
— Ba, papier po parę groszy, tylko że z gustem dobrany; to i wszystko. Meble też nie są kosztowne, sporządził mi je mój koszykarz, który chciał mi okazać swą wdzięczność. Firanki uszyła sama z paru łokci perkalu. Jej domek, te proste sprzęty, wydają się panu ładne, bo je znajdujesz na stoku góry, w zapadłym kącie, gdzieś się nie spodziewał zastać czegoś przyzwoitego; ale tajemnica tego wykwintu, to pewna harmonja między tym domkiem a naturą, która skupiła tu parę strumieni, kilka malowniczych drzew, i zasiała na tym trawniku najpiękniejsze trawy, wonne poziomki, urocze fijołki.
— I cóż, co tobie? spytał Benassis Grabarki, która wróciła.
— Nic, nic, zdawało mi się tylko, że jedna kura nie wróciła.
Kłamała, ale tylko sam lekarz spostrzegł się na tem i szepnął jej do ucha:
— Płakałaś.
— Dlaczego mi pan mówi takie rzeczy przy obcym? odparła.
— Niedobrze panienka robi, rzekł Genestas, że panienka żyje tu tak samotnie; do takiej ładnej klateczki trzebaby pani męża.
— To prawda, rzekła, ale cóż, jestem uboga a dosyć wybredna. Nie mam wcale ochoty nosić dwojaczków w pole ani też trząść się na wozie, czuć nędzę tych których kocham nie mogąc jej zapobiec, piastować dzieci cały dzień na rękach i naprawiać łachy męża. Ksiądz proboszcz powiada, że takie myśli nie są zbyt chrześcijańskie, wiem o tem, ale cóż poradzę? Bywają dni, że wolę zjeść kawałek suchego chleba niż sobie zgotować coś na obiad. Poco mam unieszczęśliwiać męża mojemi wadami? Zabijałby się może pracą, aby zaspokoić moje kaprysy: toby nie było sprawiedliwe. Ba! ktoś na mnie rzucił jakiś zły urok, trzeba mi go znosić samej.
— Zresztą ona się urodziła leniuszkiem, moja biedna Grabarka, rzekł Benassis i trzeba ją brać tak jak jest. Ale to, co ona tu panu mówi, to znaczy poprostu, że jeszcze nie pokochała nikogo, dodał śmiejąc się.
Poczem wstał i wyszedł na chwilę przed dom.
— Musi pani bardzo kochać pana Benassis, spytał Genestas.
— Och! tak, proszę pana, i tak samo jak ja, wielu ludzi w kantonie dałoby się za niego posiekać. Ale on, który leczy innych, ma coś, czego nikt nie może uleczyć. Pan jest jego przyjacielem? Czy pan wie może co jemu jest? kto mógł zrobić przykrość człowiekowi takiemu jak on, co jest istnym obrazem Pana Boga na ziemi? Znam tu wielu takich, co myślą, że zboże im rośnie lepiej, kiedy on przejdzie rano koło ich pola.
— A panienka co myśli?
— Ja, proszę pana, kiedy go zobaczę...
Zawahała się chwilę, poczem dodała:
— Jestem szczęśliwa na cały dzień.
Schyliła głowę i zaczęła szyć nadzwyczaj szybko.
— I cóż, czy kapitan opowiedział ci cos o Napoleonie? rzekł lekarz wchodząc do pokoju.
— Pan widział Cesarza? wykrzyknęła Grabarka, wpatrując się w oficera z namiętną ciekawością.
— Ba! rzekł Genestas, więcej niż tysiąc razy.
— Och, chciałabym usłyszeć coś wojskowego.
— Jutro może przyjdziemy do ciebie na szklankę kawy z mlekiem. I opowie ci pan coś wojskowego, moje dziecko, rzekł Benassis, biorąc ją za szyję i całując w czoło. To moja córeczka, widzi pan, dodał zwracając się do majora; kiedy jej nie pocałuję w czoło, brakuje mi czegoś przez cały dzień.
Grabarka uścisnęła dłoń Benassisa i rzekła z cicha:
— Och! pan jest bardzo dobry!
Goście wyszli, ale ona udała się za nimi, aby patrzeć jak będą dosiadać koni. Kiedy Genestas już był w siodle, szepnęła do ucha lekarza:
— Co to za pan?
— Haha! odparł lekarz, kładąc nogę w strzemię, może mąż dla ciebie.
Stała patrząc jak zjeżdżali po zboczu; kiedy minęli ogród, spostrzegli ją jeszcze stojącą na kupce kamieni aby ich jeszcze zobaczyć i skinąć im ostatni raz głową.
— Tak, jest coś szczególnego w tej dziewczynie, rzekł Genestas do lekarza, skoro już byli daleko.
— Nieprawdaż? odparł. Dwadzieścia razy sobie powtarzałem, że byłaby z niej urocza żona, ale nie umiałbym jej kochać inaczej, niż jak siostrę lub córkę. Serce moje jest umarłe.
— Czy ma rodziców? spytał Genestas. Czem się trudnili?
— Och! to cała historja, odparł Benassis. Nie ma już ani ojca ani matki, ani nikogo z krewnych. Już samo jej przezwisko mnie zaintrygowało. Grabarka urodziła się w naszem miasteczku. Ojciec jej, wyrobnik z Saint-Laurent-du-Pont, nazywał się Grabarz, gdyż od niepamiętnych czasów przechowywała się w jego rodzinie funkcja grzebania zmarłych. Jest w tem przezwisku cała melancholja cmentarza. Na mocy obyczaju rzymskiego jeszcze, mającego tutaj moc, jak w niektórych stronach Francji, obyczaju który polega na tem, aby dawać żonom nazwisko męża, zmieniając końcówkę na żeńską, nazwano tę dziewczynę po ojcu Grabarką. Wyrobnik ten ożenił się z miłości z pokojówką jakiejś hrabiny, której dobra znajdują się o kilka mil od miasteczka. Tutaj, jak wogóle na wsi, miłość gra w kojarzeniu się małżeństwa bardzo niewielką rolę. Naogół chłopi biorą żonę poto aby mieć dzieci, aby mieć gospodynię któraby sporządzała dobrą zupę i przynosiła jadło w pole, któraby im tkała koszule i naprawiała odzież. Oddawna podobna przygoda nie trafiała się w okolicy, gdzie często młody człowiek porzuca swą przyszłą dla innej, gdy ta ma o parę morgów gruntu więcej.
„Los Grabarza i jego żony nie był na tyle szczęśliwy, aby mógł wyleczyć naszych kmiotków z ich interesowności. Grabarzowa, ładna kobieta, umarła wydając na świat córkę. Mąż tak się zmartwił tą stratą, że umarł w ciągu roku, nie zostawiając dziecku nic, prócz wątłego i bardzo niepewnego życia. Małą przygarnęła z litości sąsiadka i chowała ją do dziewiątego roku. Z czasem wyżywienie Grabarki zaczęło być zbyt ciężkie dla tej dobrej kobiety; posyłała tedy swą wychowanicę, aby żebrała chleba na gościńcu, w porze gdy przejeżdżają nim podróżni. Jednego dnia, sierota zaszła po prośbie do pałacu hrabiny, gdzie ją zatrzymano przez pamięć jej matki. Chowana z tą myślą aby kiedyś mogła zostać pokojówką córki domu, która wyszła za mąż w pięć lat później, biedna mała była przez ten czas ofiarą wszystkich kaprysów ludzi bogatych, których dobroczynność bywa zazwyczaj równie niestała jak nieobliczalna. Są nierówni w swojem postępowaniu: to protekcjonalni, to przyjacielscy, to pańscy, paczą do reszty i tak już fałszywe położenie biednych dzieci, któremi się zajęli. Bawią się ich życiem, sercem i przyszłością, uważając je za drobiazg. Grabarka była zrazu niemal towarzyszką młodej dziedziczka. Nauczono ją pisać, czytać, a czasem dla zabawy przyszła pani dawała jej lekcje fortepianu. Będąc tak naprzemian to panną do towarzystwa to służącą, stała się czemś nieokreślonem. Rozwinęła się w niej namiętność do zbytku, do strojów, nawyki niezgodne z istotnem jej położeniem. Później nieszczęścia otrzeźwiły ją, ale nie mogły w niej zatrzeć mglistego poczucia, że jest stworzona do lepszej doli. Wreszcie, jednego dnia bardzo żałosnego dla biednej dziewczyny, młoda hrabina, wówczas już mężatka, zastała Grabarkę wówczas już tylko pokojówkę — jak wystrojona w jej balową suknię tańczyła przed lustrem. Sierotę, dziecko szesnastoletnie, odprawiono bez litości. Bezradność wtrąciła ją na nowo w nędzę. Błądziła po gościńcach, żebrała, pracowała, jak już panu powiadałem. Często chciała się rzucić w wodę, często oddać się pierwszemu lepszemu. Przeważnie leżała gdzieś pod murem, posępna, zadumana, z głową zanurzoną w trawie: podróżni rzucali jej wówczas parę groszy, właśnie dlatego że od nich nic nie żądała. Rok przeleżała w szpitalu w Anecy, po ciężkich żniwach, w czasie których pracowała jedynie w tej myśli aby umrzeć. Trzeba ją słyszeć, jak sama opowiada swoje uczucia i myśli z tej epoki: często jest bardzo zajmująca w swych naiwnych zwierzeniach. Wreszcie wróciła do miasteczka w czasie gdy ja się tu osiedliłem. Starałem się zapoznać z duszą swoich podwładnych, zacząłem więc badać jej charakter, który zwrócił moją uwagę. Następnie, spostrzegłszy jej organiczne niedomagania, postanowiłem się nią zająć. Może z czasem przyzwyczai się do zarabiania szyciem, ale na wszelki wypadek zabezpieczyłem jej los.
— Bardzo tu jest samotna, rzekł Genestas.
— Nie zupełnie, jedna z moich pasterek przychodzi do niej na noc, odparł lekarz. Nie zauważył pan zabudowań mego folwarku, które leżą nad jej domem, zasłonięte świerkami. Och, bezpieczna tu jest! Zresztą niema nicponiów w naszej dolinie: jeżeli przypadkowo trafi się jaki, posyłam go do wojska, gdzie z nich robię doskonałych żołnierzy.
— Biedne dziecko! rzekł Genestas.
— Ba, tutejsi ludzie nie boleją nad nią wcale, odparł Benassis. Przeciwnie, uważają ją za bardzo szczęśliwą. Ale istnieje ta różnica między nią a innemi kobietami, że tamtym Bóg dał siłę a tej słabości. Tego oni nie widzą.
W chwili gdy dwaj jeźdźcy wjeżdżali na gościniec wiodący do Grenobli, Benassis, który przewidywał wrażenie tego widoku, zatrzymał się z zadowoleniem, aby się nacieszyć zdumieniem majora. Dwie ściany zieloności, wysokie na sześćdziesiąt stóp, obejmowały jak okiem sięgnąć szeroką drogę, wysklepioną niby aleja w parku. Był to naturalny monument, z którego stworzenia człowiek mógł być dumny. Nie strzyżone drzewa strzelały w górę olbrzymią zieloną kiścią: były to włoskie topole, jedne z najwspanialszych drzew. Jedna strona drogi, już objęta cieniem, wyglądała jak szeroka ściana czarnych liści, gdy druga, silnie oświecona zachodzącem słońcem, które dawało młodym pędom złotawy odcień, mieniła się tysiącznemi odcieniami od gry światła i wiatru na tej ruchomej kotarze.
— Pan musi być tutaj bardzo szczęśliwy, wykrzyknął Genestas. Wszystko tu jest dla pana rozkoszą.
— Tak, rzekł lekarz, miłość natury, to jedyna, która nie zawodzi. Te topole mają dziesięć lat. Czy pan widział kiedy równie urodziwe?
— Bóg jest wielki! rzekł wojskowy zatrzymując się na środku drogi, której początek i koniec ginęły oku.
— Dziękuję panu, wykrzyknął Benassis. Miło mi słyszeć, jak pan powtarza to, co ja sobie często powiadam w tej aleji. Jest tu w istocie coś religijnego. Jesteśmy tu jak dwa punkciki, a poczucie naszej małości sprowadza nas zawsze do Boga.
Jechali wolno w milczeniu, wsłuchując się w krok swoich koni, który rozlegał się w tym krużganku z zieleni, jakgdyby pod sklepieniem katedry.
— Ileż tu wzruszeń, o których nie mają pojęcia mieszczuchy, rzekł lekarz. Czuje pan zapach, jaki wydają pączki topoli i sok modrzewiu? Co za rozkosz!
— Słuchaj pan, wykrzyknął Genestas, przystańmy chwilę.
Doleciał ich jakiś śpiew z oddali.
— Czy to kobieta, mężczyzna, czy też ptak? spytał szeptem major. A może to głos tego wielkiego krajobrazu?
— Wszystko potrosze, odparł lekarz zsiadając z konia i przywiązując go do topoli.
Dał znak oficerowi aby uczynił to samo i poszedł za nim. Szli zwolna ścieżką zarosłą z obu stron krzewami kwitnącej tarniny, która w wilgotnej atmosferze wieczornej wydawała odurzającą woń. Promienie słońca wdzierały się na ścieżkę, a światło odrzynało się tem silniej od cienia padającego od długiej firanki z topoli. Strugi światła spowijały swą czerwoną falą chatkę położoną na końcu piasczystej drogi. Dach chaty, zazwyczaj brunatny jak łupina kasztanu, zdawał się przysypany złotym piaskiem; szczyt jego był strojny mchem. W tej mgle światła, chata była zaledwie widoczna, ale stare ściany, drzwi, wszystko miało jakiś przelotny blask, wszystko było w tej chwili piękne jak bywa niekiedy twarz ludzka, pod wpływem jakiegoś uczucia, które ją ożywi i zabarwi. Często na łonie natury zdarzają się takie przelotne sielskie cudy, wydzierające nam owo pragnienie, z jakiem apostoł zwrócił się do Chrystusa na górze: Rozbijmy namiot i zostańmy tutaj. Ten krajobraz miał w tej chwili niejako czysty i słodki głos jak sam był czysty i słodki, ale głos ów był smutny jak światło gasnące na zachodzie. Był to mglisty obraz śmierci, ostrzeżenie boże dane na niebie przez słońce, tak jak dają je na ziemi kwiaty i jednodniowe łątki. O tej godzinie blaski słońca przesycone są melancholją, i śpiew również był melancholijny. Była to melodja pospolita zresztą, melodja miłości i żalu; niegdyś wyraz narodowej nienawiści do Anglji; ale Beaumarchais wrócił tej melodji prawdziwą poezję, wprowadzając ją na scenę, i kładąc ją w usta pazia, który otwiera serce przed chrzestną matką. Melodja płynęła bez słów, nucona żałosnem głosem, który dźwięczał w duszy i napawał ją rozrzewnieniem.
— To śpiew łabędzi, rzekła Benassis. Przez cały jeden wiek głos ten nie rozlega się ani dwóch razy w uchu człowieka. Śpieszmy się, trzeba mu zabronić śpiewać! To dziecko się zabija, byłoby okrucieństwem słuchać go dłużej.
— Przestań, Kubusiu! No, cicho, dosyć już, krzyknął lekarz.
Melodja urwała się. Genestas stał w miejscu nieruchomy i zdumiony. Chmura przesłoniła słońce, widok i głos zmilkły razem. Cień, zimno, milczenie, cisza, zajęły miejsce słodkich blasków światła, ciepłych oparów wieczoru i śpiewu dziecka.
— Czemu, mówił Benassis, nie słuchasz mnie? Nie dam ci już ani ciastek, ani ślimaków pieczonych, ani świeżych daktyli, ani białej bułeczki. Chcesz tedy umrzeć i wtrącić w rozpacz biedną matkę?
Genestas wszedł na podwórko utrzymane dość czysto. Ujrzał piętnastoletniego chłopca, wątłego jak kobieta. Włosy miał jasne, lecz skąpe, a policzki rumiane jakby się uróżował. Wstał zwolna z ławki, gdzie siedział pod dużym jaśminem i pod kwitnącym bzem, który rósł sobie dziko i spowijał go swoją zielenią.
— Wiesz dobrze, rzekł lekarz, że ci kazałem kłaść się spać razem ze słońcem, nie narażać się na chłód wieczorny i nie mówić. Jak ty się ważysz śpiewać?
— Ach, panie Benassis, tu było tak ciepło, a to tak przyjemnie jak jest ciepło! wciąż mi jest zimno. Czułem się dobrze, i tak mimowoli, dla zabawy, zacząłem sobie mówić: Malbrough idzie na wojenkę, i przysłuchiwałem się samemu sobie, bo mój głos taki był podobny do fujarki pańskiego pastuszka.
— Kubusiu, Kubusiu, niech mi się to już więcej nie powtórzy, słyszysz. Daj rękę.
Lekarz wziął go za puls. Dziecko miało błękitne oczy, zazwyczaj pełne słodyczy, ale w tej chwili błyszczące od gorączki.
— Widzisz, byłem tego pewny; cały jesteś spocony, rzekł Benassis. Czy matki niema?
— Nie, proszę pana.
— No! idź do domu i połóż się.
Chory dzieciak wraz z lekarzem i wojskowym udał się do izby.
— Zapal pan świecę, kapitanie Bludeau, rzekł lekarz, który pomagał Kubusiowi zdjąć jego zgrzebne suknie.
Kiedy Genestas zrobił światło w chacie, uderzyła go nadzwyczajna chudość dzieciaka; nic prócz skóry i kości. Skoro mały kmiotek się położył, Benassis opukał mu piersi wsłuchując się w dźwięk, jaki dobywał się z pod jego palców, poczem okrył Kubusia kołdrą, stanął o kilka kroków, założył ręce i przyglądał mu się badawczo.
— Jakże się miewasz, moje dziecko?
— Dobrze, proszę pana.
Benassis przysunął do łóżka stolik na toczonych nogach, wziął z kominka szklankę i flaszeczkę, i sporządził napój domieszawszy do wody parę kropel ciemnego płynu, starannie odmierzając je przy blasku świecy, którą trzymał Genestas.
— Matka coś długo nie wraca.
— Idzie już, proszę pana, rzekło dziecko; słyszę ją na ścieżce.
Lekarz i oficer czekali rozglądając się dokoła siebie. U stóp łóżka leżało posłanie z mchu, bez prześcieradła i bez kołdry: matka spała widocznie na niem w ubraniu. Genestas pokazał palcem to łoże doktorowi, który pochylił lekko głowę, jakby chcąc powiedzieć, że on już nieraz podziwiał to macierzyńskie poświęcenie. Stuk sabotów rozległ się w podwórzu: lekarz wyszedł.
— Moja Kolasowa, trzeba będzie czuwać nad Kubusiem dziś w nocy. Gdyby się skarżył na duszność, da mu się pani napić tego, co zostawiłem w szklance na stole. Niech mu pani nie daje pić naraz więcej niż dwa albo trzy łyki. Ta szklanka powinna wystarczyć na całą noc. Zwłaszcza niech pani nie rusza flaszeczki; a przedewszystkiem zmieńcie mu bieliznę. Cały jest w potach.
— Nie mogłam wyprać koszul dzisiaj, drogi panie, musiałam zanieść konopie do Grenobli, bo trza mi było pieniędzy.
— Zatem ja przyślę pani koszulę.
— Więc gorzej jest malcowi? rzekła kobieta.
— Nie spodziewajcie się niczego dobrego, moja Kolasowa. Znów śpiewał mimo mego zakazu. Ale nie łajcie go, nie krzyczcie na niego. No, trzymajcie się. Gdyby się za bardzo skarżył, przyślijcie po mnie sąsiadkę. Do widzenia.
Lekarz przywołał swego towarzysza i poszli ścieżką.
— Ten chłopiec ma suchoty? spytał Genestas.
— Ano tak, odparł Benassis. O ile nie zdarzy się jakiś cud, wiedza jest tu bezsilna. Nasi profesorowie paryscy często nam mówili o zjawisku, którego pan był świadkiem. Pewne choroby tego typu powodują w organach głosu zmiany, pod wpływem których głos chorego osiąga chwilowo doskonałość niedościgłą dla żadnego wirtuoza. — Smutny pan dziś dzień ze mną spędził, rzekł lekarz, skoro znaleźli się na koniach. Wszędzie cierpienie i wszędzie śmierć, ale też wszędzie rezygnacja. Wieśniacy umierają wszyscy filozoficznie; cierpią, milczą, i kładą się nakształt zwierząt. Ale nie mówmy już o śmierci i przyśpieszmy kroku. Trzeba nam zdążyć przed nocą do miasteczka, abyś pan mógł zobaczyć nową dzielnicę.
— Oho! pali się gdzieś, rzekł Genestas pokazując punkt na górze, skąd wznosił się snop płomieni.
— To nie jest niebezpieczny ogień. To pewnie nasz wapniarz wypala partję wapna. Ten świeży przemysł pozwala nam zużytkowywać chrust.
Naraz rozległ się strzał, Benassis wydał mimowolny krzyk gniewu i rzekł z gestem zniecierpliwienia:
— Jeżeli to Butifer, zobaczymy kto z nas dwu okaże się silniejszy.
— Strzelono tam, rzekł Genestas wskazując lasek bukowy na górze. Tak, tam na górze, niech pan wierzy uchu starego żołnierza.
— Jedźmy tam szybko! wykrzyknął Benassis. I, kierując się prosto na lasek, popędził konia przez rowy i pola, jakgdyby chodziło o wyścig, tak mu zależało na tem, aby schwytać Strzelca na gorącym uczynku.
— Oho! ten człowiek ucieka! krzyknął Genestas, który zaledwie mógł nadążyć za lekarzem.
Benassis zawrócił konia. Niebawem człowiek, którego szukał, ukazał się na okrzesanej skale o sto stóp poniżej jeźdźców.
— Butifer, krzyknął Benassis widząc w jego ręku długą strzelbę; złaź! Butifer poznał lekarza i odpowiedział posłusznem i przyjacielskiem skinieniem głowy, które wyrażało zupełne poddanie.
— Pojmuję, rzekł Genestas, że człowiek powodowany strachem lub innem gwałtownem uczuciem mógł wdrapać się na ten cypel, ale jak on pocznie aby zejść stamtąd?
— O to się nie boję, odparł Benassis. Kozy mogłyby pozazdrościć temu hultajowi! Zobaczy pan.
Przywykły na wojnie sądzić jednym rzutem oka o wartości człowieka, major podziwiał osobliwą zręczność i wykwintną niemal swobodę ruchów Butifera, podczas gdy schodził po gzymsach ze skały, na której szczyt zuchwale się wdrapał. Smukłe i silne ciało strzelca naginało się z wdziękiem do każdej pozycji, jaką musiał przybierać w tej karkołomnej drodze. Stawiał nogę na spiczastej krawędzi spokojniej, niż gdyby to była posadzka, tak był pewny że zdoła się na niej utrzymać. Obracał długą fuzję, jakby to była laseczka. Butifer był to człowiek młody, średniego wzrostu, ale szczupły i zwinny: skoro się znalazł bliżej, męska jego uroda uderzyła majora. Należał najwidoczniej do tej klasy przemytników, którzy uprawiają swoje rzemiosło bez gwałtu i, dla oszukania prawa, posługują się jedynie wytrwałością i sprytem. Męska jego twarz była spalona od słońca. Złotawe oczy błyszczały jak oczy orła, z którego dziobem cienki i nieco zakrzywiony nos miał wiele podobieństwa. Policzki pokrywał lekki zarost. Z czerwonych wpółotwartych ust błyskały lśniąco-białe zęby. Broda, wąsy, rude faworyty, którym pozwalał rosnąć swobodnie i które kręciły się z natury, uwydatniały jeszcze męski i groźny wyraz jego rysów. Wszystko wyrażało w nim siłę. Muskularne ramiona, ćwiczone bezustanku, były niezwykle wydatne i jędrne. Pierś miał szeroką, na czole odbijała się dzika inteligencja. Wydawał się nieustraszony i zdecydowany na wszystko, ale spokojny, jak człowiek przywykły stawiać życie na kartę. Tak często doświadczył we wszelakich niebezpieczeństwach swojej cielesnej i duchowej siły, że nie wątpił o sobie. Ubrany był w bluzę podartą o krzaki; na nogach miał skórzane łapcie, przywiązane rzemieniem ze skóry węgorza. Z pod niebieskich płóciennych łatanych i obstrzępionych spodni wyglądały nogi, czerwone, cienkie, suche i ścięgniste jak skoki jelenie.
— Widzi pan człowieka, który niegdyś strzelił do mnie, szepnął Benassis do majora. Gdybym dziś chciał się od kogoś uwolnić, na jedno słówko zabiłby go bez wahania.
— Butifer, rzekł zwracając się do przemytnika, uważałem cię za człowieka honoru. Zaręczyłem za ciebie, bo miałem twoje słowo. Moje przyrzeczenie dane prokuratorowi w Grenobli opierało się na twojej przysiędze, że nie będziesz już polował, że staniesz się porządnym, rzetelnym, pracowitym człowiekiem. To ty strzeliłeś przed chwilą, a jesteś na gruntach hrabiego de Labranchoir. No? a gdyby cię strażnik usłyszał, co? Szczęściem dla ciebie, ja nie spiszę protokółu. Skazanoby cię jako recydywistę, a nie masz pozwolenia na broń. Zostawiłem ci tę fuzję przez wzgląd na twoje przywiązanie do niej.
— Piękna broń, rzekł major obejmując fuzję okiem znawcy.
Przemytnik spojrzał na majora, jakby dziękując mu za to uznanie.
— Butifer, ciągnął Benassis, sumienie musi ci robić wyrzuty. Jeżeli wrócisz do dawnego rzemiosła, znów znajdziesz się za kratą. Żadna protekcja nie zdoła cię wówczas uchronić od galer; będziesz napiętnowany, shańbiony. Przyniesiesz mi jeszcze dziś wieczór tę fuzję, ja ci ją schowam.
Butifer konwulsyjnym ruchem przycisnął lufę do siebie.
— Ma pan słuszność, panie wójcie, rzekł. Zawiniłem, złamałem przysięgę, jestem podły pies. Moja fuzja powinna iść do pana, ale weźmie ją pan w spadku po mnie, skoro mi ją pan zabierze. Ostatni wystrzał z niej roztrzaska mi głowę. Cóż pan chce, zrobiłem co pan kazał, siedziałem spokojnie przez zimę; ale na wiosnę, natura się odezwała. Nie umiem orać, nie mam serca trawić życia na tuczeniu drobiu, nie umiem schylać się aby okopywać jarzyny, ani śmigać batem z woza, ani czyścić konia zgrzebłem, mamż więc umierać z głodu? Dobrze mi jest tylko tam w górze, rzekł po pauzie pokazując góry. Siedzę tu od tygodnia, zobaczyłem jedną giemzę i giemza jest tu, rzekł pokazując szczyt skały; jest tu, do pańskich usług! Mój dobry panie Benassis, niech mi pan zostawi moją fuzję. Niech pan posłucha, jakem Butifer, wyniosę się stąd, pójdę w Alpy, gdzie myśliwi nic mi nie powiedzą: przeciwnie, powitają mnie z radością. Zdechnę tam w jakim lodowcu. Et, mówmy szczerze, wolę spędzić rok albo dwa tam w górach, nie natykając się ani na policję, ani na celnika, ani na leśnego, ani na prokuratora, niż gnić sto lat w tych bajorach. Jedynie pana będę żałował, innych niech wszyscy czarci porwą. Pan gadasz prawdę w oczy, ale przynajmniej nie gubisz człowieka.
— A Ludka? rzekł Benassis.
Buitifer zamyślił się.
Słuchaj, chłopcze, rzekł Genestas, naucz się pisać, czytać, przyjdź do mego pułku, siadaj na koń, zostań karabinjerem. Skoro raz zagra trąbka na jaką przyzwoitą wojenkę, przekonasz się, Pan Bóg cię stworzył na to, abyś żył wśród armat, kul, potyczek. Zostaniesz generałem.
— Tak, gdyby Napoleon był wrócił... odparł Butifer.
— Znasz naszą umowę? rzekł lekarz. Za drugiem przekroczeniem, przyrzekłeś mi zostać żołnierzem. Daję ci pół roku, abyś się nauczył czytać i pisać; potem znajdę ci jakiegoś mammego synka, którego będziesz mógł zastąpić.
Butifer spojrzał na góry.
— Och, nie! nie pójdziesz w Alpy, wykrzyknął Benassis. Człowiek taki jak ty, człowiek honoru, pełen przymiotów, powinien służyć krajowi, dowodzić brygadą, a nie zginąć pędząc za ogonem giemzy. Życie, jakie prowadzisz, zaprowadzi cię prosto na galery. Te nadmierne wysiłki wymagają potem długiego spoczynku; z czasem rozwinęłoby się w tobie próżniactwo, które zniweczyłoby w tobie wszelkie poczucie statku. Zacząłbyś nadużywać swojej siły, wymierzać sobie samemu sprawiedliwość, a ja chcę, pomimo twej woli, sprowadzić cię na dobrą drogę.
— Więc mam zdechnąć ze smutku i tęsknoty? Duszę się, kiedy jestem w mieście. Kiedy pójdę z Ludką do Grenobli, nie mogę tam wytrzymać dłużej niż jeden dzień.
— Wszyscy mamy skłonności, które trzeba albo umieć zwalczać albo obracać na pożytek bliźnich. Ale jest późno, spieszy mi się. Przyjdziesz do mnie jutro, odniesiesz mi swoją fuzję, pogadamy o tem wszystkiem, moje dziecko. Bądź zdrów. Sprzedaj swoją giemzę w Grenobli.
Dwaj jeźdźcy oddalili się.
— To mi człowiek, rzekł Genestas.
— Człowiek na złej drodze, odparł Benassis. Ale co robić? Słyszał go pan. Czy to nie smutne patrzeć, jak się marnują tak piękne przymioty? Nieciłby nieprzyjaciel najechał Francję, Butifer na czele setki młodych chwatów zatrzymałby w Maurienne całą dywizję przez miesiąc, ale w czasie pokoju może rozwinąć swą energję jedynie naruszając prawo. Trzeba mu koniecznie walczyć z jakąś siłą. Kiedy nie naraża życia, walczy ze społeczeństwem, pomaga przemytnikom. Ten zuch przepływa Rodan sam na małej łódeczce, aby zawieść trzewiki do Sabaudji; chroni się ze swym ładunkiem na niedostępny cypel, gdzie może wytrwać dwa dni, żywiąc się skórkami chleba. Słowem on lubi niebezpieczeństwo, jak inny lubi spać. Zasmakowawszy w rozkoszy jaką dają silne wzruszenia, znalazł się poza nawiasem zwyczajnego życia. Ja nie chcę, aby, osuwając się po nieznacznem zboczu złej drogi, taki człowiek stał się zbrodniarzem i zginął na rusztowaniu. Ale spójrz, kapitanie, jak się przedstawia nasze miasteczko!
Genestas ujrzał zdala wielki okrągły plac obsadzony drzewami. Na środku znajdowała się fontanna otoczona topolami. Plac był określony przez trzy szkarpy, na których wznosiły się trzy rzędy rozmaitych drzew: najpierw akacje, laury, a na szczycie młode wiązy.
— Oto pole, gdzie się odbywa nasz jarmark, rzekł Benassis. Dalej jest główna ulica, która się zaczyna dwoma pięknemi domami, o których panu mówiłem: sędziego pokoju i rejenta.

Wjechali w szeroką dość porządnie wybrukowaną ulicę, po której obu stronach znajdowała się setka nowych domów, przeważnie oddzielonych od siebie ogródkami. Ładna fasada kościoła zamykała ulicę, od której w bok szły dwie świeżo wytyczone przecznice, również liczące już po kilka domów. Ratusz stał na placu kościelnym naprzeciw plebanji. W miarę jak Benassis jechał, kobiety, dzieci i mężczyźni, którzy ukończyli robotę, stawali w drzwiach. Jedni zdejmowali czapki, drudzy mówili mu dzieńdobry, dzieci z krzykiem skakały koło konia, jakgdyby łagodność zwierzęcia była im znana równie dobrze jak dobroć jego pana. Była to cicha wesołość, która — podobna wszystkim głębokim uczuciom — miała swoją wstydliwość i zdolność udzielania się. Widząc sposób w jaki witano lekarza, Genestas pomyślał, że poprzedniego dnia Benassis zbyt skromnie odmalował mu przywiązanie którego zażywał u mieszkańców. Było to najpiękniejsze królestwo, którego tytuły były wypisane w sercach poddanych, królestwo zresztą zupełnie prawdziwe. Mimo całego blasku sławy lub władzy jakich ktoś zażywa, człowiek musi niebawem wyrobić sobie trzeźwe pojęcie o świecie; spostrzega rychło swą istotną nicość, nie znajdując żadnej odmiany, niczego nowego, niczego większego we własnej sprawności fizycznej. Królowie choćby cały świat należał do nich — skazani są, jak inni ludzie, na to, aby żyć w małem kółeczku którego prawom podlegają, a szczęście ich zależy od ich osobistych wrażeń. Otóż Benassis spotykał się tu wszędzie tylko z posłuszeństwem i sympatją.

ROZDZIAŁ III
Napoleon u ludu

— Niechże pan idzie, rzekła Agata. Już kawał czasu, jak ci goście na pana czekają. Z panem to zawsze tak. Przez pana psuję obiad, właśnie kiedy trzeba żeby był dobry. Wszystko jest przegotowane.
— No więc, jesteśmy już, rzekł Benassis z uśmiechem.
Dwaj jeźdźcy zsiedli z koni, i udali się do salonu gdzie zastali zaproszonych gości.
— Panowie, rzekł lekarz biorąc Genestasa za rękę, mam zaszczyt wam przedstawić kapitana Bludeau, kapitana w pułku kawalerji stojącym w Grenobli, starego żołnierza który przyrzekł zostać jakiś czas między nami.
Poczem, zwracając się do Genestasa, wskazał mu wysokiego, chudego, czarno ubranego mężczyznę z siwemi włosami.
— Kapitanie, rzekł, to jest pan Dufau, sędzia pokoju, o którym już panu mówiłem. To ten, który tak bardzo przyczynił się do pomyślności naszej gminy.
— To, ciągnął prowadząc go do młodego człowieka, szczupłego, bladego, średniego wzrostu, również ubranego czarno i noszącego okulary, to pan Tonnelet, zięć pana Gravier, nasz rejent.
Następnie, zwracając się do zażywnego mężczyzny, pół chłopa pół mieszczanina, z twarzą pospolitą, popryszczoną, ale poczciwą:
— To, ciągnął, mój zacny wice-mer, pan Cambon, handlarz drzewa, któremu zawdzięczam ufność i życzliwość mieszkańców. On jest jednym z twórców drogi, którą pan podziwiał.
Nie potrzebuję, dodał Benassis wskazując proboszcza, wymieniać powołania tej przezacnej osoby. Ma pan przed sobą człowieka, którego nie można poznać a nie pokochać.
Twarz księdza pochłonęła uwagę wojskowego wyrazem piękności duchowej i nieprzepartego uroku. Na pierwszy rzut oka twarz księdza Janvier mogła się wydać brzydka, tak rysy jej były surowe i nieregularne. Jego drobny wzrost, chudość, cała postawa zdradzały niemoc fizyczną, ale fizjognomja jego, zawsze pogodna, wyrażała głęboki spokój chrześcijanina i siłę jaką daje czystość duszy. Oczy, w których zdawało się odbijać niebo, odsłaniały niewyczerpane ognisko miłosierdzia w jego sercu. Gesty, umiarkowane i naturalne, świadczyły o skromności; ruchy miały coś z wstydliwej prostoty młodej dziewczyny.
— Och, panie merze, rzekł kłaniając się i jakby chcąc się uchylić od pochwał lekarza. Dźwięk tego głosu do głębi poruszył majora. Te dwa nieznaczące słowa wymówione przez nieznajomego księdza pogrążyły go w religijnej niemal zadumie.
— Panowie, rzekła Agata wchodząc do salonu bez ceremonji i stając wsparta pod boki, zupa na stole.
Na zaproszenie lekarza, który zwracał się do każdego z osobna aby uniknąć ceremonij o pierwszeństwo, goście przeszli do jadalni i siedli do stołu, po wysłuchaniu benedicite, które proboszcz odmówił bez ostentacji półgłosem. Na stole rozpościerał się obrus z owego płótna w kwiaty, wynalezionego za Henryka IV przez braci Graindorge, zdatnych fabrykantów, którzy tym mocnym tkaninom nadali swoje nazwisko tak dobrze znane gospodyniom. Obrus ten lśnił białością i pachniał tymiankiem, który Agata kładła między bieliznę. Naczynie było z wybornie zachowanego białego fajansu z niebieską obwódką. Karafki miały ową staroświecką ośmiościenną formę, którą dziś spotyka się jedynie na prowincji. Rogowe trzonki nożów przedstawiały dziwaczne postacie. Patrząc na te przedmioty, mające piętno staroświeckiego zbytku a mimo to prawie nowe, każdy musiał wyczuć pewną harmonję między niemi a prostotą i serdecznością pana domu. Na chwilę przykuła uwagę majora przykrywka wazy, zdobna w pięknie kolorowane rzeźbione jarzyny, na sposób Bernarda de Palissy, słynnego artysty z XVI wieku.
Zebranie to nie było pozbawione oryginalności. Wyraziste głowy lekarza i majora stanowiły cudowny kontrast z apostolską głową księdza Janvier: toż samo zawiędłe rysy sędziego i wicemera uwydatniały młodą twarz notarjusza. Całe społeczeństwo streszczało się niejako w tych różnych fizjognomjach, na których malowało się porówni zadowolenie z siebie, z teraźniejszości, i wiara w przyszłość. Jedynie pan Tonnelet i ksiądz Janvier, dopiero w zaraniu życia, pilnie wytężali wzrok w przyszłe wydarzenia stanowiące niejako ich dziedzictwo; gdy inni biesiadnicy chętniej kierowali rozmowę na przeszłość. Ale wszyscy patrzyli na świat poważnie, a poglądy ich barwiły się odcieniem podwójnej melancholji: jedne miały bladość zmierzchu; było to zatarte niemal wspomnienie radosnych chwil które nie miały już wrócić; drugie, jak jutrzenka, budziły nadzieję pięknego dnia.
— Musiał się ksiądz dziś bardzo zmęczyć, księże proboszczu, spytał pan Cambon.
— W istocie, odparł ksiądz. Miałem dwa pogrzeby: biednego kretyna i starego Pelletier, a każdy o innej porze.
— Będziemy teraz mogli do szczętu wyburzyć lepianki, ową pozostałość starej wioski, rzekł Benassis do wice-mera. Grunt z pod domów da nam conajmniej mórg łąki, a prócz tego gmina zyska owych sto franków, które nas kosztowało utrzymanie kretyna.
— Powinnibyśmy przez trzy lata przeznaczyć tych sto franków na budowę mostku na strumieniu, rzekł Cambon. Ludzie przywykli chodzić przez łąkę Jana Franciszka Pastoureau i zniszczą mu ją tak, że ten biedak poniesie znaczną szkodę.
— Z pewnością, rzekł sędzia pokoju, nie możnaby na lepszy cel obrócić tych pieniędzy. Mojem zdaniem, nadużycie ścieżek, to prawdziwa plaga wsi. Dziesiąta część procesów, jakie wpływają do sądu pokoju, ma za przyczynę niesprawiedliwe serwituty. Depce się w ten sposób, prawie bezkarnie, prawo własności w bardzo wielu gminach. Poszanowanie własności i poszanowanie prawa, to dwa uczucia zbyt często pomijane we Francji, i zdałoby się je utrwalić dzisiaj. Wielu ludzi uważałoby sobie za hańbę pomagać do wykonania praw, a ów przysłowiowy wykrzyknik: Idź, niech cię powieszą gdzieindziej! owo zdanie napozór płynące ze szlachetności, jest w istocie obłudnym płaszczykiem osłaniającym nasz egoizm. Przyznajmy otwarcie: brak nam patrjotyzmu. Prawdziwy patrjota, to obywatel na tyle przejęty ważnością praw, iż stara się aby były wykonane, nawet z własnem ryzykiem i niebezpieczeństwem. Pozwolić odejść zbrodniarzowi w spokoju, czyż to nie znaczy być współwinnym jego przyszłych zbrodni?
— Wszystko się z sobą łączy, rzekł Benassis. Gdyby merowie utrzymywali w dobrym stanie gościńce, nie byłoby tylu ścieżek. Gdyby przytem radni byli bardziej oświeceni, popieraliby właściciela i mera, gdy ci sprzeciwiają się tworzeniu niesłusznych serwitutów. Tłumaczyliby nieświadomym ludziom, że pałac, pole, chata, drzewo, jednako są święte, i że prawo nie nabiera ani nie traci mocy zależnie od wartości przedmiotu posiadania. Ale takich zdobyczy nie da się osiągnąć prędko. Zależą one przedewszystkiem od moralnego stanu ludności, którego nie możemy przeobrazić bez wydatnej pomocy księży. To się nie stosuje do księdza proboszcza, księże Janvier.
— Ja też nie biorę tego do siebie, rzekł śmiejąc się proboszcz. Czyż nie silę się skojarzyć dogmatów religji katolickiej z pańskiemi poglądami administracyjnemi? To też w moich kazaniach na temat kradzieży, często starałem się wpajać parafjanom też same pojęcia prawa, które pan wygłaszał przed chwilą. W istocie, Bóg nie szacuje kradzieży wedle wartości przedmiotu, ale sądzi złodzieja. Oto sens przypowieści, które starałem się dostosować do inteligencji moich owieczek.
— I udało się to księdzu, rzekł Cambon. Mogę ocenić zmiany jakie ksiądz sprawił w duszach: wystarczy porównać obecny stan gminy z przeszłym. Mało jest pewnie kantonów, gdzieby robotnicy byli tak sumienni co do godzin pracy jak u nas. Bydło jest pilnie strzeżone; jeżeli wejdzie w szkodę, to przypadkiem. Lasy szanują. Słowem, umiał ksiądz doskonale przekonać parafjan, że dostatek bogatych jest nagrodą oszczędnego i pracowitego życia.
— Zatem, rzekł Genestas, musi ksiądz proboszcz być dosyć zadowolony ze swej owczarni?
— Panie kapitanie, odparł ksiądz, nie trzeba się spodziewać, abyśmy gdziekolwiek na ziemi znaleźli aniołów. Wszędzie, gdzie jest nędza, tam jest i cierpienie. Cierpienie, nędza, to żywe siły, które wiodą za sobą swoje nadużycia, jak władza swoje. Kiedy chłop zrobi dwie mile idąc do roboty i wraca zmęczony wieczór, a widzi jak myśliwi idą na przełaj przez pola i łąki aby prędzej zasiąść u stołu, czy myśli pan, że zawaha się ich naśladować? Z tych dwóch wydeptujących ścieżkę — na co panowie skarżyli się przed chwilą — któryż jest winowajcą: ten który pracuje, czy ten który się bawi? Dziś, biedni i bogaci przyczyniają nam porówni kłopotu. Wiara, jak władza, powinna zawsze spływać z niebieskich lub społecznych wyżyn, a to pewna, że w naszych czasach klasy uprzywilejowane mają mniej wiary niż jej ma lud, któremu Bóg przyrzeka kiedyś niebo, w nagrodę jego cierpliwie dźwiganych utrapień. Poddając się dyscyplinie duchownej i poglądom swoich przełożonych, sądzę wszakże, że przez długi czas powinnibyśmy być mniej wymagający na punkcie obrządków, a natomiast starać się rozbudzić poczucie religijne w sercu klas średnich, tam gdzie się rozprawia o chrystjanizmie, miast pełnić jego zasady. Filozofizm bogatych stał się bardzo nieszczęśliwym przykładem dla biedaków i spowodował zbyt długie bezkrólewie w królestwie bożem. To, co my dziś możemy uczynić z naszych owieczek, zależy całkowicie od naszego osobistego wpływu: czyż to nie klęska, żeby wiara jakiejś gminy była wynikiem poważania, jakie zyska w niej jeden człowiek? Kiedy duch chrześcijaństwa wyda nowy porządek społeczny, przepajając wszystkie klasy swemi zachowawczemi zasadami, obrządki jego utrwalą się same przez się. Obrządek religji, to jej forma, a społeczeństwo istnieje jedynie przez formę. Panowie macie sztandary, my mamy krzyż...
— Radbym wiedzieć, księże proboszczu, przerwał Genestas, czemu ksiądz nie pozwala tym biedakom zatańczyć trochę w niedzielę?
— Panie kapitanie, odparł proboszcz, my nie potępiamy tańca samego w sobie; zabraniamy go jako źródła niemoralności, która mąci spokój i kazi obyczaje ludu. Oczyścić ducha rodziny, umocnić świętość jej więzów, czyż to nie znaczy podciąć zło w samem korzeniu?
— Wiem, rzekł Tonnelet, że w każdym kantonie zdarzają się jakieś wybryki, ale u nas stają się one coraz rzadsze. Jeżeli ten i ów kmiotek nie robi sobie skrupułu z tem aby zaorać sąsiadowi brózdę, albo też wyciąć w potrzebie trochę cudzej wikliny, to są drobiazgi w porównaniu z grzechami mieszkańców miast. To też uważam, że lud tutejszy jest bardzo religijny.
— Och, religijny! rzekł z uśmiechem proboszcz. Fanatyzmu niema się co obawiać.
— Ależ, księże proboszczu, gdyby nasi wieśniacy chodzili co rano na mszę i spowiadali się co tydzień, pola musiałyby leżeć odłogiem, a trzech księży nie mogłoby nastarczyć.
— Drogi panie, odparł ksiądz, praca to modlitwa. Praktyki religijne opierają się na znajomości zasad, dzięki którym istnieje społeczeństwo.
— A patrjotyzm, księże? rzekł Genestas.
— Patrjotyzm, odparł poważnie ksiądz, budzi jedynie przemijające uczucia; religja daje im trwałość. Patrjotyzm, to chwiłowe zapomnienie osobistego interesu, gdy chrystjanizm jestto pełny system ujarzmiający złe skłonności człowieka.
— Jednakże, księże proboszczu, w czasie wojen Rewolucji, patrjotyzm...
— Tak, w czasie Rewolucji zdziałaliśmy cuda, przerwał Benassis majorowi, ale w dwadzieścia lat później, w r. 1814, patrjotyzm nasz już był martwy, podczas gdy Francja z Europą, parte ideą religijną, rzucały się na Azję dwanaście razy w ciągu stu lat.
— Być może, rzekł sędzia pokoju, iż łatwo jest zgodzić interesy materjalne dzielące narody; natomiast walki o dogmaty, których przedmiot jest zawsze nieokreślony, trwają z natury rzeczy bez końca.
— Cóż to, proszę pana, pan nie je ryby, rzekła Agata, która przy pomocy Mikołaja zebrała talerze.
Wierna swoim zwyczajom, kucharka wnosiła damę jedno po drugiem; zwyczaj, który pozwala żarłokom na opychanie się, a każe tracić najlepsze kąski ludziom wstrzemięźliwym, którzy nasycili głód przy pierwszych daniach.
— Och, panowie, rzekł sędzia pokoju, jak wy możecie twierdzić, że wojny religijne nie miały określonego celu? Niegdyś religja była w społeczeństwie tak potężnym węzłem, że interesy materjalne były nieodłączne od kwestyj religijnych. To też każdy żołnierz wiedział bardzo dobrze, za co się bije...
— Skoro się ludzie tyle bili o religję, rzekł Genestas, to widocznie Bóg bardzo niedoskonale zbudował swój gmach. Czyż boska instytucja nie powinna uderzać ludzi swoją prawdą?
Wszyscy spojrzeli na proboszcza.
— Moi panowie, rzekł, religję trzeba czuć, określić się jej nie da. Nie nam sądzić cele i środki Wszechmocnego.
— Zatem, wedle księdza, trzeba wierzyć we wszystkie wasze hokus-pokus, rzekł Genestas z prostotą żołnierza, który nigdy nie pomyślał o Bogu.
— Panie kapitanie, odparł poważnie ksiądz, religja katolicka lepiej od wszelkiej innej koi udręczenia ludzkie. Ale gdyby nawet i tak nie było, pytam pana, co pan ryzykuje wierząc w jej dogmaty?
— Niewiele, odparł Genestas.
— No, a co pan ryzykuje nie wierząc? Ale, drogi panie, mówmy o rzeczach ziemskich, tych które pana obchodzą najwięcej. Uważ pan, jak silnie palec boży odcisnął się na sprawach ziemskich, dotykając ich ręką swego namiestnika. Ludzie wiele stracili schodząc z drogi wytyczonej przez chrystjanizm. Mało kto trudzi się zapoznać z historją Kościoła; sądzi się go wedle pewnych błędnych mniemań, rozszerzanych z umysłu między ludem. Otóż Kościół dał nam doskonały wzór rządu, jaki ludzie silą się dziś wprowadzić. Zasada wyboru czyniła zeń długi czas wielką polityczną potęgę. Nie było niegdyś ani jednej instytucji religijnej, któraby się nie opierała na wolności, na równości. Wszystkie drogi schodziły się w jednym celu. Przeor, opat, biskup, generał zakonu, papież, wszyscy byli sumiennie wybierani wedle potrzeb Kościoła, wyrażali jego myśl; to też mieli prawo żądać ślepego posłuszeństwa. Pomijam społeczne korzyści tej idei, która stworzyła nowoczesne narody, która natchnęła tyle poematów, katedr, posągów, obrazów, utworów muzycznych. Zwrócę jedynie pańską uwagę, że wasze wybory, wasze sądy przysięgłych i dwie Izby wzięły początek w prowincjonalnych i ekumenicznych soborach, w episkopacie i kolegjach kardynalskich, z tą różnicą, że obecne filozoficzne pojęcia o cywilizacji bledną, mojem zdaniem, w obliczu wzniosłej i boskiej idei jedności katolickiej. Jestto obraz powszechnej jedności społecznej, spełnionej przez Słowo i Czyn, zespolone w dogmacie religijnym. Trudno będzie nowym systemom politycznym, choćby i najdoskonalszym, podjąć na nowo cudy epoki, w której Kościół wspierał inteligencję ludzką.
— Czemu? spytał Genestas.
— Popierwsze, ponieważ wybór, aby się stał zasadą, wymaga zupełnej równości między wyborcami. Muszą oni — aby się posłużyć terminem geometrycznym — stanowić równe jednostki, czego nowoczesna polityka nie osiągnie nigdy. Powtóre, wielkie czyny dzieją się tylko potęgą uczuć, jedyną która potrafi skojarzyć ludzi; nowoczesny zaś filozofizm oparł prawa na interesie osobistym, który prze do rozdzielenia ludzi. Dawniej, częściej niż dziś, zdarzali się w narodach ludzie ożywieni duchem szlachetnej miłości zdeptanych praw, cierpień masy. To też kapłan, dziecię klas średnich, przeciwstawiał się materjalnej sile i bronił ludu od jego wrogów. Z czasem Kościół posiadł obszary ziemskie; ale jego świeckie interesy, zamiast — jak być powinno na pozór — wzmocnić go, osłabiły wkońcu jego działanie. Istotnie: jeżeli ksiądz zażywa jakichś przywilejów posiadania, uchodzi za ciemięzcę. Jeżeli opłaca go państwo, staje się urzędnikiem; winien jest państwu swój czas, swoją duszę, swoje życie. Obywatele uważają jego cnoty za obowiązek, a dobroczynność jego, podcięta w samej zasadzie wolnej woli, wysycha w jego sercu. Ale niech ksiądz będzie biedny, niech będzie dobrowolnie księdzem, bez innego oparcia prócz Boga, bez innego majątku niż miłość jego wiernych, a stanie się z powrotem misjonarzem, uczyni się apostołem, książeciem Dobrego. Słowem, włada jedynie ubóstwem, a pada dostatkiem.
Ksiądz Janvier przykuł uwagę słuchaczy. Wszyscy milczeli, dumając nad temi słowami, tak niezwykłemi w ustach zwykłego plebana.
— Księże proboszczu, wśród tylu prawd, jakie ksiądz wygłosił, jest jeden ważny błąd, rzekł Benassis. Ja nie lubię, wie ksiądz o tem, rozprawiać o interesach ogółu dyskutowanych przez pisarzy i przez rząd dzisiejszy. Mojem zdaniem, człowiek, który stworzył sobie system polityczny, powinien, jeżeli czuje się na siłach aby go zastosować, milczeć, chwycić w ręce władzę i działać. Ale, jeżeli ma to szczęście że jest sobie prostym i nieznanym obywatelem, czyż nie byłby szaleńcem, gdyby chciał przekonać masy drogą dysputy? Mimo to, pozwolę ci się sprzeciwić, mój drogi pasterzu, ponieważ zwracam się tu do zacnych ludzi, nawykłych skupiać swój rozum, aby szukać w każdej rzeczy prawdy. Pojęcia moje mogą się panu wydać dziwne, ale są one owocem refleksyj, jakie mi nasunęły wypadki ostatnich lat czterdziestu. Powszechne głosowanie, którego domagają się dziś osoby należące do opozycji t. zw. konstytucyjnej, było zasadą wyborną w Kościele, ponieważ — jak ksiądz to właśnie zauważył — jednostki były tam wszystkie oświecone, ujęte w karby uczuć religijnych, wychowane w jednym systemie, wiedzące dobrze czego chcą i do czego idą. Ale tryumf pojęć, przy pomocy których nowoczesny liberalizm wydał niebacznie wojnę szczęśliwym rządom Burbonów, byłby klęską dla Francji i dla samych liberałów. Przywódcy lewicy wiedzą o tem dobrze. Dla nich, walka ta, to prosta kwest ja władzy.
„Gdyby — nie daj Boże — mieszczaństwo zwaliło pod sztandarem opozycji wyżyny społeczne, przeciw którym buntuje się jego próżność, natychmiast wślad za tym — tryumfem poszłaby walka mieszczaństwa z ludem. Lud ujrzałby w niem rodzaj szlachty, mizernej to prawda, ale której majątki i przywileje byłyby mu tem wstrętniejsze, przez to samo. że widziałby je bardziej z bliska. W tej walce, społeczeństwo — nie mówię naród — zginęłoby na nowo, ponieważ tryumf — zawsze chwilowy — cierpiącej masy sprowadza największe nadużycia. Byłaby to walka zacięta, nieustanna, ponieważ opierałaby się na licznych rozdźwiękach między wyborcami, których najmniej oświecona ale najliczniejsza część wzięłaby górę nad wyżynami społecznemi, przy systemie w którym głosy liczy się a nie waży. Z tego wynika, że rząd jest najsilniej zorganizowany a tem samem najdoskonalszy, wówczas kiedy jest utworzony dla obrony ograniczonego PRZYWILEJU. To, co nazywam w tej chwili przywilejem, to nie jest jedno z owych praw bezprawnie użyczonych niegdyś pewnym jednostkom z krzywdą wszystkich: nie, to ściślejszy wyraz kręgu społecznego, w którym rozgrywa się działanie władzy. Władza jest poniekąd sercem państwa. Otóż, we wszystkich swoich tworach, natura ścisnęła pierwiastek życia, aby mu dać większą prężność: tak i w ciele politycznem. Wytłumaczę mą myśl na przykładzie. Przypuśćmy, że Francja ma stu Parów; spowodują oni jedynie sto ran miłości własnej. Znieście Parostwo, a wszyscy bogacze staną się uprzywilejowani: miast stu, będziecie ich mieli dziesięć tysięcy i rozszerzycie ranę nierówności społecznych. W rzeczywistości, dla ludu, jedynym przywilejem jest prawo do życia bez pracy. W jego oczach, kto spożywa nie produkując, ten jest łupieżcą. Żąda pracy widzialnej; za nic liczy produkcję intelektualną, która zbogaca go najwięcej. Tak więc, mnożąc tarcia, rozszerza pan walkę na wszystkie punkty ciała społecznego, miast ją ograniczyć do ciasnego kręgu. Kiedy atak i opór są powszechne, ruina kraju staje się nieuchronna. Zawsze będzie mniej bogatych niż biednych; skoro zatem walka staje się matematyczna, zwycięstwo musi przypaść ostatnim.
„Historja dowodzi słuszności mej zasady. Republika rzymska zawdzięczała podbój świata stworzeniu Senatu. Senat utrzymywał w mocy ideę władzy. Ale skoro szlachta i nowi ludzie rozszerzyli działanie rządu rozszerzając patrycjat, sprawa publiczna była stracona. Mimo Sylli, i po Cezarze, Tyberjusz uczynił z niej Cesarstwo rzymskie, ustrój w którym władza, skupiona w ręku jednego, dała jeszcze kilka wieków temu wielkiemu mocarstwu. Nie było już cesarza w Rzymie, kiedy wieczne miasto padło pod ciosami barbarzyńców. Kiedy podbito naszą ziemię, Frankowie, którzy się nią podzielili, wynaleźli przywilej feudalny, aby ubezpieczyć swoje prywatne posiadłości. Stu czy tysiąc wodzów, którzy posiedli kraj, stworzyli swoje instytucje w tym celu, aby bronić praw nabytych podbojem. To też feudalizm trwał póty, póki przywilej był ograniczony. Ale kiedy ludzie z tego narodu[2] — prawdziwy przekład słowa szlachcic gentilshommes — z pięciuset rozmnożyli się do pięćdziesięciu tysięcy, wybuchła rewolucja. Władza ich, zanadto rozcieńczona, była bez nerwu i siły; znalazła się zresztą bez obrony wobec usamowolnienia pieniądza i myśli, którego nie przewidziała. Skoro tedy tryumf mieszczaństwa nad systemem monarchicznym miałby ten skutek, że pomnożyłby w oczach ludu liczbę uprzywilejowanych, tryumf ludu nad mieszczaństwem byłby nieuniknionem następstwem tej przemiany. Jeżeli ten przewrót nastąpi, orężem jego będzie prawo głosowania rozszerzone bezgranicznie na masy. Kto głosuje, dyskutuje. Władza, którą się poddaje dyskusji, nie istnieje. Czy możecie sobie wyobrazić społeczeństwo bez władzy? Nie. A więc władza znaczy tem samem siła. Siła zaś musi się wspierać na rzeczach przesądzonych. Oto przyczyny, które mnie utrwaliły w przekonaniu, że zasada wyboru jest jedną z najbardziej zgubnych dla istnienia nowoczesnych rządów. Sądzę chyba, że dosyć dałem dowodów przywiązania do klasy ubogich i cierpiących, nikt mnie tedy nie może winić abym pragnął jej nieszczęścia. Ale, o ile podziwiam ją na drodze pracy którą kroczy, wzniosła swą wytrwałością i rezygnacją, o tyle uznaję ją za niezdolną do udziału w rządzie. Proletarjat jest dla mnie zawsze nieletni i zawsze musi być pod kuratelą. To też, wedle mnie, słowo wybór gotowe jest sprawić tyle złego, ile go sprawiły słowa sumienie i wolność, źle zrozumiane, źle określone, i rzucone ludowi jako symbol buntu i hasło zniszczenia. Opieka nad masą wydaje mi się tedy rzeczą słuszną i konieczną dla utrzymania społeczeństwa.
— Ten system tak dalece godzi we wszystkie nasze dzisiejsze pojęcia, że mamy poniekąd prawo prosić pana o jego wyjaśnienie, rzekł Genestas przerywając lekarzowi.
— Chętnie, kapitanie.
— Co ten nasz pan wgaduje? wykrzyknęła Agata wchodząc do kuchni. To poczciwe panisko radzi im, aby zdeptać lud! a oni go słuchają.
— Nigdybym się tego nie spodziewał po naszym panu, rzekł Mikołaj.
— Jeżeli żądam silnych praw dla utrzymania w karbach nieoświeconej masy, podjął lekarz po lekkiej pauzie, pragnę także, aby sieć systemu społecznego była słaba i podatna, aby pozwalała wybić się z tłumu każdemu, kto ma w sobie wolę i potrzebne zdolności dla wzniesienia się do klas wyższych. Wszelka władza dąży do utrzymania się. Aby istnieć, dziś tak jak dawniej, rząd musi pozyskać sobie ludzi silnych, biorąc ich wszędzie gdzie się znajdą, aby z nich sobie uczynić obrońców i zabrać masom energicznych ludzi którzy je buntują. Otwierając dla powszechnej ambicji drogi trudne i łatwe zarazem — trudne dla wątłych zachceń, łatwe dla istotnej woli — państwo uprzedza rewolucje, które rodzą się z zahamowania pędu ku wyżynom ludzi z natury wyższych. Ostatnie czterdzieści lat naszych utrapień powinno były dowieść inteligentnemu człowiekowi, że wszelka wyższość jest następstwem porządku społecznego. Bywa ona trojakiego rodzaju i niezaprzeczona: intelektualna, polityczna i majątkowa. Czyż to nie jest to samo co sztuka, władza i pieniądz, inaczej mówiąc: zasada, środek i skutek? Otóż, przypuściwszy zupełną tabula rasa, jednostki społeczne absolutnie równe, rozradzanie się w jednakich proporcjach, i dawszy każdej rodzinie jedną część ziemi, okaże się po pewnym czasie, że pojawią się też same nierówności majątkowe które istnieją dziś. Z tej bijącej w oczy prawdy wynika, iż wyższość majątku, myśli i władzy jest faktem, z którym trzeba się pogodzić; faktem, który masa zawsze będzie uważała za ciemięstwo, upatrując przywilej w najsłuszniej nabytych prawach. Wychodząc z tej zasady, kontrakt społeczny będzie tedy wiekuistym paktem posiadających przeciw tym którzy nie posiadają.
„Wedle tej zasady, ci będą twórcami praw, którzy z nich korzystają, ponieważ powinni mieć instynkt samozachowawczy i przewidywać niebezpieczeństwa. Są bardziej zainteresowani w spokoju mas, niż same masy. Ludom trzeba gotowego szczęścia. Spojrzawszy z tego punktu na społeczeństwo, jeżeli obejmiecie je w jego całości, zgodzicie się panowie ze mną, że prawo wyboru powinni wykonywać jedynie ludzie, którzy posiadają majątek, władzę lub inteligencję: uznacie także, że funkcje ich pełnomocników powinny być nader ograniczone. Prawodawca, moi panowie, powinien wyrastać ponad swą epokę. Śledzi on kierunek powszechnych błędów i określa punkty, w których skupiają się pojęcia danego narodu: pracuje tedy bardziej jeszcze dla przyszłości niż dla współczesności; bardziej dla pokolenia które dorasta, niż dla tego które mija. Otóż, jeżeli powołacie masy do stanowienia praw, czy masa może być wyższa od samej siebie? Nie. Im wierniej zgromadzenie będzie odbijało pojęcia tłumu, tem mniej będzie rozumiało zadania rządu, tem poziomsze będą jego horyzonty, tem mniej ścisłe, tem chwiejniejsze będzie jego prawodawstwo, bo tłum jest zawsze i będzie tylko tłumem. Prawo wymaga poddania się regułom, wszelka reguła jest w sprzeczności z naturalnym obyczajem, z interesami jednostki: czy masa będzie tworzyła prawa przeciw samej sobie? Nie. Często dążność praw powinna iść w odwrotnym kierunku niż dążność obyczajów. Kształtować prawa w duchu powszechnego obyczaju, czyż by to nie znaczyło w Hiszpanji popierać nietolerancję i próżniactwo; w Anglji zmysł kramarstwa; we Włoszech kult sztuki, której zadaniem jest wyrażać społeczeństwo ale która nie może być całem społeczeństwem; w Niemczech kastowość; we Francji lekkomyślność, nowinkarstwo, skłonność do podziałów na stronnictwa, które nas zawsze zjadały?
„Co wynikło z tych czterdziestu lat, przez które zgromadzenia wyborcze zajmują się prawodawstwem? Mamy czterdzieści tysięcy praw. Naród, który ma czterdzieści tysięcy praw, nie ma żadnego. Pięćset średnich inteligencyj — bo cały wiek niema ani stu wielkich inteligencyj na swoje usługi — czy zdoła się wznieść do tych horyzontów? Nie. Ludzie wciąż przybywający z pięciuset różnych miejscowości nigdy nie będą jednako rozumieli ducha praw, a prawo powinno być jedno. Ale idę dalej. Prędzej czy później, zgromadzenie takie podpada pod berło jednego człowieka: zamiast mieć dynastje królów, macie zmienne i kosztowne dynastje pierwszych ministrów. U kresu każdej debaty znajduje się Mirabeau, Danton, Robespierre lub Napoleon: prokonsulowie lub cesarz. Trzeba pewnej określonej siły, aby podnieść pewien określony ciężar. Tę siłę można rozłożyć na większą lub niniejszą ilość dźwigni; ale w zasadzie musi być ona proporcjonalna do ciężaru. Tutaj ciężarem jest ciemna i cierpiąca masa, która tworzy podkład każdego społeczeństwa. Władza, będąc z natury swojej represyjna, potrzebuje wielkiego skupienia, aby dać opór równy parciu ludowemu. Jestto zastosowanie zasady, którą właśnie rozwinąłem, mówiąc o ograniczeniu przywileju władzy. Jeżeli dopuścicie do niej ludzi wybitnych, poddadzą się temu naturalnemu prawu i skłonią do poddania się cały kraj. Skoro zbierzecie ludzi miernych, prędzej czy później pokona ich wyższa inteligencja. Poseł o wyższym pokroju czuje rację Stanu; poseł mierny liczy się z siłą. W rezultacie, zgromadzenie ustępuje idei jak Konwent w czasie Terroru; potędze jak ciało prawodawcze pod Napoleonem; systemowi lub pieniądzom, jak dziś. Zgromadzenie republikańskie, o jakiem marzą niektórzy światli ludzie, jest niemożliwe: ci, którzy go pragną, to albo ludzie naiwni, albo przyszli tyrani. Zgromadzenie, które dysputuje o niebezpieczeństwie narodu, kiedy trzeba powołać go do czynu, czy się to panom nie wydaje śmieszne? To, żeby lud miał swoich pełnomocników dla uchwalania lub odrzucania podatków, to jest słuszne i to istniało we wszystkich czasach, pod najokrutniejszym tyranem i pod najłaskawszym monarchą. Pieniądz jest nieuchwytny, podatek zresztą ma swoje granice, poza któremi naród buntuje się aby odmówić, albo się kładzie aby umrzeć. Niechże to ciało wybieralne i zmienne jak potrzeby, jak pojęcia które wyraża, wzbrania się przyjąć złe prawo — doskonale. Ale przypuścić, że pięciuset łudzi, przybyłych z różnych kątów, stworzy dobre prawa, czy to nie jest lichy żart, za który prędzej czy później kraj musi odpokutować? Zmienia wówczas tyrana: — oto wszystko.
„Władza, prawo, muszą być tedy dziełem jednego człowieka, który siłą rzeczy musi bezustanku poddawać swoje czyny powszechnemu uznaniu. Ale co się tyczy zmian wprowadzanych w działanie władzy, czy to jednego, czy wielu, czy masy, zmiany te mogą wypływać jedynie z religijnych instytucyj danego narodu. Religja jest jedyną naprawdę skuteczną przeciwwagą wobec nadużyć najwyższej władzy. Jeżeli w jakimś narodzie zaniknie poczucie religijne, wówczas staje się on zasadniczo niesforny, a władca staje się z konieczności tyranem. Sejmy, które się stwarza między władzą a poddanymi, są jedynie środkami łagodzącemi te dwie dążności. Zgromadzenia, w myśl tego co rzekłem, stają się wspólnikami albo buntu albo tyranji. Mimo to, rząd jednego, ku któremu się skłaniam, nie jest dobry jakąś absolutną dobrocią, bo owoce polityki zawsze będą zależne od obyczajów i wierzeń. Jeżeli naród się zestarzał, jeżeli filozofizm i duch przeczenia zepsuły go do szpiku, wówczas naród ten kroczy do despotyzmu mimo form wolności; tak samo jak narody roztropne prawie zawsze umieją znaleźć wolność pod formami despotyzmu. Z tego wszystkiego wynika konieczność wielkiego ograniczenia w prawach wyborczych, konieczność silnej władzy, konieczność potężnej religji, któraby uczyniła bogacza przyjacielem ubogiego, a ubogiemu nakazała zupełną rezygnację. Absolutną koniecznością jest ograniczyć Izby poselskie do kwestji podatków i do protokółowania praw, odejmując im tworzenie ich bezpośrednie.
„Istnieją w wielu mózgach inne pojęcia, wiem o tem. Dziś, jak niegdyś, zdarzają się gorące głowy szukające czegoś lepszego, ludzie którzyby chcieli urządzić społeczeństwo rozsądniej niż jest urządzone dzisiaj. Ale zmiany, wiodące do zasadniczych przewrotów społecznych, wymagają powszechnej zgody. Nowatorowie muszą być cierpliwi. Kiedy zważam czas jakiego wymagało upowszechnienie chrześcijaństwa, ów przewrót moralny który miał być nawskroś pokojowy, drżę na myśl o nieszczęściach rewolucji w celach czysto materjalnych, i jestem za utrzymaniem istniejącego etanu rzeczy. Zostawcie każdemu jego myśl, powiedział chrystjanizm; każdemu jego pole, rzekło nowożytne prawo. Nowożytne prawo dostroiło się do chrześcijaństwa. Każdemu jego myśl, to jest uświęcenie praw inteligencji; każdemu jego pole, to uświęcenie własności zdobytej wysiłkiem pracy. Oto podstawy naszego społeczeństwa. Natura oparła życie ludzkie na głosie instynktu zachowawczego; życie społeczne ugruntowało się na interesie osobistym. Oto są dla mnie prawdziwe zasady polityczne. Naginając te dwa samolubne uczucia do myśli o życiu przyszłem, religja łagodzi gwałtowność społecznych zdarzeń. W ten sposób, cierpienia wynikłe z tarcia interesów Bóg uśmierza poczuciem religijnem, które każe zapomnieć o samym sobie; tak samo jak zapomocą nieznanych praw złagodził tarcie w mechanice światów. Chrystjanizm nakazuje ubogiemu znosić bogacza, a bogaczowi ulżyć nędzy ubogiego: dla mnie tych kilka słów, to jest streszczenie wszystkich praw boskich i ludzkich.
— Ja, który nie jestem mężem Stanu, rzekł rejent, uważam monarchę za likwidatora społeczeństwa, które powinno być w stałym stanie likwidacji; przekazuje swemu następcy bilans czynny, równy temu który otrzymał.
— I ja nie jestem mężem Stanu, odparł żywo Benassis wpadając rejentowi w słowo. Wystarczy nieco zdrowego rozsądku, aby polepszyć dolę gminy, kantonu lub powiatu; rządzenie całym departamentem wymaga już talentu; ale te cztery sfery administracyjne przedstawiają jedynie ograniczony horyzont, który łatwo można objąć wzrokiem: interesy ich łączą się z wielką machiną państwa widocznemi węzłami. W wyższej sferze wszystko się wyolbrzymia; spojrzenie męża Stanu musi ogarniać horyzonty zgóry. Aby zrobić sporo dobrego w departamencie, powiecie, kantonie albo w gminie, wystarczało przewidzieć rezultat na dziesięć lat naprzód; ale gdy chodzi o naród, trzeba przeczuć jego losy i ogarnąć je na przestrzeni całego wieku. Geniusz Colbertów i Sullych jest niczem, jeśli się nie opiera na woli, która tworzy Napoleonów i Cromwelów. Wielki minister, panowie, to wielka myśl wypisana na wszystkich latach epoki, której świetność i pomyślność on przygotował. Wytrwałość, oto cnota najbardziej mu potrzebna. Ale też, w każdej ludzkiej rzeczy, czyż wytrwałość nie jest najwyższym wyrazem siły? Widzimy od jakiegoś czasu zbyt wielu ludzi mających ideje ministerjalne, zamiast mieć ideje narodowe; toteż trzeba nam podziwiać prawdziwego męża Stanu, jako wcielenie najwyższej ludzkiej poezji. Wciąż wytężać wzrok w przyszłość i wyprzedzać los; wznieść się ponad władzę i trzymać się jej tylko przez poczucie własnej pożyteczności a nie przeceniając własnych sił; wyzuć się z własnych namiętności a nawet z wszelkiej pospolitej ambicji aby pozostać panem swych zdolności, aby przewidywać, chcieć i działać bez przerwy; stać się sprawiedliwym i absolutnym, utrzymywać porządek na wielką skalę, nakazać milczenie swemu sercu i słuchać jedynie swego rozumu; nie być ani nieufnym ani ufnym, ani sceptykiem ani łatwowiernym, ani wdzięcznym ani niewdzięcznym, ani zacofanym wobec wydarzeń ani zaskoczonym przez jakąś myśl; żyć wreszcie uczuciem mas i wciąż panować nad niemi rozpinając skrzydła swej inteligencji, siłę swego głosu i bystrość spojrzenia, widząc nie szczegóły ale następstwa każdej rzeczy, — czyż to nie znaczy być trochę więcej niż człowiekiem? Toteż nazwiska tych wielkich i szlachetnych ojców narodu winny trwać na zawsze w pamięci pokoleń.
Zapanowała chwila milczenia, podczas której wszyscy patrzyli po sobie.
— Panowie, nic nie powiedzieliście o wojsku, wykrzyknął Genestas. Armja wydaje mi się prawdziwym wzorem wszelkiego dobrze urządzonego społeczeństwa: szabla jest opiekunką narodu.
— Kapitanie, rzekł śmiejąc się sędzia pokoju, pewien stary adwokat powiedział, że państwa zaczynają się od miecza a kończą na kałamarzu. Otóż my jesteśmy przy kałamarzu.
— A teraz, panowie, kiedyśmy już rozstrzygnęli losy świata, mówmy o czem innem. No, kapitanie, szklaneczka wina, wykrzyknął śmiejąc się lekarz.
— Nawet dwie, rzekł Genestas podnosząc szklankę, a wypiję je za pańskie zdrowie, jako za zdrowie człowieka, który przynosi zaszczyt ludzkości.
— I którego kochamy wszyscy, rzekł proboszcz głosem pełnym słodyczy.
— Księże proboszczu, chce mnie ksiądz przywieść do grzechu pychy?
— Ksiądz proboszcz powiedział pocichu to, co cały kanton powtarza głośno, rzekł Cambon.
— Panowie, proponuję, aby odprowadzić księdza na plebanję: przejdziemy się przy księżycu.
— Chodźmy, wykrzyknęli goście, którzy uważali za miłą powinność odprowadzić proboszcza.
— Zajdźmy do stodoły, rzekł lekarz biorąc majora pod ramię, skoro się pożegnali z proboszczem i z gośćmi. Tam, kapitanie, usłyszysz o Napoleonie. Jest tam paru kmotrów, którzy z pewnością wyciągną Goguelata, naszego piechura, na jakąś opowieść o tym bożyszczu ludu. Mikołaj, mój stajenny, przystawił nam drabinę, wdrapiemy się przez okienko na wierzch na siano, skąd będziemy mogli widzieć wszystko. Chodź pan, wierzaj mi, taka wieczornica to bardzo ciekawe. Nie pierwszy to raz zdarza mi się zaszyć w siano, aby posłuchać żołnierskich opowiadań, albo jakiej chłopskiej bajki. Ale ukryjmy się dobrze, bo ci ludzie, skoro zobaczą obcego, robią ceregiele i nie są już swobodni.
— Ech, mój drogi gospodarzu, rzekł Genestas, czyż ja nie udawałem nieraz że śpię, aby się przysłuchiwać moim żołnierzom na biwaku? Na honor, nigdy na żadnym paryskim teatrze nie uśmiałem się tak serdecznie, jak podczas opowiadania o klęsce pod Moskwą, zaprodukowanej w humorystycznej formie przez starego wachmistrza rekrutom, którzy się bali wojny. Powiadał, że armja francuska robiła w majtki, że piło się wszystko z lodem, że umarli przystawali w drodze, że widziało się Rosję na biało, że czyściło się konie zębami, że ci co lubili ślizgawkę mieli używanie, że amatorzy mrożonej galaretki z mięsa mogli sobie podjeść do syta, że kobiety są tam naogół zimne, i że jedyna rzecz która była naprawdę nieprzyjemna, to to, że się nie miało ciepłej wody do golenia. Słowem, opowiadał błazeństwa tak pocieszne, że nawet stary furjer, który miał nos odmrożony i którego nazywano niedonoskiem, śmiał się serdecznie.
— Cyt! rzekł Benassis, jesteśmy na miejscu. Idę pierwszy, niech pan idzie za mną.
Weszli na drabinę i zaszyli się w siano, nad głowami całego zebrania, które mogli dobrze widzieć, nie spostrzeżeni przez nikogo. Uczestnicy wieczornicy skupieni byli gromadkami dokoła kilku świec: parę kobiet szyło, inne przędły, większość siedziała bezczynnie z wyciągniętą szyją, z głową i oczami obróconemi w stronę starego chłopa, który coś opowiadał.
Mężczyźni przeważnie stali albo leżeli na sianie. Grupy te, pogrążone w głębokiem milczeniu, zaledwie oświecał mdły blask świec, otoczonych słoikami wody. W promieniu tego światła skupiły się pracownice. Góra była ciemna i czarna; rozmiar stodoły osłabiał jeszcze te blaski, które barwiły nierównomiernie głowy, tworząc malowniczą grę światłocienia. Tu błyszczało bronzowe czoło i jasne oczki ciekawej wieśniaczki: ówdzie smuga światła odcinała surowe czoła starców, rysując fantastycznie ich znoszone i wypełzłe suknie. Wszyscy ci ludzie, wsłucham w rozmaitych pozach, wyrażali nieruchomemi fizjognomjami zupełne pochłonięcie opowiadaniem. W tym ciekawym obrazie malował się potężny wpływ, jaki na wszystkie umysły wywiera poezja. Żądając od opowiadającego rzeczy cudownych a zawsze prostych, albo niemożliwości prawie-że wiarogodnych, czyż wieśniak nie okazuje się miłośnikiem najczystszej poezji?
— Mimo że ten dom wyglądał bardzo podejrzanie (opowiadał wieśniak w chwili gdy dwaj nowi słuchacze umieścili się tak aby go słyszeć), biedna garbuska tak się zmęczyła dźwiganiem konopi na targ, że weszła, tem bardziej że robiła się już noc. Poprosiła tylko o nocleg: za całe bowiem pożywienie wydobyła z sakwy kromkę chleba i zjadła ją. Zaczem, gospodyni, która była żoną rozbójników, nie wiedząc nic co oni umyślili robić w nocy, przyjęła garbuskę i pomieściła ją na górze, bez światła. Ano, garbata kładzie się na tapczanie, odmawia pacierze, myśli o swoich konopiach i zabiera się do spania. Ale, nim jeszcze zasnęła, słyszy hałas i widzi dwóch ludzi wchodzących z latarnią: każdy z nich trzymał nóż. Strach ją obleciał, bo trzeba wam wiedzieć, że w owych czasach panowie tak lubili pasztet z ludzkiego mięsa, że robiło się je dla nich. Ale, ponieważ baba miała skórę twardą jak rzemień, uspokoiła się, pomyślawszy, że wzgardzą tak lichym przysmakiem. Tamci dwaj przechodzą koło garbuski, idą ku łóżku w wielkiej izbie, gdzie ułożono pana z wielką walizą, co to uchodził za negromantę. Ten wyższy podnosi latarnię i chwyta pana za nogi; mały (ten co to udawał pijanego) chwyta go za głowę i ucina mu ją, od jednego zamachu, ciach! Potem zostawiają ciało i głowę, wszystko we krwi, porywają walizę i schodzą. Nasza babula dopieroż w kłopocie! W pierwszej chwili myśli, jak drapnąć stamtąd pocichu, nie wiedząc jeszcze, że to Opatrzność przywiodła ją tam poto, aby oddała chwałę imieniowi boskiemu i ściągnęła karę na zbrodniarzy. Bała się; a kiedy człowiek się boi, nie troszczy się o nic. Ale gospodyni spytała zbójów o garbatą: zlękli się i idą zpowrotem po drewnianych schodkach. Babina zwija się w kłębek ze strachu i słyszy jak oni się kłócą pocichu.
— Powiadam ci, że trzeba ją zabić.
— Nie trzeba jej zabijać.
— Zabij ją.
— Nie.
Wchodzą. Babina, która nie była taka głupia, zamyka oczy i udaje że śpi. Śpi, powiadam wam, jak to dziecko, z rączką na sercu, oddycha jak ten aniołek. Ten, który miał latarnię, otwiera ją, świeci babie w oczy: ani mrugła, tak bardzo bała się o swoją szyję.
— Widzisz, że śpi jak suseł, powiada wielki.
— Te stare, to takie chytre, odpowiada mały. Zabiję ją, będziemy spokojniejsi. Zresztą posoli się ją, i da się ją do zjedzenia wieprzom.
Baba słyszy to wszystko i ani drgnie.
— Śpi, śpi naprawdę, rzekł mały hultaj, widząc że garbata ani drgnęła.
Oto jak stara się ocaliła. I można powiedzieć, że była odważna. Dużo tu jest młodych dziewcząt, które nie oddychałyby jak aniołek, słysząc że je mają dać świniom. Zbóje biorą się do nieboszczyka, zawijają w prześcieradła i rzucają go na podwórko, gdzie stara słyszy jak świnie nadbiegają, krząkając sobie: dobre, dobre! i biorąc się do śniadania.
Zaczem nazajutrz, podjął opowiadający uczyniwszy pauzę, kobiecina odchodzi, dając swoich parę groszy za nocleg. Bierze sakwy, udaje jakby nigdy nic, pyta o drogę, wychodzi z pokoju i chce biec. Właśnie! Strach odjął jej nogi, i to całe szczęście dla niej. Oto dlaczego. Ledwie zrobiła ćwierć mili, kiedy widzi jednego ze zbójów, który szedł za nią przez chytrość, aby wymiarkować czy ona nic nie widziała. Zwąchała pismo nosem i przysiadła na kamieniu.
— Co to wam, dobra kobieto? powiada mały, bo to ten mały, chytrzejszy, szedł za nią na przeszpiegi.
— Ach, mój dobry człowieku, odpowiada, sakwy mam takie ciężkie, i jestem tak zmęczona, że przydałby mi się jakiś poczciwy człowiek (patrzcie spryciarę!), któryby mi dopomógł zawlec się do domu.
Ano zbój ofiarowuje się, że ją odprowadzi. Ona przyjmuje. Bierze babę za ramię, aby się przekonać, czy się nie boi. Juści! kobiecina ani nie zadygotała, idzie sobie spokojnie. I oto sobie we dwoje rozmawiają o gospodarskich sprawach i o hodowli konopi, aż doszli do przedmieścia, gdzie mieszkała baba. Tam zbój ją pożegnał, z obawy aby nie spotkać kogoś z policji. Baba wróciła do domu o południu i czekała na swego chłopa, rozmyślając o całej tej historji. Konopiarz wrócił nad wieczorem. Głodny był, trzeba mu dać jeść. Zatem, maszcząc patelnię aby mu coś upitrasić, baba opowiada mu, jak sprzedała konopie, bajdurząc, ot jak to baby, ale nic nie powiada o świniach, ani o zabitym, zjedzonym i okradzionym panie. Rozpala w piecu aby ją oczyścić, wyjmuje, chce obetrzeć, widzi że jest pełna krwi.
— Coś ty tam dał? powiada do męża.
— Nic, odpowiada mąż.
Myśli, że się jej przywidziało: kładzie znów patelnię do ognia. Bęc! głowa wpada przez komin.
— Widzisz? to właśnie głowa nieboszczyka. Jak on na mnie patrzy! Czegóż on chce?
Abyś go pomściła! powiada głos.
— Jakaś ty głupia, rzekł konopiarz, zwidują ci się jakieś brednie.
Bierze głowę, która go gryzie w palec, i rzuca ją na dziedziniec.
— Zrób mi jajecznicy, powiada, i nie troszcz się o to. To kot.
— Kot! mówi baba: toć był okrągły jak kula.
Wstawia znów patelnię do ognia. Bęc! wypada noga. Ta sama historja. Mąż, tak samo nie wzruszony widokiem nogi jak poprzednio głowy, chwyta nogę i wyrzuca ją za drzwi. Wkońcu druga noga, ręce, ciało, cały zamordowany podróżny spada po kawałku. Niema jajecznicy: stary konopiarz głodny jak wszyscy djabli.
— Klnę się na moje zbawienie, rzecze, jeśli mi się jajecznica usmaży, postaramy się wygodzie temu człowiekowi.
— Przekonałeś się tedy, że to człowiek? mówi baba. Czemuś mi powiedział przed chwilą, że to nie głowa, ty niedowiarku?
Kobieta tłucze jaja, pitrasi jajecznicę i podaje bez szemrania, bo widząc tę rzeźnię zaczęła być niespokojna. Chłop siada i zaczyna jeść. Garbuska, która się bała, powiada że nie głodna.
— Puk, puk, powiada obcy pukając do drzwi.
— Kto tam?
— Wczorajszy nieboszczyk.
— Wejdźcie, panie, powiada konopiarz.
Zaczem podróżny wchodzi, siada na zydlu, i powiada:
— Wspomnijcie Boga, który użycza wiecznego spokoju tym co wyznają jego święte imię! Kobieto, widziałaś jak mnie uśmiercili i ty milczysz! Zepćały mnie świnie. Świnie nie mogą wejść do nieba. Zatem ja, chrześcijanin, mam iść do piekła, dlatego że baba trzyma język za zębami! To się jeszcze nigdy nie trafiło. Trzeba mnie oswobodzić. I tym podobne.
Baba, w coraz większym strachu, czyści patelnię, bierze świąteczną przyodziewę, idzie do sądu opowiedzieć o zbrodni, która się wykryła, i złodziejaszków pięknie łamią kołem na rynku. Dokonawszy tego zacnego dzieła, babina i jej mąż mieli zawsze najpiękniejsze konopie jakie wam się zdarzyło oglądać. Potem (co ich jeszcze więcej ucieszyło) mieli to czego pragnęli najbardziej, to znaczy dziecię płci męzkiej, które zostało z biegiem czasu królewskim baronem. Oto prawdziwa historja o odważnej garbusce.
— Nie lubię takich historji, zawsze mi się potem przyśnią, rzekła Grabarka. Wolę historję o Napoleonie.
— Racja, rzekł połowy. No, panie Goguelat, niech nam pan powie o Napoleonie.
— Późno już, odparł piechur, a ja nie lubię obrzynać zwycięstw.
— Nic nie szkodzi, gadajcie i tak! Znamy już to wszystko, tyleśmy razy słyszeli, ale zawsze miło posłuchać.
— Opowiedzcie o cesarzu! krzyknęło kilka głosów naraz.
— Ano, jak chcecie, odparł Goguelat. Ale zobaczycie, że to nic nie warte, kiedy się tak z tem goni jak z butami na jarmark. Wolę wam raczej opowiedzieć całą bitwę. Czy chcecie Champ-Aubert, gdzie nie było już ładunków i gdzie mimo to ludzie się źgali bagnetami?
— Nie! O cesarzu! O cesarzu!
Piechur podniósł się z wiązki siana, powiódł po zgromadzeniu owem spojrzeniem czarnem, brzemiennem nędzą, wypadkami i cierpieniem, jakie cechuje starych żołnierzy. Ujął poły surduta, podniósł je tak jakby chodziło o to aby ładować tornister, w którym mieściły się niegdyś jego rzeczy, jego buty, cały jego majątek, poczem wsparł się na lewej nodze, prawą wysunął naprzód, i poddał się chętnie woli zebranych. Odgarnąwszy z jednej strony siwe włosy, wzniósł głowę ku niebu, aby się znaleźć na wyżynie olbrzymiej historji, którą miał opowiedzieć.
— Widzicie tedy, moi przyjaciele, Napoljon urodził się na Korsyce. Jestto wyspa francuska, ogrzana włoskiem słońcem, gdzie wszystko gotuje się jak w kotle, gdzie się ludzie mordują wzajem, z ojca na syna, o nic poprostu: tak im coś przyjdzie do głowy. Żeby zacząć od najdziwniejszej rzeczy, matka jego, która była najpiękniejsza kobieta swego czasu i mądra jucha, umyśliła go poświęcić Bogu, aby go ubezpieczyć od wszystkich niebezpieczeństw w dzieciństwie i potem w życiu, bo jej się śniło, że cały świat stał w ogniu, w dniu gdy go rodziła. To było proroctwo! Prosi tedy Boga, aby go miał w swojej pieczy, pod warunkiem że Napoljon przywróci jego świętą wiarę, która była wówczas w poniewierce. Tak ułożyli i tak też się stało.
„A teraz, słuchajcie mnie dobrze i powiedzcie mi, czy to, co usłyszycie, czy to jest rzecz naturalna.
„Jest pewne i jasne, że tylko człowiek, któremu przyszło do głowy zawrzeć taki tajemny pakt, zdolny był przechodzić przez linje nieprzyjacielskie, w gradzie kul, kartaczy, które nas zmiatały jak muchy, a które oszczędzały jego głowę. Widziałem to bardzo osobliwie na własne oczy pod Eylau. Widzę go jeszcze jak wchodzi na wzgórek, bierze lornetkę, patrzy na bitwę i powiada: „Dobrze idzie!“ Jeden z tych frantów z piórami na głowie, co to mu się ciągle uprzykrzali i wlekli się za nim wszędzie, nawet kiedy jadł (tak nam powiadano), chciał udawać mędrka i stanął na miejscu cesarza kiedy tamten odszedł. Oho, fiut! Niema już kity. Rozumiecie, że Napoljon zobowiązał się chować sekret dla siebie samego. Oto, czemu wszyscy co byli blisko niego, nawet jego właśni przyjaciele, padali jak szyszki z drzewa: Duroc, Bessieres, Lannes, wszystko ludzie jak z żelaza których on odlewał na swoje potrzeby. Wreszcie najlepszy dowód, że on był dzieckiem bożem, stworzonem na to aby być ojcem żołnierza, to to, że nikt go nie widział porucznikiem ani kapitanem! A juści odrazu wodzem.
„Nie wyglądał na więcej niż na dwadzieścia trzy lat, kiedy był starym generałem po wzięciu Toulonu, gdzie odrazu pokazał tamtym, że nie rozumieją, jak trzeba się obchodzić z armatami. Spada nam tedy do armji włoskiej takie chudziutkie generalątko na dowódcę armji włoskiej, która nie miała chleba, naboi, butów, ubrania, ot, biedna armja jako ten robaczek.
— Moje dzieci, powieda nam, otośmy tu razem. Otóż, wbijcie to sobie w mózgownicę, że od dziś za dwa tygodnie wygracie wojnę, będziecie mieli wszyscy porządne płaszcze, kamasze, królewskie buty. Ale, moje dzieci, trzeba iść po to do Medjolanu, tam to wszystko czeka.
„I poszliśmy. Francuz, dotąd zmiażdżony, płaski jak pluskwa, dźwiga się. Było nas trzydzieści tysięcy bosiaków na ośmdziesiąt tysięcy Niemców, wszystko rosłych chłopów, dobrze opatrzonych: widzę ich jeszcze. Wówczas Napoljon, który był wtedy dopiero Bonapartem, tchnął nam jakiegoś ducha w piersi. I maszeruje się w dzień i maszeruje w nocy, i grzmoci się ich pod Montenotte i leci się ich prać pod Rivoli, Lodi, Arcole, Millesimo, i już się ich niepopuszcza. Żołnierz zasmakował w tem aby zwyciężać. Wówczas Napoljon osacza ci tych niemieckich generałów, którzy nie wiedzieli w jaki kąt się zaszyć aby być bezpiecznie, i maca ich pod żebro, i bierze im czasem na jeden raz po dziesięć tysięcy ludzi, których zagarnia półtora-tysiącem Francuzów, kręcąc nimi jak szewc skórą. Słowem, zabiera im armaty, żywność, pieniądze, amunicję, wszystko co mogło się przydać, pcha ci ich do wody, grzeje ich po górach, kąsa ich w powietrzu, zjada na lądzie, patroszy ich wszędzie. Armja porosła w pierze, bo, widzicie, cysarz który był człowiek z głową, umiał sobie pozyskać mieszkańców, którym powiedział, żeśmy przyszli ich oswobodzić. Ano tedy cywile kochają nas i goszczą, i ich kobity także, jako że były to osoby bardzo bystre. Koniec końców, w wentozie 96 roku, co było niby tyle co nasz dzisiejszy marzec, siedzieliśmy w kącie, ale po tej kampanji jesteśmy panami Włoch, jak nam to Napoljon przepowiedział. A w marcu następnego roku, w jednym roku i w dwóch kampanjach, staje z nami pod Widniem: wszystko było zamiecione jak miotłą. Połknęliśmy po koleji trzy różne armje i przepędziliśmy czterech austrjackich generałów, z których jeden siwiutki, biedaczek, upiekł się jak szczur w słomie pod Mantuą. Królowie prosili łaski na kolanach. Zawarliśmy pokój. Czy jeden człowiek mógł tego dokazać? Nie. Bóg mu pomagał, to pewne. Rozmnażał się jak pięć chlebów w Ewangelji, dowodził bitwą w dzień, gotował ją w nocy, a warty wciąż go widziały, jak chodził tam i sam, nie jedząc i nie śpiąc.
„Zaczem, patrząc na te cuda, żołnierz uznaje go za swego ojca. I naprzód, wiara!
„Ale tamci w Paryżu, widząc to wszystko, powiadali sobie:
— Temu łazikowi chyba z nieba wprost dają rozkazy; coś się nam widzi, że on byłby zdolny jak nic zagarnąć Francję: trzeba go wypuścić na Azję albo Amerykę, może się tem zadowoli!
„Tak mu to było zapisane jak panu Jezusowi. Rada w radę, dają mu rozkaz aby poszedł wartować w Egipcie. Tu jego podobieństwo z synem bożym. Ale to nie wszystko. Zbiera swoich najtęższych zuchów, tych których osobliwie sobie wymusztrował, i powiada im tak:
— Moje dzieci, na ten kwadrans dają nam Egipt do połknięcia. Ale my go połkniemy w trymigi, jak połknęliśmy Włochy. Prości żołnierze zostaną książętami i będą mieli własne grunty. Naprzód!
„Naprzód dzieci! powiadają sierżanci. I przybywamy do Tulonu, którędy, wiadomo, droga na Egipt.
„Wówczas Anglicy mieli na morzu wszystkie swoje okręty. Ale kiedyśmy wsiedli na statki, Napoleon powiada:
— Nie zobaczą nas. Trzeba żebyście to wiedzieli, i dziś to wam mówię, że wasz generał ma swoją gwiazdę na niebie, która nas wiedzie i nas ochrania.
„Jak powiedział, tak się stało. Płynąc przez morze, bierzemy po drodze Maltę, ot niby pomarańczę, aby trochę uśmierzyć pragnienie zwycięstwa. Bo to był człowiek, który nie mógł wytrwać aby nic nie robić. Ano, jesteśmy w Egipcie. Dobra. Tam znowuż inny rozkaz. Egipcjanie, widzicie, to są ludzie, którzy, odkąd świat światem, zawsze przywykli mieć olbrzymów za królów, i armje liczne jak te mrówki. Bo też to jest kraj upiorów i krokodylów, gdzie pobudowano piramidy wielkie jak nasze góry, pod któremi (takie zmyślne juchy) grzebią swoich królów, żeby ich świeżo uchować, w czem oni szczególnie gustują. Zaczem, przy lądowaniu, mały kapral powiada nam:
— Moje dzieci, kraj który macie podbić, ma mnóstwo bogów, których trzeba uszanować, bo Francuz powinien być w przyjaźni z całym światem; bić ludzi, ale ich nie drażnić. Wbijcie sobie tedy w mózgownicę: nic nie ruszać z początku, potem będzie wszystko nasze. I marsz naprzód!
„No i dobra. Ale tamte pogany, którym przepowiedziano Napoljona pod mianem Kebir-Bonaberdis, co znaczy w ich gwarze: sułtan daje ognia, zlękły się go jak djabła. Zaczem Turcyja, i Azja i Afryka chwytają się magji i posyłają na nas biesa nazwiskiem Mody, o którym mówiono, że on zstąpił z nieba na białym koniu, i że tego konia, jak i jego pana, kule się nie imały, a obaj żyli samem powietrzem. Były takie, co go widziały; ale nie mam przyczyny uręczać wam tego. To władcy Arabji i Mameluków chcieli wmówić swoim, że ów Mody może ich obronić od śmierci w bitwie, niby że jest aniołem zesłanym aby zwalczyć Napoljona i odebrać mu pieczęć Salomonową, którą-to niby nasz generał miał ukraść. Rozumiecie, żeśmy ich grzali mimo tego.
„Hehe! powiedzcie mi, skąd oni się zwiedzieli o pakcie Napoljona? Czy to naturalne?
„Wierzyli w to święcie, że on ma moc nad duchami i że może przelatywać w mgnieniu oka z jednego miejsca w drugie jak ptak. To fakt, że on był wszędzie. I że przybył, aby im porwać królowę, piękną jak jasny dzień, za którą ofiarował wszystkie swoje skarby i djamenty wielkie jak gołębie jaja, ale Mameluk, do którego ona należała (chociaż miał kilka innych) nie chciał się zgodzić na ten handel. Od słowa do słowa, nie dało się rzeczy rozplątać inaczej, tylko zapomocą bitwy i to niejednej. No i nie żałowano tam sobie, było tam prania dla wszystkich. Zaczem ustawiliśmy się w szeregu pod Aleksandrją, pod Giseh i pod Piramidami. Trzeba było maszerować po słońcu, w piasku. Ludziom ćmiło się w oczach; widzieli wodę której nie można było się napić i cień od którego człowiek się pocił. Aleśmy jadali Mameluków codzień na pieczyste. Wszystko korzy się przed głosem Napoljona, który zagarnia górny i dolny Egipt, Arabję, nawet stolice krajów których już niema, gdzie były tysiące posągów, pięćset djabłów naturalnej wielkości, i — zważcie to — bezlik jaszczurek. Był tam grzmot kraju, każdy mógł sobie brać gruntu ile mu się spodobało, o ile tylko miał ochotę.
„Gdy on tak sobie gospodarzy w tym kraju gdzie zamierzał dokonać ślicznych rzeczy, Anglicy palą mu flotę w bitwie pod Abukir, bo już nie wiedzieli co wymyślić żeby nam dokuczyć. Ale Napoljon, którego szanowały Wschody i Zachody, którego papież nazywał swoim synem a krewniak Mahometa swoim drogim ojcem, chce się zemścić na Anglji i zabrać jej Indyje, niby w zastaw za spaloną flotę. Miał nas prowadzić do Azji, przez Morze Czerwone, do kraju gdzie są same djamenty i złoto, niby na żołd dla żołnierzy, a pałace na kwaterę, kiedy ów Mody zawiera pakt z zarazą i zsyła ją nam, aby przeciąć nasze zwycięstwa. Stać! Wówczas wszystko po kolei defiluje na tej paradzie, z której nie wraca się na nogach. Żołnierz, który zdycha, nie może ci wziąć Akry, gdzie wdzieraliśmy się trzy razy jak wściekli. Ale zaraza była silniejsza: takiej niczem nie ugłaskasz, choćbyś jej mówił: Kochasiu! Wszyscy się ciężko pochorowali. Jeden Napoljon był świeżutki jak róża. Cała armja widziała go, jak pił tę przeklętą zarazę i nic mu to nie szkodziło.
„Ej, ej, moi ludkowie, czy to było naturalne?
„Mameluki, wiedząc że jesteśmy wszyscy w ambulansach, chcą nam zagrodzić drogę, ale to nie z Napoljonem takie sztuki, ho, ho! Powiada tedy swoim straceńcom, niby tym co mieli twardszą skórę od innych: „Oczyśćcie mi drogę“. Ano Junot, który był rębacz numer pierwszy i jego szczery przyjaciel, bierze tylko tysiączek ludzi, i z tym tysiącem rozpruł całą armję paszy, któremu się zdawało że nam zatarasuje przejście. Ano wracamy do Kairu, naszej generalnej kwatery. Nowa historja. W nieobecności Napoljona, Francja dała się omotać hyclom Paryżanom, którzy kradli armji żołd, bieliznę, odzież, pozwalali żołnierzom zdychać z głodu, a chcieli żeby ci trzymali za łeb cały świat: jak, o to ich głowa nie bolała. Ot, głupcy, co to strzępili gębę, miast zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Ano tedy, armje nasze bito i bito, nieprzyjaciel wlazł w granice Francji, a człowieka nie stało. Uważcie, powiadam człowieka, bo go tak nazywano; ale to było głupstwo, skoro on miał na swoje usługi gwiazdę i wszystkie jej cuda: to myśmy byli ludzie!
„Dowiaduje się o awanturach we Francji po słynnej bitwie pod Abukir, gdzie, straciwszy nie więcej niż trzystu ludzi, z jedną dywizją pokonał wielką armję Turków, liczącą dwadzieścia pięć tysięcy, i wtaszczył ich do morza więcej niż połowę, trach! To był jego ostatni czyn w Egipcie. Widząc że tam wszystko jest stracone, powiedział sobie: „Ja jestem zbawcą Francji, wiem o tem; trzeba mi tam iść“. Ale rozumiecie, że armja nie wiedziała nic o jego wyjeździe, inaczej zatrzymań oby go siłą, aby go zrobić cesarzem Wschodu. Posmutnieliśmy wszyscy, kiedyśmy się znaleźli bez niego, bo on był naszą radością. Zostawił dowództwo Kleberowi, wielkiemu chwatowi, który odwalił kitę zamordowany przez Egipcjanina, którego znowuż uśmiercono za to pakując mu bagnet do zadka, bo taki jest tam sposób gilotynowania w jeich kraju: ale to była taka męka, że jeden żołnierz ulitował się nad zbrodniarzem i podał mu swoją manierkę: skoro tylko Egipcjanin napił się wody, wywrócił gały z niezmiemem ukontentowaniem.
„Ale nie zabawiajmy się takiemi głupstwami. Napoljon siada tymczasem w istną łupinę od orzecha, mizerny stateczek który się nazywał Fortuna, i w mgnieniu oka, pod nosem Anglji która blokowała go swemi okrętami linjowemi, fregatami i wszystkiem co tylko miała na morzu, ląduje we Francji, bo zawsze umiał przebywać morza jednym susem. Czy to było naturalne? Ba, skoro tylko się znalazł we Frejus, to już tak jakby był w Paryżu. Tam wszyscy go wielbią, ale on zwołuje rząd.
— Coście zrobili z memi dziećmi, z żołnierzami? powiada do adwokatów: jesteście stado łajdaków, kpicie sobie z ludzi i robicie sobie tłusty połeć z matki Francji. Tak się nie godzi, mówię tu w imieniu wszystkich, którym się to wcale nie widzi.
„Nato oni chcą gadać swoje i zabić go, ale za pozwoleniem! Zamyka ich w ich pyskowni: każe im skakać przez okna, a potem pakuje ci ich w kamasze, gdzie robią się niemi jak ryby, potulni jak te baranki. Po tej historji awansuje na konsula; a że taki człowiek nie mógł nie wierzyć w Najwyższą Istotę, dopełnia obietnicy danej Bogu, który mu też słowa galanto dotrzymał: oddaje mu jego kościoły, przywraca religję, dzwony dzwonią za Boga i za niego. Od jednego razu wszyscy ukontentowani: primo, księża, których nie daje tyrmosić; secundo, mieszczuch, który może sobie handlować nie obawiając się szponów prawa, które się stało rozbojem, tertio, szlachta, której nie pozwala mordować, jak to weszło nieszczęśliwie w zwyczaj.
„Ale trzeba było przegnać nieprzyjaciela, to też on nie zasypia nad miską, bo, widzicie, jego oko przenikało cały świat, jakgdyby to była zwykła głowa jednego człowieka. Ano tedy pojawia się wpierwej we Włoszech, jakgdyby wystawił głowę przez okno, i gamo jego spojrzenie wystarczyło. Austryjaków połknął pod Marengo jak wieloryb łyka płotki. Hau! Tu trąby francuskie zagrały na zwycięstwo tak głośno, że cały świat je usłyszał: wystarczyło. „Już się nie bawimy, powiadają Niemce. — Dosyć już tego, powiadają znów inni. Europa liże łapy, Anglja przywarowała. Pokój powszechny; króle, narody, wszystko udaje że się całuje z dubeltówki. Tam to cesarz wymyślił Legję Honorową, piękna rzecz, niema co! „We Francji — powiedział przed całą armją w Boulogne — wszyscy są odważni! Zatem, cywil, który się czemś popisze, będzie bratem żołnierza i żołnierz będzie jego bratem, i będą zjednoczeni pod sztandarem Honoru.
„Ano my, którzyśmy byli za morzem, wracamy z Egiptu. Wszystko było odmienione! Zostawiliśmy go generałem, w mgnieniu oka widzimy go cysarzem. Na honor, Francja mu się oddała jak ładna dziewczyna ułanowi. Kiedy się to stało ku ogólnemu zadowoleniu, odbyła się święta ceremonja, jakiej jeszcze nie widziano pod tem niebem bożem. Papież i kardynałowie w złotych i czerwonych szatach przechodzą przez Alpy umyślnie aby go namaścić w obliczu armji i ludu, który klaszcze w ręce. Jest tu jedna rzecz, której nie byłoby słusznie zataić. W Egipcie na pustyni, blisko Syrji, pojawił mu się na górze Mojżesza Czerwony Człowiek, który mu powiedział: „Wszystko idzie dobrze. Potem pod Marengo, wieczorem po zwycięstwie, drugi raz stanął przed nim Czerwony Człowiek i rzekł: „Ujrzysz świat u swoich nóg i będziesz cesarzem Francuzów, królem włoskim, panem Holandji, władcą Hiszpanji, Portugalji, prowincji ilyryjskich, protektorem Niemiec, zbawcą Polski, pierwszym orłem Legji Honorowej i wszystkiem“. Ten Człowiek Czerwony, to była, widzicie, jego myśl; taki posłaniec, który mu służył (jak powiadało wielu) za pośrednika między nim a jego gwiazdą. Ja tam w to nigdy nie wierzyłem; ale Czerwony Człowiek to święta prawda, i Napoljon sam o nim mówił i powiadał że przychodził do niego w najcięższych chwilach i siedział w pałacu tuileryjskim na strychu. Otóż, w dzień koronacji, Napoljon ujrzał go wieczorem po raz trzeci, i radzili z sobą o wielu sprawach. Zaczem, cysarz idzie prosto do Medjolanu i koronuje się na króla Włoch. Tam zaczyna się istny tryumf żołnierza. Kto tylko umiał pisać, zostawał oficerem. Sypią się pensje, dotacje, tytuły książęce; skarby dla sztabu, które Francji nie kosztowały ani grosza; i Legja z pensją dla prostych żołnierzy, którą ja jeszcze do dziś dnia pobieram. Słowem, armja zaopatrzona, jak nigdy nie była żadna.
„Ale cysarz, który wiedział że ma być cysarzem całego świata, myśli i o cywilach, i każe im budować, wedle swego pomyślenia, istne czarodziejskie pałace tam gdzie było golusieńkie pole. Ot, naprzykład, wracacie z Hiszpanji aby iść do Berlina: a tuż widzicie łuki tryumfalne i prostych żołnierzy wyrzeźbionych pięknie na wierzchu razem z samemi generałami. W dwa czy trzy lata, Napoljon, nie okładając was podatkami, napełnia piwnice złotem, buduje mosty, pałace, drogi, płaci uczonych, wydaje fety, prawa, buduje okręty, porty; wydaje mil jony miljardów, ale to tyle, iż powiadano mi, że mógł wybrukować Francję pięciofrankówkami, gdyby mu się zachciało. Zaczem, kiedy się już dobrze usiedział na tronie, i tak był panem wszystkiego że Europa czekała na jego pozwolenie kiedy chciała iść na stronę, wspomniał sobie, że ma czterech braci i trzy siostry i powiada do nas niby tak w gawędzie, w rozkazie dziennym: „Moje dzieci, czy to sprawiedliwie, aby krewni waszego cesarza wyciągali rękę? Nie. Chcę, aby się wszystko na nich świeciło jak na mnie. Na to trzeba zdobyć królestwo dla każdego z nich, iżby Francuz był panem wszystkiego, aby przed żołnierzem gwardji drżał świat, aby Francja mogła pluć gdzie się jej podoba i aby jej każdy odpowiadał jak na mojej monecie: Bóg z wami! — Zgoda! odpowiedziała armja, pójdziemy ci łowić królestwa bagnetem“.
„Haha! nie było mowy o tem aby się cofać: gdyby sobie wbił w mózgownicę aby zdobyć księżyc, trzeb aby było plunąć w garść, spakować tornister i drapać się na księżyc; szczęście że taka nie była jego wola. Królowie, którzy przywykli do swoich miętkich tronów, robią oczywiście ceregiele, wtedy my hajda! Idziemy, maszerujemy, i zaczyna się cała brewerja na nowo, — aż się ziemia trzęsie. Ależ on napsuł w tym czasie ludzi i butów! A bijatyka była tak okrutna, że każdy inny niż Francuz byłby się zmęczył. Ale wy wiecie, że Francuz jest z urodzenia filozof; wie że trochę prędzej, trochę później, trzeba umrzeć. Umieraliśmy tedy bez słowa, bo nas to cieszyło patrzeć jak cesarz robi na mapie, ot to! (tu piechur lekko zakreślił nogą koło na boisku w stodole). I powiadał: „To, to będzie królestwo!” — i było królestwo. Cóż za piękne czasy! Z pułkowników robili się generałowie, tylko się migało, z generałów marszałki, z marszałków króle. Jeszcze jest jeden taki, który się osiedział na tronie aby świadczyć o tem Europie, mimo że to Gaskończyk, który zdradził Francję aby utrzymać swoją koronę, który nie zarumienił się ze wstydu, bo, widzicie, korony są ze złota! Takoż saper, który umiał czytać, zostawał szlachcicem. Ja, jak tu do was mówię, widziałem w Paryżu jedenastu królów i całą chmarę książąt, którzy otaczali Napoljona niby promienie słońca! Rozumiecie dobrze, że każdy żołnierz, niby miał widoki dochrapać się tronu, byle był dzielny (a cóż dopiero kapral gwardji), to była osobliwość, której się przyglądali na ulicy, podziwiali, bo każdy miał spis swoich zwycięstw dokładnie wypisany w biuletynie. A było ich, tych bitew! Austerlitz, gdzie armja popisywała się jak na paradzie; Eylau, gdzie potopiono Rusów w jeziorze, jakgdyby Napoljon dmuchnął na nich; Wagram, gdzieśmy się bili trzy dni bez skrzywienia. Słowem, było tego tyle co świętych w kalendarzu.
„Wówczas to okazało się, że Napoljon ma w pochwie prawdziwy miecz boży. Wówczas on szanował żołnierza, uważał go za swoje dziecko, troszczył się o to czy macie trzewiki, bieliznę, płaszcz, chleb, naboje, mimo że dbał o swój majestat, bo królowanie to było jego rzemiosło. Ale swoją drogą sierżant, a nawet prosty żołnierz, mógł do niego powiedzieć: „Panie cysarzu“, jak wy do mnie mówicie czasem: „Mój stary“. I on odpowiadał na racje jakie mu się dawało, i sypiał w śniegu jak i my, słowem wyglądał prawie na naturalnego człowieka. Ja, jak tu do was mówię, widziałem go, jak stał z nogami w kupie kul, ani się o to nie troszcząc, żwawy, spoglądający przez lornetkę to w prawo to w lewo, wciąż myślący o sprawie: wówczas my staliśmy w miejscu spokojni jak ten Jezusek. Nie wiem, jak on to robił, ale kiedy do nas mówi, to jakby nam kto ognia nasypał w żondołek, i żeby mu pokazać żeśmy jego dzieci, niezdolni stchórzyć, szło się sobie zwyczajnym krokiem na te łajdackie armaty, które rzygały tysiącem kul i zmiatały nas bez ceremonji. Umierający jeszcze troskali się o to, aby się podnieść, pozdrowić go i krzyknąć: „Niech żyje cesarz!“
„Czy to było naturalne? Czybyście to zrobili dla zwykłego człowieka?
„Ano tedy, skoro zaopatrzył wszystkich swoich, przyszła rzecz na cesarzową Józefinę. Dobra była kobita, ale coś miała przekręcone i nie rodziła mu dzieci; musiał tedy się z mą rozejść, mimo że ją kochał znacznie. Ale trza mu było koniecznie młodych, niby skroś tych rządów. Zwiedziawszy się o tym kłopocie, wszystkie króle Europy zaczęły się bić z sobą który da mu córkę za zonę. I ożenił się, jak nam powiedziano, z Austryjaczką, która była córką Cezarów: taki niby dawny człowiek, o którym głośno jest wszędzie, i to nie tylko w jego kraju, gdzie powiadają że zrobił wszystko, ale i w Europie. I to jest taka prawda, że ja (jak tu do was mówię) bywałem nad Dunajem, gdzie widziałem szczątki mostu budowanego przez tego człowieka, który ponoś bywał w Rzymie krewniakiem Napoljona, z czego cesarz wywiódł swoje prawo, aby wziąć dziedzictwo po nim dla swego syna.
„Zatem małżeństwo: radość dla całego świata. Nasz darował ludowi dziesięć lat podatków, które ściągnięto i tak, bo te hycle poborcy nie dbały na cesarskie słowo. Ano cysarzowa urodziła chłopaka, który został królem rzymskim, czego jeszcze nie widziano na ziemi, bo nigdy jeszcze dziecko nie urodziło się królem za życia swego ojca. Tego dnia zaraz balon poleciał z Paryża aby to powiedzieć w Rzymie, i ten balon odbył swoją drogę w jeden dzień. Haha! czy i teraz który z was mi powie, że to było naturalne? Nie, to było zapisane w górze! I niech świerzbu dostanie, kto nie powie, że on był zesłany przez samego Boga dla tryumfu Francji.
„Ale oto cesarz rosyjski, który był jego przyjacielem, pogniewał się o to, że on nie ożenił się z Ruską, i dalejże się wąchać z Anglikami naszemi wrogami, z którymi dawno Napoljon chciał pogadać na rozum w ich kramikach, ale mu zawsze przeszkodzono. Trzebaż wreszcie skończyć z temi psubratami. Napoljon pogniewał się i powiada:
— Żołnierze! bywaliście zawsze panami we wszystkich stolicach świata: zostaje Moskwa, która się pokumała z Anglją. Tedy, aby móc zdobyć Londyn i Indyje, które należą do nich, ogłaszam że nam trzeba iść na Moskwę.
„Zaczem, zbiera największą armję jaka kiedykolwiek maszerowała po tej ziemi, i tak pięknie wyrychtowaną, że jednego dnia odbył rewję miljona ludzi. Hurra! powiadają Moskale. I oto cała Rosja, te bestje kozaki, wszystko leci. Kraj na kraj, generalna heca, aż to było podejrzane. Jak powiedział Czerwony Człowiek Napoljonowi: „To będzie Azja przeciw Europie! — Rozumiem, odpowiada, będę się miał na baczności“.
„I, jako żywo, wszyscy królowie cisną się lizać rękę Napoljonowi! Austrja, Prusy, Bawarja, Saksonja, Polska, Włochy, wszystko jest z nami, i pochlebia nam aż cud patrzeć! Nigdy orły nasze tyle nie gruchały co na tych paradach, gdzie były ponad wszystkiemi sztandarami Europy. Polacy nie posiadali się z radości bo cesarz umyślił ich podźwignąć: niby przez to, że Polska i Francja zawsze były jak siostry. I cała armja krzyczy: „Nasza Rosja!“ Wchodzimy dobrze zaopatrzeni; idziemy, idziemy; niema Rusów. Wreszcie zastajemy hyclów okopanych pod Moskwą. Tam-to dostałem krzyż, mam tedy prawo powiedzieć, że to była cholerna bitwa. Cysarz był niespokojny, widział Czerwonego Człowieka, który mu rzekł: „Mój chłopcze, idziesz prędzej niż nogi nadążą, ludzi ci braknie, przyjaciele cię zdradzą44. Zaczem proponuje pokój. Ale nim go podpisał, powiada do nas: „Przetrzepmy trochę Moskali? Dobra! wrzasła armja. — Naprzód!“ powiadają sierżanci.
„Buty miałem podarte, mundur w strzępach, od dreptania po tych tamtejszych drogach, które nie są wygodne, o nie. Ale pal sześć! „Skoro to ma być koniec balu, powiadam sobie, niechże sobie użyję na ostatku“. Siedzieliśmy w wielkim wąwozie, to były pierwsze miejsca. Dają sygnał: siedemset armat zaczyna z sobą gawędę, aż krew uszami tryskała. Trzeba oddać sprawiedliwość wrogom: te Ruski padały jak Francuzi, nie ustępując na krok, a my nie posuwaliśmy się ani tyle. „Naprzód, krzyczą na nas, cesarz jedzie“. Prawda, przejeżdża galopem, dając nam znak, ze bardzo mu chodzi o to byśmy wzięli redutę. Zagrzewa nas, biegniemy, przybywam pierwszy do parowu. Bożeż ty mój! ale tam padło poruczników, pułkowników, żołnierzy! Głupstwo! Były z tego buty dla tych co nie mieli, a szlify oficerskie dla frantów co umieli czytać. Zwycięstwo! krzyk na całej linji.
„Ano zostało tam dwadzieścia pięć tysięcy Francuzów na placu, rzecz która się dotąd nigdy nie zdarzyła. Bagatela! To by o niby zżęte pole, tyle że zamiast kłosów — ludzie. Trochę nas to otrzeźwiło. Nadchodzi On, stajemy kręgiem koło mego. Zaczem zaczyna się z nami czulić, robić przyjemniaczka, bo on umiał być miły kiedy chciał, tak że człowiek zapominał że ma w brzuchu ścierwo zamiast strawy. Ano przyjemniaczek sam rozdaje krzyże, oddaje honory poległym, a potem powiada: „Do Moskwy. — Niech ci będzie do Moskwy, odpowiada armja. Bierzemy Moskwę. A te Ruski podpalają swoje miasto! Paliło się jak sterta słomy na dwie mile, paliło się przez dwa dni. Pałace padały jak dachówki! Deszcz żelaza, roztopionego ołowiu, aż strach było patrzeć. Mogę to wam dziś powiedzieć, to była łuna naszej klęski. Cysarz powiada: „Dość już tego. Wszyscy moi ludzie zostaliby tutaj. Posiedliśmy tyle aby spocząć krzynkę i skrzepić trochę swoją padlinę, bo zmęczeni byliśmy dokumentnie. Zabieramy złoty krzyż który był na Kremlu, no i każdy żołnierz wyniósł mały mają teczek. Ale za powrotem zima przyszła o miesiąc wcześniej, czego te osły uczeni dotąd nie umieli wytłómaczyć; zimno zaczyna nas szczypać w łydki. Niema już armji, rozumiecie? niema generałów, nawet sierżantów. Odtąd zaczęło się królowanie nędzy i głodu, królestwo w którem naprawdę wszyscy byliśmy równi!
„Myślało się tylko o tem aby wrócić do Francji; człowiek się nie schylał aby podnieść fuzję albo pieniądze, każdy szedł przed siebie, trzymając broń jak sam chciał, nie dbając o sławę. Przytem czas był tak szkaradny, że cesarz nie mógł dojrzeć swojej gwiazdy. Było coś pomiędzy niebem a nim. Biedny człowiek, jak jego to musiało boleć, patrzeć na swoje orły lecące precz od zwycięstwa. Dało mu szkołę, niema co!
„Przychodzi Berezyna. Tutaj, moi kochani ludzie, można wam zaręczyć na to co jest najświętszego, na honor, że od czasu jak istnieją ludzie, nigdy przenigdy nie widziano podobnej mamałygi z wojska, furgonów, artylerji, w podobnym śniegu, pod równie szelmoskiem niebem. Lufa parzyła cię w rękę kiedyś się jej dotknął, tak było zimno. Tam-to armję ocalili pontonierzy, którzy wytrwali dzielnie na posterunku. Tam gracko się sprawił nasz Gondrin, jeden dziś żywy z tych djabłów dość zawziętych na to aby wieść w wodę i budować mosty po których armja przeszła, i ocalić się od Rusków, którzy jeszcze mieli respekt przed Wielką Armją, niby przez dawne zwycięstwa. Tak (rzekł, wskazując Gondrina, który patrzał nań z uwagą właściwą głuchym), Gondrin to żołnierz całą gębą, sam honor żołnierski, który zasługuje na wasz najwyższy szacunek.
„Widziałem cesarza (ciągnął), jak stał nieruchomy przy moście, nie czując zimna. Czy to też było naturalne? Patrzał jak przepadały jego skarby, jak ginęli jego starzy przyjaciele, jego stare druhy egipskie. Ba! wszystko tam przepadło, kobiety, furgony, artylerja, wszystko zniszczone, zjedzone, zrujnowane. Najtężsi strzegli orłów: bo, widzicie, orły, to była Francja; to byliście wy wszyscy, to był honor cywilny i wojskowy, który musiał zostać czysty i nie opuszczać głowy skroś zimna. Grzaliśmy się tylko w pobliżu cesarza, ponieważ, kiedy był w niebezpieczeństwie, przybiegaliśmy zmarznięci, my, którzybyśmy się nie zatrzymali aby podać rękę przyjacielowi. Powiadają także, że on płakał w nocy nad swą biedną żołnierską rodziną. Tylko on i Francuzi mogli się z tego wydobyć: i wydobyli się, ale ze stratami, z jakiemi stratami, tyle wam tylko mówię. Sprzymierzeni zjedli nam nasze prowianty. Wszystko zaczynało go zdradzać, jak mu to powiedział Czerwony Człowiek. Pyskacze paryscy, którzy milczeli od czasu stworzenia Gwardji Cesarskiej, myśleli że on nie żyje i uknuli spisek, do którego wciągnęli prefekta policji aby obalić cesarza. Dowiaduje się o tem, nie podobało mu się to; jedzie tedy, powiedziawszy wprzód do nas: „Bywajcie, dzieci; zostańcie na posterunku, ja tu wrócę“. Ba! generałowie biorą nogi za pas, bo bez niego to już nie było to samo. Marszałkowie gadają sobie głupstwa, robią głupstwa, i to było naturalne; Napoljon, który był dobry człowiek, karmił ich złotem, obrosło to w sadło i nie chciało maszerować. Stąd przyszły nasze nieszczęścia, bo wielu z nich zostało garnizonem, nie garbując skóry nieprzyjacielowi którego mieliśmy przed sobą, gdy nas popychano ku Francji. Ale Cesarz wraca do nas z rekrutem, i to wspaniałym rekrutem, których przerobił na tęgich zuchów, istne psy szczerzące zęby na wroga; do tego cywile jako gwardja honorowa: ładna armja, która stopniała jak masło na patelni.
„Mimo naszej chwackiej postawy, wszystko jest przeciwko nam ale armja dokazuje jeszcze cudów. Ano zaczynają się istne bitwy gór, ludy na ludy, pod Dreznem, pod Lutzen, pod Bautzen... Spamiętajcie te nazwy, moi ludkowie, bo tam Francuz okazał się takim bohatyrem, że w owym czasie dobry grenadjer nie trwał więcej niż pół roku. Zwyciężamy ciągle, ale na tyłach hycle Angliki buntują ludy opowiadając im głupstwa. Wreszcie przerzynamy się przez tę ciżbę. Wszędzie gdzie Cesarz się pojawia, tam otwieramy sobie drogę, bo to na morzu czy na lądzie, gdzie on powiadał: „Ja chcę przejść”, tam przechodziliśmy zawsze. Koniec końców, jesteśmy we Francji; niejednego biednego piechura, mimo że czas był djablo ciężki, powietrze rodzinne postawiło na nogi. Co do mnie, mogę powiedzieć, że mi wróciło życie.
„Ale w tej chwili chodziło o to aby bronić Francji, ojczyzny, pięknej naszej Francji, przeciw całej Europie, która boczyła się na nas za to, żeśmy chcieli nauczyć rozumu Rusków, spychając ich gdzie należy, aby nas nie zjedli, jak to jest zwyczaj tych Północników którzy są łakomi Południa, jak to słyszałem od wielu naszych generałów. Wówczas cesarz widzi swego własnego teścia, swoich przyjaciół których porobił królami, kanalje którym przywrócił trony, wszystkich przeciw sobie. Wreszcie nawet Francuzów i sprzymierzonych, którzy z wyższego rozkazu obrócili się w naszych szeregach przeciw nam, jak to było w bitwie pod Lipskiem. Czy to nie jest ohyda, do której nie byłby zdolny prosty żołnierz? Trzy razy na dzień łamało to słowo, i to się nazywali książęta! Zaczyna się najazd. Wszędzie gdzie nasz cesarz pokazuje swoją lwią twarz, wróg się cofa. Dokonał w owym czasie więcej cudów broniąc Francji, niż wówczas kiedy zdobywał Włochy, Wschód, Hiszpanję, Europę i Rosję. Zaczem umyślił pogrzebać wszystkich cudzoziemców aby ich nauczyć szanować Francję, i pozwolił im przybyć pod Paryż, aby ich połknąć jednym haustem i wznieść się na najwyższy szczyt genjuszu w bitwie większej jeszcze niż wszystkie inne, w bitwie nad bitwy!
Ale cóż! Paryżanie zlękli się o swoją nędzną skórę i o swoje kramiki i otworzyli bramy. Zaczynają się zdrady, szczęście się odwraca, zawracają głowę cesarzowej i wywieszają białą chorągiew przez okno. Wreszcie generałowie, z których uczynił najlepszych swoich przyjaciół, opuszczają go dla Burbonów, o których nikt nigdy nie słyszał. Wówczas żegna się z nami w Fontainebleau. „Żołnierze!..“ Słyszę go jeszcze, płakaliśmy wszyscy jak istne dzieci: orły, sztandary pochyliły się jak na pogrzebie, ho — mogę wam powiedzieć — to był prawdziwy pogrzeb Cesarstwa, a jego pyszne armje to były szkielety.
„Zaczem powiada nam z ganku swego pałacu: „Moje dzieci, zwyciężyła nas zdrada, ale zobaczymy się w niebie, ojczyźnie walecznych. Brońcie mojego malca, którego wam powierzam: niech żyje Napoljon II!“ Myślał sobie życie odebrać: aby nie dać wgiąć Napoljona żywcem, zażył trucizny tyle, że byłoby starczyło na cały pułk, ponieważ, jak Pan Jezus przed swoją męką, myślał że go opuścił pan Bóg i jego talizman, ale trucizna wcale na niego nie podziałała. Tak? to inna sprawa! widzi że jest nieśmiertelny. Pewien teraz swego i tego że zawsze będzie cesarzem, udaje się na jakiś czas na wyspę, aby się przypatrzyć jak ci się tu będą sprawiać. Ci oczywiście walą głupstwo na głupstwo. Podczas gdy on tam stał na posterunku, Chińczyki i tamte bydlęta afrykańskie, Barbareski i inne, które wcale nie są przyjemne w dotknięciu, tak silnie uważali go za coś więcej niż człowieka, że szanowali jego flagę mówiąc iż dotknąć jej, to tyle co zaczepić Pana Boga. Panował nad całym światem, gdy tamci wygnali go z jego Francji. Zaczem siada na tę samą łupinę, na której się przeprawiał z Egiptu, przemyka się pod nosem Anglikom, wysiada na ląd we Francji. Francja go uznaje, wieść leci od wsi do wsi, cała Francja krzyczy: Niech żyje cesarz! I tutaj zapał dla tego cudu cudów był bardzo niezłomny. Delfinat spisał się bardzo dobrze, i wielce osobliwie byłem ukontentowany, dowiadując się, żeście tu płakali z radości na widok szarego surduta. 1-go marca Napoljon ląduje z dwustoma ludźmi aby zdobyć królestwo Francji i Nawary, które 20-go marca stało się znowu Cesarstwem francuskiem. Tego dnia on wszedł do Paryża, zmiótłszy wszystko przed sobą; odzyskał swą lubą Francję i zebrał swoją wiarę, powiadając tylko te dwa słowa: „Oto jestem“! To najpiękniejszy cud, jaki Bóg kiedy sprawił! Czy przed nim człowiek zdobył kiedy Cesarstwo, pokazując jeno kapelusz? Myśleli, że zdławili Francję? Wcale nie. Na widok orła, armja narodowa tworzy się na nowo, idziemy wszyscy na Waterloo. Tam cała gwardja pada od jednego razu. Napoljon w rozpaczy rzuca się trzy razy na armaty na czele reszty, nie znajdując śmierci! Widzieliśmy to, jak was tu widzę!
„Ano, bitwa przegrana. Wieczorem, cysarz woła starych żołnierzy, w polu pełnem naszej krwi pali sztandary i orły. Te biedne orły, wciąż zwycięskie, które krzyczały w bitwach: — Naprzód! i leciały na całą Europę, ocalone są od tej haóhy, aby miały przejść w ręce wrogów. Za całe swoje skarby Anglja nie mogłaby kupić ani piórka z ich ogona. Niema orłów. Resztę sami wiecie. Czerwony Człowiek przechodzi ladaco do Burbonów. Francja zmiażdżona, żołnierz nie jest w niej już niczem, kradną mu to co mu się należy, odprawiają go do domu aby wziąć na jego miejsce szlachtę co nogami powłóczy, ot, litość patrzeć. Chwytają Napoljona zdradą, Anglicy przykuwają go na wielkiej bezludnej wyspie na oceanie, na skale sterczącej na dziesięć tysięcy stóp nad światem. Koniec końców musi tam siedzieć, póki Czerwony Człowiek nie odda mu jego władzy na szczęście dla Francji. Ci tam powiadają, że on umarł! Aha, właśnie, umarł! Widać że go nie znają. Powtarzają te brednie, aby oszukać lud i trzymać nas w spokoju pod swoją budą, niby tym ich rządem. Słuchajcie. Prawdziwa prawda jest, że go jego przyjaciele zostawili w pustyni samego, aby się spełniło proroctwo, które było o nim, bo zapomniałem wam powiedzieć, że jego imię Napoljon znaczy lew pustyni. Oto prawda taka, jak sama Ewangelja. Wszystkie inne rzeczy, które usłyszycie o cesarzu, to głupstwa nie podobne do niczego. Bo, widzicie, synowi niewiasty pan Bóg nie pozwoliłby wypisać swojego imienia czerwono, jak on je wypisał na ziemi, która będzie pamiętała o nim zawsze! Niech żyje Napoljon, ojciec ludu i żołnierzy!“
— Niech żyje generał Eblé! wykrzyknął pontonjer.
— J ak wyście to zrobili, żeście nie zginęli w tym parowie pod Moskwą? spytała któraś wieśniaczka.
— Albo ja wiem? Wpadł na nas tam cały pułk, a zostało nas tylko stu piechurów, ho, widzicie, tylko piechury mogły go zdobyć! Piechota, widzicie, to wszystko w armji...
— A kawalerja! wykrzyknął Genestas zsuwając się z kupy siana i pojawiając się z szybkością, która wydarła krzyk nawet najodważniejszym. Hehe, mój stary, zapominasz czerwonych langjerów Poniatowskiego, kirasjerów, dragonów, wszystkich djabłów! Kiedy Napoleon, zniecierpliwiony że zwycięstwo się ociąga, powiadał do Murata: „Wasza Królewska Mość, przetnij mi to na dwoje!“ ruszyliśmy zrazu trapa, potem galopa, raz, dwa! i armja nieprzyjacielska przecięta jak jabłko nożem. Szarża kawalerji, mój stary, ależ to niby grad kul armatnich!
— A pontonierzy? krzyknął głuchy.
— No, no, moje dzieci! odparł Genestas zawstydzony swoim wyskokiem, widząc dokoła krąg milczących i zdziwionych twarzy, niema tu prowokatorów! Macie tu, wypijcie za zdrowie małego kaprala.
— Niech żyje cesarz! krzyknęła jednym głosem cała wieczornica.
— Cicho, dzieci, rzekł oficer, siląc się ukryć swą głęboką boleść. Cicho! On umarł, mówiąc: „Sława, Francja i bitwa“. Moje dzieci, on musiał umrzeć, ale jego pamięć?... nigdy.
Goguelat uczynił gest niedowierzania, poczem rzekł cicho do sąsiadów:
— Ten oficer jest jeszcze w służbie, a oni mają rozkaz, aby mówić ludowi że Cesarz umarł. Nie trzeba mu tego brać za złe, bo, widzicie, dla żołnierza rozkaz to wszystko.
Wychodząc ze spichrza, Genestas usłyszał Grabarkę, która mówiła:
— Widzicie, ten oficer, to przyjaciel Cesarza i pana Benassis.
Cała wieczornica rzuciła się do drzwi, aby jeszcze zobaczyć majora; przy blasku księżyca ujrzeli, jak odchodzi pod ramię z lekarzem.
— Narobiłem głupstw, rzekł Genestas. Wracajmy prędko! Te orły, te armaty, bitwy!... Nie wiedziałem już sam, gdzie jestem.
— I cóż, co pan powiada o moim Goguleacie? spytał Benassis.
— Panie, przy takich bajarzach, Francja zawsze będzie zdolna urodzić czternaście armji Republiki i zacząć rozmowę na armaty z Europą. Oto moje zdanie.
Rychło przybyli do domu i znaleźli się niebawem w salonie przy kominku, gdzie zagasły ogień rzucał jeszcze słabe odblaski. Mimo dowodów zaufania jakich doznał ze strony lekarza, Genestas wahał się jeszcze zadać mu ostatnie pytanie, które mogło się wydać niedyskretne: ale gdy od czasu do czasu rzucał nań badawcze spojrzenie, lekarz zachęcił go owym miłym uśmiechem, który zwykł krasić wargi ludzi naprawdę silnych. Uśmiechem tym Benassis zawczasu niejako odpowiadał przychylnie na pytanie. Zaczem, major rzekł:
— Proszę pana, życie pańskie tak bardzo różni się od życia przeciętnych ludzi, że nie zdziwi się pan, gdy ośmielę spytać o przyczyny pańskiego zagrzebania się tutaj. Jeżeli moja ciekawość wyda się panu niewłaściwa, przyzna pan, że jest bardzo naturalna. Słuchaj pan! Miałem kolegów, których nigdy nie tykałem, nawet po kilku wspólnie odbytych kampanjach: miałem znowu innych, którym mówiłem: „Idź odebrać nasz żołd u kasjera!“ w trzy dni po wspólnem upiciu się, co się może zdarzyć najporządniejszym ludziom na obowiązkowej bibie. Otóż pan jesteś jeden z tych, do których uczułem przyjaźń nie czekając ich pozwolenia i nie wiedząc nawet dobrze czemu.
— Kapitanie Bludeau...
Od jakiegoś czasu, za każdym razem gdy lekarz wymieniał fałszywe nazwisko przybrane przez jego gościa, ten mimowoli krzywił się lekko. Benassis spostrzegł ten wyraz przykrości i popatrzał bystro na wojskowego, starając się odgadnąć przyczynę: że jednak trudnoby mu było domyślić się prawdy, przypisał ten odruch jakiejś fizycznej dolegliwości i ciągnął dalej:
— Kapitanie, nienawidzę mówić o sobie. Już od wczoraj kilka razy zadałem sobie gwałt, wyjaśniając panu ulepszenia jakich dokonałem tutaj: ale tyczyło to gminy i jej mieszkańców, z których losami moje są nieodzownie splecione. Ale teraz, gdybym panu opowiedział swoją historję, toby znaczyło mówić jedynie o sobie, a moje życie nie jest interesujące.
— Gdyby nawet było jeszcze prostsze niż historja Grabarki, odparł Genestas, i tak chciałbym je poznać, aby się dowiedzieć, co za przejścia mogły rzucić w ten kąt człowieka takiego jak pan.
— Kapitanie, od dwunastu lat milczałem. Obecnie, kiedy, na krawędzi grobu, czekam chwili, która mnie weń wtrąci, wyznam panu szczerze, że to milczenie zaczynało mi ciążyć. Od dwunastu lat cierpię, nie zaznawszy pociechy jakiej przyjaźń użycza zbolałemu sercu. Prawda, moi biedni chorzy, moi wieśniacy dają mi przykład doskonałej rezygnacji, ale ja ich pojmuję i oni to czują; gdy tutaj nikt nie może osuszyć moich tajemnych łez, ani dać mi owego uścisku dłoni zacnego człowieka, tej najpiękniejszej nagrody której nie zbywa nikomu, nawet Gondrinowi.
Genestas wyciągnął żywo rękę do Benassisa, którego ten gest wzruszył silnie.
— Może Grabarka byłaby mnie pojęła anielsko, podjął zmienionym głosem, ale byłaby mnie może pokochała, a to byłoby nieszczęście. Wiesz, kapitanie, jedynie stary pobłażliwy żołnierz jak pan, albo też młody człowiek pełen złudzeń mogliby wysłuchać mojej spowiedzi; może ją zrozumieć jedynie człowiek który zna dobrze życie, albo też dziecko któremu jest ono jeszcze zupełnie obce. W braku księdza, dawni rycerze, umierający na polu bitwy, spowiadali się krzyżowi swego miecza, biorąc go za powiernika między sobą a Bogiem. Pan tedy, jeden z najtęższych mieczów Napoleona, pan, twardy i silny jak stal, może mnie pan zrozumie? Aby się przejąć mojem opowiadaniem, trzeba wejść w pewne subtelności uczuć i podzielić wierzenia wrodzone prostym sercom, ale śmieszne dla wielu filozofów nawykłych posługiwać się w osobistych sprawach zasadami dozwolonemi tylko Państwu. Będę mówił szczerze, jak człowiek który nie chce usprawiedliwiać ani złego ani dobrego w swojem życiu, ale który nie będzie panu ukrywał nic, ponieważ jest dziś daleko od świata, obojętny na sąd ludzi i pełen nadzieji w Bogu.
Benassis przerwał, poczem wstał i rzekł:
— Zanim rozpocznę opowiadanie, powiem aby nam dano herbaty. Od dwunastu lat, Agata nie zapomniała ani razu zapytać czy nie chcę herbaty, przeszkodziłaby nam z pewnością. Napijesz się, kapitanie?
— Nie, dziękuję.

Benassis wrócił szybko.

ROZDZIAŁ IV
Spowiedź lekarza wiejskiego

„Urodziłem się, rozpoczął lekarz, w małem miasteczku w Languedoc, gdzie mój ojciec mieszkał oddawna i gdzie spłynęło moje dzieciństwo. W ósmym roku życia, umieszczono mnie w kolegjum w Sorrèze, które opuściłem aż poto, aby się udać na dokończenie nauk do Paryża. Ojciec mój był za młodu skończonym wietrznikiem i utracjuszem, ale odzyskał strwoniony majątek dzięki szczęśliwemu małżeństwu oraz dzięki owej drobiazgowej oszczędności właściwej prowincji, gdzie ludzie czerpią próżność nie w wydatkach ale w posiadaniu i gdzie wrodzona człowiekowi ambicja zamiera i obraca się w sknerstwo, z braku podniety. Będąc bogatym i mając tylko jednego syna, chciał weń przelać owo zimne doświadczenie nabyte kosztem rozwianych złudzeń. Jestto ostatnia i szlachetna omyłka starców, którzy daremnie silą się przekazać swoje cnoty i rachuby dzieciom, upojonym życiem i kwapiącym się używać. Ta przezorność stworzyła plan mego wychowania, plan którego stałem się ofiarą. Ojciec pilnie ukrywał przedemną swój dobrobyt i skazał mnie, w moim własnym interesie, na to, abym przez najpiękniejsze lata znosił braki i kłopoty młodego człowieka żądnego samodzielności. Pragnął tchnąć we mnie cnoty ubóstwa: cierpliwość, żądzę wiedzy, umiłowanie pracy. Dając mi w ten sposób poznać wartość majątku, miał nadzieję, że nauczy mnie szanować dziedzictwo które mnie czekało: toteż, skoro tylko rady te stały się na czasie, nalegał na mnie, bym sobie obrał jakiś zawód. Upodobania moje skłoniły mnie do studjum medycyny. Z Sorrèze, gdzie przebyłem dziesięć łat w nawpół klasztornej dyscyplinie u Oratorjanów, pogrążony w samotności prowincjonalnego kolegjum, dostałem się, bez żadnego przejścia, do stolicy. Ojciec towarzyszył mi, aby mnie polecić jednemu z przyjaciół. Bez mej wiedzy, dwaj starcy podjęli drobiazgowe starania, aby mnie ubezpieczyć przeciw wybrykom mej młodości, wówczas bardzo niewinnej. Pensję moją obliczono ściśle wedle istotnych potrzeb; miałem ją otrzymywać kwartalnie, jedynie za okazaniem wpisu na wydział lekarski. Tę dosyć obrażającą nieufność osłoniono pozorami porządku i rachunkowości. Ojciec okazał się zresztą dość szczodry co do kosztów mego kształcenia oraz rozrywek paryskiego życia. Jego stary przyjaciel, uszczęśliwiony że ma być przewodnikiem młodego człowieka w labiryncie stolicy, należał do gatunku ludzi, którzy klasyfikują swoje uczucia z równą dokładnością z jaką porządkują papiery. Zajrzawszy do swego zeszłorocznego dzienniczka, zawsze mógł wiedzieć co robił w miesiącu, godzinie i dniu danego roku. Życie było dlań niby przedsiębiorstwo którego po handlowemu prowadził rachunki. Pozatem godny człowiek, ale chytry, nieufny, drobiazgowy, zawsze umiał znaleźć jakieś szczególne racje aby złagodzić nadzór jakim mnie otaczał: kupował mi książki, opłacał lekcje. Kiedy chciałem się uczyć konno, poczciwiec sam wywiedział się o najlepszą ujeżdżalnię, zaprowadził mnie, i uprzedzając moje pragnienia, dał mi do rozporządzenia konia na dni świąteczne. Mimo tych starczych chytrości, które umiałem zresztą udaremnić skoro miałem w tem jakiś interes, zacny ten człowiek był dla mnie drugim ojcem.
„Moje dziecko, rzekł w chwili gdy czuł że zerwę cugle jeżeli mi ich nie popuści, młodzi ludzie popadają często w szaleństwa, do których ich ciągnie temperament. Otóż, gdyby ci się kiedy zdarzyło żebyś potrzebował pieniędzy, przyjdź do mnie. Niegdyś, ojciec twój oddał mi wielką przysługę, znajdę tedy zawsze parę talarów na twoje usługi. Nie kłam przedemną nigdy, nie wstydź się przyznać do swoich błędów. I ja byłem młody; zrozumiemy się zawsze, jak para dobrych kolegów“.
„Ojciec umieścił mnie w pensjonacie w dzielnicy Łacińskiej, w domu szanownych ludzi, gdzie miałem niezgorzej umeblowany pokoik. Ten pierwszy smak niezależności, dobroć ojca, ofiary na które (tak mniemałem) zdobył się dla mnie, wszystko to niewiele sprawiło mi radości. Może trzeba zaznać swobody, aby czuć jej całą wartość. Otóż, wspomnienia mego swobodnego dziecięctwa zatarły się prawie zupełnie pod brzemieniem rygorów kolegjum, z których duch mój jeszcze się nie otrząsnął. Przestrogi ojcowskie nakładały na mnie nowe zadania i obowiązki; Paryż wreszcie był dla mnie wielką zagadką. Niepodobna się bawić w Paryżu, nie wystudjowawszy jego przyjemności. Nie widziałem tedy żadnej zmiany w mem położeniu, chyba tę, że moje nowe liceum było obszerniejsze i nazywało się Akademją Medycyny.
„Mimo to, uczyłem się zrazu z ochotą, uczęszczałem pilnie na wykłady, oddałem się cały nauce, nie szukając rozrywki. Skarby wiedzy, w które obfituje stolica, oczarowały moją wyobraźnię. Ale rychło nieopatrzne stosunki, których niebezpieczeństwa osłania owa ślepa ufność przyjaźni tak ponętna dla młodego serca, wciągnęły mnie nieznacznie w wir zabaw paryskich. Teatr, który stał się mą namiętnością, rozpoczął dzieło zepsucia. Widowiska są bardzo niebezpieczne dla młodych ludzi: opuszczają teatr w stanie owych żywych wzruszeń, przeciw którym walczą prawie zawsze nadaremnie: toteż społeczeństwo, prawa, są niejako wspólnikami wybryków jakie popełniają wówczas. Nasze prawodawstwo zawsze — można rzec — zamykało oczy na namiętności trawiące młodego chłopca między dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem. W Paryżu wszystko go kusi, wszystko drażni bezustanku jego żądze; religja wskazuje mu cnotę, prawo mu ją nakazuje, gdy życie i obyczaje pchają go do złego: czyż najzacniejszy człowiek i najpobożniejsza kobieta nie drwią tam z czystości?
„To wielkie miasto jakgdyby sobie wzięło za zadanie zachęcać jedynie do występku; przeszkody bowiem, jakie bronię przystępu do zawodów w których młody człowiek mógłby uczciwie zrobić majątek, są jeszcze liczniejsze niż pułapki ze wszech stron zastawiane jego namiętnościom aby zeń wydrwić pieniądze.
„Przez długi czas chodziłem tedy co wieczór do teatru i przyzwyczaiłem się stopniowo do lenistwa. Wykręcałem się sam przed sobą od obowiązków, często odkładałem do jutra najpilniejsze zajęcia. Niebawem, miast starać się zdobyć wiedzę, spełniałem jedynie to co niezbędne aby zdobyć stopnie wiodące do promocji doktorskiej. Na wykładach nie słuchałem już profesorów, którzy, wedle mnie, pletli głupstwa. Skruszyłem już swoje bóstwa, stawałem się Paryżaninem. Słowem, wiodłem niezdecydowane życie młodego chłopca z prowincji, który, rzucony w wir stolicy, zachował jeszcze trochę szczerych uczuć, który wierzy jeszcze w jakieś zasady, ale psuje się pod wpływem złych przykładów, pragnąc się równocześnie im bronić. Broniłem się źle, miałem wspólników złego we własnem sercu. Tak, drogi panie, fizjognomja moja nie myli, miałem wszystkie namiętności, których ślady zostały w moich rysach. Zachowałem wszakże w głębi serca poczucie ideału, które mi towarzyszyło wśród moich wybryków. Ono to miało mnie kiedyś sprowadzić do Boga, pod wpływem zmęczenia i wyrzutów zrozumiałych u człowieka, którego młodość piła z czystej krynicy religji. Czyż ten, który żywo odczuwa rozkosze ziemi, nie musi, wcześniej czy później, zatęsknić do smaku owoców nieba?
„Poznałem zrazu owych tysiąc rozkoszy i tysiąc rozpaczy, które, mniej lub więcej, są dziejami każdej młodości. To brałem poczucie swej siły za niezłomną wolę i łudziłem się co do swych zdolności, to, na widok najlżejszej rafy o którą mogłem potrącić, spadałem o wiele niżej niż wprzódy. Poczynałem najszczersze plany, marzyłem o sławie, gotowałem się do pracy, ale lada zabawa rozpraszała te szlachetne zachcenia. Mgliste wspomnienie poronionych zamiarów zostawiało we mnie zwodnicze blaski, które utrwalały mnie w wierze w siebie, nie dając energji tworzenia. To zarozumiałe lenistwo sprawiało, że stawałem się poprostu głupcem. Czyż głupiec, to nie jest człowiek, który nie usprawiedliwia dobrego mniemania jakie ma o sobie? Rwałem się bez celu, pragnąłem kwiatów życia, bez pracy która je rozwija. Nieświadomemu przeszkód wszystko zdawało się łatwe: i powodzenie naukowe i powodzenie majątkowe przypisywałem szczęśliwemu trafowi. Genjusz był dla mnie szarlatanerją. Wyobrażałem sobie, że jestem uczony, dlatego że mogłem nim zostać: nie troszcząc się ani o cierpliwość która rodzi wielkie dzieła, ani o technikę która odsłania ich trudności, stroiłem się na kredyt w wieńce wszelakiej sławy.
„Przyjemności moje wyczerpały się rychło, teatr nie może bawić długo. Paryż stał się tedy niebawem pusty i bezludny dla biednego studenta, którego towarzystwo składało się ze starca będącego już poza życiem, oraz z rodziny gdzie bywali sami ludzie nudni. Toteż, jak wszyscy młodzi ludzie zmiażdżeni obranym zawodem, nie widząc żadnej drogi, nie mając żadnego celu, wałęsałem się całemi dniami po ulicach, bulwarach, muzeach i ogrodach publicznych.
„Życie bezczynne bardziej cięży w tym wieku niż w każdym innym, wówczas bowiem jest ono marnotrawstwem sił i ruchem bez celu. Nie znałem potęgi, jaką silna wola daje młodemu człowiekowi, kiedy ma cel i kiedy, aby go osiągnąć, rozporządza wszystkiemi siłami żywotnemi, pomnożonemi jeszcze nieustraszoną wiarą młodości. Jako dzieci jesteśmy jeszcze naiwni, nie znamy niebezpieczeństw życia; jako młodzieńcy spostrzegamy jego trudności i jego bezmiary; na ten widok odwaga opuszcza nas niekiedy. Jeszcze niezaprawieni do życia wśród ludzi, stajemy się pastwą jakiegoś ogłupienia, odrętwienia, tak jakbyśmy się znaleźli bez pomocy w obcym kraju. W każdym wieku, to co nieznane przyprawia o mimowolny strach. Młody człowiek jest jak żołnierz, który idzie na armaty, a cofa się przed widmem. Nie umie wybierać między naukami świata: nie umie ani dać ani przyjąć, ani się bronić ani atakować; kocha kobiety a szanuje je tak, jakby się ich bał; przymioty jego szkodzą mu, jest szlachetny, wstydliwy, bezinteresowny; jeżeli kłamie, to dla przyjemności a nie dla zysku; sumienie, z którem jeszcze nie nauczył się paktować, wskazuje mu drogę wśród wątpliwych ścieżek; ale nie kwapi się na nią wstąpić. Ludzie przeznaczeni na to aby żyć natchnieniami serca, miast słuchać podszeptów rachuby, pozostają długo w tem położeniu.
„To były moje dzieje. Stałem się igraszką dwóch sprzecznych sił. Żądze młodzieńcze pchały mnie naprzód, a wstrzymywała mnie głupia czułostkowość. Paryż jest źródłem okrutnych wzruszeń dla ludzi obdarzonych żywą wrażliwością. Przewagi, jakiemi się tam cieszą ludzie utalentowani albo bogaci, drażnią. W tym świecie wielkości i małostek, zazdrość częściej bywa sztyletem niż ostrogą. Wśród ciągłej walki, ambicji, pragnień i nienawiści, niepodobna jest nie być albo ofiarą albo uczestnikiem powszechnego ruchu. Nieznacznie, ciągły widok szczęśliwego występku i wyśmianej cnoty osłabia wiarę młodzieńczą; życie paryskie ściera puszek sumienia. Wówczas rozpoczyna się i spełnia piekielne dzieło zepsucia. Najwyższa z rozkoszy, ta która mieści w sobie wszystkie inne, otoczona jest takiemi niebezpieczeństwami, że niepodobna jest nie zastanowić się nad najdrobniejszemi czynnościami jakie się z nią wiążą i nie obliczać wszystkich następstw. Te rachuby wiodą do egoizmu. Jeżeli jakiś biedny student, porwany siłą namiętności, gotów jest się zapomnieć, ci, którzy go otaczają, okazują mu — a zarazem budzą w nim — taką nieufność, że niepodobna mu jej nie podzielić, nie opancerzyć się przeciw własnym szlachetnym odruchom. Ta walka wysusza, ścieśnia serce, przenosi życie do mózgu, i wyradza ową paryską nieczułość, owe obyczaje, w których, pod najbardziej uroczą lekkomyślnością, pod kaprysem udającym zapał, kryje się wyrachowanie lub pieniądz. Upojenia szczęścia nie przeszkadzają tam najszczerszej kobiecie zachować rozsądku.
„Ta atmosfera musiała wpłynąć na moje postępowanie i na moje uczucia. Błędy, które zatruły moje życie, niewieleby ważyły w sercu wielu innych; ale my, Południowcy, mamy wiarę, która każe nam brać poważnie dogmaty katolickie i wierzyć w życie przyszłe. Ta wiara daje naszym namiętnościom wielką głębię, utrwala nasze wyrzuty. W epoce gdy ja studjowałem medycynę, panami byli wszędzie wojskowi: aby interesować kobiety, trzeba było być conajmniej pułkownikiem. Czem był w świecie biedny student? Niczem. Szarpany silnemi namiętnościami, dla których nie znajdowałem ujścia; pętany brakiem pieniędzy na każdym kroku, przy każdem pragnieniu; uważając naukę i sławę jako drogę zbyt powolną do zdobycia upragnionych rozkoszy; wahając się między tajemną wstydliwością a złemi przykładami; widząc wszelkie ułatwienia dla pospolitej rozpusty, a same trudności w dostaniu się w wykwintne towarzystwo, pędziłem smutne dni, trawiony gorączką żądz, zabójczą bezczynnością, zniechęceniem przeplatanem chwilowemi porywami. Wreszcie przesilenie to zakończyło się w sposób dosyć pospolity u młodych ludzi.
„Zawsze miałem największy wstręt do tego, aby zamącać czyjeś szczęście małżeńskie; zarazem mimowolna szczerość moich uczuć nie pozwala mi niczego udawać: fizycznem niepodobieństwem byłoby mi tedy żyć w stanie żywego kłamstwa. Ukradkowe rozkosze nie kuszą mnie, lubię smakować szczęście. Nie będąc jeszcze zepsuty, czułem się bezsilny w mojem osamotnieniu, po tylu daremnych wysiłkach, aby się dostać w wielki świat, gdzie mógłbym spotkać kobietę, któraby zechciała ostrzegać mnie przed każdą rafą, ogładzić mnie, dawać mi rady nie urażając mej dumy i ułatwić mi stosunki potrzebne dla mej przyszłości. W mojej rozpaczy byłbym może wpadł w sieci najniebezpieczniejszej miłostki, ale wszystkiego mi zbywało, nawet niebezpieczeństwa! a niedoświadczenie ściągało mnie z powrotem do mojej samotni, gdzie zostawałem oko w oko z zawiedzionemi pragnieniami.
„Wreszcie nawiązałem stosunki, zrazu tajemne, z młodą dziewczyną, którą oblegałem póty, aż zgodziła się podzielić mój los. Ta młoda osoba, pochodząca z uczciwej ale niezamożnej rodziny, porzuciła niebawem dla mnie swoje skromne życie i poświęciła mi bez obawy przyszłość, którą cnota jej opromieniała nadzieją.Mier ność mego stanu wydawała się jej zapewne najlepszą rękojmią. Z tą chwilą, burze miotające mem sercem, moje szalone pragnienia, moja ambicja, wszystko roztopiło się w szczęściu, szczęściu młodego chłopca, który nie zna jeszcze ani obyczajów świata, ani jego porządku, ani siły jego przesądów; ale w szczęściu zupełnem jak u dziecka. Czyż pierwsza miłość nie jest drugiem dziecięctwem, rzuconem wpoprzek dni pracy i trudu? Zdarzają się ludzie, którzy uczą się życia odrazu, sądzą je tak jak jest, widzą błędy świata poto aby z nich korzystać, zasady społeczne poto aby je obrócić na swoją korzyść i którzy umieją ocenić wagę każdej rzeczy. Ci zimni ludzie zowią się rozumnymi, wedle praw ludzkich. Ale istnieją biedni poeci, ludzie nerwowi, którzy czują żywo i popełniają błędy: ja byłem z ich liczby.
„Pierwsze moje uczucie nie było zrazu prawdziwą miłością, szedłem za instynktem nie za sercem. Poświęciłem biedną dziewczynę dla samego siebie i umiałem znaleźć wyborne argumenty aby sobie wytłumaczyć, że nie czynię nic złego. Co do niej, było to samo oddanie, złote serce, prawy umysł, piękna dusza. Zawsze dawała mi jedynie najlepsze rady. Zrazu, uczucie jej wróciło mi zapał; następnie skłoniła mnie powoli bym wrócił do studjów, wierzyła we mnie, przepowiadała mi powodzenie, sławę, majątek. Dziś wiedza lekarska styka się z wszystkiemi gałęziami wiedzy; wybić się w niej, jestto droga trudna, ale dobrze wynagradzana. Sława daje zawsze w Paryżu majątek.
„Ta złota dziewczyna zapomniała dla mnie o sobie, dzieliła nawet moje kaprysy, a oszczędność jej zmieniła moje skromne środki niemal w zbytek. Miałem więcej pieniędzy na swoje zachcenia odkąd byliśmy we dwoje, niż kiedy byłem sam. To była, proszę pana, najpiękniejsza epoka mego życia. Pracowałem z zapałem, miałem cel, miałem zachętę, dzieliłem się swemi myślami, postępkami z osobą, która umiała budzić we mnie miłość, a co więcej jeszcze, budziła we mnie głęboki szacunek uczciwością jaką okazywała w położeniu w którem uczciwość wydaje się niemożliwa. Ale cóż, jeden dzień był podobny do drugiego! Ta monotonja szczęścia, najrozkoszniejszy stan jaki istnieje na świecie, a którego wartość umiemy ocenić dopiero po wszystkich burzach serca, ten luby stan kiedy się nie wie co to znużenie życiem, kiedy się wymienia najtajniejsze myśli, kiedy się jest rozumianym, — otóż, dla człowieka z gorącą głową, żądnego tryumfów, dla człowieka którego nużyła droga do sławy, ponieważ wiedzie do celu zbyt wolno, to szczęście stało się niebawem ciężarem. Zaczęły mnie oblegać dawne marzenia. Pragnąłem namiętnie rozkoszy, bogactwa, i żądałem ich w imię miłości. Spowiadałem się naiwnie z tych pragnień, kiedy wieczorem zagadnął mnie przyjacielski głos, w chwili gdy, melancholijny i zamyślony, tonąłem w rozkoszach wyrojonych dostatków. Zadawałem z pewnością wówczas ból słodkiej istocie, która poświęciła się memu szczęściu. Dla niej największą zgryzotą było patrzeć, że ja pragnę czegoś, czego nie mogła mi dać natychmiast. Och, panie, poświęcenie kobiety to rzecz wzniosła!
Ten wykrzyknik lekarza wyrażał snać tajemną gorycz, Benassis popadł bowiem w przelotną zadumę, którą Genestas uszanował.
„Otóż, drogi panie, podjął Benassis, wypadek, który powinien był utrwalić ten związek, zniweczył go i stał się pierwszą przyczyną mych nieszczęść. Ojciec mój umarł, zostawiając znaczny majątek. Sprawy spadkowe powołały mnie na jakiś czas w rodzinne strony, dokąd udałem się sam. Odzyskałem tedy wolność. Wszelkie zobowiązania, nawet najsłodsze, ciążą w tym wieku; trzeba poznać życie, aby zrozumieć potrzebę jarzma i pracy. Z żywością południowca napawałem się swobodą robienia co mi się podoba, bez potrzeby zdawania sprawy ze swoich czynności nikomu, nawet dobrowolnie. Nie zapomniałem doszczętnie więzów jakie zadzierzgnąłem; ale byłem zajęty sprawami, które mnie od nich odciągały; nieznacznie wspomnienie ich się zatarło. Nie bez przykrości myślałem sobie, że za powrotem trzeba je będzie podjąć na nowo; następnie pytałem sam siebie, poco to nawiązywać? Dostawałem wśród tego listy oddychające szczerą tkliwością; ale w dwudziestu-dwu leciech młody człowiek wyobraża sobie że kobiety są jednako czułe; nie umie jeszcze rozróżnić między sercem a namiętnością, mięsza wszystko w upojeniach rozkoszy, która obejmuje zrazu wszystko. Później dopiero, lepiej poznawszy ludzi i życie, zdołałem ocenić, ile było prawdziwej szlachetności w tych listach, w których nigdy wzgląd osobisty nie mięszał się do wyrazu uczuć. Ona cieszyła się mojem bogactwem dla mnie, ubolewała nad niem dla siebie; nie przypuszczała abym się mógł odmienić, bo sama była niezdolna do zmiany.
„Ja tymczasem już się oddawałem ambitnym rachubom, myślałem o rozkoszach dostatniego życia, o stanowisku, o dobrem małżeństwie. Mówiłem sobie poprostu: „Ona mnie bardzo kocha“ z chłodem zadowolonej dumy. Już się trapiłem, jak się uwolnię od tej miłości. Ten kłopot, ten wstyd, prowadzą do okrucieństwa: aby nie musieć rumienić się przed swą ofiarą, człowiek, który zrazu ją zranił, dobija ją. Kiedy cię później zastanawiałem nad temi dniami obłędu, poznałem wiele przepaści ludzkiego serca. Tak, niech mi pan wierzy, najgłębiej poznali występki i cnoty natury ludzkiej ci, którzy je studjowali z dobrą wiarą w sobie samych. Punktem wyjścia jest tu sumienie. Idziemy od siebie do ludzi, nigdy od ludzi do siebie.
„Kiedy wróciłem do Paryża, zajechałem do pięknej willi, którą kazałem wynająć, nie uprzedzając ani o swojej odmianie ani o swym powrocie jedynej osoby, którą one obchodziły. Pragnąłem odgrywać rolę w kołach złotej młodzieży. Zakosztowawszy przez pierwsze dni słodyczy bogactwa i opiwszy się niemi dostatecznie aby się nie obawiać swej słabości, zaszedłem do biednej ofiary, którą chciałem porzucić. Z właściwą kobietom subtelnością odgadła moje tajemne uczucia i ukryła przedemną łzy. Musiała mną gardzić; ale, zawsze dobra i słodka, nigdy nie okazała mi swej wzgardy. Ta wyrozumiałość była mi bardzo przykra. Każdy morderca, salonowy czy zwykły, lubi aby ofiara się broniła; wówczas walka usprawiedliwia jej śmierć. Zrazu zachodziłem do niej często z pozorami wielkiej serdeczności. Nie byłem czuły, ale siliłem się być miłym; potem nieznacznie stałem się tylko grzeczny. Jednego dnia, jakby pod wpływem milczącej umowy, ona zgodziła się bym ją traktował jak obcą, a ja uważałem że postępuję bardzo przyzwoicie. Równocześnie jednak oddawałem się z istną furją światowym rozrywkom, aby zabawą zagłuszyć tę odrobinę wyrzutów, jakie mi jeszcze zostały. Kto gardzi sam sobą, ten nie może żyć sam: wiodłem tedy owo hulaszcze życie, jakie wiedzie w Paryżu bogata młodzież. Posiadając nieco wykształcenia i doskonałą pamięć, wydawałem się inteligentniejszy niż byłem w istocie i sądziłem że jestem więcej wart od innych: ludzie mający interes w tem, aby we mnie wmawiać że jestem człowiekiem niepospolitym, mieli bardzo ułatwione zadanie. Wyższość moją uznano tak łatwo, że nie zadawałem sobie nawet trudu, aby ją usprawiedliwić. Ze wszystkich praktyk świata, pochlebstwo jest najniebezpieczniejsze. W Paryżu zwłaszcza, przebiegli ludzie umieją zdusić talent w samym zarodku wieńcami zręcznie rzucanemi na jego kolebkę. Nie ziściłem tedy swojej reputacji, nie skorzystałem z okresu powodzenia aby sobie utorować drogę, nie nawiązałem pożytecznych stosunków. Żyłem wszelakiego rodzaju błahostkami. Miałem owe przelotne stosunki, które są hańbą paryskich salonów, gdzie każdy szuka prawdziwej miłości, nuży się jej szukaniem, wpada w wykwintną rozpustę i w końcu dochodzi do tego, że dziwi się szczeremu uczuciu, tak jak świat dziwi się zacnemu uczynkowi. Czyniłem jak drudzy, raniłem często świeże i szlachetne dusze temi samemi ciosami, które mnie krwawiły potajemnie.
„Mimo tych fałszywych pozorów, które czyniły mnie gorszym niż byłem, była we mnie pewna niezłomna uczciwość której nie sprzeniewierzyłem się nigdy. Oszukiwano mnie w wielu wypadkach w których wstydem byłoby nie dać się oszukać; w oczach świata traciłem przez ową dobrą wiarę, z której w sercu, byłem dumny. Świat jest pełen uznania dla sprytu, w jakiejkolwiek formie. Dla niego rezultat jest wszystkiem. Świat przypisywał mi tedy wady, zalety, zwycięstwa i porażki które w istocie nie istniały; posądzał mnie o zdobycze, o których nic nie wiedziałem; ganił mnie za postępki, z któremi nie miałem nic wspólnego; ja zaś, przez dumę, nie raczyłem prostować oszczerstw, a przyjmowałem przez próżność w milczeniu pochlebne plotki. Życie moje było szczęśliwe na pozór, nędzne w rzeczywistości. Gdyby nie nieszczęścia, które zwaliły się na mnie, byłbym stopniowo stracił swoje przymioty i pozwolił wziąć górę wadom, przez nieustanną gonitwę namiętności, przez nadużycie uciech wyczerpujących ciało, oraz przez wstrętne narowy sobkostwa, zużywające sprężyny duszy.
„Rujnowałem się. Oto jak. W Paryżu, choćby ktoś był najbogatszy, zawsze napotka jakiś większy majątek, który bierze za cel ambicji i z którym chce się mierzyć. Stawszy się, jak tylu półgłówków, ofiarą tej walki, byłem zmuszony po czterech latach sprzedać niektóre posiadłości a obdłużyć inne. Następnie ugodził mnie straszliwy cios. Blisko dwa lata nie widziałem osoby którą porzuciłem; ale, tak jak szły moje sprawy, nieszczęście byłoby mnie z pewnością sprowadziło do niej. Pewnego wieczora, wśród jakiejś wesołej hulanki, otrzymałem skreślony mdlejącą ręką list, zawierający mniejwięcej te słowa:
Już tylko kilka chwil zostaje mi do życia: drogi mój, chciałabym cię widzieć, aby się upewnić o losie mego dziecka, dowiedzieć się czy przyjmiesz je za swoje, a także złagodzić żal, jaki śmierć moja mogłaby ci kiedyś sprawić.
„Ten list zmroził mnie: odsłaniał tajemne cierpienia przeszłości, a wraz ukrywał tajemnice przyszłości. Wyszedłem pieszo nie czekając na powóz, biegłem przez Paryż, party wyrzutami, szarpany gwałtownem uczuciem, które utrwaliło się skoro ujrzałem mą ofiarę. Schludność, pod jaką kryła się nędza tej kobiety, świadczyła o trudzie jej życia; oszczędziła mi wstydu, mówiąc o niem ze szlachetną powściągliwością, skoro jej uroczyście przyrzekłem usynowić nasze dziecko. Umarła, proszę pana; mimo starań jakiemi ją otoczyłem, mimo wszelkich środków daremnie wzywanej wiedzy. Te starania, ta spóźniona troskliwość, zdołały jedynie złagodzić gorycz jej ostatnich chwil. Od naszego rozstania pracowała nieustannie, aby wychować i wyżywić dziecko. Miłość macierzyńska zmogła nieszczęście ale nie zmogła najcięższej zgryzoty, opuszczenia. Sto razy chciała odezwać się do mnie, i sto rasy duma wstrzymała ją. Płakała jedynie, nie przeklinając mnie, na myśl, że z tego złota, sypanego garściami na moje zachcianki, ani jedna kropla, zwrócona wspomnieniem, nie spadła w jej ubogi domek, aby ulżyć doli matki i dziecka. To nieszczęście mieniła słuszną karą aa swój błąd.
„Krzepiona przez zacnego proboszcza Saint-Sulpice, którego pobłażliwy głos wrócił jej spokój, przyszła wylać łzy swoje u stóp ołtarzy i szukać tam dla siebie nadziei. Gorycz, jaką całemi strugami wsączyłem w jej serce, uśmierzyła się. Jednego dnia, słysząc jak syn wymawia słowo: Ojciec! słowo którego go nigdy nie uczyła, darowała mi moją zbrodnię. Ale, wśród łez i boleści, wśród nieustannej pracy, zdrowie jej wyczerpało się. Religja zbyt późno dała jej pociechę i odwagę znoszenia niedoli życia. Rozwinęła się u niej choroba serca, spowodowana zgryzotą, nieustannem czekaniem mego powrotu, wciąż odradzającą się mimo że wciąż zawiedzioną nadzieją. Wreszcie, czując się już bardzo źle, napisała do mnie z łoża śmierci tych kilka słów, wolnych od wymówek i podyktowanych przez religję, ale i przez wiarę w mą dobroć. Wiedziała że byłem raczej zaślepiony niż zepsuty; winiła samą siebie, że zbyt daleko posunęła dumę kobiecą.
„Gdybym była napisała wcześniej, powiedziała, bylibyśmy mieli może czas uprawnić pozycję dziecka małżeństwem.
„Dla dziecka tylko pragnęła tego związku, nie byłaby go żądała, gdyby nie czuła, że już jest rozwiązany przez śmierć. Ale nie było czasu, miała już tylko kilka godzin przed sobą. Kapitanie, przy tem łóżku, przy którem poznałem wartość oddanego serca, odmieniłem się na zawsze. Byłem w wieku, w którym jest się jeszcze zdolnym do łez. Przez ostatnie dni, które przetrwało to szacowne życie, słowa moje, czyny, łzy, świadczyły o skrusze człowieka ugodzonego w serce. Zbyt późno poznałem wybraną duszę, której — od czasu gdy poznałem małość świata, nicość, egoizm modnych kobiet, — nauczyłem się pragnąć, szukać! Znużony oglądaniem masek, słuchaniem kłamstw, przyzywałem szczerą miłość, o której kazały mi marzyć kłamane miłostki; podziwiałem ją tutaj, zabitą przezemnie, nie mogąc jej zatrzymać przy sobie, mimo że jeszcze tak bardzo do mnie należała! Czteroletnie doświadczenie odsłoniło mi mój istotny i prawdziwy charakter. Usposobienie moje, natura mojej wyobraźni, moje zasady religijne raczej uśpione niż zniweczone, mój rodzaj umysłu, moje niezrozumiane serce, wszystko od jakiegoś czasu skłaniało mnie do oparcia życia na rozkoszach serca i do zastąpienia namiętności słodyczą życia rodzinnego, najrzetelniejszą ze wszystkich.
„W miarę jak się szamotałem w pustce niespokojnego a czczego życia, jak chwytałem rozkosz zawsze wyzutą z uczuć które powinny ją krasić, obrazy domowego życia przejmowały mnie najżywszem wzruszeniem. Toteż przewrót, jaki nastąpił w mych uczuciach, był trwały, mimo że nagły. Południowy mój temperament, znieprawiony pobytem w Paryżu, nie byłby mnie z pewnością skłonił do rozczulania się losem biednej uwiedzionej dziewczyny; byłbym się śmiał z jej nieszczęść, gdyby mi je jaki kpiarz opowiedział w wesołej kompanji. We Francji ohyda zbrodni znika zawsze pod blaskiem konceptu! Ale w obliczu tej anielskiej istoty, której nie mogłem nic zarzucić, wszystkie subtelności milkły: trumna stała przedemną, a dziecko moje uśmiechało się do mnie, nie wiedząc że zamordowałem jego matkę. Ta kobieta umarła, i umarła szczęśliwa, widząc że ją kocham i że ta nowa miłość nie zrodziła się ani z litości ani nawet z węzła który nas zespolił. Nigdy nie zapomnę ostatnich godzin jej konania, w czasie których odzyskana miłość i zadowolone macierzyństwo zagłuszały jej cierpienia. Dostatek, zbytek, które ją otoczyły, radość dziecka piękniejszego jeszcze w nowych sukienkach, wszystko to było dla niej zakładem szczęśliwej przyszłości dla małego stworzonka, w którem odżywała niejako.
Wikary z Saint-Sulpice świadek mojej rozpaczy, pogłębił ją jeszcze, nie darząc mnie zdawkową pociechą, ale wskazując doniosłość moich zobowiązań. Nie potrzebowałem bodźca, sumienie przemawiało dosyć głośno. Kobieta zawierzyła mi się wielkodusznie, a ja jej skłamałem, mówiąc że ją kocham wówczas gdy ją zdradzałem! Stałem się przyczyną wszystkich cierpień biednej dziewczyny, która zniósłszy dla mnie wzgardę świata, powinna mi była stać się świętą. Umierała przebaczając mi, zapominając wszystkich krzywd, ponieważ polegała na słowie człowieka który już jej chybił słowa. Oddawszy mi swą wiarę dziewczęcą, Brygida zdobyła się jeszcze na to, aby mi oddać swoją wiarę matki.
„Och, panie, to dziecko! jej dziecko! Bóg jeden może wiedzieć, czem ono było dla mnie. Ta droga mała istotka była, jak jej matka, wdzięczna w ruchach, w słowach, w myślach; ale czyż dla mnie nie było ono czemś więcej niż dzieckiem? Czyż to dziecko nie było mojem przebaczeniem, moim honorem? Kochałem je jak ojciec, chciałem je jeszcze kochać tak jakby je kochała jego matka, i zmienić swoje wyrzuty w szczęście, w razie gdybym zdołał mu zastąpić utracone pieszczoty matki. Byłem z tem dzieckiem zrośnięty wszelkiemi węzłami ludzkiemi i wszelkiemi nadziejami religji. Miałem tedy w sercu wszystko, co Bóg włożył w serce matek. Głos tego dziecka przejmował mnie dreszczem; gdy spało, patrzałem na nie długo wciąż z nową radością i często łza moja spadała na jego czoło. Przyzwyczaiłem je, aby przychodziło natychmiast po przebudzeniu odmówić pacierz przy mojem łóżku. Ileż słodkich wzruszeń dała mi prosta i czysta Modlitwa Pańska w świeżych i czystych ustach tego dziecka: ale też ile straszliwych wzruszeń! Jednego ranka, po słowach: Ojcze nasz, który jesteś w niebie... dzieciak zatrzymał się: „Czemu nie: Matko nasza?“ zapytał. To słowo spadło na mnie jak kamień. Ubóstwiałem mego syna, a wniosłem już w jego życie ileż źródeł niedoli. Mimo iż prawa uznały błędy młodości i niemal je uświęciły dając z niechęcią prawne istnienie naturalnym dzieciom, świat umocnił niezwyciężonemi przesądami niechęć prawa. Z tej epoki datują poważne refleksje, jakie zrodziły się we mnie, co do urządzeń społecznych, co do ich mechanizmu, co do obowiązków człowieka, co do moralnych zasad jakie powinny ożywiać obywateli. Genjusz ogarnia jednym rzutem oka węzły między uczuciami człowieka a losami społeczeństwa; religja podsuwa szlachetnym duszom zasady wiodące do szczęścia; ale jedynie skrucha dyktuje je namiętnym wyobraźniom: skrucha oświeciła mnie. Żyłem jedynie dla dziecka; to dziecko przywiodło mnie do zastanowienia się nad doniosłemi kwestjami społecznemi. Postanowiłem uzbroić je zawczasu we wszystkie środki aby mu zapewnić bezpieczną przyszłość. I tak, aby go nauczyć angielskiego, niemieckiego, hiszpańskiego, włoskiego, dałem mu kolejno nauczycieli tych rozmaitych narodowości, iżby mu od dzieciństwa wszczepili doskonałą wymowę. Z radością spostrzegłem w chłopcu wybitne zdolności, z czego skorzystałem aby go uczyć zabawą. Dbałem, aby ani jedna fałszywa myśl nie spaczyła jego pojęć; starałem się zwłaszcza włożyć go wcześnie do pracy umysłowej, dać mu pewny i szybki rzut oka zdolny do uogólnień, oraz ową cierpliwość, która schodzi do najdrobniejszego szczegółu; wreszcie nauczyłem go cierpieć i milczeć. Nie pozwalałem, aby padło przy nim jakieś nieczyste albo niestosowne słowo. Dzięki moim staraniom, wszystko co go otaczało, przyczyniało się do tego, aby uszlachetnić, podnieść jego duszę, wszczepić weń miłość prawdy, wstręt do kłamstwa, uczynić go prostym i naturalnym w słowach, czynach i obejściu. Żywość wyobraźni pozwalała mu szybko przyswajać sobie zadane lekcje, a dzięki jego inteligencji i inne studja przychodziły mu z łatwością. Cóż to była za rozkosz hodować tę piękną roślinkę! Ileż radości mają matki! Zrozumiałem wówczas, w jaki sposób jego matka mogła żyć i znosić swoje nieszczęścia.
„Oto, proszę pana, największe wydarzenie mego życia. Przychodzę do katastrofy, która mnie rzuciła w ten zakątek. Teraz opowiem panu historję najpospolitszą i najprostszą w świecie, ale dla mnie najokropniejszą. Poświęciwszy przez kilka lat wszystkie starania dziecku, z którego chciałem zrobić człowieka, przeraziłem się swoją samotnością; syn mój dorastał, niebawem miał mnie opuścić. Miłość była w mojej duszy jedyną sprężyną istnienia. Czułem potrzebę kochania; potrzeba ta, wciąż oszukiwana, odradzała się tem silniej i rosła z wiekiem. Skupiały się we mnie w tej chwili wszystkie warunki prawdziwego przywiązania. Przeszedłem ciężkie doświadczenia, rozumiałem i rozkosz stałości i szczęście zmienienia ofiary w przyjemność; kobieta kochana miała być zawsze pierwszą w moich myślach i czynach. Upajałem się marzeniami o miłości tak pewnej, o miłości której wzruszenia tak przeniknęły dwoje istot, że szczęście przeszło w ich życie, spojrzenia, słowa, i nie sprawia żadnego wstrząsu. Taka miłość jest wówczas w życiu tem, czem uczucie religijne w duszy; ożywia ją, podtrzymuje i oświeca. Rozumiałem miłość małżeńską inaczej niż ją rozumie większość ludzi; uważałem że jej piękność, jej wspaniałość, spoczywają właśnie w tem od czego ona ginie w większości małżeństw. Odczuwałem żywo dostojeństwo moralne życia we dwoje, natyle zespolonego, aby najcodzienniejsze sprawy nie były przeszkodą do trwałości uczuć. Ale gdzie znaleźć serca o biciu tak doskonale izochronicznem (daruj mi pan to naukowe określenie), aby dojść do tego niebiańskiego zespolenia? Jeżeli takie istnieją, natura czy los rzuca je tak daleko od siebie, iż nie mogą się połączyć, spotykają się za późno, albo też śmierć rozdziela je zbyt wcześnie. Ta fatalność musi mieć swoją myśl, ale nigdy nie zastanawiałem się nad nią. Zanadto mi dolega moja rana, abym się w nią mógł zagłębiać. Może doskonałe szczęście jestto dziwotwór, któryby nie utrwalił naszego gatunku.
„Marzenie moje o takiem małżeństwie płynęło i z innych źródeł. Nie miałem przyjaciół. Świat był dla mnie pustynię. Jest we mnie coś, co się sprzeciwia słodkiemu związkowi dusz. Parę osób zbliżyło się do mnie, ale, mimo starań z mej strony, nic nie mogło ich ściągnąć z powrotem. Wobec wielu ludzi, nakazałem milczenie temu, co świat nazywa wyższością; szedłem ich krokiem, dostrajałem się do ich pojęć, śmiałem się ich śmiechem, usprawiedliwiałem braki ich charakteru; gdybym był zdobył sławę, byłbym im ją sprzedał za trochę uczucia. Ci ludzie rzucili mnie bez żalu. Wszystko jest w Paryżu pułapką i cierpieniem dla dusz które chcą tam szukać szczerych uczuć. Gdziekolwiek w tym świecie postawiłem nogę, ziemia paliła się dokoła mnie. Dla jednych, ustępliwość moja była słabością, a kiedy im pokazałem pazury człowieka zdolnego kiedyś chwycić w ręce władzę, byłem zły; dla drugich, ten rozkoszny śmiech który ustaje w dwudziestym roku i któremu prawie wszyscy wstydzą się później dać folgę, był przedmiotem drwin, bawiłem ich. Dzisiaj świat nudzi się, a mimo to żąda powagi w najbłahszej gawędzie. Straszliwa epoka, gdzie wszystko gnie się przed człowiekiem grzecznym, miernym i zimnym: nienawidzą go, ale go słuchają.
Odkryłem później przyczyny tych pozornych sprzeczności. Mierność, drogi panie, wystarcza na każdą chwilę życia, to jest codzienny ubiór społeczeństwa; wszystko co wychodzi z lubego cienia, jaki rzucają ludzie mierni, ma w sobie cos nazbyt brutalnego; genjusz, oryginalność, to są klejnoty, które się chowa, aby się w nie stroić jedynie w pewne dni. Słowem, czując się samotny w gwarze Paryża, nie mogąc nic znaleźć w świecie który mi nie dawał nic, gdy ja mu dawałem wszystko, nie mogąc znaleźć w mojem dziecku wszystkiego pokarmu dla serca bo byłem mężczyzną, uczułem jednego dnia, że życie moje stygnie. I wówczas gdy uginałem się pod ciężarem tajemnych niedoli, spotkałem kobietę, która miała mi dać poznać miłość w całej potędze, miłość w całej jej świętości, miłość ze wszystkiemi nadziejami szczęścia, słowem miłość!
„Odnowiłem stosunki z dawnym przyjacielem mego ojca, który niegdyś opiekował się mną potrosze; u niego to spotkałem młodą osobę, którą pokochałem miłością mającą trwać póki mego życia. Im dalej, drogi kapitanie, człowiek posuwa się w lata, tem bardziej uznaje zdumiewający wpływ myśli na bieg zdarzeń. Nader czcigodne przesądy, zrodzone ze szlachetnych uczuć religijnych, stały się przyczyną mego nieszczęścia. Ta młoda panienka należała do bardzo pobożnej rodziny, której katolicyzm wyrastał z sekty niewłaściwie nazwanej jansenizmem, niegdyś będącej powodem zamieszek we Francji: czy pan wie czemu?
— Nie, odparł Genestas.
— Janseniusz, biskup Yprejski, napisał książkę, w której znaleziono twierdzenia rzekomo niezgodne z nauką Stolicy Apostolskiej. Później okazało się, że w dosłownem brzmieniu tekstu niema herezji; niektórzy autorowie nawet poszli tak daleko, iż przeczyli aby wogóle te twierdzenia tam się znajdowały. Te błahe sprzeczki zrodziły w kościele gallikańskim dwa stronnictwa: jansenistów i jezuitów. Z obu stron znaleźli się wielcy ludzie. Była to walka między dwoma potężnemi stronnictwami. Janseniści oskarżali Jezuitów, że wyznają moralność zbyt swobodną, sami zaś przestrzegali absolutnej czystości obyczajów i zasad; janseniści byli tedy we Francji rodzajem purytanów katolickich, o ile wogóle te dwa słowa dadzą się połączyć. Za Rewolucji francuskiej, w następstwie nieznaczącej schizmy jaką wydał Konkordat, utworzyła się kongregacja czystych katolików, którzy nie uznali biskupów ustanowionych przez władze rewolucyjne na zasadzie układów z papieżem. Ta gromadka wiernych utworzyła tak zw. mały Kościół, którego owieczki wyznawały, jak janseniści, ową przykładną surowość życia, będącą, jak się zdaje, nieuchronnem prawem dla wszystkich sekt potępionych i prześladowanych. Wiele jansenistycznych rodzin przyłączyło się do małego Kościoła. Rodzice mojej ukochanej przestrzegali tego podwójnego purytanizmu, jednako surowego w obu postaciach, który daje charakterowi i fizjognomji każdej rzeczy coś imponującego: właściwością bowiem owych krańcowych zasad jest to, że powiększają one najprostsze uczynki, odnosząc je do życia przyszłego. Stąd owa wspaniała i słodka czystość serca, ten szacunek drugich i siebie; stąd owo subtelne wyczucie tego, co godziwe i co niegodziwe; dalej wielkie miłosierdzie, ale też ścisła i można rzec nieubłagana sprawiedliwość; wreszcie głęboki wstręt do wszelkich przywar, a zwłaszcza kłamstwa, które obejmuje wszystkie. Nie przypominam sobie, abym zaznał chwil rozkoszniejszych nad te, w czasie których po raz pierwszy podziwiałem u mego starego przyjaciela młodą panienkę szczerą, nieśmiałą, wdrożoną do posłuszeństwa, istotę w której jaśniały cnoty właściwe tej sekcie, ale wolne od dumy. Wiotka i gibka jej kibić dawała wszystkim ruchom wdzięk, którego surowość jej nie mogła zaćmić; wytworny owal twarzy i delikatne rysy świadczyły o szlachectwie krwi; spojrzenie miała wraz słodkie i dumne; czoło pogodne; obfite włosy, splecione w prosty warkocz, stroiły wdzięcznie jej głowę. Słowem, kapitanie, była dla mnie typem doskonałości, jaki widzimy zawsze w ukochanej kobiecie: aby pokochać, czyż nie trzeba spotkać wszystkich znamion owej marzonej piękności, zgodnej z naszemi tajemnemi tęsknotami?
„Kiedy przemówiłem do niej, odpowiedziała mi prosto, bez zbytniej skwapliwości i bez fałszywego wstydu, nieświadoma rozkoszy jaką budziła we mnie harmonja jej głosu i jej zewnętrznych darów. Wszystkie owe anioły mają te same oznaki, po których serce je rozpoznaje: tę samą słodycz głosu, tę samą tkliwość spojrzenia, tę samą białość cery, jakiś szczególny wdzięk ruchów. Te przymioty jednoczą się, spływają i współdźwięczą czarując tak, że niepodobna jest powiedzieć, na czem polega czar. Niebiańska dusza przejawia się w każdym ruchu. Pokochałem namiętnie. Miłość ta obudziła i nasyciła uczucia, które mną miotały: ambicja, majątek, wszystkie moje marzenia, nareszcie! Dziewczyna ta, piękna, szlachetnego rodu, bogata i dobrze wychowana, posiadała wszystkie zalety, jakich świat wymaga od kobiety na wybitnem stanowisku, które chciałem zająć. Była przytem wykształcona; wysławiała się z dowcipem i z ową łatwością, zarazem pospolitą i rzadką we Francji, gdzie u większości kobiet najładniejsze powiedzenia są puste, gdy u niej dowcip był pełen treści. Miała ona zwłaszcza głębokie poczucie swojej godności, coś co budziło szacunek: nie znam piękniejszego daru u przyszłej małżonki. Ale dajmy temu pokój, kapitanie, opis ukochanej kobiety będzie zawsze czemś niedoskonałem; istnieją między nią a nami tajemnice, które umykają się analizie.
„Niebawem zwierzyłem się staremu przyjacielowi, który mnie wprowadził w tę rodzinę, wspierając mnie swoją czcigodną powagą. Mimo że przyjęto mnie zrazu z ową chłodną grzecznością, właściwą osobom ostrożnym, które przyjaźń biorą serjo, później osiągnąłem to, że mnie witano serdecznie. Zawdzięczałem to wyróżnienie zapewne memu zachowaniu. Mimo swej miłości nie uczyniłem nic, coby mnie mogło poniżyć we własnych oczach; nie było we mnie żadnej uniżoności; nie schlebiałem tym, od których zależał mój los; pokazałem się takim jakim byłem, i przedewszystkiem — człowiekiem. Kiedy poznano dobrze mój charakter, mój stary przyjaciel, pragnąc nie mniej odemnie końca mego smutnego celibatu, wspomniał o moich nadziejach, które przyjęto życzliwie, ale z tą ostrożnością, jakiej rzadko się wyzbywają ludzie światowi. Pragnąc dla mnie tej dobrej partji, — wyrażenie, które robi z tego uroczystego aktu rodzaj interesu handlowego, gdzie jedna ze stron stara się oszukać drugą — starzec pokrył milczeniem to, co nazywał błędem mej młodości. Wedle niego, istnienie mego dziecka obudziłoby skrupuły moralne, wobec których kwestja majątkowa byłaby niczem i które sprowadziłyby zerwanie. Miał słuszność.
— Ta sprawa, powiadał, to rzecz, która się ułoży doskonale pomiędzy tobą a twoją żoną, od której uzyskasz bez trudu rozgrzeszenie.
„Aby pokonać moje skrupuły, nie pominął żadnego z owych zwodniczych argumentów, jakie podsuwa pospolita mądrość życiowa. Przyznam się panu, że, mimo obietnicy, pierwszem mem uczuciem było wszystko szczerze wyznać ojcu; ale surowość jego zasad dała mi do myślenia, następstwa tego wyznania przerażały mnie. Wszedłem w układy z sumieniem i postanowiłem czekać aż zyskam serce mej przyszłej na tyle, że to straszliwe zwierzenie nie narazi na szwank mego szczęścia. Mając zamiar wyznać wszystko w sposobnej chwili, szukałem usprawiedliwienia w sofizmatach świata i radach przezornego starca. Bez wiedzy tedy przyjaciół domu, bywałem u rodziców młodej panienki jako starający się. Cechą tych pobożnych rodzin jest bezgraniczna dyskrecja: zachowuje się milczenie we wszystkiem, nawet w obojętnych sprawach. Nie umiem panu wyrazić, ile głębi uczuciom dodaje ta słodka powaga, przenikająca najdrobniejsze uczynki. Każde zajęcie było tam użyteczne; kobiety obracały wolne chwile na szycie bielizny dla ubogich; rozmowa nie była nigdy płocha, ale śmiech nie był z niej wygnany, mimo że żarty były zawsze proste i wolne od złośliwości. Rozmowy tych religiantów wydawały mi się zrazu dziwne, pozbawione owego pieprzyka, jaki obmowa i skandaliki dają światowym zebraniom. Jedynie ojciec i wuj czytywali tam dzienniki; nigdy oko mej narzeczonej nie spoczęło na tych świstkach, z których najniewinniejszy nawet mówi o zbrodniach lub występkach. Ale później dusza moja zakosztowała w tej czystej atmosferze wrażenia, jakie oczom naszym daje szary kolor, uczucia słodkiego wypoczynku, błogiego spokoju.
„Na pozór, życie to było przerażająco jednostajne. Wnętrze tego domu miało na pierwszy rzut oka coś lodowatego. Meble, nawet te których się najczęściej używało, były codziennie ustawione dokładnie w ten sam sposób; najdrobniejsze przedmioty były jednako czyste. Mimo to, do tego trybu życia można się było przywiązać. Pokonawszy pierwsze uprzedzenia człowieka nawykłego do rozmaitości, zbytku i gwaru Paryża, uznałem wyższość tej egzystencji. Pozwala ona rozwijać się myślom, mimowoli pobudza do dumań. Przeważa w niej serce; nic go nie mąci, nie rozprasza; znajduje w końcu w tem życiu coś równie bezkresnego jak morze. Tam, jak w klasztorze, myśl, napotykając wciąż te same przedmioty, odrywa się siłą rzeczy od tego co zewnętrzne i zwraca się niepodzielnie ku głębiom uczuć. Dla człowieka tak szczerze zakochanego jak ja, cisza, prostota życia, klasztorny niemal rytm jednakich czynności spełnianych o tych samych godzinach, mogły jedynie spotęgować miłość. W tym głębokim spokoju najmniejszy gest, słowo, ruch, nabierały cudownego znaczenia. Nie przesądzając wyrazu uczuć, uśmiech, spojrzenie dają sercom, które się rozumieją, niewyczerpaną skalę dla odmalowania ich słodyczy i udręczeń. Zrozumiałem wówczas, iż mowa w całem swem bogactwie nie ma nic równie rozmaitego, równie wymownego, niż porozumienie ócz i harmonja uśmiechu. Ileż razy siliłem się przelać duszę w moje oczy lub na moje wargi, będąc zmuszony milczeć i wyznać zarazem siłę swej miłości młodej pannie, która w mojej obecności była zupełnie spokojna i której nie zdradzano jeszcze sekretu moich wizyt: rodzice bowiem chcieli jej zostawić zupełną swobodę w najważniejszym akcie życia. Ale kiedy się szczerze kocha, czyż obecność kochanej osoby nie zaspakaja wszystkich naszych pragnień? Kiedy się znajdujemy w jej obliczu, czyż to nie jest szczęście chrześcijanina w obliczu Boga? Widzieć, czyż nie znaczy ubóstwiać?
„Jeżeli dla mnie, bardziej niż dla kogobądź, męczarnią było nie mieć prawa wyrazić porywów mego serca, jeżeli byłem zmuszony grzebać w niem owe palące słowa, które są tylko słabym odblaskiem płomienniejszych uczuć, przymus ten, pętając moją namiętność, tem żywiej ujawniał ją w drobiazgach. Najbłahsze wydarzenia nabierały wówczas nadzwyczajnej ceny. Podziwiać przez godziny całe, czekać odpowiedzi i sycić się długo dźwiękiem głosu, aby w nim szukać jej najtajniejszych myśli; śledzić drżenie jej palców kiedy jej podawałem przedmiot którego szukała; wymyślać pozory aby dotknąć jej sukni lub włosów; ujmować jej rękę, aby z niej wydobyć więcej niżby chciała powiedzieć; — każdy z tych drobiazgów był wielkiem wydarzeniem. W chwilach tej ekstazy, oczy, gest, głos, dawały duszy nieznane dowody miłości. Taką była moja mowa, jedyna na jaką pozwalała mi dziewiczo-chłodna skromność tej dzieweczki: bo obejście jej nie uległo zmianie, zawsze była ze mną tak jak siostra z bratem. Jedynie, w miarę jak moja miłość rosła, kontrast między memi a jej słowami, między memi a jej spojrzeniami, stał się bardziej uderzający; zrozumiałem w końcu, że to nieśmiałe milczenie było jedynym sposobem, w jaki ta młoda osoba mogła wyrazić swoje uczucia. Czyż nie była zawsze w salonie, kiedy ja przychodziłem? Czyż nie zostawała tam przez cały czas mojej oczekiwanej, przeczuwanej może wizyty? Czyż ta milcząca wierność nie zdradzała sekretu jej niewinnej duszy? Czyż wreszcie nie słuchała moich słów z przyjemnością, której nie umiała ukryć? Naiwność naszego zachowania i melancholja naszej miłości musiały w końcu zapewne zniecierpliwić rodziców, którzy, widząc że jestem niemal równie nieśmiały jak ich córka, nabrali o mnie korzystnego wyobrażenia i patrzeli na mnie jak na człowieka godnego ich szacunku. Oboje zwierzyli się z tem przed moim starym przyjacielem, wyrażając się o mnie najpochlebniej: stałem się niby ich przybranym synem, podziwiali zwłaszcza moje zasady moralne. Prawda, że w owej chwili odzyskałem niejako młodość. W tej religijnej i czystej atmosferze, trzydziestodwuletni mężczyzna stawał się z powrotem młodzieńcem pełnym wiary.
„Lato się kończyło, zatrudnienia jakieś zatrzymały, wbrew jej zwyczajowi, tę rodzinę w Paryżu: ale we wrześniu mieli wyjechać do majątku swego w Owernji. Ojciec zaprosił mnie, abym przyjechał spędzić dwa miesiące w starym zaniku zagrzebanym w górach kantalskich. Nie odpowiedziałem zrazu na to przyjacielskie zaproszenie. Wahanie moje wywołało najsłodszy, najrozkoszniejszy mimowolny gest, jakim skromna młoda panna może zdradzić tajemnicę swego serca. Ewelina... Boże! wykrzyknął Benassis, który umilkł i pogrążył się w zadumie.
— Przebacz mi, kapitanie Bludeau, podjął po dłuższej pauzie. Oto pierwszy raz od lat dwunastu wymawiam imię, które wciąż unosi się w moich myślach i które jakiś głos szepce mi często we śnie. Ewelina tedy, skoro ją już nazwałem, podniosła głowę ruchem, którego żywość odbijała od wrodzonej łagodności jej gestów. Popatrzała na mnie bez dumy, ale z bolesnym niepokojem; zaczerwieniła się i spuściła oczy. Powolność, z jaką przymknęła powieki, sprawiła mi jakąś nieznaną dotąd rozkosz; wyszeptałem coś przerywanym głosem. Wzruszenie moje przemówiło żywo do jej serca; podziękowała mi słodkiem, niemal wilgotnem spojrzeniem. Powiedzieliśmy sobie wszystko. Pojechałem z nimi na wieś. Od dnia, w którym serca nasze się porozumiały, wszystko przybrało dla nas inną postać; nic nie było nam już obojętne. Mimo iż prawdziwa miłość jest zawsze jednaka, musi ona zapożyczać form od naszych pojęć, wciąż podobna i zarazem niepodobna do samej siebie w istocie, której uczucie staje się jedynym w świecie wyrazem jej sympatji. Toteż tylko filozof i poeta rozumieją głębię owego spospolitowanego już określenia miłości: egoizm we dwoje. Kochamy siebie samego w drugim. Ale, jeżeli wyraz miłości jest tak rozmaity, że niema dwóch par kochanków, którzyby byli do siebie podobni, podlega ona wszakże jednakim prawidłom w swym wylewie. I tak, młode dziewczęta (choćby nawet najpobożniejsze, najskromniejsze) posługują się tym samym językiem, różnią się jedynie mniejszym lub większym wdziękiem. Jedynie tam gdzie dla drugiej niewinne wyznanie swoich wzruszeń byłoby rzeczą naturalną, Ewelina widziała w tem przemoc namiętnych uczuć, które mąciły zwykły spokój jej nabożnej młodości. Najprzelotniejsze spojrzenie wydawało się jej ofiarą uczynioną miłości. Ta ustawna walka między jej sercem a zasadami dawała najdrobniejszym wydarzeniom jej życia — tak spokojnego na powierzchni a tak pełnego wzruszeń — siłę o wiele wyższą od egzaltacji młodych dziewcząt, których wyobraźnia wcześnie skaziła się obyczajami świata.
„W czasie podróży Ewelina widziała w naturze uroki, o których mówiła z podziwem. Kiedy nam się wydaje że nie mamy prawa wyrazić szczęścia płynącego z bliskości ukochanej istoty, przelewamy nadmiar uczuć na przedmioty zewnętrzne, upiększając je naszemi tajemnemi uczuciami. Poezja widoków które przesuwały się przed naszemi oczami, stała się dla nas dwojga zrozumiałym językiem, a zachwyty, jakiemi je darzyliśmy, zawierały dla naszych dusz tajemnice naszej miłości. Parę razy matka Eweliny wprawiła córkę w zakłopotanie, żartując z niej z kobiecą przenikliwością:
— Przejeżdżałaś ze dwadzieścia razy tą doliną, moje drogie dziecko, a nie pamiętam u ciebie takich zachwytów, rzekła po jakimś zbyt gorącym wykrzykniku Eweliny.
— Bo, mamo, nie byłam widać jeszcze w wieku, w którym się ocenia te piękności.
„Daruj mi, kapitanie, te szczegóły, dla ciebie tak mało zajmujące, ale ta prosta odpowiedź dała mi niewysłowioną radość, zaczerpniętą w równoczesnem spojrzeniu ukochanej.
„Tak więc, to wioska oświecona wschodem słońca, to jakaś ruina porośnięta bluszczem, którą oglądaliśmy razem, przyczyniały się do utrwalenia w naszych duszach, przez wspomnienie rzeczy materjalnych, owych słodkich wzruszeń, w których odbijała się cała nasza przyszłość.
„Przybyliśmy do rodzinnego zamku, gdzie spędziłem blisko sześć tygodni. Ten czas, drogi panie, to były jedyne chwile pełnego szczęścia, jakich mi niebo użyczyło. Poiłem się rozkoszami nieznanemi mieszkańcom miast. Piliśmy całe szczęście, jakiem jest dla kochanków mieszkać pod jednym dachem, jakgdyby już byli małżeństwem, błądzić razem po polach, znaleźć się czasami sam na sam, usiąść pod drzewem w jakiejś ładnej dolince, przyglądać się staremu młynowi, wydzierać sobie zwierzenia, wie pan, owe słodkie gawędy, w których wnika się codzień głębiej nieco w czyjeś serce. Ach, panie, życie na świeżem powietrzu, piękność nieba i ziemi tak cudownie harmonizują z doskonałością i rozkoszami duszy! Uśmiechać się do siebie patrząc na niebo, mięszać proste słowa ze szmerem ptasząt pod wilgotnemi liśćmi, wracać wolnym krokiem do domu słuchając dźwięków dzwonu wzywającego zbyt wcześnie, podziwiać razem jakiś szczegół krajobrazu, śledzić kapryśny lot owada, przyglądać się złotej muszce, wątłemu stworzeniu które trzyma w paluszkach kochająca i czysta dziewczyna, czyż to nie znaczy znajdować się codzień bliżej niebios?
„Tych czterdzieści dni szczęścia dostarczyły mi wspomnień na ubarwienie całego życia, wspomnień tem piękniejszych i bogatszych, że nigdy od tego czasu nie miałem być zrozumiany. Obrazy pospolite napozór, ale pełne gorzkiej wymowy dla złamanego serca, przypomniały mi dziś ową miłość, rozwianą ale nie zapomnianą. Nie wiem, czy pan zauważył blask zachodzącego słońca nad chatą biednego Kubusia? W jednej chwili płomień rozzłocił przyrodę, poczem nagle krajobraz stał się posępny i czarny. Te dwa tak sprzeczne widoki, to wiemy obraz tego okresu mych dziejów. Kapitanie, otrzymałem od niej pierwszej, jedyny i wzniosły dowód miłości, jaki wolno jest dać niewinnej młodej dziewczynie: dowód, który, im bardziej ulotny, tem bardziej wiąże: słodka obietnica miłości, wspomnienie języka jakim się mówi na lepszym świecie!
„Pewien wówczas że jestem kochany, przysiągłem wszystko powiedzieć, nie mieć dla niej tajemnicy. Wstyd mi było, że tak się ociągałem z opowiedzeniem jej zgryzot jakie na siebie ściągnęłem. Nieszczęściem, nazajutrz po owym dobrym dniu, otrzymałem od nauczyciela mego syna list, który przejął mnie drżeniem o to tak drogie życie. Pojechałem, nie zdradziwszy sekretu Ewelinie, nie podając rodzinie innego powodu, jak tylko że chodzi o ważną sprawę. Wyjazd mój zaniepokoił rodziców. Lękając się, czy nie mam jakich zobowiązań sercowych, napisali do Paryża, aby zasięgnąć wiadomości. Wbrew swoim zasadom religijnym, powzięli co do mnie podejrzenia, nie dając mi możności rozproszenia ich. Któryś z przyjaciół doniósł im, bez mojej wiedzy, o wydarzeniach mojej młodości, przedstawił w najgorszem świetle moje winy, podkreślając istnienie dziecka, które (powiadał) z umysłu zataiłem.
„Kiedy napisałem do moich przyszłych rodziców, nie otrzymałem odpowiedzi. Wrócili do Paryża, pospieszyłem do nich; nie przyjęto mnie. Zaniepokojony, wysłałem mego starego przyjaciela, aby się dowiedział przyczyn niewytłumaczonego dla mnie postępowania. Dowiedziawszy się o przyczynie, starzec poświęcił się szlachetnie; wziął na siebie całą winę, próbował mnie usprawiedliwić, ale napróżno. Względy materjalne i moralne były dla nich zbyt poważne, przesądy ich były zbyt niezłomne, aby można było zmienić ich postępowanie. Rozpacz moja była bez granic. Zrazu starałem się zażegnać burzę, ale zwracano mi moje listy nie rozpieczętowane. Skoro wyczerpałem wszystkie ludzkie środki, skoro rodzice powiedzieli starcowi, sprawcy mojej niedoli, że przenigdy — nawet gdyby Ewelina błagała ich na kolanach — nie oddadzą córki człowiekowi, który ma na sumieniu śmierć kobiety i życie naturalnego dziecka, wówczas, kapitanie, została mi już tylko jedna nadzieja, słaba jak gałązka wierzby, której czepia się nieszczęśliwy tonący. Śmiałem wierzyć, że miłość Eweliny będzie silniejsza od ojcowskich postanowień i że potrafi ona zwyciężyć bezwzględność rodziców. Ojciec (myślałem) ukrywa może przed nią pobudki odmowy, która zabija naszą miłość; chciałem, aby rozstrzygnęła o naszym losie z pełną świadomością, napisałem do niej. Ach, kapitanie, we łzach i boleści, nie bez straszliwych wahań, skreśliłem jedyny list miłosny, jaki kiedykolwiek napisałem. Już dziś zaledwie mglisto pamiętam co mi podyktowała rozpacz. Z pewnością musiałem mówić swojej Ewelinie, że, jeśli jest uczciwa i szczera, nie może, nie powinna już kochać nikogo prócz mnie: czyż życie jej nie jest zwichnięte, czyż nie jest skazana na to, aby skłamać swemu przyszłemu mężowi albo mnie? czyż nie sprzeniewierza się cnocie niewieściej, odmawiając swemu skrzywdzonemu kochankowi tej samej wiary, jaką miałaby dlań, gdyby małżeństwo spełnione w naszych sercach stało się faktem? a któraż kobieta nie uważałaby się bardziej związana węzłami serca niż więzami prawa? Usprawiedliwiłem się z błędów, odwołując się do całej jej niewinności, nie zapominając niczego, co mogło rozczulić szlachetną i wielką duszę. Ale, skoro panu mówię wszystko, przyniosę panu jej odpowiedź i mój ostatni list.
Wrócił niebawem, trzymając w ręce zużytą teczkę, z której, nie bez głębokiego wzruszenia, drżącą ręką wydobył rozrzucone papiery.
— Oto nieszczęsny list, rzekł. Dziecko, które kreśliło te litery, nie wiedziało, jaką wagę będzie miał dla mnie papier zawierający jej myśli. Oto, rzekł pokazując drugi list, ostatni krzyk, jaki mi wydarły moje cierpienia — sam pan zaraz oceni. Mój stary przyjaciel zaniósł to moje błaganie, oddał je w sekrecie, upokorzył swoje siwe włosy, prosząc Ewelinę aby przeczytała. Oto jej odpowiedź:
„Panie...“
— Mnie który byłem niegdyś jej ukochaniem — bo to niewinne miano wynalazła, aby wyrazić swą niewinną miłość — mnie nazywała panem! To jedno słowo mówiło wszystko. Ale niech pan posłucha listu.
„Wielka to boleść dla młodej dziewczyny przekonać się o fałszu człowieka, któremu miała powierzyć swoje życie: mimo to przebaczyłam panu: jesteśmy tak słabi! List pana wzruszył mnie, ale niech już pan do mnie nie pisze, pismo pana wprawia mnie w stan, którego niepodobna mi znieść. Wszystko skończone między nami na zawsze. Argumenty, które pan przytoczył, przemówiły do mnie, zdławiły żal, jaki w mej duszy wzbierał przeciw panu... tak słodko mi było wierzyć w czystość pańskiego serca! Ale i pan i ja okazaliśmy się za słabi wobec mego ojca. Tak, ośmieliłam się wstawiać za panem. Skoro przyszło błagać moich rodziców, trzeba mi było przemóc najsroższy lęk, jakiegom kiedykolwiek zaznała; niemal zaprzeć się zasad mego życia. I teraz ustępuję pańskim prośbom, popełniam grzech, odpowiadając panu bez wiedzy ojca; ale matka wie o tem; a pobłażliwość, z jaką pozwoliła mi rozmawiać chwilę z panem, dowiodła, jak ona mnie kocha, i umocniła mnie w szacunku dla woli rodziny, przeciw której niemal się buntowałam. Toteż piszę do pana pierwszy i ostatni raz. Przebaczam panu bez zastrzeżeń nieszczęścia, jakie pan wniósł w moje życie. Tak, ma pan słuszność, pierwszej miłości nie da się zatrzeć! Nie jestem już czystą młodą dziewczyną, nie mogłabym być czystą małżonką. Nie wiem, jaki będzie mój los. Widzi pan tedy, rok, który pan wypełnił, będzie miał długie echa w przyszłości; ale ja pana nie oskarżam. Będzie mnie pan zawsze kochał! poco mi to było mówić? Czyż te słowa ukoją zmąconą duszę biednej samotnej dziewczyny? Czyż pan już nie zniszczył mej przyszłości, dając mi wspomnienia, które zawsze mnie będą ścigały? Jeżeli teraz mogę należeć tylko do Chrystusa, czy on przyjmie rozdarte serce? Ale on nie napróżno zesłał mi te utrapienia; on ma w tem swój cel; z pewnością chciał mnie powołać do siebie. On jest dziś moją jedyną ucieczką. Tak, nie zostało mi już nic na ziemi. Panu dla rozproszenia smutków zostały wszystkie ambicje właściwe mężczyźnie. To nie wymówka, to raczej pociecha religijna. Myślę, że jeżeli dźwigamy w tej chwili ciężkie brzemię, moja cząstka jest cięższa. Ten, w którym położyłam całą mą nadzieję i o którego nie możesz być zazdrosny, związał nasze życie, on potrafi je rozwiązać wedle swojej woli. Widzę, że pańskie zasady religijne nie opierają się na owej żywej i czystej wierze, która pomaga nam znosić nasze ziemskie niedole. Jeżeli Bóg raczy wysłuchać moich nieustannych i żarliwych modłów, ześle na pana światło swej łaski. Żegnam cię, ty, który mogłeś być moim przewodnikiem, którego mogłam była nazywać mojem ukochaniem bez grzechu, i za którego mogę się jeszcze modlić bez sromu. Bóg rozrządza wedle swej woli naszem życiem, może pana powołać pierwszego do siebie; ale gdybym została sama na świecie, niech mi pan, proszę o to, powierzy swoje dziecko“.
— Ten list, pełen szlachetnych uczuć, był grobem moich nadziei, podjął Benassis. To też zrazu słuchałem jedynie swej boleści; później wdechałem ów balsam, jaki ona, zapominając siebie samej, starała się rozlać na rany mej duszy; ale w pierwszej rozpaczy odpisałem dość twardo:
„Pani! już to jedno słowo mówi ci, że wyrzekam się ciebie i że jestem ci posłuszny! Jest dla mężczyzny jakaś okropna słodycz w tem, aby być posłusznym ukochanej istocie, nawet gdy mu rozkazuje aby ją opuścił. Ma pani słuszność, a ja potępiam sam siebie. Nie doceniłem niegdyś poświęcenia dziewiczego serca, słuszne jest, że dziś moja miłość jest niedoceniona. Ale nie przypuszczałem, aby jedyna kobieta, której oddałem swoje serce, miała spełnić to dzieło zemsty. Nie byłbym nigdy przypuszczał tyle okrucieństwa — może tyle cnoty — w sercu, które zdawało mi się tak tkliwe i tak kochające. Poznałem w tej chwili rozmiar mej miłości; oparła się ona najdotkliwszemu z cierpień, wzgardzie, jaką mi okazujesz, zrywając bez żalu więzy, które nas niegdyś złączyły. Żegnaj na zawsze. W skrusze mojej zachowuję mą dumę; będę szukał sposobu aby odpokutować błędy, dla których ty, orędowniczka moja wobec nieba, byłaś bez litości. Bóg będzie może mniej okrutny od ciebie. Moje cierpienia, cierpienia pełne ciebie, ukarzą zranione serce, które wciąż będzie krwawiło w samotności. Zranionym sercom pozostaje jedynie cień i milczenie. Żaden inny obraz miłości nie wciśnie się już w me serce. Mimo że nie jestem kobietą, zrozumiałem tak jak ty, pani, że mówiąc: Kocham cię, związałem się na całe życie. Tak, te słowa szeptane do ucha mojego ukochania nie były kłamstwem. Gdybym był zdolny się zmienić, pogarda twoja byłaby sprawiedliwa. Będziesz tedy na zawsze aniołem mej samotności. Skrucha i miłość, to dwie cnoty, z których rodzą się wszystkie inne; to też, mimo przepaści które nas rozdzielą, ty będziesz zawsze dźwignią mych postępków. Mimo iż napełniłaś moje serce goryczą, nie znajdzie się tam dla ciebie gorzkich myśli: źle zacząłbym swoje nowe dzieło, gdybym nie oczyścił duszy z wszelkiego złego fermentu. Żegnaj więc, ty, jedyne serce które kocham w świecie i z którego jestem wygnany. Nigdy żadne pożegnanie nie mieściło w sobie więcej uczucia i więcej tkliwości; czyż nie unosi ono z sobą duszy i życia, którego nikt niema mocy wskrzesić? Żegnaj; tobie pokój, mnie całe nieszczęście!“

Skoro Benassis skończył, obaj z majorem patrzyli na siebie chwilę, pogrążeni w smutnych myślach, którym wszakże nie dali wyrazu.
„Po wysłaniu tego ostatniego listu, którego bruljon, jak pan widzi, zachowałem i który dla mnie streszcza dziś wszystkie, mimo iż tak zwiędłe słodycze, podjął Benassis, popadłem w nieopisane przygnębienie. Nici, które mogą wiązać człowieka do życia, skupiły się w tej zbożnej, obecnie straconej nadziei. Trzeba było pożegnać się ze słodyczami dozwolonej miłości i skazać na śmierć szlachetne uczucia rozkwitłe w mem sercu. Ludzie szczerze religijni odtrącili ofiarę skruszonej duszy, która była spragniona piękna, dobra, cnoty. Panie, w pierwszej chwili miotały mną najszaleńsze postanowienia; ale widok mego syna zwalczył je na szczęście. Uczułem wówczas, że moje doń przywiązanie wzrosło o wszystkie klęski których był niewinną przyczyną i o które mogłem oskarżać tylko siebie. Stał się tedy całą mą pociechą. W trzydziestym czwartym roku życia, mogłem jeszcze mieć nadzieję, że stanę się chlubą i pożytkiem kraju; postanowiłem zostać sławnym, aby blaskiem sławy lub potęgi zmazać błąd, który plamił urodzenie mego syna. Ileż pięknych uczuć mu zawdzięczam; jak on mi pomógł żyć przez te lata, przez które zajmowałem się jego przyszłością! Dławię się, wykrzyknął Benassis. Po jedenastu latach nie mogę myśleć jeszcze o tym straszliwym roku... Straciłem to ukochane dziecko.
Lekarz zamilkł i ukrył twarz w dłoniach: odzyskawszy nieco spokoju, opuścił ręce. Genestas ujrzał wówczas nie bez wzruszenia łzy, któremi spłynęły oczy jego gospodarza.
„Panie, ten okrutny cios podciął mnie zrazu, ciągnął Benassis. Odzyskałem zdrowie moralne dopiero wówczas, kiedym się przeniósł na grunt inny niż życie wśród świata. Dopiero później poznałem palec boży w moich nieszczęściach, i później, posłuszny jego głosowi, zdobyłem się na rezygnację. Rezygnacja moja nie mogła przyjść nagle, mój gwałtowny charakter musiał się wyszaleć. Ostatni płomień mej namiętności wypalił się w tej burzy. Długo się wahałem, nim obrałem jedyną drogę, jaką godzi się obrać katolikowi. Najpierw chciałem się zabić. Wszystkie te wypadki rozwinęły we mnie nadmiar uczucia melancholji; z zimną krwią tedy zdecydowałem się na ten czyn rozpaczy. Pomyślałem, iż wolno nam opuścić życie, skoro życie nas opuszcza. Samobójstwo wydało mi się czemś zgodnem z naturą. Zgryzoty muszą czynić w duszy człowieka to same spustoszenie, jakie nadmierny ból powoduje w ciele; otóż człowiek, ta istota inteligentna, cierpiąc od choroby moralnej, tak samo ma prawo się zabić, jak dręczona kołowacizną owca roztrzaskuje sobie głowę o pień drzewa. Czyż cierpienia moralne łatwiejsze są do uleczenia niż fizyczne? Do dziś jeszcze powątpiewam o tem. Nie wiem, kto jest większym tchórzem; ten, który się spodziewa ciągle, czy ten, który się nie spodziewa niczego. Samobójstwo wydaje mi się ostatnim okresem choroby duszy, tak jak naturalna śmierć jest końcem choroby fizycznej; ponieważ jednak życie duchowe podlega odrębnym prawom woli ludzkiej, czyż ustanie jego nie musi być zgodne z aktem inteligencji? Toteż zabija myśl, nie pistolet. Zresztą, przypadek, który wali człowieka w chwili gdy życie jego jest najszczęśliwsze, czyż nie rozgrzesza człowieka, który nie godzi się wlec życia nieszczęśliwego?
„Ale rozmyślania, jakim oddałem się w owych dniach żałoby, wzniosły mnie w górniejsze strefy. Na jakiś czas przejąłem się wielkiemi uczuciami starożytnego pogaństwa: ale, szukając dla człowieka nowych praw, mniemałem iż, przy świetle nowoczesnych pochodni, zdołam zapuścić się dalej od starożytnych w ich systemy. Epikur zezwalał na samobójstwo. Czyż to nie było dopełnieniem jego etyki? Trzeba mu było za każdą cenę użycia dla zmysłów; skoro tego warunku nie stało, słodkiem i godziwem było dla żywej istoty przejść w stan spoczynku istot nieobdarzonych życiem. Skoro jedynym celem człowieka było szczęście albo nadzieja szczęścia, dla tego który cierpiał i cierpiał bez nadziei, śmierć stawała się dobrem. Zadać ją sobie dobrowolnie, było ostatnim aktem zdrowego rozumu. Nie chwalił tego czynu, ani go nie ganił: zadowalał się powiedzeniem, wśród libacji na cześć Bachusa: Ze śmierci niema co się śmiać, niema też nad czem płakać.
„Bardziej moralny i bardziej od epikurejczyków przesiąknięty nauką obowiązku Zenon, i cały Portyk, zalecali stoikowi w pewnych wypadkach samobójstwo. Oto jak to wywodził: człowiek różni się od zwierzęcia tem, iż rozrządza wszechwładnie własną osobą: odbierzcie mu nad samym sobą prawo życia i śmierci, a uczynicie go niewolnikiem ludzi i zdarzeń. To jasno stwierdzone prawo do życia i śmierci tworzy skuteczną przeciwwagę dla wszystkich cierpień fizycznych i społecznych: toż samo prawo dane człowiekowi nad bliźnim rodzi wszelką tyranję. Niema zatem nigdzie władzy, gdzie niema nieograniczonej swobody czynu. Czy należy uciec przed haniebnemi następstwami błędu nie do naprawienia? Człowiek pospolity łyka wstyd i żyje, mędrzec pije cykutę i umiera. Czy trzeba bronić resztek swego życia przeciw podagrze która toczy kości, przeciw rakowi który zjada twarz? Mędrzec ocenia sposobną chwilę, odprawia szarlatanów i żegna się po raz ostatni z przyjaciółmi, których zasmucał swoją obecnością. Popadłszy w moc tyrana, którego zwalczało się z bronią w ręku, co czynić? Akt poddania jest wygotowany; trzeba go albo podpisać albo dać głowę: głupiec nadstawia szyję, tchórz podpisuje, mędrzec kończy ostatnim aktem swobody, sam zadaje sobie cios.
„Ludzie wolni, wołał wówczas stoik, umiejcie pozostać wolnymi! Wolni od namiętności, poświęcając je dla obowiązków; wolni od swoich bliźnich pokazując im żelazo albo truciznę, które was zbawia od ich przemocy; wolni od losu wytyczając punkt, poza którym nie pozwolicie się doświadczać; wolni od przesądów, których nie mieszacie z obowiązkami; wolni od wszystkich zwierzęcych lęków, umiejąc pokonać gruby instynkt, który przykuwa do życia tylu nieszczęśliwych.“
„Wycisnąwszy tę argumentację z filozoficznego bigosu starożytnych, chciałem nadać jej chrześcijańską formę, wzmacniając ją prawem wolnej woli, jaką Bóg nam dał, aby móc nas kiedyś osądzić przed swoim trybunałem. Powiedziałem sobie: „Będę się tam bronił!“ Ale, drogi panie, te rozumowania zmusiły mnie do zadumy nad tem co jest po śmierci: znalazłem się oko w oko z mą dawną zachwianą wiarą. Kiedy wieczność ciąży nad najlżejszem naszem postanowieniem, wszystko staje się wówczas ważne w życiu ludzkiem. Kiedy ta myśl oddziaływa całą swą potęgą na duszę człowieka i daje mu uczuć w sobie samym coś tajemniczego, coś ogromnego, co go łączy z nieskończonością, wówczas rzeczy zmieniają się osobliwie. Z tego punktu widzenia życie jest i bardzo wielkie i bardzo małe. Poczucie własnych błędów nie przywiodło mnie do myśli o Bogu, dopóki miałem nadzieję na ziemi, dopóki znajdowałem ulgę na me cierpienia w jakiejś funkcji społecznej. Kochać, poświęcić się szczęściu kobiety, być głową rodziny, czyż to nie znaczy dać szlachetny pokarm owej potrzebie odpokutowania błędów, która mnie nękała? Skoro te nadzieje prysły, poświęcić się dziecku czyż nie było również pokutą? Ale kiedy, po tych dwóch wysiłkach mej duszy, odtrącenie i śmierć pogrążyły ją w wiekuistej żałobie, kiedy się uczułem zraniony we wszystkich naraz uczuciach i nie widziałem już nic na ziemi, podniosłem oczy ku niebu i ujrzałem Boga.
„Próbowałem wszakże pogodzić religję z żądzą śmierci. Odczytałem Ewangelję i nie znalazłem żadnego ustępu, gdzieby samobójstwo było wzbronione; ale ta lektura przeniknęła mnie boską myślą Zbawiciela Świata. W istocie, nie mówi on nic o nieśmiertelności duszy, ale mówi nam o pięknem królestwie swego ojca. Nie broni nam też nigdzie ojcobójstwa, ale potępia wszystko co złe. Chwałą jego ewangelistów i dowodem ich misji jest nietyle to że ustanowili prawa, ile to, że roznieśli po ziemi nowego ducha nowych praw. Odwaga, jaką człowiek okazuje zabijając się, wydała mi się wówczas jego własnem potępieniem: skoro ma siłę umrzeć, powinien mieć siłę walczyć. Nie chcieć cierpieć, nie jest siłą, ale słabością; zresztą, opuścić życie z powodu zniechęcenia, czyż to nie znaczy wyprzeć się wiary chrześcijańskiej, której Chrystus dał za podstawę te szczytne słowa: Błogosławieni którzy cierpią?
„Samobójstwo wydało mi się tedy rzeczą nie do usprawiedliwienia w żadnym wypadku, nawet u człowieka który w źle zrozumianem pojęciu o wielkości duszy rozrządza sam sobą na chwilę przedtem zanim go kat ugodzi swym toporem. Pozwalając się ukrzyżować, czyż Chrystus nie nakazał nam być posłusznym wszelkiemu ludzkiemu prawu, choćby nawet było ono niesprawiedliwie stosowane? Słowo Rezygnacja, wyryte na krzyżu, tak zrozumiałe dla tych co umieją czytać święte głoski, ukazało mi się wówczas w swym boskim blasku.
„Miałem wówczas jeszcze osiemdziesiąt tysięcy franków. Chciałem zrazu iść gdzieś daleko od ludzi, dożyć mego życia wegetując w jakimś zapadłym kącie. Ale mizantropja, ta próżność schowana pod skórą jeża, nie jest katolicką cnotą. Serce odludka nie krwawi, ono się kurczy, a moje krwawiło wszystkiemi żyłami. Dumając nad prawami Kościoła, nad środkami jakie daje on strapionym, zrozumiałem piękno modlitwy w samotności i postanowiłem złożyć śluby, wedle pięknego wyrażenia naszych ojców. Mimo iż postanowienie moje było niezłomne, zostawiłem sobie swobodę rozważenia środków najsposobniejszych do mego celu. Spieniężywszy resztki majątku, wyjechałem niemal spokojny. Pokój w panu, była to nadzieja, która nie mogła mnie zawieść. Pociągnięty najpierw regułą św. Brunona, udałem się do Grande-Chartreuse pieszo, oblegany poważnemi myślami. Był to dla mnie uroczysty dzień. Nie spodziewałem się majestatycznego widoku, jaki przedstawia ta droga, gdzie jakaś nadludzka potęga ujawnia się na każdym kroku. Te wiszące skały, te przepaści, te strumienie których głos rozlega się w ciszy, ta samotność okolona wysokiemi górami a mimo to bez granic, to schronienie do którego człowieka zbliża jedynie jałowa ciekawość, ta dzika groza złagodzona malowniczemi tworami przyrody, te tysiącletnie jodły i te jednodniowe roślinki, wszystko to pobudza do zadumy. Trudno byłoby się śmiać, wędrując przez pustynię św. Brunona; panuje tam duch melancholji. Ujrzałem pustelnię, przechadzałem się pod jej staremi milczącemi sklepieniami, słuchałem pod arkadami jak woda źródlana ścieka kropla po kropli. Wszedłem do celi, aby tam wziąć miarę swej nicości; oddychałem głębokim spokojem, jakiego tam zażywał mój poprzednik, odczytałem z rozczuleniem napis, jaki, wedle klasztornego zwyczaju, nakreślił na drzwiach. Wszystkie przepisy życia, jakie pragnąłem wieść, były w nim streszczone w trzech łacińskich wyrazach: Fuge, late, tace...
Genestas pochylił głowę jakgdyby zrozumiał.
— Byłem zdecydowany, ciągnął Benassis. Ta cela wybita sośniną, to twarde łoże, ta samotność, wszystko odpowiadało mojej duszy. Kartuzi byli w kaplicy, poszedłem modlić się razem z nimi. Tam, moje postanowienia rozwiały się. Kapitanie, nie chcę sądzić Kościoła katolickiego, jestem bardzo prawowierny, wierzę w jego dzieła i jego prawa. Ale, kiedy usłyszałem tych starców, nieznanych światu i umarłych dla świata, śpiewających swoje modły, uczułem, że klasztor — to wzniosły egoizm. To zamknięcie wychodzi na korzyść tylko jednostce i jest jedynie powolnem samobójstwem. Ja go nie potępiam. Jeżeli Kościół otworzył te groby, są one zapewne potrzebne dla garstki chrześcijan zupełnie zbędnych światu. Pomyślałem, że zrobię lepiej, obracając mą skruchę na pożytek społeczeństwa. Za powrotem, jąłem się zastanawiać, w jakich warunkach mógłbym ziścić mój zamiar rezygnacji. Już wiodłem w wyobraźni życie prostego majtka; skazywałem się na to aby służyć ojczyźnie w ostatnich szeregach, wyrzekając się wszelkiej egzystencji intelektualnej; ale to życie, choć pracowite i pełne poświęceń, jeszcze nie wydawało mi się dość użyteczne. Czyż to nie znaczyło oszukiwać wolę Boga? Jeżeli mnie obdarzył jakiemiś zdolnościami, czyż nie było mym obowiązkiem obrócić je na pożytek bliźnich?
„Przytem, jeżeli wolno mówić szczerze, czułem w sobie jakąś potrzebę działania, której nie zaspokajały zatrudnienia czysto mechaniczne. Nie widziałem w życiu marynarzy żadnego pokarmu dla tej dobroci, która wypływa z mego charakteru, tak jak każdy kwiat wydziela odrębny zapach. Już panu wspominałem, że musiałem tutaj zanocować. W nocy zdawało mi się, że usłyszałem rozkaz Boga: odgadłem go we współczuciu, jakiem mnie natchnął stan tego biednego kraju. Zakosztowałem w życiu okrutnych słodyczy macierzyństwa, postanowiłem oddać mu się zupełnie; rozwinąć to uczucie w szerszej sferze, stając się siostrą miłosierdzia całej okolicy, opatrując bezustanku rany nędzarzy. Ujrzałem wyraźnie palec boży w swoich losach; pierwsze powołanie skłoniło mnie za młodu do zawodu lekarza; postanowiłem zawód ten wykonywać tutaj. Zresztą, sercom zranionym cień i milczenie, powiedziałem w swoim liście: zapragnąłem spełnić to, co przyrzekłem sam sobie. Wszedłem na drogę milczenia i rezygnacji. Fuge, late, tace Kartuzów stało się moją dewizą. Praca moja jest czynną modlitwą, moje samobójstwo moralne jest życiem tego kantonu, nad którym wyciągając dłoń, sieję szczęście i radość, daję to czego sam nie mam.
„Życie z chłopami, oddalenie od świata, przeobraziły mnie do gruntu. Twarz moja zmieniła wyraz, przywykła do słońca, które ją pomarszczyło, spaliło. Przybrałem wiejski obyczaj, mowę, strój, prostotę, obojętność na wszelkie pozory. Moi paryscy przyjaciele albo też damulki którym nadskakiwałem, nie poznaliby we mnie człowieka, który był przez chwilę w modzie, sybaryty nawykłego do szmatek, do zbytku, do paryskiego wykwintu. Dziś, wszystko co zewnętrzne jest mi najzupełniej obojętne, jak wszystkim tym którzy kroczą pod naporem jednej myśli. Nie mam już w życiu innego celu, jak tylko ten, aby je opuścić. Nie chcę nic robić aby uprzedzić albo przyśpieszyć jego koniec; ale w dniu w którym przyjdzie choroba, położę się bez zgryzoty aby umrzeć. Oto, drogi panie, w całej prawdzie wypadki poprzedzające to życie które wiodę tutaj. Nie starałem się pomniejszyć swoich błędów, były wielkie, ale wspólne wielu ludziom. Wiele cierpiałem, cierpię codzień, ale ujrzałem w swoich cierpieniach nadzieję szczęśliwej przyszłości. A jednak, mimo mej rezygnacji, są cierpienia, wobec których jestem bez siły. Dziś, omal nie padłem pod brzemieniem tajemnego bólu; wobec pana, bez pańskiej wiedzy... Genestas podskoczył na krześle.
— Tak kapitanie Bludeau, był pan przy tem. Czyż nie wskazał mi pan posłania starej Colasowej, kiedyśmy kładli do łóżka Kubusia? Widzi pan, niepodobna mi patrzeć na dziecko, aby nie pomyśleć o aniołku którego straciłem: niech pan osądzi moją męczarnię, kiedy układałem dziecko skazane na śmierć? Nie mogę patrzeć spokojnie na dziecko...
Genestas zbladł.

— Tak, te ładne jasnowłose główki, te niewinne główki dziecięce, mówią mi zawsze o moich nieszczęściach i odnawiają me cierpienia. I okropnie mi jest myśleć, że tylu ludzi dziękuje mi za tę odrobinę dobrego, które robię tutaj, gdy to dobro jest owocem moich wyrzutów. Pan jeden, kapitanie, znasz sekret mego życia. Gdybym tę dzielność zaczerpnął w uczuciu czystszem niż poczucie własnych błędów, byłbym bardzo szczęśliwy! Ale też nie miałbym panu nic do opowiedzenia o sobie.

ROZDZIAŁ V
Elegje

Skończywszy opowiadanie, Benassis ujrzał na twarzy wojskowego wyraz głębokiej troski, który go uderzył. Wzruszony tem iż znalazł tyle zrozumienia, wyrzucał sobie niemal że zmartwił swego gościa i rzekł:
— Ależ, kapitanie Bludeau, moje nieszczęścia...
— Niech mnie pan nie nazywa kapitanem Bludeau, wykrzyknął Genestas przerywając lekarzowi i wstając gwałtownie w sposób zdradzający silne niezadowolenie z siebie. Niema żadnego kapitana Bludeau, ja jestem łajdak!
Benassis patrzał zdumiony na majora, który przechadzał się po salonie niby bąk szukający wyjścia z izby, do której dostał się niebacznie.
— Ależ, w takim razie, kimże pan jesteś? spytał Benassis.
— A, ba! odparł oficer, stając z powrotem przed lekarzem, któremu nie śmiał spojrzeć w oczy. Oszukałem pana! podjął zmienionym głosem. Pierwszy raz w życiu skłamałem, i jestem ciężko ukarany, bo już nie mogę panu wyznać celu ani mojej wizyty ani mego przeklętego szpiegostwa. Od czasu jak, że tak powiem, przejrzałem pańską duszę, wolałbym raczej dostać po pysku, niż słyszeć jak pan mnie nazywa kapitanem Bludeau! Pan może mi darować szalbierstwo, ale ja go sobie nie daruję nigdy, ja, Piotr Józef Genestas, który, gdyby chodziło o ocalenie życia, nie skłamałbym przed sądem wojennym.
— Pan jest major Genestas, wykrzyknął Benassis wstając. Ujął rękę oficera, uścisnął ją serdecznie, i rzekł:
— Słusznie pan to powiedział niedawno: byliśmy przyjaciółmi, nie znając się. Gorąco pragnąłem pana poznać, słysząc o panu od pana Gravier. „To mąż z Plutarcha“, mówił o panu.
— Nie jestem z Plutarcha, odparł Genestas; jestem niegodny pana i wytłukłbym się chętnie. Powinienem był panu wyznać poprostu swoją tajemnicę. Ale nie! Dobrzem zrobił, żem przywdział maskę i że sam tu przybyłem, aby zasięgnąć wiadomości o panu. Wiem teraz, że trzeba milczeć. Gdybym był działał szczerze, byłbym panu zrobił przykrość. Niech mnie Bóg od tego brom, abym miał panu sprawić najmniejsze zmartwienie!
— Nic a nic pana nie rozumiem, majorze.
— Dajmy temu pokój. Nie jestem chory, spędziłem miły dzień i wyjadę jutro. Kiedy pan przyjedzie do Grenobli, zastanie pan tam o jednego przyjaciela więcej, i to przyjaciela nie na żarty. Sakiewka, szabla, krew, wszystko co posiada Piotr Józef Genestas, należy do pana. Ostatecznie, ziarno pańskie nie padło na opokę. Kiedy mnie spensjonują, zagrzebię się w jakiej dziurze, zostanę wójtem i będę się starał pana naśladować. Jeżeli mi braknie pańskiej wiedzy, będę się uczył.
— Ma pan słuszność, drogi panie: gospodarz, który obraca swój czas na poprawienie jakiejś wady w gospodarstwie, czyni swemu krajowi tyleż dobrego, ile może uczynić najlepszy lekarz. Jeden koi cierpienia kilku ludzi, drugi goi rany ojczyzny. Ale obudził pan moją ciekawość. Czy mogę panu być w czem uzyteczny?
— Użyteczny, rzekł major wzruszonym głosem. Mój Boże, drogi panie Benassis, to, czego chciałem żądać od pana, jest prawie niemożliwe. Widzi pan, zabiłem wielu chrześcijan w życiu, ale można zabijać ludzi a mieć dobre serce; toteż, chociaż się wydaję szorstki, umiem jeszcze zrozumieć pewne rzeczy.
— Ależ mów pan.
— Nie, nie chcę panu sprawić świadomie przykrości.
— Och, majorze, ja wiele zniosę.
— Panie, rzekł żołnierz ze drżeniem, chodzi o życie dziecka.
Czoło lekarza zmarszczyło się nagle, ale dał znak majorowi, aby mówił dalej.
— Dziecko, ciągnął major, które można jeszcze ocalić usilnem i troskliwem staraniem. Gdzie znaleźć lekarza zdolnego się poświęcić jednemu choremu? To pewna, że nie w mieście! Słyszałem o panu jako o zacnym człowieku, ale bałem się dać omamić fałszywej reputacji. Otóż, nim się zdecydowałem powierzyć mego malca panu Benassis, o którym mi opowiadano tyle pięknych rzeczy, chciałem mu się przyjrzyć. Obecnie...
— Dosyć, rzekł lekarz. Czy to pańskie dziecko?
— Nie, drogi parne Benassis, nie. Aby panu wytłumaczyć tę tajemnicę, trzebaby panu opowiedzieć histoirję, w której ja odgrywam nie najpiękniejszą rolę. Ale pan mi powierzył swoje tajemnice, mogę panu ja zwierzyć moje.
— Zaczekaj, majorze, rzekł lekarz wołając Agatę, której kazał podać herbaty. Widzisz, majorze, wieczorem, kiedy wszystko śpi, ja nie śpię!... Zgryzoty moje gnębią mnie i staram się zapomnieć o nich pijąc herbatę. Ten napój pogrąża mnie w stanie jakiegoś upojenia nerwów, we śnie, bez któregobym nie żył. Czy nie da się pan namówić?
— Co do mnie, rzekł Genestas, wolę pańskie winko.
— Niech i tak będzie. Agato, rzekł Benassis do służącej, proszę podać wino i biszkoptów.
— Pociągniemy sobie trochę na noc, rzekł lekarz do gościa.
— Ta herbata musi panu szkodzić, rzekł Genestas.
— Przyprawia mnie o straszliwe ataki podagry, ale nie umiałbym się wyleczyć z tego nałogu, zanadto mi jest miły. Daje mi co wieczór chwilę, w czasie której życie nie jest zbyt ciężkie. No, słucham pana, pańskie opowiadanie przesłoni może nazbyt żywe wrażenie wspomnień które zbudziłem.
— Drogi panie, rzekł Genestas stawiając na kominku pustą szklankę, po odwrocie z pod Moskwy, pułk mój pozbierał się w małem miasteczku w Polsce. Odkupiliśmy konie na wagę złota i zostaliśmy tam garnizonem aż do powrotu Cesarza. Doskonale. Trzeba panu powiedzieć, że miałem wówczas przyjaciela. W czasie odwrotu niejeden raz ocalił mi życie swojem poświęceniem pewien sierżant, niejaki Renard. Uczynił dla mnie rzeczy, po których dwaj ludzie muszą być braćmi, oczywiście o ile się to nie sprzeciwia dyscyplinie. Staliśmy kwaterą w jednym domu, a raczej drewnianej norze, gdzie mieszka cała rodzina, a gdzie nie powiedziałbyś pan że się tam zmieści bodaj jeden koń. Buda ta należała do Żydów, którzy się w niej parali rozmaitym handlem. Ojciec, stary Żyd, którego palce nie były zgrabiałe gdy chodziło o zgarnięcie sztuki złota, porobił doskonałe interesa w czasie naszej klęski. Tacy ludzie żyją w błocie, a umierają w złocie. Dom zbudowany był nad piwnicą, drewnianą oczywiście, gdzie trzymali swoje dzieci, a zwłaszcza córkę, piękną jak bywa Żydówka, kiedy jest czysta i nie ruda. Siedemnaście lat, biała jak śnieg, oczy aksamitne, rzęsy czarne jak skrzydło kruka, włosy lśniące, bujne, aż chętka brała przebierać je palcami, słowem wspaniałe stworzenie! Ja pierwszy, drogi panie, zobaczyłem ten osobliwy prowiant, pewnego wieczora kiedy myśleli że śpię, a ja tymczasem paliłem spokojnie fajkę, przechadzając się po ulicy. Dzieciaki kłębiły się gromadą jak młode psiaki. Uciecha była patrzeć. Rodzice wieczerzali z niemi. Patrzę, patrzę, aż, w kłębach dymu które ojciec puszczał z fajki, spostrzegam młodą Żydówkę, która wyglądała tam jak nowiutki napoleon w kupie groszaków. Ja, mój drogi panie Benassis, nigdy nie miałem czasu zastanawiać się nad miłością; jednak, kiedy ujrzałem tę dziewczynę, zrozumiałem że dotychczas, ot, dawałem tylko folgę naturze; ale tym razem wszystko było w ruchu, głowa, serce, no i reszta. Zakochałem się tedy od stop do głów, na całego. Stałem tam kurząc fajkę i patrząc na Żydówkę, póki nie zdmuchnęła świecy i nie położyła się spać. Ani zamknąć oka! stałem tam całą noc, ładując fajkę, paląc, przechadzając się po ulicy. Nigdy czegoś podobnego nie doznałem. To był jedyny raz w życiu, że myślałem o tem aby się ożenić. Kiedy się zrobił dzień, osiodłałem konia i cwałowałem dobre dwie godziny przez pola aby ochłonąć: ani wiedząc o tem, prawie że ochwaciłem szkapę...
Genestas urwał, spojrzał na nowego przyjaciela zaniepokojony, i rzekł:
— Daruj mi, Benassis, ale ja nie jestem mówcą, gadam tak, jak mi ślina na język przyniesie. Gdybym był w salonie, krępowałbym się, ale tu z tobą, na wsi...
— Mów dalej, majorze, rzekł lekarz.
— Kiedy wróciłem do pokoju, zastałem Renarda bardzo zaniepokojonego. Myśląc żem zginął w pojedynku, czyścił pistolety i miał iść szukać zwady z tym, kto mnie pochował... Taki był już jucha. Zwierzyłem się Renardowi z mojej miłości, pokazując mu ową dzieciarnię. Mój Renard rozumiał trochę szwargot tych chińczyków, proszę go tedy, aby mi pomógł oświadczyć się rodzicom i starał się nawiązać z Judytą. Nazywała się Judyta. Słowem, drogi panie, przez dwa tygodnie byłem najszczęśliwszym z ludzi, ponieważ co wieczór Żyd i jego żona pozwalali nam wieczerzać w towarzystwie Judyty. Zna pan te rzeczy, nie będę tem pana nudził; ale, jeżeli pan nie uznaje tytoniu, nie zna pan przyjemności zacnego człowieka, który ćmi spokojnie lulkę wraz z przyjacielem Renard i ojcem panny, spoglądając na swoją donzelę. To bardzo przyjemne. Ale muszę panu powiedzieć, że Renard to był paryżanin z dobrej rodziny. Ojciec jego, który miał wielki handel korzenny, chował go na rejenta, toteż był wcale wykształcony; ale przyszła branka i trzeba było pożegnać się z kałamarzem. Stworzony zresztą do munduru, miał figurkę jak młoda panienka i wiedział jak się komu przypodobać. W nim się też rozkochała Judyta, a o mnie dbała tyle, co koń o pieczone kurczęta. Gdy ja się rozpływałem i tonąłem w siódmem niebie patrząc na Judytę, mój Renard, który nie darmo wziął i nazwisko od lisa, wyobraź pan sobie, rył się pod ziemią; zdrajca porozumiał się z dziewczyną, i to tak dobrze, że się pobrali miejscowym obyczajem, bo za długoby im było czekać na pozwolenie. Ale przyrzekł się z nią ożenić wedle prawa francuskiego, w razie gdyby kwestjonowano ich małżeństwo. Faktem jest, że we Francji pani Renard stała się z powrotem panną Judytą. Gdybym był wiedział o tem, byłbym zabił Renarda, tak że aniby zipnął; ale ojciec, matka, córka i pan sierżant, wszystko to wąchało się z sobą jak złodzieje na jarmarku. Gdy ja paliłem sobie fajkę i patrzałem w Judytę jak w święty obraz, mój lisek układał schadzki i doskonale chodził koło tego gospodarstwa. Jest pan jedyny człowiek, któremu opowiadam o tej historji, o tem, mogę rzec, łajdactwie. Zawszem się zastanawiał, czemu człowiek, który umarłby ze wstydu gdyby ukradł sztukę złota, kradnie żonę, szczęście, życie przyjaciela bez skrupułu.
„Słowem, te gołąbki były ożenione i szczęśliwe, a ja wciąż wysiadywałem co wieczór przy kolacji, podziwiając Judytę jak głupiec i wywracając do niej gały, kiedy robiła do mnie słodkie minki aby mi zamydlić oczy. Domyśla się pan, że drogo im przyszło zapłacić to oszukaństwo. Słowo uczciwego człowieka, Bóg więcej się troszczy o ziemskie sprawy, niż my sobie myślimy. Walą się na nas Moskale. Zaczyna się kampanja roku 1813. Otaczają nas. Pewnego pięknego poranku, przychodzi rozkaz aby o oznaczonej godzinie znaleźć się na polu bitwy pod Lützen. Cesarz wiedział dobrze co robił, każąc nam ruszać prędko. Rosjanie okolili nas. Nasz pułkownik zabałamucił się żegnaniem z Polką, która mieszkała o ćwierć mili od miasta, i przednia straż kozaków zagarnęła go wraz z jego pikietą. Ledwie mieliśmy czas wsiąść na koń, sformować się przed miastem, zrobić wypad kawalerji i odepchnąć Moskali, aby móc czmychnąć w nocy. Szarżowaliśmy przez trzy godziny, dokazując istnych cudów. Podczas gdy myśmy się bili, nasze furgony i amunicja szły naprzód. Mieliśmy park artylerji i wielkie zapasy prochu, wściekle potrzebne cesarzowi; trzeba mu je było dostawić za wszelką cenę. Nasza obrona wprowadziła w błąd Moskali, którzy myśleli, że my mamy za plecami cały korpus. Niebawem jednak, wyprowadzeni z błędu przez swoich szpiegów, dowiedzieli się, że mają przed sobą tylko pułk kawalerji i piechoty. Wówczas, drogi panie, pod wieczór zrobili atak tak wściekły i tak nas przygrzali, że wielu naszych tam zostało. Otoczyli nas. Ja byłem z Renardem w pierwszym szeregu; widziałem mego liska jak się bije i naciera jak sam djabeł, bo myślał o swojej żonie. Dzięki niemu, zdołaliśmy wrócić do miasteczka, które nasi chorzy przysposobili do obrony, Boże zmiłuj się! My dwaj wracaliśmy ostatni; droga zatarasowana przez garść kozaków, walimy na nich. Jeden z tych dzikusów miał mnie nadziać na lancę, Renard widzi to i pcha się koniem między nas, aby odwrócić pchnięcie: koń jego, na honor piękne zwierzę, dostaje żelazo w brzuch i padając pociąga Renrada i kozaka. Zabijam kozaka, biorę Renarda pod pachy, i sadzam go przed sobą na konia, w poprzek, jak worek zboża.
— Bywaj zdrów, kapitanie, wszystko skończone, powiada Renard.
— Nie, odpowiadam: zobaczymy.
Byliśmy już w mieście; zesiadam i sadzam go pod jakimś domem, na wiązce słomy. Miał głowę strzaskaną, mózg we włosach i mówił. Ba! to był tęgi chłopak.
— Skwitowaliśmy się, powiada. Oddałem ci moje życie, wziąłem ci Judytę. Opiekuj się nią i jej dzieckiem, jeśli je będzie miała. Zresztą, ożeń się z nią.
„Panie, w pierwszej chwili zostawiłem go tam jak psa, ale kiedy mi wściekłość przeszła, wróciłem; już nie żył. Kozacy podpalili miasto; wówczas przypomniałem sobie o Judycie. Poszedłem tedy po nią, wsadziłem ją za siebie na konia, i dzięki szybkości konia dognałem pułk, który tymczasem wykonał odwrót. Co się tyczy Żyda i jego rodziny, ani śladu, wszyscy znikli jak szczury. Tylko Judyta czekała na Renarda. Z początku, rozumie pan, nic jej nie powiedziałem. Panie drogi, trzeba mi było myśleć o tej kobiecie w czasie wszystkich klęsk r. 1813, dawać jej kwaterę, wygody, pielęgnować ją... Zdaje mi się, że nawet nie zauważyła, w jakim wówczas byliśmy stanie. Zawsze tak urządzałem, aby była o dziesięć mil od nas, ku Francji. Urodziła chłopca, podczas gdy myśmy się bili pod Hanau. Byłem ranny w tej potrzebie, udałem się do Judyty do Strassburga, poczem wróciłem do Paryża, bo miałem to nieszczęście, że przeleżałem w łóżku czas kampanji francuskiej. Gdyby nie ten smutny wypadek, byłbym przeszedł do grenadjerów Gwardji, bo cesarz mnie tam awansował. Słowem, drogi panie, miałem na karku kobietę, dziecko które nie było moje, i w dodatku miałem trzy żebra złamane! Rozumie pan, że mój żołd to nie były złote góry! Ojciec Renarda, bezzębny kutwa, nie chciał uznać synowej, starego Żyda licho wzięło. Judyta umierała ze zgryzoty. Jednego ranka, płakała przewiązując mi opatrunek.
— Judyto, powiadam, twoje dziecko stracone.
— I ja także, powiada.
— Ba, mówię, postaramy się o potrzebne papiery, ożenię się z tobą i uznam za swoje dziecko tego...
„Nie mogłem dokończyć. Och, drogi panie, można wszystko uczynić, aby otrzymać to spojrzenie umierającej, jakiem Judyta mi podziękowała: przekonałem się, że ją kocham ciągle, i od tego czasu ten malec zapadł mi w serce. Podczas gdy papiery były w drodze i stare Żydy także, biedna kobieta dogorywała. Na dwa dni przed śmiercią, miała siłę ubrać się, ustroić, dopełnić wszystkich potrzebnych ceremonij, podpisać plik papierzysków, poczem, kiedy jej dziecko miało nazwisko i ojca, wróciła się położyć. Ucałowałem jej czoło i ręce, i umarła. Oto mój ślub, moje wesele. Na trzeci dzień, zakupiwszy kawałek ziemi w którem złożono biedną dziewczynę, ujrzałem się ojcem sieroty, którą oddałem na mamki w czasie kampanji r. 1815. Od tego czasu, nie opowiadając nikomu mojej historji, która nie jest zaszczytna, opiekowałem się tym malcem jakby swoim własnym. Jego dziadek przepadł gdzieś w świecie, jest zrujnowany, goni kędyś ze swoją rodziną między Persją a Rosją. Są widoki, że zrobi majątek, bo rozumie się ponoś na handlu drogiemi kamieniami. Oddałem to dziecko do kolegjum, ale w ostatnich czasach tak go nakarmiłem matematyką aby się mógł dostać do Politechniki i skończyć ją z dobrym stopniem, że biedny malec rozchorował się z tego. Ma słabe piersi. Wedle paryskich lekarzy, byłaby jeszcze rada, gdyby uganiał po górach i gdyby był ciągle pod troskliwą opieką. Pomyślałem tedy o panu i przyjechałem tu na rekonesans, aby poznać pański charakter i pański tryb życia. Ale po tem co mi pan powiedział, nie miałbym sumienia robić panu tej przykrości, mimo że już jesteśmy przyjaciółmi.
— Majorze, rzekł Benassis po chwili milczenia, przywieź mi to dziecko. Bóg chce zapewne, abym przeszedł tę ostatnią próbę; przyjmuję ją. Ofiaruję te cierpienia Bogu, którego syn umarł na krzyżu. Zresztą wzruszenie, o jakie przyprawiła mnie pańska opowieść, było mi miłe: czyż to nie jest dobra wróżba?
Genestas uścisnął żywo obie dłonie Benassisa, nie mogąc powstrzymać kilku łez, które zwilżyły jego oczy i stoczyły się po ogorzałych policzkach.
— Zachowamy to w tajemnicy, rzekł.
— Tak, majorze. Nie pije pan?
— Nie chce mi się pić, odparł. Jestem jak ogłupiały.
— Więc cóż, kiedy mi go pan przywiezie?
— Choćby jutro, jeżeli pan pozwoli. Jest w Grenobli od dwóch dni.
— Więc dobrze, niech pan jedzie jutro rano i niech pan wraca, będę pana czekał u Grabarki, gdzie zjemy śniadanie we czwórkę.
— Wybornie, odparł Genestas.
Dwaj przyjaciele udali się na spoczynek, życząc sobie wzajem dobrej nocy. Kiedy się znaleźli w sieni rozdzielającej dwa pokoje, Genestas postawił świecę na oknie i zbliżył się do lekarza.
— Kroćset bomb! rzekł z naiwnym entuzjazmem, nie mogę się z panem rozstać, aby panu wprzód nie powiedzieć, że pan jesteś trzecim człowiekiem, dzięki któremu zrozumiałem, że jest coś tam w górze! I pokazał na niebo.
Lekarz odpowiedział uśmiechem pełnym melancholji i bardzo serdecznie uścisnął wyciągniętą rękę majora.
Nazajutrz, major Genestas ruszył przededniem do miasta; około południa znalazł się na gościńcu z Grenobli do miasteczka, na wysokości ścieżki wiodącej do Grabarki. Jechał bryczką zaprzężoną w jednego konia, taką jakich spotyka się pełno po tych górskich drogach. Towarzyszył mu wątły i szczupły chłopiec, który wyglądał na dwanaście lat, mimo że miał szesnasty. Nim oficer wysiadł, rozejrzał się dokoła aby znaleźć w okolicy jakiegoś wieśniaka, któryby odprowadził wózek do lekarza, ponieważ wąska ścieżka nie pozwalała dojechać aż do domku Grabarki. Przypadkowo zjawił się połowy i wydobył z kłopotu majora, który mógł, wraz ze swym przybranym synem, udać się górskiemi ścieżkami pieszo na miejsce spotkania.
— Czy nie miałbyś ochoty, Adrjanie, uganiać przez rok po tej pięknej okolicy, polować, jeździć konno, zamiast męczyć się nad książkami? O, patrz!
Adrjan objął dolinę bladem spojrzeniem chorego dziecka; ale obojętny, jak wszyscy młodzi ludzie, na piękności natury, rzekł nie zatrzymując się:
— Bardzo dobry jesteś, ojcze.
Genestasa zabolała ta chorobliwa obojętność, toteż do samego domu Grabarki nie rzekł już nic.
— Słowny jesteś, majorze, wykrzyknął Benassis, wstając z drewnianej ławki.
Ale zaraz usiadł z powrotem i zadumał się na widok Adrjana. Wpatrywał się długo w żółtą i zmęczoną twarz, podziwiając zarazem piękny owal tej szlachetnej fizjognomji. Dziecko — żywy portret matki — miało po niej oliwkową cerę i piękne czarne oczy, inteligentne i melancholijne zarazem. Cała uroda polskiej Żydówki odzwierciedlała się w tej głowie, pokrytej obfitemi puklami włosów i zbyt rozwiniętej w stosunku do wątłego ciała.
— Czy dobrze sypiasz, chłopcze? spytał lekarz.
— Tak, proszę pana.
— Pokaż mi swoje kolana, odsuń spodnie.
Adrjan, rumieniąc się, odpiął podwiązkę i pokazał kolano, które lekarz starannie obmacał.
— Dobrze. Mów, krzycz, krzycz mocno! Adrjan krzyknął.
— Dosyć. Podaj mi ręce...
Chłopiec podał miękkie i białe ręce, z niebieskiemi żyłkami jak u kobiety.
— W jakiem kolegjum byłeś w Paryżu?
— U Świętego Ludwika.
— Czy prowizor czytywał brewiarz w nocy?
— Owszem, czytał.
— Więc nie zasypiałeś zaraz?
Adrjan nie odpowiedział, Genestas zaś rzekł do lekarza:
— Ten prowizor, to zacny ksiądz; to on mi doradził, abym odebrał chłopca z powodu zdrowia.
— Ano, rzekł Benassis zatapiając jasne spojrzenie w drżące oczy Adrjana, jest jeszcze rada. Tak, zrobimy człowieka z tego dziecka. Będziemy żyli razem, jak dwaj koledzy, mój chłopcze. Będziemy się kładli spać i wstawali wcześnie. Nauczę pańskiego syna, majorze, jeździć konno. Po miesiącu lub dwóch, poświęconych na to aby mu naprawić żołądek mleczną dietą, postaram mu się o pozwolenie na broń myśliwską i oddam go w ręce Butifera: pójdą we dwójkę polować na giemzy. Daj, majorze, swemu synowi cztery czy pięć miesięcy życia z naturą, a nie poznasz go potem. Butifer będzie szczęśliwy, znam tego hultaja! Zaprowadzi cię, młody przyjacielu, przez Alpy aż do Szwajcarji; przegoni cię po skałach, wyciągnie cię w pół roku o sześć cali w górę; zarumieni ci policzki, zahartuje ci nerwy i wyleczy cię z twoich szkolnych nałogów. Będziesz mógł wówczas podjąć studja i staniesz się człowiekiem. Butifer jest uczciwy chłopak, będziemy mu mogli powierzyć sumę potrzebną na koszta twoich wędrówek i twego polowania; odpowiedzialność ustatkuje go na jakie pół roku, dla niego to czysty zysk.
Twarz Genestasa rozjaśniała się coraz bardziej przy każdem słowie lekarza.
— Chodźmy na śniadanie. Grabarce pilno jest cię zobaczyć, rzekł Benassis klepiąc zlekka Adrjana po twarzy.
— Więc niema suchot? spytał Genestas biorąc lekarza pod rękę i odciągając go na bok.
— Nie więcej niż pan i ja.
— Więc co mu jest?
— Ba! odparł Benassis, przechodzi krytyczny moment, to wszystko.
W tej chwili ukazała się w progu Grabarka. Genestas zauważył nie bez zdziwienia strój jej prosty i zalotny zarazem. To już nie była wczorajsza wieśniaczka, ale wytworna i pełna wdzięku Paryżanka, wobec której spojrzeń uczuł się słaby. Żołnierz odwrócił oczy i utkwił je w orzechowym stole bez obrusa, ale tak doskonale wywoskowanym, że wyglądał jak politurowany. Na stole znajdowały się jajka, masło, pasztet, pachnące górskie poziomki. Cały pokój biedna dziewczyna przystroiła kwiatami, które świadczyły, że ów dzień dla niej był świętem. Na ten widok, major z mimowolną zazdrością objął wzrokiem prosty domek i trawnik, poczem spojrzał na wieśniaczkę oczami, które wyrażały zarazem nadzieję i wątpienie. Poczem obrócił wzrok na Adrjana, któremu Grabarka podawała jajko, zajmując się nim dla kontenansu.
— Majorze, rzekł Benassis, wiesz za jaką cenę ofiarowano ci tu gościnność. Masz opowiedzieć mojej Grabarce coś wojskowego.
— Niech pan major spokojnie zje śniadanie, ale po kawie...
— Najchętniej, odparł major, ale pod jednym warunkiem, a mianowicie że pani nam opowie jaką przygodę ze swego dawnego życia.
— Ależ, rzekła rumieniąc się, mnie, proszę pana, nigdy nie zdarzyło się nic, coby warte było opowiedzenia. — Czy chcesz jeszcze trochę ciasta, kawalerze, rzekła, widząc że talerz Adrjana jest próżny.
— Proszę pani.
— Wspaniałe jest to ryżowe ciasto, rzekł Genestas.
— A co pan dopiero powie o jej kawie ze śmietanką? wykrzyknął Benassis.
— Wolałbym raczej usłyszeć naszą ładną gosposię.
— Źle się do tego bierzesz, majorze, rzekł Benassis. Słuchaj, moje dziecko, rzekł lekarz zwracając się do Grabarki i ściskając jej rękę, ten oficer, którego oto widzisz, kryje pod surowym pozorem najlepsze serce; możesz mówić zupełnie swobodnie. Mów albo nie mów, nie chcemy cię w niczem krępować. Biedne dziecko, jeżeli kto kiedy może cię wysłuchać i zrozumieć, to te trzy osoby z któremi znajdujesz się w tej chwili. Opowiedz nam o swoich dawniejszych miłościach, to nie naruszy w niczem obecnych tajemnic twego serca.
— Właśnie Marysia przynosi nam kawę, odparła. Skoro wszyscy są już nakarmieni, chętnie opowiem wam o moich miłościach. Ale pan major nie zapomni przyrzeczenia, dodała kierując na Genestasa skromne i zarazem zaczepne spojrzenie.
— Byłbym do tego niezdolny, pani, odparł dwornie Genestas.
— Mając szesnaście lat, zaczęła Grabarka, mimo że byłam bardzo wątła, musiałam żebrać chleba na gościńcach sabaudzkich. Sypiałam w Echelles, w wielkim żłobie pełnym słomy. Oberżysta, który dawał nocleg, był to dobry człowiek, ale żona jego nie mogła mnie znosić i lżyła mnie zawsze. To mi było bardzo przykro, bo ja nie byłam zła, mimo że tak nędzna: modliłam się rano i wieczór, nie kradłam. Słuchałam woli nieba prosząc o wsparcie, bo nie umiałam nic robić, a byłam naprawdę chora, najzupełniej niezdolna dźwignąć motykę lub prząść. No i wypędzono mnie z tej gospody z przyczyny psa. Od urodzenia bez krewnych, bez przyjaciół, nie spotkałam nigdy życzliwego ludzkiego spojrzenia. Poczciwa stara Morin, która mnie wychowała, już nie żyła, była dla mnie bardzo dobra, ale nie pamiętam żeby mnie pieściła; zresztą biedna stara pracowała w polu jak mężczyzna, jeżeli mnie tuliła do snu, to w zamian dawała mi łyżką po palcach, kiedy jadłam zbyt szybko zupę z jej miski. Biedna stara! niema dnia, abym się za nią nie modliła! oby dobry Bóg dał jej tam w górze szczęśliwsze życie niż tu na ziemi, a zwłaszcza lepsze łóżko. Skarżyła się zawsze na barłóg, na którym sypiałyśmy obie. Nie wyobrażacie sobie, drodzy panowie, jakie to jest bolesne zawsze zbierać tylko obelgi, burknięcia i spojrzenia które człowiekowi przeszywają serce jak pchnięcie nożem. Widywałem starych nędzarzy, którym to już nic nie szkodziło, ale ja nie byłam stworzona do tego rzemiosła. Złe słowo przyprawiało mnie o płacz. Co wieczór stawałam się smutniejsza i robiło mi się lepiej dopiero po pacierzu. Słowem, na całym bożym świecie nie było ani jednego serca, do którego mogłabym się przytulić. Miałam jedynie błękit nieba za przyjaciela. Byłam zawsze bardzo szczęśliwa, widząc niebo zupełnie błękitne. Kiedy wiatr rozpędził chmury, kładłam się gdzieś wśród skał i patrzałam sobie w górę. Marzyłam wówczas, że jestem wielką damą.
„Póty patrzałam, aż w końcu miałam uczucie, że się kąpię w tym błękicie: żyłam myślą tam w górze, miałam uczucie że już nic nie ważę, wznosiłam się, wznosiłam w górę, stawałam się samą radością. Aby wrócić do mojej miłości, powiem panom, że oberżysta miał po swojej suczce małego pieska, ślicznego jak panienka, białego w czarne łatki: wciąż widzę przed sobą tego cherubinka! Biedne maleństwo, to była jedyna istota, która w owym czasie miała dla mnie życzliwe spojrzenie. Zachowałam dla niego najlepsze moje kąski, znał mnie, wybiegał naprzeciw mnie wieczorem, nie wstydził się mojej nędzy, skakał na mnie, lizał mi nogi, przytem miał w oczach coś tak dobrego, wdzięcznego, że często płakałam na jego widok.
— Oto jedyna istota, która mnie kocha, powiadałam sobie.
„W zimie, sypiał w moich nogach. Tak mnie to bolało, kiedy go bito, że nauczyłam go, aby nie wpadał do domów kraść kości i aby się zadowalał moim chlebem. Kiedy byłam smutna, on stawał przedemną, patrzał mi w oczy jakby chciał powiedzieć: „Tak ci smutno, biedna Grabarko?“ Gdy podróżni rzucali mi groszaki, on zbierał je w kurzu i przynosił mi je, poczciwa psina. Kiedy miałam tego przyjaciela, byłam mniej nieszczęśliwa. Odkładałam codziennie parę groszy, aby zebrać pięćdziesiąt franków i odkupić go od oberżysty. Jednego dnia, żona jego, widząc że pies mnie kocha, sama się w nim rozmiłowała. Trzeba panom wiedzieć, że pies nie mógł jej znosić. Te bydlątka znają się na ludziach! Odrazu zwęszą, kiedy ktoś je kocha. Miałam dwadzieścia franków zaszytych w spódnicy, poszłam do pana Manseau i rzekłam:
— Mój drogi panie, chciałam panu oddać oszczędności z całego roku za tego psa, ale nim żona pańska zechce go wziąć dla siebie, mimo że o niego wcale nie dba, niech mi go pan sprzeda za dwadzieścia franków.
— Nie, moje dziecko, schowaj swoich dwadzieścia franków. Niech mnie Bóg broni, abym brał pieniądze od takiej biedoty! Weź sobie psa. Gdyby żona zanadto krzyczała, idź sobie stąd.
„Żona mu zrobiła o tego psa scenę, co za scenę!... Myślałby kto że dom się pali. I nie zgadlibyście, co wymyśliła? Widząc, że pies przywiązany jest do mnie i że go nigdy mieć nie będzie, kazała go otruć. Biedna psina umarła w moich ramionach, płakałam tak, jakby to było moje dziecko. Pochowałam go pod świerkiem. Nie wiecie, co ja tam złożyłam w tym grobie. Powiedziałam sobie, siadając przy nim, że już mi przyjdzie zawsze być samej na ziemi, że nic mi się nie powiedzie nigdy, że zostanę jak dotąd bez żadnej żywej istoty, że nie ujrzę w niczyich oczach przyjaznego spojrzenia. Siedziałam tam całą noc pod gołem niebem, prosząc Boga aby się nademną zlitował. Kiedy wróciłam na gościniec, ujrzałam małego dziesięcioletniego żebraka bez rąk. Bóg mnie wysłuchał, powiedziałam sobie. Nigdy się doń tak gorąco nie modliłam, jak tej nocy. Zaopiekuję się biednym małym, powiedziałam sobie, będziemy żebrali razem, będę mu matką, we dwoje jest jakoś raźniej, będę może miała więcej śmiałości dla niego niż dla siebie! Najpierw malec zdawał się zadowolony; i nic dziwnego, robiłam wszystko co chciał, oddawałam mu co miałam najlepszego, wkońcu stałam się jego niewolnicą; tyranizował mnie, ale zawsze czułam się lepiej niż sama. Ba! jak tylko mały pijaczyna dowiedział się, że mam dwadzieścia franków zaszytych w zapasce, rozpruł mi ją i ukradł mi moją sztukę złota, tę co była na kupno psa, a którą potem chciałam dać na mszę. Dziecko bez rąk! to przerażające! Ta kradzież bardziej mnie zniechęciła do życia, niż wszystko inne. Nie mogłam tedy nic kochać, aby mi nie zmarniało w rękach! Pewnego dnia, ujrzałam ładny koczyk jadący zboczem w stronę Echelles. Siedziała w nim panienka piękna jak święty obrazek i młody panicz podobny do niej. — „Widzisz, jaka ładna dziewczyna?“ rzekł panicz rzucając mi srebrny pieniądz. Pan jeden, panie Benassis, może pojąć, ile radości sprawił mi ten komplement, jedyny jaki w życiu usłyszałam; ale ten panicz nie powinien był mi rzucać pieniędzy! Natychmiast uczułam, że się ze mną coś dzieje, zaczęłam biec ścieżkami najkrótszą drogą i znalazłam się w skałach w Echelles, o wiele przed powozem który jechał sobie powoli pod górę. Ujrzałam młodego panicza, on był zdziwiony że mnie znów widzi, a ja byłam taka rada, że serce tłukło mi się w piersiach. Coś dziwnego ciągnęło mnie ku niemu; kiedy mnie poznał, zaczęłam biec dalej, domyślając się że ta panienka i on zatrzymają się aby się przyjrzeć wodospadowi w Couz: kiedy wysiedli, znowu ujrzeli mnie pod orzechami przy drodze, wówczas zagadnęli mnie o coś, jakby się mną zainteresowali. Nigdy w życiu nie słyszałem tak słodkiego głosu, jak u tego ślicznego panicza i jego siostry, bo to pewnie była jego siostra: myślałam o nich przez cały rok, wciąż miałam nadzieję że oni wrócą. Byłabym dała dwa lata życia, nic tylko żeby zobaczyć tego podróżnego: wydawał się taki dobry! Oto, aż do dnia w którym poznałam pana Benassis, najważniejsze wydarzenia mego życia, bo kiedy moja pani odprawiła mnie za to żem włożyła jej starą suknię balową, litowałam się nad nią, przebaczyłam jej. Słowo uczciwej dziewczyny: jeśli mam mówić otwarcie, uważałam że jestem o wiele lepsza od niej, mimo że jest hrabiną.
— Ano, rzekł major po chwili milczenia, widzisz dziecko, że Bóg zaopiekował się tobą, tutaj pani jest jak ryba w wodzie.
Na te słowa, Grabarka spojrzała na Benassisa oczyma pełnemi wdzięczności.
— Chciałbym być bogaty! rzekł oficer.
Po tym wykrzykniku zapanowało głębokie milczenie.
— Winien mi pan jest historję, rzekła wreszcie Grabarka pieszczotliwym głosem.
— Opowiem ją pani, odparł Genestas. W przeddzień bitwy pod Friedlandem, rozpoczął po pauzie, posłano mnie ze zleceniem do kwatery generała Davoust. Wracam do jego biwaku, kiedy, na zakręcie, spotykam się nos w nos z cesarzem. Napoleon patrzy na mnie:
— Ty jesteś kapitan Genestas? rzecze.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Byłeś w Egipcie?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Nie jedź tędy, mówi, weź się na lewo, prędzej złączysz się ze swoją dywizją.
„Nie umielibyście sobie wyobrazić, z jaką dobrocią powiedział Cesarz te słowa, on który miał inne rzeczy na głowie, bo właśnie objeżdżał okolicę aby się rozpatrzyć w polu bitwy. Opowiadam tę przygodę, aby wam pokazać, jaką on miał pamięć i aby was przekonać, że jestem z tych, których fizjognomja była mu znana. W 1815 złożyłem przysięgę. Gdyby nie ten błąd, byłbym dziś może pułkownikiem, ale nie miałem zamiaru zdradzać Burbonów: w tym czasie myślałem tylko o tem, że trzeba bronić Francji. Dowodziłem szwadronem grenadjerów Gwardji Cesarskiej, i mimo że rana dokuczała mi jeszcze bardzo, zwijałem się pod Waterloo niegorzej od innych. Kiedy już wszystko przepadło, puściłem się za Napoleonem do Paryża, poczem, kiedy on udał się do Rochefort, pospieszyłem tam za nim mimo jego rozkazów; miło mi było czuwać, aby mu się w drodze nie zdarzyło jakie nieszczęście. Toteż, kiedy się przechadzał nad morzem, ujrzał mnie stojącego na warcie o dziesięć kroków.
— I cóż, Genestas, rzekł zbliżając się do mnie, nie umarliśmy tedy?
„Serce mi się ścisnęło od tego odezwania. Gdybyście go słyszeli, bylibyście zadrżeli jak ja, od stóp do głów. Pokazał mi ten łajdacki statek angielski, który blokował port, i rzekł:
— Kiedy to widzę, żałuję żem się nie utopił we krwi mojej Gwardji!
„Tak, rzekł Genestas spoglądając na lekarza i na Grabarkę, to jego własne słowa.
— Marszałkowie, Najjaśniejszy Panie, którzy zabronili ci szarżować samemu i którzy cię wsadzili do berlinki, nie byli twoimi przyjaciółmi.
— Pójdź ze mną, wykrzyknął żywo, partja jeszcze nie skończona.
— Najjaśniejszy Panie, podążę za tobą chętnie, ale na tę chwilę mam na rękach dziecko bez matki i nie jestem wolny.
(Ten oto chłopak przeszkodził mi, że nie pojechałem na świętą Helenę).
— Słuchaj, rzekł cesarz, ja ci nigdy nic nie dałem, ty nie byłeś z tych, którzy mieli zawsze jedną rękę pełną a drugą otwartą; weź tabakierkę, która mi służyła w czasie ostatniej kampanji. Zostań we Francji, koniec końców potrzeba jej dzielnych zuchów! Zostań w służbie, pamiętaj o mnie. Jesteś z mojej armji ostatnim egipcjaninem, którego widziałem we Francji na nogach.
„I dał mi małą tabakierkę.
— Każ wyryć na niej: honor i ojczyzna, rzekł, to dzieje naszych dwóch ostatnich kampanji.
„Potem przyszli ci, którzy mu towarzyszyli, i spędziłem z nimi cały ranek. Cesarz przechadzał się tam i z powrotem po wybrzeżu, był wciąż spokojny ale marszczył chwilami brwi. O południu uznano że puszczać się na morze jest zupełnem niepodobieństwem: Anglicy wiedzieli, że on jest w Rochefort. Trzeba było albo poddać się, albo przebyć z powrotem całą Francję. Byliśmy wszyscy bardzo niespokojni. Każda minuta liczyła tyle co godzina. Napoleon znajdował się między Burbonami którzy byliby go kazali rozstrzelać, a Anglikami którzy nie są honorowi ludzie i którzy nigdy nie obmyją się z tego wstydu że rzucili na bezludną skałę nieprzyjaciela proszącego ich o gościnę. W tym niepokoju, ktoś ze świty przedstawia mu porucznika Doret, marynarza, który podał mu środki przedostania się do Ameryki. W istocie, znajdował się w porcie brek rządowy i statek kupiecki.
— Kapitanie, powiada cesarz, jak ty to sobie wyobrażasz?
Najjaśniejszy Panie, odpowiada tamten, ty siądziesz na statek kupiecki, ja z oddanymi ludźmi siądę na brek, wywieszę białą flagę, podpłyniemy pod Anglików, podłożymy ogień, wylecimy w powietrze a ty, Najjaśniejszy Panie, przejedziesz.
— Idziemy z panem! krzyczę do kapitana.
„Napoleon popatrzył na nas wszystkich i rzekł:
— Kapitanie Doret, zostań pan dla Francji.
„Pierwszy to raz widziałem Napoleona wzruszonym. Następnie skinął nam ręką i odszedł. Odjechałem, skorom go ujrzał siadającego na statek angielski. Był stracony, wiedział o tem. Znalazł się w porcie zdrajca, który zapomocą sygnałów ostrzegł nieprzyjaciół o obecności Cesarza. Napoleon spróbował tedy ostatniego środka, zrobił to co robił na polu bitwy, poszedł do nich nie czekając aż oni przyjdą do niego. Mówicie o zgryzotach, ale nic nie zdoła wam odmalować rozpaczy tych, którzy go kochali dla niego samego.
— Gdzie jest jego tabakierka? spytała Garbarka.
— Jest w Grenobli, w puzderku, odparł major.
— Przyjdę ją zobaczyć, jeżeli pan pozwoli. Pomyśleć, ze pan ma coś, czego on dotykał rękami. Czy ładną miał rękę?
— Bardzo ładną.
— Czy to prawda, że on umarł? spytała. Ale niech mi pan powie prawdziwą prawdę.
— Tak, umarł, moje biedne dziecko.
— Byłam taka mała w roku 1815, że mogłam dojrzeć tylko jego kapelusz, a i tak o mało mnie nie rozdeptali w Grenobli.
— To się nazywa kawa ze śmietanką! rzekł Genestas. No i cóż, Adrjanie, podoba ci się tutaj? czy będziesz odwiedzał panią?
Chłopiec nie odpowiedział, wydawało się ze się boi spojrzeć na Grabarkę. Benassis wciąż przyglądał się chłopcu, jakby chciał czytać w jego duszy.
— Oczywista, że będzie ją odwiedzał, rzekł. Ale wracajmy do domu, muszę wziąć konia, mam dosyć daleką drogę przed sobą. W czasie mej nieobecności będziecie gospodarowali z Agatą.
— Niech pani pójdzie z nami, rzekł Genestas do Grabarki.
— Chętnie, odparła, mam różne rzeczy oddać pani Agacie.
Ruszyli ku domostwu lekarza, a Grabarka, która w towarzystwie stała Się bardzo wesoła, poprowadziła ich ścieżkami przez najdziksze partje.
— Panie oficerze, rzekła, nie powiedział mi pan nic o sobie, a byłabym chciała usłyszeć jakąś przygodę wojenną. To bardzo ładne co pan opowiedział o Napoleonie, ale to mnie zasmuciło... Gdyby pan zechciał być dobry...
— Ma słuszność, rzekł łagodnie Benassis, powinienby nam pan opowiedzieć po drodze jakąś ładną przygodę. No, coś interesującego, jak z tą belką pod Berezyną.
— Niewiele mam wspomnień, rzekł Genestas. Są ludzie, którym wszystko się zdarza, a ja nigdy nie byłem bohaterem żadnej historji. Oto jedyna rzecz, jaka mi się zdarzyła. W r. 1805, byłem dopiero podporucznikiem, należałem do Wielkiej Armji i znalazłem się pod Austerlitz. Przed wzięciem Ulm, stoczyliśmy parę utarczek, w których kawalerja odznaczyła się bardzo szczególnie. Byłem wówczas pod komendą Murata, który nie dał się zjeść w kaszy. Po paru pierwszych bitwach zagarnęliśmy kraj, gdzie było parę ładnych majątków. Wieczorem, mój pułk rozłożył się w parku pięknego zamku, zamieszkałego przez młodą i piękną kobietę, hrabinę: zakwaterowałem się oczywiście u niej, i spieszę aby przeszkodzić wszelkim rabunkom. Przybywam w chwili gdy mój wachmistrz mierzy z fuzji do hrabiny i żąda od niej tego, czego ta kobieta nie mogła mu dać, bo był za brzydki. Podbijam mu jednym zamachem szabli karabin, strzał trafia w lustro, poczem walę nicponia płazem i rozciągam go na ziemi. Słysząc krzyki hrabiny i strzał z fuzji, zbiega się cały dwór i chce się rzucić na mnie.
— Stójcie, rzecze ona po niemiecku do tych którzy chcieli mnie nadziać na rożen, ten oficer ocalił mi życie!
„Cofają się. Owa pani dała mi chusteczkę, piękną haftowaną chusteczkę, którą mam jeszcze, i powiedziała mi, że zawsze będę miał schronienie w jej majątku, i gdybym miał kiedy jakiekolwiek zmartwienie, zawsze znajdę w niej siostrę i oddaną przyjaciółkę, słowem same słodkości. A piękna była ta pani jak anioł, i milutka jak młoda koteczka. Jedliśmy obiady razem. Nazajutrz byłem w niej zakochany do szaleństwa; ale nazajutrz trzeba było być w szeregu, o ile pamiętam, pod Günzburgiem; powędrowałem tam tedy ze swoją chusteczką. Zaczyna się bitwa: powiadam sobie: Oj, gdyby jaką kulę! Mój Boże, czy wśród tylu kul, nie znajdzie się jedna dla mnie? Byleby tylko nie w udo, nie byłbym mógł wrócić do pałacu. Nie żałowałem sobie: chciałem dostać jaką smaczną ranę w ramię aby być opatrywany, pielęgnowany przez moją księżniczkę. Rzucałem się jak wściekły na nieprzyjaciół. Nie miałem szczęście, wyszedłem zdrów i cały. Koniec hrabiny, trzeba było ruszyć dalej. I tyle“.
Przybyli do lekarza, który szybko wsiadł na konia i zniknął. Kiedy wrócił, kucharka, której Genestas polecił swego syna, już się zajęła Adrjanem i pomieściła go w słynnym pokoju pana Gravier. Była bardzo zdziwiona, kiedy Benassis nakazał jej ustawić zwykłe polowe łóżko w jego własnym pokoju, i to nakazał tonem tak stanowczym, że nie śmiała mu zrobić najmniejszej uwagi. Po obiedzie, major puścił się z powrotem do Grenobli, szczęśliwy z ponownych zapewnień co do rychłego wyzdrowienia dziecka.
W pierwszych dniach grudnia, w ośm miesięcy po tem jak oddał dziecko w ręce lekarzy, majora Genestas mianowano podpułkownikiem w pułku stojącym w Poitiers. Chciał właśnie powiadomić lekarza o swoim wyjeździe, kiedy otrzymał od mego list, oznajmiający mu zupełnie wyzdrowienie Adrjana.
„Chłopak (pisał) jest duży i silny, miewa się doskonale. Od czasu jak go pan nie widział, skorzystał tak świetnie z lekcji Butifera, iż stał się równie dobrym strzelcem jak sam przemytnik; jest pozatem rześki i zwinny, dobry piechur, dobry jeździec. Szesnastoletni chłopiec, który przedtem wyglądał na dwanaście lat, teraz wygląda na dwadzieścia. To mężczyzna, o którego przyszłości trzeba już panu myśleć“.
Pojadę jutro do Benassisa i poradzę się go, jaki zawód wybrać dla tego zucha, powiedział sobie Genestas idąc na pożegnalną ucztę, jaką wyprawili dlań oficerowie, gdyż już tylko kilka dni miał zostać w Grenobli.
Kiedy podpułkownik wrócił, służący oddał mu list przyniesiony przez posłańca, który długo czekał na odpowiedź Mimo iż porządnie zamroczony toastami, jakie oficerowie wznosili na jego cześć, Genestas poznał pismo syna. Pomyślał, że chodzi o jakąś zachciankę młodzieńczą i zostawił list na stole; dopiero nazajutrz, kiedy opary szampana wywietrzały mu z głowy, wziął go i zaczął czytać.

„Drogi ojcze...
— A małe ladaco, umiesz ty do mnie czulić się, kiedy masz na coś ochotę! Poczem czytał dalej:
„Zacny pan Benassis nie żyje...“
List wypadł z rąk Genestasa, który dopiero po długiej pauzie zdolny był dalej czytać.
„Nieszczęście to przeraziło całą okolicę i zdumiało nas tem więcej, iż pan Benassis miał się poprzedniego dnia zupełnie dobrze, bez najmniejszego śladu choroby. Przedwczoraj, jakgdyby przeczuwał swój koniec, odwiedził wszystkich chorych, nawet tych co najdalej mieszkali, zagadywał wszystkich których spotkał, mówiąc: „Żegnajcie mi przyjaciele“. Wrócił wedle zwyczaju na obiad około piątej. Agacie zdawało się, że jest jakiś czerwony, jakby siny, ale ponieważ było zimno, nie dała mu kąpieli na nogi, jak to miała zwyczaj, kiedy jej się zdawało że pan ma uderzenie do głowy. Toteż biedna dziewczyna lamentuje teraz od dwóch dni, zalewając się łzami: „Gdybym mu zrobiła kąpiel na nogi, żyłby jeszcze!“ Pan Benassis był głodny, jadł sporo i był weselszy niż zwykle. Śmialiśmy się dużo razem, a nigdy przedtem nie widziałem go śmiejącego się. Po obiedzie, około siódmej, jakiś człowiek z Saint-Laurent-du-Pont, przyszedł po niego do jakiegoś bardzo pilnego wypadku. Pan Benassis rzekł: „Trzeba mi jechać, choć jestem dopiero co po obiedzie, i nie lubię w takim stanie trząść się na koniu, zwłaszcza gdy jest zimno; to można życiem przypłacić!“ Mimo to, pojechał. Listonosz Goguelat przyniósł koło dziewiątej list do pana Benassis. Agata, zmęczona praniem, poszła spać oddawszy mi list i prosząc abym przyrządził w naszym pokoju herbatę dla pana Benassis, bo jeszcze sypiam u niego na łóżku połowem. Zgasiłem w salonie ogień i poszedłem do sypialni aby czekać na tego kochanego człowieka. Nim położyłem list na kominku, spojrzałem przez ciekawość na pismo, na stempel i na pieczątkę. List był z Paryża, a pismo wydawało mi się kobiece. Mówię ci o tem z powodu związku tego listu z całem wydarzeniem. Około dziesiątej, usłyszałem tentent konia. Pan Benassis powiedział do Mikołaja: — Djabelskie dziś zimno, niedobrze mi jakoś. — Czy pan chce, aby obudzić Agatę? — Nie, nie. I poszedł na górę. — Przygotowałem panu herbatę, rzekłem. — Dziękuję ci, Adrjanie! odparł z tym uśmiechem który pan zna. To był jego ostatni uśmiech. Zaraz potem zdjął krawat, jakby go dusił. Gorąco tutaj, powiada. Poczem rzucił się na fotel. — Przyszedł list do pana, jest tutaj, rzekłem. Wziął list, spojrzał na pismo i wykrzyknął: — Och mój Boże, może jest wolna! Potem przechylił głowę w tył, ręce mu drżały; wreszcie postawił światło na stole i otworzył list. Głos, jakim krzyknął owe słowa, był tak przejmujący, że patrzałem nań gdy czytał: widziałem jak czerwieni się i płacze. Nagle, pada twarzą na ziemię: podnoszę go, widzę że ma twarz całą siną. — Już po mnie, rzekł zająkując się i czyniąc straszliwy wysiłek aby się podnieść. Prędko, puść mi krew, krzyknął chwytając mnie za rękę. Adrjanie, spal ten list! I podał mi list, który rzuciłem w ogień. Wołam Agatę i Mikołaja, ale tylko Mikołaj usłyszał; wchodzi i pomaga mi położyć pana Benassis na moje łóżko. Już nic nie słyszał, biedny człowiek! Oczy miał otwarte, ale też nic nie widział. Mikołaj puścił się konno po felczera, pana Bordier; zaalarmował miasto. W jednej chwili całe miasto było na nogach. Ksiądz Janvier, pan Dufau i wszyscy ci których znasz przybyli pierwsi. Pan Benassis był już prawie martwy, nie było ratunku. Pan Bordier przypalił mu pięty, nie mogąc zeń wydobyć znaku życia. Był to zarazem atak podagry i uderzenie na mózg. Podaję wiernie wszystkie te szczegóły, gdyż wiem, drogi ojcze, jak kochałeś pana Benassis. Co do mnie, jestem bardzo smutny i bardzo przygnębiony. Mogę powiedzieć, ze, wyjąwszy ciebie, nikogo tak nie kochałem. Więcej korzystałem rozmawiając wieczorem z panem Benassis, niż ze wszystkich godzin lekcji w kolegjum. Kiedy nazajutrz wiadomość o jego śmierci rozeszła się po miasteczku, to było coś niesłychanego. Dziedziniec, ogród, wszystko było pełne ludzi. Płacze, krzyki, nikt nie poszedł do pracy, każdy opowiadał co mu pan Benassis powiedział, kiedy z nim mówił ostatni raz; każdy wyliczał wszystko, co od niego doznał dobrego. Ci, co byli najmniej wzruszeni, mówili za drugich, tłum rósł z każdą chwilą, każdy chciał go widzieć. Smutna wiadomość rozeszła się szybko; mieszkańców kantonu a nawet z dalszej okolicy wiodła jedna myśl: mężczyźni, kobiety, dziewczęta, chłopcy, przybyli do miasteczka z okręgu dziesięciu mil. Skoro się uformował żałobny orszak, czterech najczcigodniejszych mieszkańców gminy zaniosło trumnę do kościoła, ale z niesłychanemi trudnościami, bo pomiędzy domem pana Benassis a kościołem było z pięć tysięcy osób, które przeważnie klęczały jak na procesji. Kościół nie mógł pomieścić wszystkich. Kiedy zaczęło się nabożeństwo, zrobiła się mimo płaczu taka cisza, że słychać było dzwonek i śpiewy na końcu głównej ulicy. Ale kiedy przyszło przenieść ciało na nowy cmentarz, który pan Benassis stworzył dla miasta — nie domyślał się, biedaczek, że pierwszy tam będzie leżał! — wówczas zrobił się wielki lament. Ksiądz Janvier płakał odmawiając modlitwy, a wszyscy obecni mieli łzy w oczach. W końcu pochowano go. Wieczorem tłum się rozszedł, każdy udał się do siebie, roznosząc po okolicy płacz i żałobę. Nazajutrz rano, Gondrin, Goguelat, Butifer, polowy i kilka innych osób, wzięli się do pracy, aby, na miejscu gdzie spoczywa pan Benassis, wznieść kopczyk z ziemi, wysoki na dwadzieścia stóp, który ma się obłożyć darnią i nad którym pracują wszyscy. Oto, drogi ojcze, wypadki, jakie zaszły tutaj od trzech dni. Testament pana Benassis znaleziono otwarty w biurku, znalazł go pan Dufau. Użytek, jaki nasz drogi przyjaciel uczynił ze swego majątku, pomnożył jeszcze, o ile to możliwe, przywiązanie do niego i żal po jego śmierci. Teraz, drogi ojcze, czekam na Butifera, który ma ci zanieść ten list, czekam też odpowiedzi zawierającej twoje dalsze rozkazy. Czy przyjdziesz tu po mnie, czy ja mam się udać do Grenobli? Powiedz mi, co chcesz abym uczynił i bądź pewien zupełnego posłuszeństwa.
„Bądź zdrów, mój ojcze, przyjmij tysiączne wyrazy czułości od swego przywiązanego syna,

Adrjana Genestas.

— Trzeba jechać, powiedział sobie major.
Kazał osiodłać konia i puścił się w drogę, w ów grudniowy poranek, kiedy to niebo jest zakryte szarą oponą, a wiatr nie jest dość silny aby rozpędzić mgłę, w której nagie drzewa i wilgotne domy tracą swą zwykłą fizjognomję. Cisza była martwa, bo bywa cisza rozgłośna. Gdy czas jest piękny, najlżejszy odgłos ma coś wesołego; ale gdy czas jest posępny, natura nie jest milcząca, lecz niema. Mgła, czepiając się drzew, zgęszczała się w krople, które spadały zwolna po liściach niby łzy. Wszelki dźwięk zamierał w powietrzu. Pułkownik Genestas, któremu serce ściskała myśl o śmierci oraz głęboki żal, dostrojony był do tego smutku natury. Mimowoli porównywał ów piękny wiosenny błękit i dolinę tak radosną w czasie pierwszej jego podróży, z melancholją ołowianego nieba, z temi górami odartemi ze swych szat, a nie przystrojonemi jeszcze w suknie ze śniegu, mające swój odrębny wdzięk. Naga ziemia jest to bolesny widok dla człowieka, który dąży do świeżego grobu; ma uczucie, że widzi ten grób wszędzie. Czarne jodły, które tu i ówdzie stroiły wierzchołki gór, przydawały jeszcze smutku obrazom, które wypełniały duszę oficera. Toteż, za każdym razem kiedy ogarniał okiem dolinę, mimowoli myślał o nieszczęściu jakie spadło na ten kanton, o pustce jaką tu zostawiła śmierć jednego człowieka. Niebawem major przybył do miejsca, w którem, w czasie pierwszej swojej podróży, pokrzepił się szklanką mleka. Widząc dym wznoszący się z chaty gdzie wychowywały się małe podrzutki, tem żywiej wspomniał o dobroczynnej duszy Benassisa. Chciał wejść, aby w jego imieniu dać jałmużnę biednej kobiecie. Przywiązawszy konia do drzewa, bez pukania otworzył drzwi.
— Dzieńdobry, matko, rzekł do starej którą zastał przy kominku z gromadką dzieci, poznajecie mnie?
— Jakżeby nie, panoczku. Przejeżdżał pan tędy wiosną i dał mi pan dwa talary.
— Macie, matko, to dla was i dla dzieci!
— Dziękuję, dobry panie. Niech niebo panu błogosławi!
— Nie dziękujcie mi, te pieniądze zawdzięczacie dobremu panu Benassis.
Stara podniosła głowę i spojrzała na majora.
— Ach, panie, mimo że zostawił cały majątek naszej biednej gminie i że wszyscy jesteśmy jego dziedzicami, straciliśmy nasze największe bogactwo, bo przez niego wszystko się szczęściło w okolicy.
— Żegnajcie, matko, módlcie się za niego! rzekł Genestas rozdawszy dzieciom leciutkie uderzenia szpicrutą.
Następnie, przeprowadzony przez całą małą rodzinę wraz ze starą matką, wsiadł na koń i odjechał. Jadąc, napotkał szeroką ścieżkę, która wiodła do Grabarki. Dojechał do skrętu, skąd widać było dom; ale nie bez wielkiego niepokoju ujrzał, że drzwi i okienice są zamknięte: wówczas wjechał w gościniec, którego topole były ogołocone z liści. Ujrzał starego rolnika, który, w odświętnem niemal ubraniu, szedł wolno sam, bez narzędzi.
— Dzieńdobry, ojcze Moreau.
— Dzieńdobry panu! A, coś mi się majaczy, dodał stary po chwili milczenia. To pan jest ten przyjaciel nieboszczyka naszego wójta. Och, panie, czy nie lepiejby było, gdyby Pan Bóg zabrał takiego starego niedołęgę jak ja? Ja tu nie jestem niczem, gdy on był weselem wszystkich.
— Czy wiecie, czemu niema nikogo u Grabarki?
Stary popatrzył w niebo.
— Która godzina, panie? Nie widzi się słońca; rzekł.
— Dziesiąta.
— No, to musi być w kościele, albo na cmentarzu. Chodzi tam codzień. Odziedziczyła po nim pięćset franków rocznie i ten domek w dożywociu, ale od jego śmierci jest jak oszalała.
— A wy, mój stary, dokąd idziecie?
— Na pogrzeb małego Kubusia, to był mój siostrzeniec. Biedne chudziątko, umarł wczoraj rano. Możnaby naprawdę rzec, że to zacny pan Benassis trzymał go przy życiu. Wszystko młode umiera; dodał stary wpół żałosnym, wpół jowialnym tonem.
U bram miasta, Genestas zatrzymał konia spostrzegając Gondrina i Goguelata, zbrojnych obu w motyki i łopaty.
— No i cóż, stare wiarusy, krzyknął, straciliśmy go. Nieszczęście...
— Dosyć, dosyć panie oficerze, mruknął Goguelat, wiemy o tem dobrze, pokryliśmy właśnie darnią jego grób.
— To będzie piękny żywot do opowiadania! rzekł Genestas.
— Tak, odparł Goguelat, to był, wyjąwszy bitew, Napoleon naszej doliny.
Przybywszy na plebanję, Genestas ujrzał w drzwiach Butifera i Adrjana, rozmawiających z księdzem Janvier, który wracał zapewne ze mszy. Natychmiast Butifer, widząc że oficer chce zsiadać, podbiegł aby przytrzymać konia za uzdę, Adrjan zaś skoczył na szyję ojcu rozczulonemu tą serdecznością. Ale stary żołnierz nie pokazał swych uczuć i rzekł tylko:
— I cóż, widzę żeś się wyreparował, Adrjanie! Tam do licha! dzięki naszemu biednemu przyjacielowi wyrosłeś mi prawie na mężczyznę. Nie zapomnę tego twojemu mistrzowi, Butiferowi.
— Ba! panie pułkowniku, rzekł Butifer, weź mnie pan do swego pułku. Od czasu jak pan mer nie żyje, boję się o siebie. Toć on chciał abym został żołnierzem; niechże się ziści jego wola. Powiedział panu kto ja jestem, będzie pan miał trochę wyrozumienia dla mnie...
— Zgoda, mój zuchu, rzekł Genestas uderzając go w dłoń. Bądź spokojny, postaram ci się o jakiś dobry zaciąg.
— I cóż, księże proboszczu...
— Panie pułkowniku, jestem równie zgryziony jak wszyscy mieszkańcy kantonu, ale ja czuję jeszcze żywiej od nich, jak niepowetowana jest strata którąśmy ponieśli. Ten człowiek to był anioł. Szczęściem, umarł bez cierpień. Bóg rozwiązał miłosierną ręką węzeł życia, które było dla nas nieustannem dobrodziejstwem.
— Czy wolno mi prosić księdza proboszcza, abyś mi towarzyszył na cmentarz? Chciałbym się z nim pożegnać!
Butifer i Adrjan udali się za Genestasem i proboszczem, którzy rozmawiając z sobą szli o kilka kroków naprzód. Kiedy podpułkownik opuścił miasteczko kierując się w stronę jeziorka, ujrzał na stoku góry kamienisty kawał ziemi otoczony murem.
— Oto cmentarz, rzekł proboszcz. Trzy miesiące zanim tu spoczął, uderzyły go niedogodności jakie wynikają z sąsiedztwa cmentarzy z kościołem; aby dopełnić prawa, które nakazuje przeniesienie cmentarza na pewną odległość od mieszkań, sam darował gminie ten grunt. Grzebiemy dziś biedne małe dziecko: w ten sposób zaczęliśmy od pochowania tam Niewinności i Cnoty. Czyżby śmierć była nagrodą? Czy Bóg chciał nam dać naukę, wołając do siebie dwie doskonałe istoty? Czy idziemy ku niemu wówczas, kiedy nas w młodym wieku doświadczyło cierpienie fizyczne, a w wieku dojrzalszym cierpienie moralne? Spójrz pan, oto sielski grobowiec, któryśmy mu wznieśli.

Genestas ujrzał kopiec wysoki na jakie dwadzieścia stóp, jeszcze nagi, ale brzegi już zaczynały się zielenić pod skrzętnemi rękami paru mieszkańców. Grabarka zalewała się łzami, siedząc na kamieniach z głową utopioną w rękach, na kamieniach podtrzymujących podstawę ogromnego krzyża, wyciętego z jodły pokrytej korą. Na drzewie oficer wyczytał wyryte wielkiemi literami te słowa:
D. O. M.

TU SPOCZYWA
ZACNY PAN BENASSIS
OJCIEC NAS WSZYSTKICH

MÓDLCIE SIĘ ZA NIEGO!

— To ksiądz proboszcz, spytał Genestas, ułożył...
— Nie, odparł ksiądz, wyryliśmy tu wyrazy, które wszyscy mieli na ustach od szczytu tych gór aż do Grenobli.
Przetrwawszy w milczeniu jakiś czas i zbliżywszy się do Grabarki która go nie słyszała, Genestas rzekł do proboszcza:
— Skoro mnie spensjonują, przyjdę tu spędzić z wami resztę życia.

Październik 1832. — Lipiec 1833.




  1. Księża, którzy złożyli przysięgę rządowi rewolucyjnemu, byli, za Restauracji, przedmiotem wzgardy i prześladowań.
  2. Hommes de cette nation.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.