Lekarz wiejski (tłum. Boy-Żeleński)/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Lekarz wiejski
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Médecin de campagne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV
Spowiedź lekarza wiejskiego

„Urodziłem się, rozpoczął lekarz, w małem miasteczku w Languedoc, gdzie mój ojciec mieszkał oddawna i gdzie spłynęło moje dzieciństwo. W ósmym roku życia, umieszczono mnie w kolegjum w Sorrèze, które opuściłem aż poto, aby się udać na dokończenie nauk do Paryża. Ojciec mój był za młodu skończonym wietrznikiem i utracjuszem, ale odzyskał strwoniony majątek dzięki szczęśliwemu małżeństwu oraz dzięki owej drobiazgowej oszczędności właściwej prowincji, gdzie ludzie czerpią próżność nie w wydatkach ale w posiadaniu i gdzie wrodzona człowiekowi ambicja zamiera i obraca się w sknerstwo, z braku podniety. Będąc bogatym i mając tylko jednego syna, chciał weń przelać owo zimne doświadczenie nabyte kosztem rozwianych złudzeń. Jestto ostatnia i szlachetna omyłka starców, którzy daremnie silą się przekazać swoje cnoty i rachuby dzieciom, upojonym życiem i kwapiącym się używać. Ta przezorność stworzyła plan mego wychowania, plan którego stałem się ofiarą. Ojciec pilnie ukrywał przedemną swój dobrobyt i skazał mnie, w moim własnym interesie, na to, abym przez najpiękniejsze lata znosił braki i kłopoty młodego człowieka żądnego samodzielności. Pragnął tchnąć we mnie cnoty ubóstwa: cierpliwość, żądzę wiedzy, umiłowanie pracy. Dając mi w ten sposób poznać wartość majątku, miał nadzieję, że nauczy mnie szanować dziedzictwo które mnie czekało: toteż, skoro tylko rady te stały się na czasie, nalegał na mnie, bym sobie obrał jakiś zawód. Upodobania moje skłoniły mnie do studjum medycyny. Z Sorrèze, gdzie przebyłem dziesięć łat w nawpół klasztornej dyscyplinie u Oratorjanów, pogrążony w samotności prowincjonalnego kolegjum, dostałem się, bez żadnego przejścia, do stolicy. Ojciec towarzyszył mi, aby mnie polecić jednemu z przyjaciół. Bez mej wiedzy, dwaj starcy podjęli drobiazgowe starania, aby mnie ubezpieczyć przeciw wybrykom mej młodości, wówczas bardzo niewinnej. Pensję moją obliczono ściśle wedle istotnych potrzeb; miałem ją otrzymywać kwartalnie, jedynie za okazaniem wpisu na wydział lekarski. Tę dosyć obrażającą nieufność osłoniono pozorami porządku i rachunkowości. Ojciec okazał się zresztą dość szczodry co do kosztów mego kształcenia oraz rozrywek paryskiego życia. Jego stary przyjaciel, uszczęśliwiony że ma być przewodnikiem młodego człowieka w labiryncie stolicy, należał do gatunku ludzi, którzy klasyfikują swoje uczucia z równą dokładnością z jaką porządkują papiery. Zajrzawszy do swego zeszłorocznego dzienniczka, zawsze mógł wiedzieć co robił w miesiącu, godzinie i dniu danego roku. Życie było dlań niby przedsiębiorstwo którego po handlowemu prowadził rachunki. Pozatem godny człowiek, ale chytry, nieufny, drobiazgowy, zawsze umiał znaleźć jakieś szczególne racje aby złagodzić nadzór jakim mnie otaczał: kupował mi książki, opłacał lekcje. Kiedy chciałem się uczyć konno, poczciwiec sam wywiedział się o najlepszą ujeżdżalnię, zaprowadził mnie, i uprzedzając moje pragnienia, dał mi do rozporządzenia konia na dni świąteczne. Mimo tych starczych chytrości, które umiałem zresztą udaremnić skoro miałem w tem jakiś interes, zacny ten człowiek był dla mnie drugim ojcem.
„Moje dziecko, rzekł w chwili gdy czuł że zerwę cugle jeżeli mi ich nie popuści, młodzi ludzie popadają często w szaleństwa, do których ich ciągnie temperament. Otóż, gdyby ci się kiedy zdarzyło żebyś potrzebował pieniędzy, przyjdź do mnie. Niegdyś, ojciec twój oddał mi wielką przysługę, znajdę tedy zawsze parę talarów na twoje usługi. Nie kłam przedemną nigdy, nie wstydź się przyznać do swoich błędów. I ja byłem młody; zrozumiemy się zawsze, jak para dobrych kolegów“.
„Ojciec umieścił mnie w pensjonacie w dzielnicy Łacińskiej, w domu szanownych ludzi, gdzie miałem niezgorzej umeblowany pokoik. Ten pierwszy smak niezależności, dobroć ojca, ofiary na które (tak mniemałem) zdobył się dla mnie, wszystko to niewiele sprawiło mi radości. Może trzeba zaznać swobody, aby czuć jej całą wartość. Otóż, wspomnienia mego swobodnego dziecięctwa zatarły się prawie zupełnie pod brzemieniem rygorów kolegjum, z których duch mój jeszcze się nie otrząsnął. Przestrogi ojcowskie nakładały na mnie nowe zadania i obowiązki; Paryż wreszcie był dla mnie wielką zagadką. Niepodobna się bawić w Paryżu, nie wystudjowawszy jego przyjemności. Nie widziałem tedy żadnej zmiany w mem położeniu, chyba tę, że moje nowe liceum było obszerniejsze i nazywało się Akademją Medycyny.
„Mimo to, uczyłem się zrazu z ochotą, uczęszczałem pilnie na wykłady, oddałem się cały nauce, nie szukając rozrywki. Skarby wiedzy, w które obfituje stolica, oczarowały moją wyobraźnię. Ale rychło nieopatrzne stosunki, których niebezpieczeństwa osłania owa ślepa ufność przyjaźni tak ponętna dla młodego serca, wciągnęły mnie nieznacznie w wir zabaw paryskich. Teatr, który stał się mą namiętnością, rozpoczął dzieło zepsucia. Widowiska są bardzo niebezpieczne dla młodych ludzi: opuszczają teatr w stanie owych żywych wzruszeń, przeciw którym walczą prawie zawsze nadaremnie: toteż społeczeństwo, prawa, są niejako wspólnikami wybryków jakie popełniają wówczas. Nasze prawodawstwo zawsze — można rzec — zamykało oczy na namiętności trawiące młodego chłopca między dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem. W Paryżu wszystko go kusi, wszystko drażni bezustanku jego żądze; religja wskazuje mu cnotę, prawo mu ją nakazuje, gdy życie i obyczaje pchają go do złego: czyż najzacniejszy człowiek i najpobożniejsza kobieta nie drwią tam z czystości?
„To wielkie miasto jakgdyby sobie wzięło za zadanie zachęcać jedynie do występku; przeszkody bowiem, jakie bronię przystępu do zawodów w których młody człowiek mógłby uczciwie zrobić majątek, są jeszcze liczniejsze niż pułapki ze wszech stron zastawiane jego namiętnościom aby zeń wydrwić pieniądze.
„Przez długi czas chodziłem tedy co wieczór do teatru i przyzwyczaiłem się stopniowo do lenistwa. Wykręcałem się sam przed sobą od obowiązków, często odkładałem do jutra najpilniejsze zajęcia. Niebawem, miast starać się zdobyć wiedzę, spełniałem jedynie to co niezbędne aby zdobyć stopnie wiodące do promocji doktorskiej. Na wykładach nie słuchałem już profesorów, którzy, wedle mnie, pletli głupstwa. Skruszyłem już swoje bóstwa, stawałem się Paryżaninem. Słowem, wiodłem niezdecydowane życie młodego chłopca z prowincji, który, rzucony w wir stolicy, zachował jeszcze trochę szczerych uczuć, który wierzy jeszcze w jakieś zasady, ale psuje się pod wpływem złych przykładów, pragnąc się równocześnie im bronić. Broniłem się źle, miałem wspólników złego we własnem sercu. Tak, drogi panie, fizjognomja moja nie myli, miałem wszystkie namiętności, których ślady zostały w moich rysach. Zachowałem wszakże w głębi serca poczucie ideału, które mi towarzyszyło wśród moich wybryków. Ono to miało mnie kiedyś sprowadzić do Boga, pod wpływem zmęczenia i wyrzutów zrozumiałych u człowieka, którego młodość piła z czystej krynicy religji. Czyż ten, który żywo odczuwa rozkosze ziemi, nie musi, wcześniej czy później, zatęsknić do smaku owoców nieba?
„Poznałem zrazu owych tysiąc rozkoszy i tysiąc rozpaczy, które, mniej lub więcej, są dziejami każdej młodości. To brałem poczucie swej siły za niezłomną wolę i łudziłem się co do swych zdolności, to, na widok najlżejszej rafy o którą mogłem potrącić, spadałem o wiele niżej niż wprzódy. Poczynałem najszczersze plany, marzyłem o sławie, gotowałem się do pracy, ale lada zabawa rozpraszała te szlachetne zachcenia. Mgliste wspomnienie poronionych zamiarów zostawiało we mnie zwodnicze blaski, które utrwalały mnie w wierze w siebie, nie dając energji tworzenia. To zarozumiałe lenistwo sprawiało, że stawałem się poprostu głupcem. Czyż głupiec, to nie jest człowiek, który nie usprawiedliwia dobrego mniemania jakie ma o sobie? Rwałem się bez celu, pragnąłem kwiatów życia, bez pracy która je rozwija. Nieświadomemu przeszkód wszystko zdawało się łatwe: i powodzenie naukowe i powodzenie majątkowe przypisywałem szczęśliwemu trafowi. Genjusz był dla mnie szarlatanerją. Wyobrażałem sobie, że jestem uczony, dlatego że mogłem nim zostać: nie troszcząc się ani o cierpliwość która rodzi wielkie dzieła, ani o technikę która odsłania ich trudności, stroiłem się na kredyt w wieńce wszelakiej sławy.
„Przyjemności moje wyczerpały się rychło, teatr nie może bawić długo. Paryż stał się tedy niebawem pusty i bezludny dla biednego studenta, którego towarzystwo składało się ze starca będącego już poza życiem, oraz z rodziny gdzie bywali sami ludzie nudni. Toteż, jak wszyscy młodzi ludzie zmiażdżeni obranym zawodem, nie widząc żadnej drogi, nie mając żadnego celu, wałęsałem się całemi dniami po ulicach, bulwarach, muzeach i ogrodach publicznych.
„Życie bezczynne bardziej cięży w tym wieku niż w każdym innym, wówczas bowiem jest ono marnotrawstwem sił i ruchem bez celu. Nie znałem potęgi, jaką silna wola daje młodemu człowiekowi, kiedy ma cel i kiedy, aby go osiągnąć, rozporządza wszystkiemi siłami żywotnemi, pomnożonemi jeszcze nieustraszoną wiarą młodości. Jako dzieci jesteśmy jeszcze naiwni, nie znamy niebezpieczeństw życia; jako młodzieńcy spostrzegamy jego trudności i jego bezmiary; na ten widok odwaga opuszcza nas niekiedy. Jeszcze niezaprawieni do życia wśród ludzi, stajemy się pastwą jakiegoś ogłupienia, odrętwienia, tak jakbyśmy się znaleźli bez pomocy w obcym kraju. W każdym wieku, to co nieznane przyprawia o mimowolny strach. Młody człowiek jest jak żołnierz, który idzie na armaty, a cofa się przed widmem. Nie umie wybierać między naukami świata: nie umie ani dać ani przyjąć, ani się bronić ani atakować; kocha kobiety a szanuje je tak, jakby się ich bał; przymioty jego szkodzą mu, jest szlachetny, wstydliwy, bezinteresowny; jeżeli kłamie, to dla przyjemności a nie dla zysku; sumienie, z którem jeszcze nie nauczył się paktować, wskazuje mu drogę wśród wątpliwych ścieżek; ale nie kwapi się na nią wstąpić. Ludzie przeznaczeni na to aby żyć natchnieniami serca, miast słuchać podszeptów rachuby, pozostają długo w tem położeniu.
„To były moje dzieje. Stałem się igraszką dwóch sprzecznych sił. Żądze młodzieńcze pchały mnie naprzód, a wstrzymywała mnie głupia czułostkowość. Paryż jest źródłem okrutnych wzruszeń dla ludzi obdarzonych żywą wrażliwością. Przewagi, jakiemi się tam cieszą ludzie utalentowani albo bogaci, drażnią. W tym świecie wielkości i małostek, zazdrość częściej bywa sztyletem niż ostrogą. Wśród ciągłej walki, ambicji, pragnień i nienawiści, niepodobna jest nie być albo ofiarą albo uczestnikiem powszechnego ruchu. Nieznacznie, ciągły widok szczęśliwego występku i wyśmianej cnoty osłabia wiarę młodzieńczą; życie paryskie ściera puszek sumienia. Wówczas rozpoczyna się i spełnia piekielne dzieło zepsucia. Najwyższa z rozkoszy, ta która mieści w sobie wszystkie inne, otoczona jest takiemi niebezpieczeństwami, że niepodobna jest nie zastanowić się nad najdrobniejszemi czynnościami jakie się z nią wiążą i nie obliczać wszystkich następstw. Te rachuby wiodą do egoizmu. Jeżeli jakiś biedny student, porwany siłą namiętności, gotów jest się zapomnieć, ci, którzy go otaczają, okazują mu — a zarazem budzą w nim — taką nieufność, że niepodobna mu jej nie podzielić, nie opancerzyć się przeciw własnym szlachetnym odruchom. Ta walka wysusza, ścieśnia serce, przenosi życie do mózgu, i wyradza ową paryską nieczułość, owe obyczaje, w których, pod najbardziej uroczą lekkomyślnością, pod kaprysem udającym zapał, kryje się wyrachowanie lub pieniądz. Upojenia szczęścia nie przeszkadzają tam najszczerszej kobiecie zachować rozsądku.
„Ta atmosfera musiała wpłynąć na moje postępowanie i na moje uczucia. Błędy, które zatruły moje życie, niewieleby ważyły w sercu wielu innych; ale my, Południowcy, mamy wiarę, która każe nam brać poważnie dogmaty katolickie i wierzyć w życie przyszłe. Ta wiara daje naszym namiętnościom wielką głębię, utrwala nasze wyrzuty. W epoce gdy ja studjowałem medycynę, panami byli wszędzie wojskowi: aby interesować kobiety, trzeba było być conajmniej pułkownikiem. Czem był w świecie biedny student? Niczem. Szarpany silnemi namiętnościami, dla których nie znajdowałem ujścia; pętany brakiem pieniędzy na każdym kroku, przy każdem pragnieniu; uważając naukę i sławę jako drogę zbyt powolną do zdobycia upragnionych rozkoszy; wahając się między tajemną wstydliwością a złemi przykładami; widząc wszelkie ułatwienia dla pospolitej rozpusty, a same trudności w dostaniu się w wykwintne towarzystwo, pędziłem smutne dni, trawiony gorączką żądz, zabójczą bezczynnością, zniechęceniem przeplatanem chwilowemi porywami. Wreszcie przesilenie to zakończyło się w sposób dosyć pospolity u młodych ludzi.
„Zawsze miałem największy wstręt do tego, aby zamącać czyjeś szczęście małżeńskie; zarazem mimowolna szczerość moich uczuć nie pozwala mi niczego udawać: fizycznem niepodobieństwem byłoby mi tedy żyć w stanie żywego kłamstwa. Ukradkowe rozkosze nie kuszą mnie, lubię smakować szczęście. Nie będąc jeszcze zepsuty, czułem się bezsilny w mojem osamotnieniu, po tylu daremnych wysiłkach, aby się dostać w wielki świat, gdzie mógłbym spotkać kobietę, któraby zechciała ostrzegać mnie przed każdą rafą, ogładzić mnie, dawać mi rady nie urażając mej dumy i ułatwić mi stosunki potrzebne dla mej przyszłości. W mojej rozpaczy byłbym może wpadł w sieci najniebezpieczniejszej miłostki, ale wszystkiego mi zbywało, nawet niebezpieczeństwa! a niedoświadczenie ściągało mnie z powrotem do mojej samotni, gdzie zostawałem oko w oko z zawiedzionemi pragnieniami.
„Wreszcie nawiązałem stosunki, zrazu tajemne, z młodą dziewczyną, którą oblegałem póty, aż zgodziła się podzielić mój los. Ta młoda osoba, pochodząca z uczciwej ale niezamożnej rodziny, porzuciła niebawem dla mnie swoje skromne życie i poświęciła mi bez obawy przyszłość, którą cnota jej opromieniała nadzieją.Mier ność mego stanu wydawała się jej zapewne najlepszą rękojmią. Z tą chwilą, burze miotające mem sercem, moje szalone pragnienia, moja ambicja, wszystko roztopiło się w szczęściu, szczęściu młodego chłopca, który nie zna jeszcze ani obyczajów świata, ani jego porządku, ani siły jego przesądów; ale w szczęściu zupełnem jak u dziecka. Czyż pierwsza miłość nie jest drugiem dziecięctwem, rzuconem wpoprzek dni pracy i trudu? Zdarzają się ludzie, którzy uczą się życia odrazu, sądzą je tak jak jest, widzą błędy świata poto aby z nich korzystać, zasady społeczne poto aby je obrócić na swoją korzyść i którzy umieją ocenić wagę każdej rzeczy. Ci zimni ludzie zowią się rozumnymi, wedle praw ludzkich. Ale istnieją biedni poeci, ludzie nerwowi, którzy czują żywo i popełniają błędy: ja byłem z ich liczby.
„Pierwsze moje uczucie nie było zrazu prawdziwą miłością, szedłem za instynktem nie za sercem. Poświęciłem biedną dziewczynę dla samego siebie i umiałem znaleźć wyborne argumenty aby sobie wytłumaczyć, że nie czynię nic złego. Co do niej, było to samo oddanie, złote serce, prawy umysł, piękna dusza. Zawsze dawała mi jedynie najlepsze rady. Zrazu, uczucie jej wróciło mi zapał; następnie skłoniła mnie powoli bym wrócił do studjów, wierzyła we mnie, przepowiadała mi powodzenie, sławę, majątek. Dziś wiedza lekarska styka się z wszystkiemi gałęziami wiedzy; wybić się w niej, jestto droga trudna, ale dobrze wynagradzana. Sława daje zawsze w Paryżu majątek.
„Ta złota dziewczyna zapomniała dla mnie o sobie, dzieliła nawet moje kaprysy, a oszczędność jej zmieniła moje skromne środki niemal w zbytek. Miałem więcej pieniędzy na swoje zachcenia odkąd byliśmy we dwoje, niż kiedy byłem sam. To była, proszę pana, najpiękniejsza epoka mego życia. Pracowałem z zapałem, miałem cel, miałem zachętę, dzieliłem się swemi myślami, postępkami z osobą, która umiała budzić we mnie miłość, a co więcej jeszcze, budziła we mnie głęboki szacunek uczciwością jaką okazywała w położeniu w którem uczciwość wydaje się niemożliwa. Ale cóż, jeden dzień był podobny do drugiego! Ta monotonja szczęścia, najrozkoszniejszy stan jaki istnieje na świecie, a którego wartość umiemy ocenić dopiero po wszystkich burzach serca, ten luby stan kiedy się nie wie co to znużenie życiem, kiedy się wymienia najtajniejsze myśli, kiedy się jest rozumianym, — otóż, dla człowieka z gorącą głową, żądnego tryumfów, dla człowieka którego nużyła droga do sławy, ponieważ wiedzie do celu zbyt wolno, to szczęście stało się niebawem ciężarem. Zaczęły mnie oblegać dawne marzenia. Pragnąłem namiętnie rozkoszy, bogactwa, i żądałem ich w imię miłości. Spowiadałem się naiwnie z tych pragnień, kiedy wieczorem zagadnął mnie przyjacielski głos, w chwili gdy, melancholijny i zamyślony, tonąłem w rozkoszach wyrojonych dostatków. Zadawałem z pewnością wówczas ból słodkiej istocie, która poświęciła się memu szczęściu. Dla niej największą zgryzotą było patrzeć, że ja pragnę czegoś, czego nie mogła mi dać natychmiast. Och, panie, poświęcenie kobiety to rzecz wzniosła!
Ten wykrzyknik lekarza wyrażał snać tajemną gorycz, Benassis popadł bowiem w przelotną zadumę, którą Genestas uszanował.
„Otóż, drogi panie, podjął Benassis, wypadek, który powinien był utrwalić ten związek, zniweczył go i stał się pierwszą przyczyną mych nieszczęść. Ojciec mój umarł, zostawiając znaczny majątek. Sprawy spadkowe powołały mnie na jakiś czas w rodzinne strony, dokąd udałem się sam. Odzyskałem tedy wolność. Wszelkie zobowiązania, nawet najsłodsze, ciążą w tym wieku; trzeba poznać życie, aby zrozumieć potrzebę jarzma i pracy. Z żywością południowca napawałem się swobodą robienia co mi się podoba, bez potrzeby zdawania sprawy ze swoich czynności nikomu, nawet dobrowolnie. Nie zapomniałem doszczętnie więzów jakie zadzierzgnąłem; ale byłem zajęty sprawami, które mnie od nich odciągały; nieznacznie wspomnienie ich się zatarło. Nie bez przykrości myślałem sobie, że za powrotem trzeba je będzie podjąć na nowo; następnie pytałem sam siebie, poco to nawiązywać? Dostawałem wśród tego listy oddychające szczerą tkliwością; ale w dwudziestu-dwu leciech młody człowiek wyobraża sobie że kobiety są jednako czułe; nie umie jeszcze rozróżnić między sercem a namiętnością, mięsza wszystko w upojeniach rozkoszy, która obejmuje zrazu wszystko. Później dopiero, lepiej poznawszy ludzi i życie, zdołałem ocenić, ile było prawdziwej szlachetności w tych listach, w których nigdy wzgląd osobisty nie mięszał się do wyrazu uczuć. Ona cieszyła się mojem bogactwem dla mnie, ubolewała nad niem dla siebie; nie przypuszczała abym się mógł odmienić, bo sama była niezdolna do zmiany.
„Ja tymczasem już się oddawałem ambitnym rachubom, myślałem o rozkoszach dostatniego życia, o stanowisku, o dobrem małżeństwie. Mówiłem sobie poprostu: „Ona mnie bardzo kocha“ z chłodem zadowolonej dumy. Już się trapiłem, jak się uwolnię od tej miłości. Ten kłopot, ten wstyd, prowadzą do okrucieństwa: aby nie musieć rumienić się przed swą ofiarą, człowiek, który zrazu ją zranił, dobija ją. Kiedy cię później zastanawiałem nad temi dniami obłędu, poznałem wiele przepaści ludzkiego serca. Tak, niech mi pan wierzy, najgłębiej poznali występki i cnoty natury ludzkiej ci, którzy je studjowali z dobrą wiarą w sobie samych. Punktem wyjścia jest tu sumienie. Idziemy od siebie do ludzi, nigdy od ludzi do siebie.
„Kiedy wróciłem do Paryża, zajechałem do pięknej willi, którą kazałem wynająć, nie uprzedzając ani o swojej odmianie ani o swym powrocie jedynej osoby, którą one obchodziły. Pragnąłem odgrywać rolę w kołach złotej młodzieży. Zakosztowawszy przez pierwsze dni słodyczy bogactwa i opiwszy się niemi dostatecznie aby się nie obawiać swej słabości, zaszedłem do biednej ofiary, którą chciałem porzucić. Z właściwą kobietom subtelnością odgadła moje tajemne uczucia i ukryła przedemną łzy. Musiała mną gardzić; ale, zawsze dobra i słodka, nigdy nie okazała mi swej wzgardy. Ta wyrozumiałość była mi bardzo przykra. Każdy morderca, salonowy czy zwykły, lubi aby ofiara się broniła; wówczas walka usprawiedliwia jej śmierć. Zrazu zachodziłem do niej często z pozorami wielkiej serdeczności. Nie byłem czuły, ale siliłem się być miłym; potem nieznacznie stałem się tylko grzeczny. Jednego dnia, jakby pod wpływem milczącej umowy, ona zgodziła się bym ją traktował jak obcą, a ja uważałem że postępuję bardzo przyzwoicie. Równocześnie jednak oddawałem się z istną furją światowym rozrywkom, aby zabawą zagłuszyć tę odrobinę wyrzutów, jakie mi jeszcze zostały. Kto gardzi sam sobą, ten nie może żyć sam: wiodłem tedy owo hulaszcze życie, jakie wiedzie w Paryżu bogata młodzież. Posiadając nieco wykształcenia i doskonałą pamięć, wydawałem się inteligentniejszy niż byłem w istocie i sądziłem że jestem więcej wart od innych: ludzie mający interes w tem, aby we mnie wmawiać że jestem człowiekiem niepospolitym, mieli bardzo ułatwione zadanie. Wyższość moją uznano tak łatwo, że nie zadawałem sobie nawet trudu, aby ją usprawiedliwić. Ze wszystkich praktyk świata, pochlebstwo jest najniebezpieczniejsze. W Paryżu zwłaszcza, przebiegli ludzie umieją zdusić talent w samym zarodku wieńcami zręcznie rzucanemi na jego kolebkę. Nie ziściłem tedy swojej reputacji, nie skorzystałem z okresu powodzenia aby sobie utorować drogę, nie nawiązałem pożytecznych stosunków. Żyłem wszelakiego rodzaju błahostkami. Miałem owe przelotne stosunki, które są hańbą paryskich salonów, gdzie każdy szuka prawdziwej miłości, nuży się jej szukaniem, wpada w wykwintną rozpustę i w końcu dochodzi do tego, że dziwi się szczeremu uczuciu, tak jak świat dziwi się zacnemu uczynkowi. Czyniłem jak drudzy, raniłem często świeże i szlachetne dusze temi samemi ciosami, które mnie krwawiły potajemnie.
„Mimo tych fałszywych pozorów, które czyniły mnie gorszym niż byłem, była we mnie pewna niezłomna uczciwość której nie sprzeniewierzyłem się nigdy. Oszukiwano mnie w wielu wypadkach w których wstydem byłoby nie dać się oszukać; w oczach świata traciłem przez ową dobrą wiarę, z której w sercu, byłem dumny. Świat jest pełen uznania dla sprytu, w jakiejkolwiek formie. Dla niego rezultat jest wszystkiem. Świat przypisywał mi tedy wady, zalety, zwycięstwa i porażki które w istocie nie istniały; posądzał mnie o zdobycze, o których nic nie wiedziałem; ganił mnie za postępki, z któremi nie miałem nic wspólnego; ja zaś, przez dumę, nie raczyłem prostować oszczerstw, a przyjmowałem przez próżność w milczeniu pochlebne plotki. Życie moje było szczęśliwe na pozór, nędzne w rzeczywistości. Gdyby nie nieszczęścia, które zwaliły się na mnie, byłbym stopniowo stracił swoje przymioty i pozwolił wziąć górę wadom, przez nieustanną gonitwę namiętności, przez nadużycie uciech wyczerpujących ciało, oraz przez wstrętne narowy sobkostwa, zużywające sprężyny duszy.
„Rujnowałem się. Oto jak. W Paryżu, choćby ktoś był najbogatszy, zawsze napotka jakiś większy majątek, który bierze za cel ambicji i z którym chce się mierzyć. Stawszy się, jak tylu półgłówków, ofiarą tej walki, byłem zmuszony po czterech latach sprzedać niektóre posiadłości a obdłużyć inne. Następnie ugodził mnie straszliwy cios. Blisko dwa lata nie widziałem osoby którą porzuciłem; ale, tak jak szły moje sprawy, nieszczęście byłoby mnie z pewnością sprowadziło do niej. Pewnego wieczora, wśród jakiejś wesołej hulanki, otrzymałem skreślony mdlejącą ręką list, zawierający mniejwięcej te słowa:
Już tylko kilka chwil zostaje mi do życia: drogi mój, chciałabym cię widzieć, aby się upewnić o losie mego dziecka, dowiedzieć się czy przyjmiesz je za swoje, a także złagodzić żal, jaki śmierć moja mogłaby ci kiedyś sprawić.
„Ten list zmroził mnie: odsłaniał tajemne cierpienia przeszłości, a wraz ukrywał tajemnice przyszłości. Wyszedłem pieszo nie czekając na powóz, biegłem przez Paryż, party wyrzutami, szarpany gwałtownem uczuciem, które utrwaliło się skoro ujrzałem mą ofiarę. Schludność, pod jaką kryła się nędza tej kobiety, świadczyła o trudzie jej życia; oszczędziła mi wstydu, mówiąc o niem ze szlachetną powściągliwością, skoro jej uroczyście przyrzekłem usynowić nasze dziecko. Umarła, proszę pana; mimo starań jakiemi ją otoczyłem, mimo wszelkich środków daremnie wzywanej wiedzy. Te starania, ta spóźniona troskliwość, zdołały jedynie złagodzić gorycz jej ostatnich chwil. Od naszego rozstania pracowała nieustannie, aby wychować i wyżywić dziecko. Miłość macierzyńska zmogła nieszczęście ale nie zmogła najcięższej zgryzoty, opuszczenia. Sto razy chciała odezwać się do mnie, i sto rasy duma wstrzymała ją. Płakała jedynie, nie przeklinając mnie, na myśl, że z tego złota, sypanego garściami na moje zachcianki, ani jedna kropla, zwrócona wspomnieniem, nie spadła w jej ubogi domek, aby ulżyć doli matki i dziecka. To nieszczęście mieniła słuszną karą aa swój błąd.
„Krzepiona przez zacnego proboszcza Saint-Sulpice, którego pobłażliwy głos wrócił jej spokój, przyszła wylać łzy swoje u stóp ołtarzy i szukać tam dla siebie nadziei. Gorycz, jaką całemi strugami wsączyłem w jej serce, uśmierzyła się. Jednego dnia, słysząc jak syn wymawia słowo: Ojciec! słowo którego go nigdy nie uczyła, darowała mi moją zbrodnię. Ale, wśród łez i boleści, wśród nieustannej pracy, zdrowie jej wyczerpało się. Religja zbyt późno dała jej pociechę i odwagę znoszenia niedoli życia. Rozwinęła się u niej choroba serca, spowodowana zgryzotą, nieustannem czekaniem mego powrotu, wciąż odradzającą się mimo że wciąż zawiedzioną nadzieją. Wreszcie, czując się już bardzo źle, napisała do mnie z łoża śmierci tych kilka słów, wolnych od wymówek i podyktowanych przez religję, ale i przez wiarę w mą dobroć. Wiedziała że byłem raczej zaślepiony niż zepsuty; winiła samą siebie, że zbyt daleko posunęła dumę kobiecą.
„Gdybym była napisała wcześniej, powiedziała, bylibyśmy mieli może czas uprawnić pozycję dziecka małżeństwem.
„Dla dziecka tylko pragnęła tego związku, nie byłaby go żądała, gdyby nie czuła, że już jest rozwiązany przez śmierć. Ale nie było czasu, miała już tylko kilka godzin przed sobą. Kapitanie, przy tem łóżku, przy którem poznałem wartość oddanego serca, odmieniłem się na zawsze. Byłem w wieku, w którym jest się jeszcze zdolnym do łez. Przez ostatnie dni, które przetrwało to szacowne życie, słowa moje, czyny, łzy, świadczyły o skrusze człowieka ugodzonego w serce. Zbyt późno poznałem wybraną duszę, której — od czasu gdy poznałem małość świata, nicość, egoizm modnych kobiet, — nauczyłem się pragnąć, szukać! Znużony oglądaniem masek, słuchaniem kłamstw, przyzywałem szczerą miłość, o której kazały mi marzyć kłamane miłostki; podziwiałem ją tutaj, zabitą przezemnie, nie mogąc jej zatrzymać przy sobie, mimo że jeszcze tak bardzo do mnie należała! Czteroletnie doświadczenie odsłoniło mi mój istotny i prawdziwy charakter. Usposobienie moje, natura mojej wyobraźni, moje zasady religijne raczej uśpione niż zniweczone, mój rodzaj umysłu, moje niezrozumiane serce, wszystko od jakiegoś czasu skłaniało mnie do oparcia życia na rozkoszach serca i do zastąpienia namiętności słodyczą życia rodzinnego, najrzetelniejszą ze wszystkich.
„W miarę jak się szamotałem w pustce niespokojnego a czczego życia, jak chwytałem rozkosz zawsze wyzutą z uczuć które powinny ją krasić, obrazy domowego życia przejmowały mnie najżywszem wzruszeniem. Toteż przewrót, jaki nastąpił w mych uczuciach, był trwały, mimo że nagły. Południowy mój temperament, znieprawiony pobytem w Paryżu, nie byłby mnie z pewnością skłonił do rozczulania się losem biednej uwiedzionej dziewczyny; byłbym się śmiał z jej nieszczęść, gdyby mi je jaki kpiarz opowiedział w wesołej kompanji. We Francji ohyda zbrodni znika zawsze pod blaskiem konceptu! Ale w obliczu tej anielskiej istoty, której nie mogłem nic zarzucić, wszystkie subtelności milkły: trumna stała przedemną, a dziecko moje uśmiechało się do mnie, nie wiedząc że zamordowałem jego matkę. Ta kobieta umarła, i umarła szczęśliwa, widząc że ją kocham i że ta nowa miłość nie zrodziła się ani z litości ani nawet z węzła który nas zespolił. Nigdy nie zapomnę ostatnich godzin jej konania, w czasie których odzyskana miłość i zadowolone macierzyństwo zagłuszały jej cierpienia. Dostatek, zbytek, które ją otoczyły, radość dziecka piękniejszego jeszcze w nowych sukienkach, wszystko to było dla niej zakładem szczęśliwej przyszłości dla małego stworzonka, w którem odżywała niejako.
Wikary z Saint-Sulpice świadek mojej rozpaczy, pogłębił ją jeszcze, nie darząc mnie zdawkową pociechą, ale wskazując doniosłość moich zobowiązań. Nie potrzebowałem bodźca, sumienie przemawiało dosyć głośno. Kobieta zawierzyła mi się wielkodusznie, a ja jej skłamałem, mówiąc że ją kocham wówczas gdy ją zdradzałem! Stałem się przyczyną wszystkich cierpień biednej dziewczyny, która zniósłszy dla mnie wzgardę świata, powinna mi była stać się świętą. Umierała przebaczając mi, zapominając wszystkich krzywd, ponieważ polegała na słowie człowieka który już jej chybił słowa. Oddawszy mi swą wiarę dziewczęcą, Brygida zdobyła się jeszcze na to, aby mi oddać swoją wiarę matki.
„Och, panie, to dziecko! jej dziecko! Bóg jeden może wiedzieć, czem ono było dla mnie. Ta droga mała istotka była, jak jej matka, wdzięczna w ruchach, w słowach, w myślach; ale czyż dla mnie nie było ono czemś więcej niż dzieckiem? Czyż to dziecko nie było mojem przebaczeniem, moim honorem? Kochałem je jak ojciec, chciałem je jeszcze kochać tak jakby je kochała jego matka, i zmienić swoje wyrzuty w szczęście, w razie gdybym zdołał mu zastąpić utracone pieszczoty matki. Byłem z tem dzieckiem zrośnięty wszelkiemi węzłami ludzkiemi i wszelkiemi nadziejami religji. Miałem tedy w sercu wszystko, co Bóg włożył w serce matek. Głos tego dziecka przejmował mnie dreszczem; gdy spało, patrzałem na nie długo wciąż z nową radością i często łza moja spadała na jego czoło. Przyzwyczaiłem je, aby przychodziło natychmiast po przebudzeniu odmówić pacierz przy mojem łóżku. Ileż słodkich wzruszeń dała mi prosta i czysta Modlitwa Pańska w świeżych i czystych ustach tego dziecka: ale też ile straszliwych wzruszeń! Jednego ranka, po słowach: Ojcze nasz, który jesteś w niebie... dzieciak zatrzymał się: „Czemu nie: Matko nasza?“ zapytał. To słowo spadło na mnie jak kamień. Ubóstwiałem mego syna, a wniosłem już w jego życie ileż źródeł niedoli. Mimo iż prawa uznały błędy młodości i niemal je uświęciły dając z niechęcią prawne istnienie naturalnym dzieciom, świat umocnił niezwyciężonemi przesądami niechęć prawa. Z tej epoki datują poważne refleksje, jakie zrodziły się we mnie, co do urządzeń społecznych, co do ich mechanizmu, co do obowiązków człowieka, co do moralnych zasad jakie powinny ożywiać obywateli. Genjusz ogarnia jednym rzutem oka węzły między uczuciami człowieka a losami społeczeństwa; religja podsuwa szlachetnym duszom zasady wiodące do szczęścia; ale jedynie skrucha dyktuje je namiętnym wyobraźniom: skrucha oświeciła mnie. Żyłem jedynie dla dziecka; to dziecko przywiodło mnie do zastanowienia się nad doniosłemi kwestjami społecznemi. Postanowiłem uzbroić je zawczasu we wszystkie środki aby mu zapewnić bezpieczną przyszłość. I tak, aby go nauczyć angielskiego, niemieckiego, hiszpańskiego, włoskiego, dałem mu kolejno nauczycieli tych rozmaitych narodowości, iżby mu od dzieciństwa wszczepili doskonałą wymowę. Z radością spostrzegłem w chłopcu wybitne zdolności, z czego skorzystałem aby go uczyć zabawą. Dbałem, aby ani jedna fałszywa myśl nie spaczyła jego pojęć; starałem się zwłaszcza włożyć go wcześnie do pracy umysłowej, dać mu pewny i szybki rzut oka zdolny do uogólnień, oraz ową cierpliwość, która schodzi do najdrobniejszego szczegółu; wreszcie nauczyłem go cierpieć i milczeć. Nie pozwalałem, aby padło przy nim jakieś nieczyste albo niestosowne słowo. Dzięki moim staraniom, wszystko co go otaczało, przyczyniało się do tego, aby uszlachetnić, podnieść jego duszę, wszczepić weń miłość prawdy, wstręt do kłamstwa, uczynić go prostym i naturalnym w słowach, czynach i obejściu. Żywość wyobraźni pozwalała mu szybko przyswajać sobie zadane lekcje, a dzięki jego inteligencji i inne studja przychodziły mu z łatwością. Cóż to była za rozkosz hodować tę piękną roślinkę! Ileż radości mają matki! Zrozumiałem wówczas, w jaki sposób jego matka mogła żyć i znosić swoje nieszczęścia.
„Oto, proszę pana, największe wydarzenie mego życia. Przychodzę do katastrofy, która mnie rzuciła w ten zakątek. Teraz opowiem panu historję najpospolitszą i najprostszą w świecie, ale dla mnie najokropniejszą. Poświęciwszy przez kilka lat wszystkie starania dziecku, z którego chciałem zrobić człowieka, przeraziłem się swoją samotnością; syn mój dorastał, niebawem miał mnie opuścić. Miłość była w mojej duszy jedyną sprężyną istnienia. Czułem potrzebę kochania; potrzeba ta, wciąż oszukiwana, odradzała się tem silniej i rosła z wiekiem. Skupiały się we mnie w tej chwili wszystkie warunki prawdziwego przywiązania. Przeszedłem ciężkie doświadczenia, rozumiałem i rozkosz stałości i szczęście zmienienia ofiary w przyjemność; kobieta kochana miała być zawsze pierwszą w moich myślach i czynach. Upajałem się marzeniami o miłości tak pewnej, o miłości której wzruszenia tak przeniknęły dwoje istot, że szczęście przeszło w ich życie, spojrzenia, słowa, i nie sprawia żadnego wstrząsu. Taka miłość jest wówczas w życiu tem, czem uczucie religijne w duszy; ożywia ją, podtrzymuje i oświeca. Rozumiałem miłość małżeńską inaczej niż ją rozumie większość ludzi; uważałem że jej piękność, jej wspaniałość, spoczywają właśnie w tem od czego ona ginie w większości małżeństw. Odczuwałem żywo dostojeństwo moralne życia we dwoje, natyle zespolonego, aby najcodzienniejsze sprawy nie były przeszkodą do trwałości uczuć. Ale gdzie znaleźć serca o biciu tak doskonale izochronicznem (daruj mi pan to naukowe określenie), aby dojść do tego niebiańskiego zespolenia? Jeżeli takie istnieją, natura czy los rzuca je tak daleko od siebie, iż nie mogą się połączyć, spotykają się za późno, albo też śmierć rozdziela je zbyt wcześnie. Ta fatalność musi mieć swoją myśl, ale nigdy nie zastanawiałem się nad nią. Zanadto mi dolega moja rana, abym się w nią mógł zagłębiać. Może doskonałe szczęście jestto dziwotwór, któryby nie utrwalił naszego gatunku.
„Marzenie moje o takiem małżeństwie płynęło i z innych źródeł. Nie miałem przyjaciół. Świat był dla mnie pustynię. Jest we mnie coś, co się sprzeciwia słodkiemu związkowi dusz. Parę osób zbliżyło się do mnie, ale, mimo starań z mej strony, nic nie mogło ich ściągnąć z powrotem. Wobec wielu ludzi, nakazałem milczenie temu, co świat nazywa wyższością; szedłem ich krokiem, dostrajałem się do ich pojęć, śmiałem się ich śmiechem, usprawiedliwiałem braki ich charakteru; gdybym był zdobył sławę, byłbym im ją sprzedał za trochę uczucia. Ci ludzie rzucili mnie bez żalu. Wszystko jest w Paryżu pułapką i cierpieniem dla dusz które chcą tam szukać szczerych uczuć. Gdziekolwiek w tym świecie postawiłem nogę, ziemia paliła się dokoła mnie. Dla jednych, ustępliwość moja była słabością, a kiedy im pokazałem pazury człowieka zdolnego kiedyś chwycić w ręce władzę, byłem zły; dla drugich, ten rozkoszny śmiech który ustaje w dwudziestym roku i któremu prawie wszyscy wstydzą się później dać folgę, był przedmiotem drwin, bawiłem ich. Dzisiaj świat nudzi się, a mimo to żąda powagi w najbłahszej gawędzie. Straszliwa epoka, gdzie wszystko gnie się przed człowiekiem grzecznym, miernym i zimnym: nienawidzą go, ale go słuchają.
Odkryłem później przyczyny tych pozornych sprzeczności. Mierność, drogi panie, wystarcza na każdą chwilę życia, to jest codzienny ubiór społeczeństwa; wszystko co wychodzi z lubego cienia, jaki rzucają ludzie mierni, ma w sobie cos nazbyt brutalnego; genjusz, oryginalność, to są klejnoty, które się chowa, aby się w nie stroić jedynie w pewne dni. Słowem, czując się samotny w gwarze Paryża, nie mogąc nic znaleźć w świecie który mi nie dawał nic, gdy ja mu dawałem wszystko, nie mogąc znaleźć w mojem dziecku wszystkiego pokarmu dla serca bo byłem mężczyzną, uczułem jednego dnia, że życie moje stygnie. I wówczas gdy uginałem się pod ciężarem tajemnych niedoli, spotkałem kobietę, która miała mi dać poznać miłość w całej potędze, miłość w całej jej świętości, miłość ze wszystkiemi nadziejami szczęścia, słowem miłość!
„Odnowiłem stosunki z dawnym przyjacielem mego ojca, który niegdyś opiekował się mną potrosze; u niego to spotkałem młodą osobę, którą pokochałem miłością mającą trwać póki mego życia. Im dalej, drogi kapitanie, człowiek posuwa się w lata, tem bardziej uznaje zdumiewający wpływ myśli na bieg zdarzeń. Nader czcigodne przesądy, zrodzone ze szlachetnych uczuć religijnych, stały się przyczyną mego nieszczęścia. Ta młoda panienka należała do bardzo pobożnej rodziny, której katolicyzm wyrastał z sekty niewłaściwie nazwanej jansenizmem, niegdyś będącej powodem zamieszek we Francji: czy pan wie czemu?
— Nie, odparł Genestas.
— Janseniusz, biskup Yprejski, napisał książkę, w której znaleziono twierdzenia rzekomo niezgodne z nauką Stolicy Apostolskiej. Później okazało się, że w dosłownem brzmieniu tekstu niema herezji; niektórzy autorowie nawet poszli tak daleko, iż przeczyli aby wogóle te twierdzenia tam się znajdowały. Te błahe sprzeczki zrodziły w kościele gallikańskim dwa stronnictwa: jansenistów i jezuitów. Z obu stron znaleźli się wielcy ludzie. Była to walka między dwoma potężnemi stronnictwami. Janseniści oskarżali Jezuitów, że wyznają moralność zbyt swobodną, sami zaś przestrzegali absolutnej czystości obyczajów i zasad; janseniści byli tedy we Francji rodzajem purytanów katolickich, o ile wogóle te dwa słowa dadzą się połączyć. Za Rewolucji francuskiej, w następstwie nieznaczącej schizmy jaką wydał Konkordat, utworzyła się kongregacja czystych katolików, którzy nie uznali biskupów ustanowionych przez władze rewolucyjne na zasadzie układów z papieżem. Ta gromadka wiernych utworzyła tak zw. mały Kościół, którego owieczki wyznawały, jak janseniści, ową przykładną surowość życia, będącą, jak się zdaje, nieuchronnem prawem dla wszystkich sekt potępionych i prześladowanych. Wiele jansenistycznych rodzin przyłączyło się do małego Kościoła. Rodzice mojej ukochanej przestrzegali tego podwójnego purytanizmu, jednako surowego w obu postaciach, który daje charakterowi i fizjognomji każdej rzeczy coś imponującego: właściwością bowiem owych krańcowych zasad jest to, że powiększają one najprostsze uczynki, odnosząc je do życia przyszłego. Stąd owa wspaniała i słodka czystość serca, ten szacunek drugich i siebie; stąd owo subtelne wyczucie tego, co godziwe i co niegodziwe; dalej wielkie miłosierdzie, ale też ścisła i można rzec nieubłagana sprawiedliwość; wreszcie głęboki wstręt do wszelkich przywar, a zwłaszcza kłamstwa, które obejmuje wszystkie. Nie przypominam sobie, abym zaznał chwil rozkoszniejszych nad te, w czasie których po raz pierwszy podziwiałem u mego starego przyjaciela młodą panienkę szczerą, nieśmiałą, wdrożoną do posłuszeństwa, istotę w której jaśniały cnoty właściwe tej sekcie, ale wolne od dumy. Wiotka i gibka jej kibić dawała wszystkim ruchom wdzięk, którego surowość jej nie mogła zaćmić; wytworny owal twarzy i delikatne rysy świadczyły o szlachectwie krwi; spojrzenie miała wraz słodkie i dumne; czoło pogodne; obfite włosy, splecione w prosty warkocz, stroiły wdzięcznie jej głowę. Słowem, kapitanie, była dla mnie typem doskonałości, jaki widzimy zawsze w ukochanej kobiecie: aby pokochać, czyż nie trzeba spotkać wszystkich znamion owej marzonej piękności, zgodnej z naszemi tajemnemi tęsknotami?
„Kiedy przemówiłem do niej, odpowiedziała mi prosto, bez zbytniej skwapliwości i bez fałszywego wstydu, nieświadoma rozkoszy jaką budziła we mnie harmonja jej głosu i jej zewnętrznych darów. Wszystkie owe anioły mają te same oznaki, po których serce je rozpoznaje: tę samą słodycz głosu, tę samą tkliwość spojrzenia, tę samą białość cery, jakiś szczególny wdzięk ruchów. Te przymioty jednoczą się, spływają i współdźwięczą czarując tak, że niepodobna jest powiedzieć, na czem polega czar. Niebiańska dusza przejawia się w każdym ruchu. Pokochałem namiętnie. Miłość ta obudziła i nasyciła uczucia, które mną miotały: ambicja, majątek, wszystkie moje marzenia, nareszcie! Dziewczyna ta, piękna, szlachetnego rodu, bogata i dobrze wychowana, posiadała wszystkie zalety, jakich świat wymaga od kobiety na wybitnem stanowisku, które chciałem zająć. Była przytem wykształcona; wysławiała się z dowcipem i z ową łatwością, zarazem pospolitą i rzadką we Francji, gdzie u większości kobiet najładniejsze powiedzenia są puste, gdy u niej dowcip był pełen treści. Miała ona zwłaszcza głębokie poczucie swojej godności, coś co budziło szacunek: nie znam piękniejszego daru u przyszłej małżonki. Ale dajmy temu pokój, kapitanie, opis ukochanej kobiety będzie zawsze czemś niedoskonałem; istnieją między nią a nami tajemnice, które umykają się analizie.
„Niebawem zwierzyłem się staremu przyjacielowi, który mnie wprowadził w tę rodzinę, wspierając mnie swoją czcigodną powagą. Mimo że przyjęto mnie zrazu z ową chłodną grzecznością, właściwą osobom ostrożnym, które przyjaźń biorą serjo, później osiągnąłem to, że mnie witano serdecznie. Zawdzięczałem to wyróżnienie zapewne memu zachowaniu. Mimo swej miłości nie uczyniłem nic, coby mnie mogło poniżyć we własnych oczach; nie było we mnie żadnej uniżoności; nie schlebiałem tym, od których zależał mój los; pokazałem się takim jakim byłem, i przedewszystkiem — człowiekiem. Kiedy poznano dobrze mój charakter, mój stary przyjaciel, pragnąc nie mniej odemnie końca mego smutnego celibatu, wspomniał o moich nadziejach, które przyjęto życzliwie, ale z tą ostrożnością, jakiej rzadko się wyzbywają ludzie światowi. Pragnąc dla mnie tej dobrej partji, — wyrażenie, które robi z tego uroczystego aktu rodzaj interesu handlowego, gdzie jedna ze stron stara się oszukać drugą — starzec pokrył milczeniem to, co nazywał błędem mej młodości. Wedle niego, istnienie mego dziecka obudziłoby skrupuły moralne, wobec których kwestja majątkowa byłaby niczem i które sprowadziłyby zerwanie. Miał słuszność.
— Ta sprawa, powiadał, to rzecz, która się ułoży doskonale pomiędzy tobą a twoją żoną, od której uzyskasz bez trudu rozgrzeszenie.
„Aby pokonać moje skrupuły, nie pominął żadnego z owych zwodniczych argumentów, jakie podsuwa pospolita mądrość życiowa. Przyznam się panu, że, mimo obietnicy, pierwszem mem uczuciem było wszystko szczerze wyznać ojcu; ale surowość jego zasad dała mi do myślenia, następstwa tego wyznania przerażały mnie. Wszedłem w układy z sumieniem i postanowiłem czekać aż zyskam serce mej przyszłej na tyle, że to straszliwe zwierzenie nie narazi na szwank mego szczęścia. Mając zamiar wyznać wszystko w sposobnej chwili, szukałem usprawiedliwienia w sofizmatach świata i radach przezornego starca. Bez wiedzy tedy przyjaciół domu, bywałem u rodziców młodej panienki jako starający się. Cechą tych pobożnych rodzin jest bezgraniczna dyskrecja: zachowuje się milczenie we wszystkiem, nawet w obojętnych sprawach. Nie umiem panu wyrazić, ile głębi uczuciom dodaje ta słodka powaga, przenikająca najdrobniejsze uczynki. Każde zajęcie było tam użyteczne; kobiety obracały wolne chwile na szycie bielizny dla ubogich; rozmowa nie była nigdy płocha, ale śmiech nie był z niej wygnany, mimo że żarty były zawsze proste i wolne od złośliwości. Rozmowy tych religiantów wydawały mi się zrazu dziwne, pozbawione owego pieprzyka, jaki obmowa i skandaliki dają światowym zebraniom. Jedynie ojciec i wuj czytywali tam dzienniki; nigdy oko mej narzeczonej nie spoczęło na tych świstkach, z których najniewinniejszy nawet mówi o zbrodniach lub występkach. Ale później dusza moja zakosztowała w tej czystej atmosferze wrażenia, jakie oczom naszym daje szary kolor, uczucia słodkiego wypoczynku, błogiego spokoju.
„Na pozór, życie to było przerażająco jednostajne. Wnętrze tego domu miało na pierwszy rzut oka coś lodowatego. Meble, nawet te których się najczęściej używało, były codziennie ustawione dokładnie w ten sam sposób; najdrobniejsze przedmioty były jednako czyste. Mimo to, do tego trybu życia można się było przywiązać. Pokonawszy pierwsze uprzedzenia człowieka nawykłego do rozmaitości, zbytku i gwaru Paryża, uznałem wyższość tej egzystencji. Pozwala ona rozwijać się myślom, mimowoli pobudza do dumań. Przeważa w niej serce; nic go nie mąci, nie rozprasza; znajduje w końcu w tem życiu coś równie bezkresnego jak morze. Tam, jak w klasztorze, myśl, napotykając wciąż te same przedmioty, odrywa się siłą rzeczy od tego co zewnętrzne i zwraca się niepodzielnie ku głębiom uczuć. Dla człowieka tak szczerze zakochanego jak ja, cisza, prostota życia, klasztorny niemal rytm jednakich czynności spełnianych o tych samych godzinach, mogły jedynie spotęgować miłość. W tym głębokim spokoju najmniejszy gest, słowo, ruch, nabierały cudownego znaczenia. Nie przesądzając wyrazu uczuć, uśmiech, spojrzenie dają sercom, które się rozumieją, niewyczerpaną skalę dla odmalowania ich słodyczy i udręczeń. Zrozumiałem wówczas, iż mowa w całem swem bogactwie nie ma nic równie rozmaitego, równie wymownego, niż porozumienie ócz i harmonja uśmiechu. Ileż razy siliłem się przelać duszę w moje oczy lub na moje wargi, będąc zmuszony milczeć i wyznać zarazem siłę swej miłości młodej pannie, która w mojej obecności była zupełnie spokojna i której nie zdradzano jeszcze sekretu moich wizyt: rodzice bowiem chcieli jej zostawić zupełną swobodę w najważniejszym akcie życia. Ale kiedy się szczerze kocha, czyż obecność kochanej osoby nie zaspakaja wszystkich naszych pragnień? Kiedy się znajdujemy w jej obliczu, czyż to nie jest szczęście chrześcijanina w obliczu Boga? Widzieć, czyż nie znaczy ubóstwiać?
„Jeżeli dla mnie, bardziej niż dla kogobądź, męczarnią było nie mieć prawa wyrazić porywów mego serca, jeżeli byłem zmuszony grzebać w niem owe palące słowa, które są tylko słabym odblaskiem płomienniejszych uczuć, przymus ten, pętając moją namiętność, tem żywiej ujawniał ją w drobiazgach. Najbłahsze wydarzenia nabierały wówczas nadzwyczajnej ceny. Podziwiać przez godziny całe, czekać odpowiedzi i sycić się długo dźwiękiem głosu, aby w nim szukać jej najtajniejszych myśli; śledzić drżenie jej palców kiedy jej podawałem przedmiot którego szukała; wymyślać pozory aby dotknąć jej sukni lub włosów; ujmować jej rękę, aby z niej wydobyć więcej niżby chciała powiedzieć; — każdy z tych drobiazgów był wielkiem wydarzeniem. W chwilach tej ekstazy, oczy, gest, głos, dawały duszy nieznane dowody miłości. Taką była moja mowa, jedyna na jaką pozwalała mi dziewiczo-chłodna skromność tej dzieweczki: bo obejście jej nie uległo zmianie, zawsze była ze mną tak jak siostra z bratem. Jedynie, w miarę jak moja miłość rosła, kontrast między memi a jej słowami, między memi a jej spojrzeniami, stał się bardziej uderzający; zrozumiałem w końcu, że to nieśmiałe milczenie było jedynym sposobem, w jaki ta młoda osoba mogła wyrazić swoje uczucia. Czyż nie była zawsze w salonie, kiedy ja przychodziłem? Czyż nie zostawała tam przez cały czas mojej oczekiwanej, przeczuwanej może wizyty? Czyż ta milcząca wierność nie zdradzała sekretu jej niewinnej duszy? Czyż wreszcie nie słuchała moich słów z przyjemnością, której nie umiała ukryć? Naiwność naszego zachowania i melancholja naszej miłości musiały w końcu zapewne zniecierpliwić rodziców, którzy, widząc że jestem niemal równie nieśmiały jak ich córka, nabrali o mnie korzystnego wyobrażenia i patrzeli na mnie jak na człowieka godnego ich szacunku. Oboje zwierzyli się z tem przed moim starym przyjacielem, wyrażając się o mnie najpochlebniej: stałem się niby ich przybranym synem, podziwiali zwłaszcza moje zasady moralne. Prawda, że w owej chwili odzyskałem niejako młodość. W tej religijnej i czystej atmosferze, trzydziestodwuletni mężczyzna stawał się z powrotem młodzieńcem pełnym wiary.
„Lato się kończyło, zatrudnienia jakieś zatrzymały, wbrew jej zwyczajowi, tę rodzinę w Paryżu: ale we wrześniu mieli wyjechać do majątku swego w Owernji. Ojciec zaprosił mnie, abym przyjechał spędzić dwa miesiące w starym zaniku zagrzebanym w górach kantalskich. Nie odpowiedziałem zrazu na to przyjacielskie zaproszenie. Wahanie moje wywołało najsłodszy, najrozkoszniejszy mimowolny gest, jakim skromna młoda panna może zdradzić tajemnicę swego serca. Ewelina... Boże! wykrzyknął Benassis, który umilkł i pogrążył się w zadumie.
— Przebacz mi, kapitanie Bludeau, podjął po dłuższej pauzie. Oto pierwszy raz od lat dwunastu wymawiam imię, które wciąż unosi się w moich myślach i które jakiś głos szepce mi często we śnie. Ewelina tedy, skoro ją już nazwałem, podniosła głowę ruchem, którego żywość odbijała od wrodzonej łagodności jej gestów. Popatrzała na mnie bez dumy, ale z bolesnym niepokojem; zaczerwieniła się i spuściła oczy. Powolność, z jaką przymknęła powieki, sprawiła mi jakąś nieznaną dotąd rozkosz; wyszeptałem coś przerywanym głosem. Wzruszenie moje przemówiło żywo do jej serca; podziękowała mi słodkiem, niemal wilgotnem spojrzeniem. Powiedzieliśmy sobie wszystko. Pojechałem z nimi na wieś. Od dnia, w którym serca nasze się porozumiały, wszystko przybrało dla nas inną postać; nic nie było nam już obojętne. Mimo iż prawdziwa miłość jest zawsze jednaka, musi ona zapożyczać form od naszych pojęć, wciąż podobna i zarazem niepodobna do samej siebie w istocie, której uczucie staje się jedynym w świecie wyrazem jej sympatji. Toteż tylko filozof i poeta rozumieją głębię owego spospolitowanego już określenia miłości: egoizm we dwoje. Kochamy siebie samego w drugim. Ale, jeżeli wyraz miłości jest tak rozmaity, że niema dwóch par kochanków, którzyby byli do siebie podobni, podlega ona wszakże jednakim prawidłom w swym wylewie. I tak, młode dziewczęta (choćby nawet najpobożniejsze, najskromniejsze) posługują się tym samym językiem, różnią się jedynie mniejszym lub większym wdziękiem. Jedynie tam gdzie dla drugiej niewinne wyznanie swoich wzruszeń byłoby rzeczą naturalną, Ewelina widziała w tem przemoc namiętnych uczuć, które mąciły zwykły spokój jej nabożnej młodości. Najprzelotniejsze spojrzenie wydawało się jej ofiarą uczynioną miłości. Ta ustawna walka między jej sercem a zasadami dawała najdrobniejszym wydarzeniom jej życia — tak spokojnego na powierzchni a tak pełnego wzruszeń — siłę o wiele wyższą od egzaltacji młodych dziewcząt, których wyobraźnia wcześnie skaziła się obyczajami świata.
„W czasie podróży Ewelina widziała w naturze uroki, o których mówiła z podziwem. Kiedy nam się wydaje że nie mamy prawa wyrazić szczęścia płynącego z bliskości ukochanej istoty, przelewamy nadmiar uczuć na przedmioty zewnętrzne, upiększając je naszemi tajemnemi uczuciami. Poezja widoków które przesuwały się przed naszemi oczami, stała się dla nas dwojga zrozumiałym językiem, a zachwyty, jakiemi je darzyliśmy, zawierały dla naszych dusz tajemnice naszej miłości. Parę razy matka Eweliny wprawiła córkę w zakłopotanie, żartując z niej z kobiecą przenikliwością:
— Przejeżdżałaś ze dwadzieścia razy tą doliną, moje drogie dziecko, a nie pamiętam u ciebie takich zachwytów, rzekła po jakimś zbyt gorącym wykrzykniku Eweliny.
— Bo, mamo, nie byłam widać jeszcze w wieku, w którym się ocenia te piękności.
„Daruj mi, kapitanie, te szczegóły, dla ciebie tak mało zajmujące, ale ta prosta odpowiedź dała mi niewysłowioną radość, zaczerpniętą w równoczesnem spojrzeniu ukochanej.
„Tak więc, to wioska oświecona wschodem słońca, to jakaś ruina porośnięta bluszczem, którą oglądaliśmy razem, przyczyniały się do utrwalenia w naszych duszach, przez wspomnienie rzeczy materjalnych, owych słodkich wzruszeń, w których odbijała się cała nasza przyszłość.
„Przybyliśmy do rodzinnego zamku, gdzie spędziłem blisko sześć tygodni. Ten czas, drogi panie, to były jedyne chwile pełnego szczęścia, jakich mi niebo użyczyło. Poiłem się rozkoszami nieznanemi mieszkańcom miast. Piliśmy całe szczęście, jakiem jest dla kochanków mieszkać pod jednym dachem, jakgdyby już byli małżeństwem, błądzić razem po polach, znaleźć się czasami sam na sam, usiąść pod drzewem w jakiejś ładnej dolince, przyglądać się staremu młynowi, wydzierać sobie zwierzenia, wie pan, owe słodkie gawędy, w których wnika się codzień głębiej nieco w czyjeś serce. Ach, panie, życie na świeżem powietrzu, piękność nieba i ziemi tak cudownie harmonizują z doskonałością i rozkoszami duszy! Uśmiechać się do siebie patrząc na niebo, mięszać proste słowa ze szmerem ptasząt pod wilgotnemi liśćmi, wracać wolnym krokiem do domu słuchając dźwięków dzwonu wzywającego zbyt wcześnie, podziwiać razem jakiś szczegół krajobrazu, śledzić kapryśny lot owada, przyglądać się złotej muszce, wątłemu stworzeniu które trzyma w paluszkach kochająca i czysta dziewczyna, czyż to nie znaczy znajdować się codzień bliżej niebios?
„Tych czterdzieści dni szczęścia dostarczyły mi wspomnień na ubarwienie całego życia, wspomnień tem piękniejszych i bogatszych, że nigdy od tego czasu nie miałem być zrozumiany. Obrazy pospolite napozór, ale pełne gorzkiej wymowy dla złamanego serca, przypomniały mi dziś ową miłość, rozwianą ale nie zapomnianą. Nie wiem, czy pan zauważył blask zachodzącego słońca nad chatą biednego Kubusia? W jednej chwili płomień rozzłocił przyrodę, poczem nagle krajobraz stał się posępny i czarny. Te dwa tak sprzeczne widoki, to wiemy obraz tego okresu mych dziejów. Kapitanie, otrzymałem od niej pierwszej, jedyny i wzniosły dowód miłości, jaki wolno jest dać niewinnej młodej dziewczynie: dowód, który, im bardziej ulotny, tem bardziej wiąże: słodka obietnica miłości, wspomnienie języka jakim się mówi na lepszym świecie!
„Pewien wówczas że jestem kochany, przysiągłem wszystko powiedzieć, nie mieć dla niej tajemnicy. Wstyd mi było, że tak się ociągałem z opowiedzeniem jej zgryzot jakie na siebie ściągnęłem. Nieszczęściem, nazajutrz po owym dobrym dniu, otrzymałem od nauczyciela mego syna list, który przejął mnie drżeniem o to tak drogie życie. Pojechałem, nie zdradziwszy sekretu Ewelinie, nie podając rodzinie innego powodu, jak tylko że chodzi o ważną sprawę. Wyjazd mój zaniepokoił rodziców. Lękając się, czy nie mam jakich zobowiązań sercowych, napisali do Paryża, aby zasięgnąć wiadomości. Wbrew swoim zasadom religijnym, powzięli co do mnie podejrzenia, nie dając mi możności rozproszenia ich. Któryś z przyjaciół doniósł im, bez mojej wiedzy, o wydarzeniach mojej młodości, przedstawił w najgorszem świetle moje winy, podkreślając istnienie dziecka, które (powiadał) z umysłu zataiłem.
„Kiedy napisałem do moich przyszłych rodziców, nie otrzymałem odpowiedzi. Wrócili do Paryża, pospieszyłem do nich; nie przyjęto mnie. Zaniepokojony, wysłałem mego starego przyjaciela, aby się dowiedział przyczyn niewytłumaczonego dla mnie postępowania. Dowiedziawszy się o przyczynie, starzec poświęcił się szlachetnie; wziął na siebie całą winę, próbował mnie usprawiedliwić, ale napróżno. Względy materjalne i moralne były dla nich zbyt poważne, przesądy ich były zbyt niezłomne, aby można było zmienić ich postępowanie. Rozpacz moja była bez granic. Zrazu starałem się zażegnać burzę, ale zwracano mi moje listy nie rozpieczętowane. Skoro wyczerpałem wszystkie ludzkie środki, skoro rodzice powiedzieli starcowi, sprawcy mojej niedoli, że przenigdy — nawet gdyby Ewelina błagała ich na kolanach — nie oddadzą córki człowiekowi, który ma na sumieniu śmierć kobiety i życie naturalnego dziecka, wówczas, kapitanie, została mi już tylko jedna nadzieja, słaba jak gałązka wierzby, której czepia się nieszczęśliwy tonący. Śmiałem wierzyć, że miłość Eweliny będzie silniejsza od ojcowskich postanowień i że potrafi ona zwyciężyć bezwzględność rodziców. Ojciec (myślałem) ukrywa może przed nią pobudki odmowy, która zabija naszą miłość; chciałem, aby rozstrzygnęła o naszym losie z pełną świadomością, napisałem do niej. Ach, kapitanie, we łzach i boleści, nie bez straszliwych wahań, skreśliłem jedyny list miłosny, jaki kiedykolwiek napisałem. Już dziś zaledwie mglisto pamiętam co mi podyktowała rozpacz. Z pewnością musiałem mówić swojej Ewelinie, że, jeśli jest uczciwa i szczera, nie może, nie powinna już kochać nikogo prócz mnie: czyż życie jej nie jest zwichnięte, czyż nie jest skazana na to, aby skłamać swemu przyszłemu mężowi albo mnie? czyż nie sprzeniewierza się cnocie niewieściej, odmawiając swemu skrzywdzonemu kochankowi tej samej wiary, jaką miałaby dlań, gdyby małżeństwo spełnione w naszych sercach stało się faktem? a któraż kobieta nie uważałaby się bardziej związana węzłami serca niż więzami prawa? Usprawiedliwiłem się z błędów, odwołując się do całej jej niewinności, nie zapominając niczego, co mogło rozczulić szlachetną i wielką duszę. Ale, skoro panu mówię wszystko, przyniosę panu jej odpowiedź i mój ostatni list.
Wrócił niebawem, trzymając w ręce zużytą teczkę, z której, nie bez głębokiego wzruszenia, drżącą ręką wydobył rozrzucone papiery.
— Oto nieszczęsny list, rzekł. Dziecko, które kreśliło te litery, nie wiedziało, jaką wagę będzie miał dla mnie papier zawierający jej myśli. Oto, rzekł pokazując drugi list, ostatni krzyk, jaki mi wydarły moje cierpienia — sam pan zaraz oceni. Mój stary przyjaciel zaniósł to moje błaganie, oddał je w sekrecie, upokorzył swoje siwe włosy, prosząc Ewelinę aby przeczytała. Oto jej odpowiedź:
„Panie...“
— Mnie który byłem niegdyś jej ukochaniem — bo to niewinne miano wynalazła, aby wyrazić swą niewinną miłość — mnie nazywała panem! To jedno słowo mówiło wszystko. Ale niech pan posłucha listu.
„Wielka to boleść dla młodej dziewczyny przekonać się o fałszu człowieka, któremu miała powierzyć swoje życie: mimo to przebaczyłam panu: jesteśmy tak słabi! List pana wzruszył mnie, ale niech już pan do mnie nie pisze, pismo pana wprawia mnie w stan, którego niepodobna mi znieść. Wszystko skończone między nami na zawsze. Argumenty, które pan przytoczył, przemówiły do mnie, zdławiły żal, jaki w mej duszy wzbierał przeciw panu... tak słodko mi było wierzyć w czystość pańskiego serca! Ale i pan i ja okazaliśmy się za słabi wobec mego ojca. Tak, ośmieliłam się wstawiać za panem. Skoro przyszło błagać moich rodziców, trzeba mi było przemóc najsroższy lęk, jakiegom kiedykolwiek zaznała; niemal zaprzeć się zasad mego życia. I teraz ustępuję pańskim prośbom, popełniam grzech, odpowiadając panu bez wiedzy ojca; ale matka wie o tem; a pobłażliwość, z jaką pozwoliła mi rozmawiać chwilę z panem, dowiodła, jak ona mnie kocha, i umocniła mnie w szacunku dla woli rodziny, przeciw której niemal się buntowałam. Toteż piszę do pana pierwszy i ostatni raz. Przebaczam panu bez zastrzeżeń nieszczęścia, jakie pan wniósł w moje życie. Tak, ma pan słuszność, pierwszej miłości nie da się zatrzeć! Nie jestem już czystą młodą dziewczyną, nie mogłabym być czystą małżonką. Nie wiem, jaki będzie mój los. Widzi pan tedy, rok, który pan wypełnił, będzie miał długie echa w przyszłości; ale ja pana nie oskarżam. Będzie mnie pan zawsze kochał! poco mi to było mówić? Czyż te słowa ukoją zmąconą duszę biednej samotnej dziewczyny? Czyż pan już nie zniszczył mej przyszłości, dając mi wspomnienia, które zawsze mnie będą ścigały? Jeżeli teraz mogę należeć tylko do Chrystusa, czy on przyjmie rozdarte serce? Ale on nie napróżno zesłał mi te utrapienia; on ma w tem swój cel; z pewnością chciał mnie powołać do siebie. On jest dziś moją jedyną ucieczką. Tak, nie zostało mi już nic na ziemi. Panu dla rozproszenia smutków zostały wszystkie ambicje właściwe mężczyźnie. To nie wymówka, to raczej pociecha religijna. Myślę, że jeżeli dźwigamy w tej chwili ciężkie brzemię, moja cząstka jest cięższa. Ten, w którym położyłam całą mą nadzieję i o którego nie możesz być zazdrosny, związał nasze życie, on potrafi je rozwiązać wedle swojej woli. Widzę, że pańskie zasady religijne nie opierają się na owej żywej i czystej wierze, która pomaga nam znosić nasze ziemskie niedole. Jeżeli Bóg raczy wysłuchać moich nieustannych i żarliwych modłów, ześle na pana światło swej łaski. Żegnam cię, ty, który mogłeś być moim przewodnikiem, którego mogłam była nazywać mojem ukochaniem bez grzechu, i za którego mogę się jeszcze modlić bez sromu. Bóg rozrządza wedle swej woli naszem życiem, może pana powołać pierwszego do siebie; ale gdybym została sama na świecie, niech mi pan, proszę o to, powierzy swoje dziecko“.
— Ten list, pełen szlachetnych uczuć, był grobem moich nadziei, podjął Benassis. To też zrazu słuchałem jedynie swej boleści; później wdechałem ów balsam, jaki ona, zapominając siebie samej, starała się rozlać na rany mej duszy; ale w pierwszej rozpaczy odpisałem dość twardo:
„Pani! już to jedno słowo mówi ci, że wyrzekam się ciebie i że jestem ci posłuszny! Jest dla mężczyzny jakaś okropna słodycz w tem, aby być posłusznym ukochanej istocie, nawet gdy mu rozkazuje aby ją opuścił. Ma pani słuszność, a ja potępiam sam siebie. Nie doceniłem niegdyś poświęcenia dziewiczego serca, słuszne jest, że dziś moja miłość jest niedoceniona. Ale nie przypuszczałem, aby jedyna kobieta, której oddałem swoje serce, miała spełnić to dzieło zemsty. Nie byłbym nigdy przypuszczał tyle okrucieństwa — może tyle cnoty — w sercu, które zdawało mi się tak tkliwe i tak kochające. Poznałem w tej chwili rozmiar mej miłości; oparła się ona najdotkliwszemu z cierpień, wzgardzie, jaką mi okazujesz, zrywając bez żalu więzy, które nas niegdyś złączyły. Żegnaj na zawsze. W skrusze mojej zachowuję mą dumę; będę szukał sposobu aby odpokutować błędy, dla których ty, orędowniczka moja wobec nieba, byłaś bez litości. Bóg będzie może mniej okrutny od ciebie. Moje cierpienia, cierpienia pełne ciebie, ukarzą zranione serce, które wciąż będzie krwawiło w samotności. Zranionym sercom pozostaje jedynie cień i milczenie. Żaden inny obraz miłości nie wciśnie się już w me serce. Mimo że nie jestem kobietą, zrozumiałem tak jak ty, pani, że mówiąc: Kocham cię, związałem się na całe życie. Tak, te słowa szeptane do ucha mojego ukochania nie były kłamstwem. Gdybym był zdolny się zmienić, pogarda twoja byłaby sprawiedliwa. Będziesz tedy na zawsze aniołem mej samotności. Skrucha i miłość, to dwie cnoty, z których rodzą się wszystkie inne; to też, mimo przepaści które nas rozdzielą, ty będziesz zawsze dźwignią mych postępków. Mimo iż napełniłaś moje serce goryczą, nie znajdzie się tam dla ciebie gorzkich myśli: źle zacząłbym swoje nowe dzieło, gdybym nie oczyścił duszy z wszelkiego złego fermentu. Żegnaj więc, ty, jedyne serce które kocham w świecie i z którego jestem wygnany. Nigdy żadne pożegnanie nie mieściło w sobie więcej uczucia i więcej tkliwości; czyż nie unosi ono z sobą duszy i życia, którego nikt niema mocy wskrzesić? Żegnaj; tobie pokój, mnie całe nieszczęście!“

Skoro Benassis skończył, obaj z majorem patrzyli na siebie chwilę, pogrążeni w smutnych myślach, którym wszakże nie dali wyrazu.
„Po wysłaniu tego ostatniego listu, którego bruljon, jak pan widzi, zachowałem i który dla mnie streszcza dziś wszystkie, mimo iż tak zwiędłe słodycze, podjął Benassis, popadłem w nieopisane przygnębienie. Nici, które mogą wiązać człowieka do życia, skupiły się w tej zbożnej, obecnie straconej nadziei. Trzeba było pożegnać się ze słodyczami dozwolonej miłości i skazać na śmierć szlachetne uczucia rozkwitłe w mem sercu. Ludzie szczerze religijni odtrącili ofiarę skruszonej duszy, która była spragniona piękna, dobra, cnoty. Panie, w pierwszej chwili miotały mną najszaleńsze postanowienia; ale widok mego syna zwalczył je na szczęście. Uczułem wówczas, że moje doń przywiązanie wzrosło o wszystkie klęski których był niewinną przyczyną i o które mogłem oskarżać tylko siebie. Stał się tedy całą mą pociechą. W trzydziestym czwartym roku życia, mogłem jeszcze mieć nadzieję, że stanę się chlubą i pożytkiem kraju; postanowiłem zostać sławnym, aby blaskiem sławy lub potęgi zmazać błąd, który plamił urodzenie mego syna. Ileż pięknych uczuć mu zawdzięczam; jak on mi pomógł żyć przez te lata, przez które zajmowałem się jego przyszłością! Dławię się, wykrzyknął Benassis. Po jedenastu latach nie mogę myśleć jeszcze o tym straszliwym roku... Straciłem to ukochane dziecko.
Lekarz zamilkł i ukrył twarz w dłoniach: odzyskawszy nieco spokoju, opuścił ręce. Genestas ujrzał wówczas nie bez wzruszenia łzy, któremi spłynęły oczy jego gospodarza.
„Panie, ten okrutny cios podciął mnie zrazu, ciągnął Benassis. Odzyskałem zdrowie moralne dopiero wówczas, kiedym się przeniósł na grunt inny niż życie wśród świata. Dopiero później poznałem palec boży w moich nieszczęściach, i później, posłuszny jego głosowi, zdobyłem się na rezygnację. Rezygnacja moja nie mogła przyjść nagle, mój gwałtowny charakter musiał się wyszaleć. Ostatni płomień mej namiętności wypalił się w tej burzy. Długo się wahałem, nim obrałem jedyną drogę, jaką godzi się obrać katolikowi. Najpierw chciałem się zabić. Wszystkie te wypadki rozwinęły we mnie nadmiar uczucia melancholji; z zimną krwią tedy zdecydowałem się na ten czyn rozpaczy. Pomyślałem, iż wolno nam opuścić życie, skoro życie nas opuszcza. Samobójstwo wydało mi się czemś zgodnem z naturą. Zgryzoty muszą czynić w duszy człowieka to same spustoszenie, jakie nadmierny ból powoduje w ciele; otóż człowiek, ta istota inteligentna, cierpiąc od choroby moralnej, tak samo ma prawo się zabić, jak dręczona kołowacizną owca roztrzaskuje sobie głowę o pień drzewa. Czyż cierpienia moralne łatwiejsze są do uleczenia niż fizyczne? Do dziś jeszcze powątpiewam o tem. Nie wiem, kto jest większym tchórzem; ten, który się spodziewa ciągle, czy ten, który się nie spodziewa niczego. Samobójstwo wydaje mi się ostatnim okresem choroby duszy, tak jak naturalna śmierć jest końcem choroby fizycznej; ponieważ jednak życie duchowe podlega odrębnym prawom woli ludzkiej, czyż ustanie jego nie musi być zgodne z aktem inteligencji? Toteż zabija myśl, nie pistolet. Zresztą, przypadek, który wali człowieka w chwili gdy życie jego jest najszczęśliwsze, czyż nie rozgrzesza człowieka, który nie godzi się wlec życia nieszczęśliwego?
„Ale rozmyślania, jakim oddałem się w owych dniach żałoby, wzniosły mnie w górniejsze strefy. Na jakiś czas przejąłem się wielkiemi uczuciami starożytnego pogaństwa: ale, szukając dla człowieka nowych praw, mniemałem iż, przy świetle nowoczesnych pochodni, zdołam zapuścić się dalej od starożytnych w ich systemy. Epikur zezwalał na samobójstwo. Czyż to nie było dopełnieniem jego etyki? Trzeba mu było za każdą cenę użycia dla zmysłów; skoro tego warunku nie stało, słodkiem i godziwem było dla żywej istoty przejść w stan spoczynku istot nieobdarzonych życiem. Skoro jedynym celem człowieka było szczęście albo nadzieja szczęścia, dla tego który cierpiał i cierpiał bez nadziei, śmierć stawała się dobrem. Zadać ją sobie dobrowolnie, było ostatnim aktem zdrowego rozumu. Nie chwalił tego czynu, ani go nie ganił: zadowalał się powiedzeniem, wśród libacji na cześć Bachusa: Ze śmierci niema co się śmiać, niema też nad czem płakać.
„Bardziej moralny i bardziej od epikurejczyków przesiąknięty nauką obowiązku Zenon, i cały Portyk, zalecali stoikowi w pewnych wypadkach samobójstwo. Oto jak to wywodził: człowiek różni się od zwierzęcia tem, iż rozrządza wszechwładnie własną osobą: odbierzcie mu nad samym sobą prawo życia i śmierci, a uczynicie go niewolnikiem ludzi i zdarzeń. To jasno stwierdzone prawo do życia i śmierci tworzy skuteczną przeciwwagę dla wszystkich cierpień fizycznych i społecznych: toż samo prawo dane człowiekowi nad bliźnim rodzi wszelką tyranję. Niema zatem nigdzie władzy, gdzie niema nieograniczonej swobody czynu. Czy należy uciec przed haniebnemi następstwami błędu nie do naprawienia? Człowiek pospolity łyka wstyd i żyje, mędrzec pije cykutę i umiera. Czy trzeba bronić resztek swego życia przeciw podagrze która toczy kości, przeciw rakowi który zjada twarz? Mędrzec ocenia sposobną chwilę, odprawia szarlatanów i żegna się po raz ostatni z przyjaciółmi, których zasmucał swoją obecnością. Popadłszy w moc tyrana, którego zwalczało się z bronią w ręku, co czynić? Akt poddania jest wygotowany; trzeba go albo podpisać albo dać głowę: głupiec nadstawia szyję, tchórz podpisuje, mędrzec kończy ostatnim aktem swobody, sam zadaje sobie cios.
„Ludzie wolni, wołał wówczas stoik, umiejcie pozostać wolnymi! Wolni od namiętności, poświęcając je dla obowiązków; wolni od swoich bliźnich pokazując im żelazo albo truciznę, które was zbawia od ich przemocy; wolni od losu wytyczając punkt, poza którym nie pozwolicie się doświadczać; wolni od przesądów, których nie mieszacie z obowiązkami; wolni od wszystkich zwierzęcych lęków, umiejąc pokonać gruby instynkt, który przykuwa do życia tylu nieszczęśliwych.“
„Wycisnąwszy tę argumentację z filozoficznego bigosu starożytnych, chciałem nadać jej chrześcijańską formę, wzmacniając ją prawem wolnej woli, jaką Bóg nam dał, aby móc nas kiedyś osądzić przed swoim trybunałem. Powiedziałem sobie: „Będę się tam bronił!“ Ale, drogi panie, te rozumowania zmusiły mnie do zadumy nad tem co jest po śmierci: znalazłem się oko w oko z mą dawną zachwianą wiarą. Kiedy wieczność ciąży nad najlżejszem naszem postanowieniem, wszystko staje się wówczas ważne w życiu ludzkiem. Kiedy ta myśl oddziaływa całą swą potęgą na duszę człowieka i daje mu uczuć w sobie samym coś tajemniczego, coś ogromnego, co go łączy z nieskończonością, wówczas rzeczy zmieniają się osobliwie. Z tego punktu widzenia życie jest i bardzo wielkie i bardzo małe. Poczucie własnych błędów nie przywiodło mnie do myśli o Bogu, dopóki miałem nadzieję na ziemi, dopóki znajdowałem ulgę na me cierpienia w jakiejś funkcji społecznej. Kochać, poświęcić się szczęściu kobiety, być głową rodziny, czyż to nie znaczy dać szlachetny pokarm owej potrzebie odpokutowania błędów, która mnie nękała? Skoro te nadzieje prysły, poświęcić się dziecku czyż nie było również pokutą? Ale kiedy, po tych dwóch wysiłkach mej duszy, odtrącenie i śmierć pogrążyły ją w wiekuistej żałobie, kiedy się uczułem zraniony we wszystkich naraz uczuciach i nie widziałem już nic na ziemi, podniosłem oczy ku niebu i ujrzałem Boga.
„Próbowałem wszakże pogodzić religję z żądzą śmierci. Odczytałem Ewangelję i nie znalazłem żadnego ustępu, gdzieby samobójstwo było wzbronione; ale ta lektura przeniknęła mnie boską myślą Zbawiciela Świata. W istocie, nie mówi on nic o nieśmiertelności duszy, ale mówi nam o pięknem królestwie swego ojca. Nie broni nam też nigdzie ojcobójstwa, ale potępia wszystko co złe. Chwałą jego ewangelistów i dowodem ich misji jest nietyle to że ustanowili prawa, ile to, że roznieśli po ziemi nowego ducha nowych praw. Odwaga, jaką człowiek okazuje zabijając się, wydała mi się wówczas jego własnem potępieniem: skoro ma siłę umrzeć, powinien mieć siłę walczyć. Nie chcieć cierpieć, nie jest siłą, ale słabością; zresztą, opuścić życie z powodu zniechęcenia, czyż to nie znaczy wyprzeć się wiary chrześcijańskiej, której Chrystus dał za podstawę te szczytne słowa: Błogosławieni którzy cierpią?
„Samobójstwo wydało mi się tedy rzeczą nie do usprawiedliwienia w żadnym wypadku, nawet u człowieka który w źle zrozumianem pojęciu o wielkości duszy rozrządza sam sobą na chwilę przedtem zanim go kat ugodzi swym toporem. Pozwalając się ukrzyżować, czyż Chrystus nie nakazał nam być posłusznym wszelkiemu ludzkiemu prawu, choćby nawet było ono niesprawiedliwie stosowane? Słowo Rezygnacja, wyryte na krzyżu, tak zrozumiałe dla tych co umieją czytać święte głoski, ukazało mi się wówczas w swym boskim blasku.
„Miałem wówczas jeszcze osiemdziesiąt tysięcy franków. Chciałem zrazu iść gdzieś daleko od ludzi, dożyć mego życia wegetując w jakimś zapadłym kącie. Ale mizantropja, ta próżność schowana pod skórą jeża, nie jest katolicką cnotą. Serce odludka nie krwawi, ono się kurczy, a moje krwawiło wszystkiemi żyłami. Dumając nad prawami Kościoła, nad środkami jakie daje on strapionym, zrozumiałem piękno modlitwy w samotności i postanowiłem złożyć śluby, wedle pięknego wyrażenia naszych ojców. Mimo iż postanowienie moje było niezłomne, zostawiłem sobie swobodę rozważenia środków najsposobniejszych do mego celu. Spieniężywszy resztki majątku, wyjechałem niemal spokojny. Pokój w panu, była to nadzieja, która nie mogła mnie zawieść. Pociągnięty najpierw regułą św. Brunona, udałem się do Grande-Chartreuse pieszo, oblegany poważnemi myślami. Był to dla mnie uroczysty dzień. Nie spodziewałem się majestatycznego widoku, jaki przedstawia ta droga, gdzie jakaś nadludzka potęga ujawnia się na każdym kroku. Te wiszące skały, te przepaści, te strumienie których głos rozlega się w ciszy, ta samotność okolona wysokiemi górami a mimo to bez granic, to schronienie do którego człowieka zbliża jedynie jałowa ciekawość, ta dzika groza złagodzona malowniczemi tworami przyrody, te tysiącletnie jodły i te jednodniowe roślinki, wszystko to pobudza do zadumy. Trudno byłoby się śmiać, wędrując przez pustynię św. Brunona; panuje tam duch melancholji. Ujrzałem pustelnię, przechadzałem się pod jej staremi milczącemi sklepieniami, słuchałem pod arkadami jak woda źródlana ścieka kropla po kropli. Wszedłem do celi, aby tam wziąć miarę swej nicości; oddychałem głębokim spokojem, jakiego tam zażywał mój poprzednik, odczytałem z rozczuleniem napis, jaki, wedle klasztornego zwyczaju, nakreślił na drzwiach. Wszystkie przepisy życia, jakie pragnąłem wieść, były w nim streszczone w trzech łacińskich wyrazach: Fuge, late, tace...
Genestas pochylił głowę jakgdyby zrozumiał.
— Byłem zdecydowany, ciągnął Benassis. Ta cela wybita sośniną, to twarde łoże, ta samotność, wszystko odpowiadało mojej duszy. Kartuzi byli w kaplicy, poszedłem modlić się razem z nimi. Tam, moje postanowienia rozwiały się. Kapitanie, nie chcę sądzić Kościoła katolickiego, jestem bardzo prawowierny, wierzę w jego dzieła i jego prawa. Ale, kiedy usłyszałem tych starców, nieznanych światu i umarłych dla świata, śpiewających swoje modły, uczułem, że klasztor — to wzniosły egoizm. To zamknięcie wychodzi na korzyść tylko jednostce i jest jedynie powolnem samobójstwem. Ja go nie potępiam. Jeżeli Kościół otworzył te groby, są one zapewne potrzebne dla garstki chrześcijan zupełnie zbędnych światu. Pomyślałem, że zrobię lepiej, obracając mą skruchę na pożytek społeczeństwa. Za powrotem, jąłem się zastanawiać, w jakich warunkach mógłbym ziścić mój zamiar rezygnacji. Już wiodłem w wyobraźni życie prostego majtka; skazywałem się na to aby służyć ojczyźnie w ostatnich szeregach, wyrzekając się wszelkiej egzystencji intelektualnej; ale to życie, choć pracowite i pełne poświęceń, jeszcze nie wydawało mi się dość użyteczne. Czyż to nie znaczyło oszukiwać wolę Boga? Jeżeli mnie obdarzył jakiemiś zdolnościami, czyż nie było mym obowiązkiem obrócić je na pożytek bliźnich?
„Przytem, jeżeli wolno mówić szczerze, czułem w sobie jakąś potrzebę działania, której nie zaspokajały zatrudnienia czysto mechaniczne. Nie widziałem w życiu marynarzy żadnego pokarmu dla tej dobroci, która wypływa z mego charakteru, tak jak każdy kwiat wydziela odrębny zapach. Już panu wspominałem, że musiałem tutaj zanocować. W nocy zdawało mi się, że usłyszałem rozkaz Boga: odgadłem go we współczuciu, jakiem mnie natchnął stan tego biednego kraju. Zakosztowałem w życiu okrutnych słodyczy macierzyństwa, postanowiłem oddać mu się zupełnie; rozwinąć to uczucie w szerszej sferze, stając się siostrą miłosierdzia całej okolicy, opatrując bezustanku rany nędzarzy. Ujrzałem wyraźnie palec boży w swoich losach; pierwsze powołanie skłoniło mnie za młodu do zawodu lekarza; postanowiłem zawód ten wykonywać tutaj. Zresztą, sercom zranionym cień i milczenie, powiedziałem w swoim liście: zapragnąłem spełnić to, co przyrzekłem sam sobie. Wszedłem na drogę milczenia i rezygnacji. Fuge, late, tace Kartuzów stało się moją dewizą. Praca moja jest czynną modlitwą, moje samobójstwo moralne jest życiem tego kantonu, nad którym wyciągając dłoń, sieję szczęście i radość, daję to czego sam nie mam.
„Życie z chłopami, oddalenie od świata, przeobraziły mnie do gruntu. Twarz moja zmieniła wyraz, przywykła do słońca, które ją pomarszczyło, spaliło. Przybrałem wiejski obyczaj, mowę, strój, prostotę, obojętność na wszelkie pozory. Moi paryscy przyjaciele albo też damulki którym nadskakiwałem, nie poznaliby we mnie człowieka, który był przez chwilę w modzie, sybaryty nawykłego do szmatek, do zbytku, do paryskiego wykwintu. Dziś, wszystko co zewnętrzne jest mi najzupełniej obojętne, jak wszystkim tym którzy kroczą pod naporem jednej myśli. Nie mam już w życiu innego celu, jak tylko ten, aby je opuścić. Nie chcę nic robić aby uprzedzić albo przyśpieszyć jego koniec; ale w dniu w którym przyjdzie choroba, położę się bez zgryzoty aby umrzeć. Oto, drogi panie, w całej prawdzie wypadki poprzedzające to życie które wiodę tutaj. Nie starałem się pomniejszyć swoich błędów, były wielkie, ale wspólne wielu ludziom. Wiele cierpiałem, cierpię codzień, ale ujrzałem w swoich cierpieniach nadzieję szczęśliwej przyszłości. A jednak, mimo mej rezygnacji, są cierpienia, wobec których jestem bez siły. Dziś, omal nie padłem pod brzemieniem tajemnego bólu; wobec pana, bez pańskiej wiedzy... Genestas podskoczył na krześle.
— Tak kapitanie Bludeau, był pan przy tem. Czyż nie wskazał mi pan posłania starej Colasowej, kiedyśmy kładli do łóżka Kubusia? Widzi pan, niepodobna mi patrzeć na dziecko, aby nie pomyśleć o aniołku którego straciłem: niech pan osądzi moją męczarnię, kiedy układałem dziecko skazane na śmierć? Nie mogę patrzeć spokojnie na dziecko...
Genestas zbladł.
— Tak, te ładne jasnowłose główki, te niewinne główki dziecięce, mówią mi zawsze o moich nieszczęściach i odnawiają me cierpienia. I okropnie mi jest myśleć, że tylu ludzi dziękuje mi za tę odrobinę dobrego, które robię tutaj, gdy to dobro jest owocem moich wyrzutów. Pan jeden, kapitanie, znasz sekret mego życia. Gdybym tę dzielność zaczerpnął w uczuciu czystszem niż poczucie własnych błędów, byłbym bardzo szczęśliwy! Ale też nie miałbym panu nic do opowiedzenia o sobie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.