Lekarz wiejski (tłum. Boy-Żeleński)/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Lekarz wiejski
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Médecin de campagne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III
Napoleon u ludu

— Niechże pan idzie, rzekła Agata. Już kawał czasu, jak ci goście na pana czekają. Z panem to zawsze tak. Przez pana psuję obiad, właśnie kiedy trzeba żeby był dobry. Wszystko jest przegotowane.
— No więc, jesteśmy już, rzekł Benassis z uśmiechem.
Dwaj jeźdźcy zsiedli z koni, i udali się do salonu gdzie zastali zaproszonych gości.
— Panowie, rzekł lekarz biorąc Genestasa za rękę, mam zaszczyt wam przedstawić kapitana Bludeau, kapitana w pułku kawalerji stojącym w Grenobli, starego żołnierza który przyrzekł zostać jakiś czas między nami.
Poczem, zwracając się do Genestasa, wskazał mu wysokiego, chudego, czarno ubranego mężczyznę z siwemi włosami.
— Kapitanie, rzekł, to jest pan Dufau, sędzia pokoju, o którym już panu mówiłem. To ten, który tak bardzo przyczynił się do pomyślności naszej gminy.
— To, ciągnął prowadząc go do młodego człowieka, szczupłego, bladego, średniego wzrostu, również ubranego czarno i noszącego okulary, to pan Tonnelet, zięć pana Gravier, nasz rejent.
Następnie, zwracając się do zażywnego mężczyzny, pół chłopa pół mieszczanina, z twarzą pospolitą, popryszczoną, ale poczciwą:
— To, ciągnął, mój zacny wice-mer, pan Cambon, handlarz drzewa, któremu zawdzięczam ufność i życzliwość mieszkańców. On jest jednym z twórców drogi, którą pan podziwiał.
Nie potrzebuję, dodał Benassis wskazując proboszcza, wymieniać powołania tej przezacnej osoby. Ma pan przed sobą człowieka, którego nie można poznać a nie pokochać.
Twarz księdza pochłonęła uwagę wojskowego wyrazem piękności duchowej i nieprzepartego uroku. Na pierwszy rzut oka twarz księdza Janvier mogła się wydać brzydka, tak rysy jej były surowe i nieregularne. Jego drobny wzrost, chudość, cała postawa zdradzały niemoc fizyczną, ale fizjognomja jego, zawsze pogodna, wyrażała głęboki spokój chrześcijanina i siłę jaką daje czystość duszy. Oczy, w których zdawało się odbijać niebo, odsłaniały niewyczerpane ognisko miłosierdzia w jego sercu. Gesty, umiarkowane i naturalne, świadczyły o skromności; ruchy miały coś z wstydliwej prostoty młodej dziewczyny.
— Och, panie merze, rzekł kłaniając się i jakby chcąc się uchylić od pochwał lekarza. Dźwięk tego głosu do głębi poruszył majora. Te dwa nieznaczące słowa wymówione przez nieznajomego księdza pogrążyły go w religijnej niemal zadumie.
— Panowie, rzekła Agata wchodząc do salonu bez ceremonji i stając wsparta pod boki, zupa na stole.
Na zaproszenie lekarza, który zwracał się do każdego z osobna aby uniknąć ceremonij o pierwszeństwo, goście przeszli do jadalni i siedli do stołu, po wysłuchaniu benedicite, które proboszcz odmówił bez ostentacji półgłosem. Na stole rozpościerał się obrus z owego płótna w kwiaty, wynalezionego za Henryka IV przez braci Graindorge, zdatnych fabrykantów, którzy tym mocnym tkaninom nadali swoje nazwisko tak dobrze znane gospodyniom. Obrus ten lśnił białością i pachniał tymiankiem, który Agata kładła między bieliznę. Naczynie było z wybornie zachowanego białego fajansu z niebieską obwódką. Karafki miały ową staroświecką ośmiościenną formę, którą dziś spotyka się jedynie na prowincji. Rogowe trzonki nożów przedstawiały dziwaczne postacie. Patrząc na te przedmioty, mające piętno staroświeckiego zbytku a mimo to prawie nowe, każdy musiał wyczuć pewną harmonję między niemi a prostotą i serdecznością pana domu. Na chwilę przykuła uwagę majora przykrywka wazy, zdobna w pięknie kolorowane rzeźbione jarzyny, na sposób Bernarda de Palissy, słynnego artysty z XVI wieku.
Zebranie to nie było pozbawione oryginalności. Wyraziste głowy lekarza i majora stanowiły cudowny kontrast z apostolską głową księdza Janvier: toż samo zawiędłe rysy sędziego i wicemera uwydatniały młodą twarz notarjusza. Całe społeczeństwo streszczało się niejako w tych różnych fizjognomjach, na których malowało się porówni zadowolenie z siebie, z teraźniejszości, i wiara w przyszłość. Jedynie pan Tonnelet i ksiądz Janvier, dopiero w zaraniu życia, pilnie wytężali wzrok w przyszłe wydarzenia stanowiące niejako ich dziedzictwo; gdy inni biesiadnicy chętniej kierowali rozmowę na przeszłość. Ale wszyscy patrzyli na świat poważnie, a poglądy ich barwiły się odcieniem podwójnej melancholji: jedne miały bladość zmierzchu; było to zatarte niemal wspomnienie radosnych chwil które nie miały już wrócić; drugie, jak jutrzenka, budziły nadzieję pięknego dnia.
— Musiał się ksiądz dziś bardzo zmęczyć, księże proboszczu, spytał pan Cambon.
— W istocie, odparł ksiądz. Miałem dwa pogrzeby: biednego kretyna i starego Pelletier, a każdy o innej porze.
— Będziemy teraz mogli do szczętu wyburzyć lepianki, ową pozostałość starej wioski, rzekł Benassis do wice-mera. Grunt z pod domów da nam conajmniej mórg łąki, a prócz tego gmina zyska owych sto franków, które nas kosztowało utrzymanie kretyna.
— Powinnibyśmy przez trzy lata przeznaczyć tych sto franków na budowę mostku na strumieniu, rzekł Cambon. Ludzie przywykli chodzić przez łąkę Jana Franciszka Pastoureau i zniszczą mu ją tak, że ten biedak poniesie znaczną szkodę.
— Z pewnością, rzekł sędzia pokoju, nie możnaby na lepszy cel obrócić tych pieniędzy. Mojem zdaniem, nadużycie ścieżek, to prawdziwa plaga wsi. Dziesiąta część procesów, jakie wpływają do sądu pokoju, ma za przyczynę niesprawiedliwe serwituty. Depce się w ten sposób, prawie bezkarnie, prawo własności w bardzo wielu gminach. Poszanowanie własności i poszanowanie prawa, to dwa uczucia zbyt często pomijane we Francji, i zdałoby się je utrwalić dzisiaj. Wielu ludzi uważałoby sobie za hańbę pomagać do wykonania praw, a ów przysłowiowy wykrzyknik: Idź, niech cię powieszą gdzieindziej! owo zdanie napozór płynące ze szlachetności, jest w istocie obłudnym płaszczykiem osłaniającym nasz egoizm. Przyznajmy otwarcie: brak nam patrjotyzmu. Prawdziwy patrjota, to obywatel na tyle przejęty ważnością praw, iż stara się aby były wykonane, nawet z własnem ryzykiem i niebezpieczeństwem. Pozwolić odejść zbrodniarzowi w spokoju, czyż to nie znaczy być współwinnym jego przyszłych zbrodni?
— Wszystko się z sobą łączy, rzekł Benassis. Gdyby merowie utrzymywali w dobrym stanie gościńce, nie byłoby tylu ścieżek. Gdyby przytem radni byli bardziej oświeceni, popieraliby właściciela i mera, gdy ci sprzeciwiają się tworzeniu niesłusznych serwitutów. Tłumaczyliby nieświadomym ludziom, że pałac, pole, chata, drzewo, jednako są święte, i że prawo nie nabiera ani nie traci mocy zależnie od wartości przedmiotu posiadania. Ale takich zdobyczy nie da się osiągnąć prędko. Zależą one przedewszystkiem od moralnego stanu ludności, którego nie możemy przeobrazić bez wydatnej pomocy księży. To się nie stosuje do księdza proboszcza, księże Janvier.
— Ja też nie biorę tego do siebie, rzekł śmiejąc się proboszcz. Czyż nie silę się skojarzyć dogmatów religji katolickiej z pańskiemi poglądami administracyjnemi? To też w moich kazaniach na temat kradzieży, często starałem się wpajać parafjanom też same pojęcia prawa, które pan wygłaszał przed chwilą. W istocie, Bóg nie szacuje kradzieży wedle wartości przedmiotu, ale sądzi złodzieja. Oto sens przypowieści, które starałem się dostosować do inteligencji moich owieczek.
— I udało się to księdzu, rzekł Cambon. Mogę ocenić zmiany jakie ksiądz sprawił w duszach: wystarczy porównać obecny stan gminy z przeszłym. Mało jest pewnie kantonów, gdzieby robotnicy byli tak sumienni co do godzin pracy jak u nas. Bydło jest pilnie strzeżone; jeżeli wejdzie w szkodę, to przypadkiem. Lasy szanują. Słowem, umiał ksiądz doskonale przekonać parafjan, że dostatek bogatych jest nagrodą oszczędnego i pracowitego życia.
— Zatem, rzekł Genestas, musi ksiądz proboszcz być dosyć zadowolony ze swej owczarni?
— Panie kapitanie, odparł ksiądz, nie trzeba się spodziewać, abyśmy gdziekolwiek na ziemi znaleźli aniołów. Wszędzie, gdzie jest nędza, tam jest i cierpienie. Cierpienie, nędza, to żywe siły, które wiodą za sobą swoje nadużycia, jak władza swoje. Kiedy chłop zrobi dwie mile idąc do roboty i wraca zmęczony wieczór, a widzi jak myśliwi idą na przełaj przez pola i łąki aby prędzej zasiąść u stołu, czy myśli pan, że zawaha się ich naśladować? Z tych dwóch wydeptujących ścieżkę — na co panowie skarżyli się przed chwilą — któryż jest winowajcą: ten który pracuje, czy ten który się bawi? Dziś, biedni i bogaci przyczyniają nam porówni kłopotu. Wiara, jak władza, powinna zawsze spływać z niebieskich lub społecznych wyżyn, a to pewna, że w naszych czasach klasy uprzywilejowane mają mniej wiary niż jej ma lud, któremu Bóg przyrzeka kiedyś niebo, w nagrodę jego cierpliwie dźwiganych utrapień. Poddając się dyscyplinie duchownej i poglądom swoich przełożonych, sądzę wszakże, że przez długi czas powinnibyśmy być mniej wymagający na punkcie obrządków, a natomiast starać się rozbudzić poczucie religijne w sercu klas średnich, tam gdzie się rozprawia o chrystjanizmie, miast pełnić jego zasady. Filozofizm bogatych stał się bardzo nieszczęśliwym przykładem dla biedaków i spowodował zbyt długie bezkrólewie w królestwie bożem. To, co my dziś możemy uczynić z naszych owieczek, zależy całkowicie od naszego osobistego wpływu: czyż to nie klęska, żeby wiara jakiejś gminy była wynikiem poważania, jakie zyska w niej jeden człowiek? Kiedy duch chrześcijaństwa wyda nowy porządek społeczny, przepajając wszystkie klasy swemi zachowawczemi zasadami, obrządki jego utrwalą się same przez się. Obrządek religji, to jej forma, a społeczeństwo istnieje jedynie przez formę. Panowie macie sztandary, my mamy krzyż...
— Radbym wiedzieć, księże proboszczu, przerwał Genestas, czemu ksiądz nie pozwala tym biedakom zatańczyć trochę w niedzielę?
— Panie kapitanie, odparł proboszcz, my nie potępiamy tańca samego w sobie; zabraniamy go jako źródła niemoralności, która mąci spokój i kazi obyczaje ludu. Oczyścić ducha rodziny, umocnić świętość jej więzów, czyż to nie znaczy podciąć zło w samem korzeniu?
— Wiem, rzekł Tonnelet, że w każdym kantonie zdarzają się jakieś wybryki, ale u nas stają się one coraz rzadsze. Jeżeli ten i ów kmiotek nie robi sobie skrupułu z tem aby zaorać sąsiadowi brózdę, albo też wyciąć w potrzebie trochę cudzej wikliny, to są drobiazgi w porównaniu z grzechami mieszkańców miast. To też uważam, że lud tutejszy jest bardzo religijny.
— Och, religijny! rzekł z uśmiechem proboszcz. Fanatyzmu niema się co obawiać.
— Ależ, księże proboszczu, gdyby nasi wieśniacy chodzili co rano na mszę i spowiadali się co tydzień, pola musiałyby leżeć odłogiem, a trzech księży nie mogłoby nastarczyć.
— Drogi panie, odparł ksiądz, praca to modlitwa. Praktyki religijne opierają się na znajomości zasad, dzięki którym istnieje społeczeństwo.
— A patrjotyzm, księże? rzekł Genestas.
— Patrjotyzm, odparł poważnie ksiądz, budzi jedynie przemijające uczucia; religja daje im trwałość. Patrjotyzm, to chwiłowe zapomnienie osobistego interesu, gdy chrystjanizm jestto pełny system ujarzmiający złe skłonności człowieka.
— Jednakże, księże proboszczu, w czasie wojen Rewolucji, patrjotyzm...
— Tak, w czasie Rewolucji zdziałaliśmy cuda, przerwał Benassis majorowi, ale w dwadzieścia lat później, w r. 1814, patrjotyzm nasz już był martwy, podczas gdy Francja z Europą, parte ideą religijną, rzucały się na Azję dwanaście razy w ciągu stu lat.
— Być może, rzekł sędzia pokoju, iż łatwo jest zgodzić interesy materjalne dzielące narody; natomiast walki o dogmaty, których przedmiot jest zawsze nieokreślony, trwają z natury rzeczy bez końca.
— Cóż to, proszę pana, pan nie je ryby, rzekła Agata, która przy pomocy Mikołaja zebrała talerze.
Wierna swoim zwyczajom, kucharka wnosiła damę jedno po drugiem; zwyczaj, który pozwala żarłokom na opychanie się, a każe tracić najlepsze kąski ludziom wstrzemięźliwym, którzy nasycili głód przy pierwszych daniach.
— Och, panowie, rzekł sędzia pokoju, jak wy możecie twierdzić, że wojny religijne nie miały określonego celu? Niegdyś religja była w społeczeństwie tak potężnym węzłem, że interesy materjalne były nieodłączne od kwestyj religijnych. To też każdy żołnierz wiedział bardzo dobrze, za co się bije...
— Skoro się ludzie tyle bili o religję, rzekł Genestas, to widocznie Bóg bardzo niedoskonale zbudował swój gmach. Czyż boska instytucja nie powinna uderzać ludzi swoją prawdą?
Wszyscy spojrzeli na proboszcza.
— Moi panowie, rzekł, religję trzeba czuć, określić się jej nie da. Nie nam sądzić cele i środki Wszechmocnego.
— Zatem, wedle księdza, trzeba wierzyć we wszystkie wasze hokus-pokus, rzekł Genestas z prostotą żołnierza, który nigdy nie pomyślał o Bogu.
— Panie kapitanie, odparł poważnie ksiądz, religja katolicka lepiej od wszelkiej innej koi udręczenia ludzkie. Ale gdyby nawet i tak nie było, pytam pana, co pan ryzykuje wierząc w jej dogmaty?
— Niewiele, odparł Genestas.
— No, a co pan ryzykuje nie wierząc? Ale, drogi panie, mówmy o rzeczach ziemskich, tych które pana obchodzą najwięcej. Uważ pan, jak silnie palec boży odcisnął się na sprawach ziemskich, dotykając ich ręką swego namiestnika. Ludzie wiele stracili schodząc z drogi wytyczonej przez chrystjanizm. Mało kto trudzi się zapoznać z historją Kościoła; sądzi się go wedle pewnych błędnych mniemań, rozszerzanych z umysłu między ludem. Otóż Kościół dał nam doskonały wzór rządu, jaki ludzie silą się dziś wprowadzić. Zasada wyboru czyniła zeń długi czas wielką polityczną potęgę. Nie było niegdyś ani jednej instytucji religijnej, któraby się nie opierała na wolności, na równości. Wszystkie drogi schodziły się w jednym celu. Przeor, opat, biskup, generał zakonu, papież, wszyscy byli sumiennie wybierani wedle potrzeb Kościoła, wyrażali jego myśl; to też mieli prawo żądać ślepego posłuszeństwa. Pomijam społeczne korzyści tej idei, która stworzyła nowoczesne narody, która natchnęła tyle poematów, katedr, posągów, obrazów, utworów muzycznych. Zwrócę jedynie pańską uwagę, że wasze wybory, wasze sądy przysięgłych i dwie Izby wzięły początek w prowincjonalnych i ekumenicznych soborach, w episkopacie i kolegjach kardynalskich, z tą różnicą, że obecne filozoficzne pojęcia o cywilizacji bledną, mojem zdaniem, w obliczu wzniosłej i boskiej idei jedności katolickiej. Jestto obraz powszechnej jedności społecznej, spełnionej przez Słowo i Czyn, zespolone w dogmacie religijnym. Trudno będzie nowym systemom politycznym, choćby i najdoskonalszym, podjąć na nowo cudy epoki, w której Kościół wspierał inteligencję ludzką.
— Czemu? spytał Genestas.
— Popierwsze, ponieważ wybór, aby się stał zasadą, wymaga zupełnej równości między wyborcami. Muszą oni — aby się posłużyć terminem geometrycznym — stanowić równe jednostki, czego nowoczesna polityka nie osiągnie nigdy. Powtóre, wielkie czyny dzieją się tylko potęgą uczuć, jedyną która potrafi skojarzyć ludzi; nowoczesny zaś filozofizm oparł prawa na interesie osobistym, który prze do rozdzielenia ludzi. Dawniej, częściej niż dziś, zdarzali się w narodach ludzie ożywieni duchem szlachetnej miłości zdeptanych praw, cierpień masy. To też kapłan, dziecię klas średnich, przeciwstawiał się materjalnej sile i bronił ludu od jego wrogów. Z czasem Kościół posiadł obszary ziemskie; ale jego świeckie interesy, zamiast — jak być powinno na pozór — wzmocnić go, osłabiły wkońcu jego działanie. Istotnie: jeżeli ksiądz zażywa jakichś przywilejów posiadania, uchodzi za ciemięzcę. Jeżeli opłaca go państwo, staje się urzędnikiem; winien jest państwu swój czas, swoją duszę, swoje życie. Obywatele uważają jego cnoty za obowiązek, a dobroczynność jego, podcięta w samej zasadzie wolnej woli, wysycha w jego sercu. Ale niech ksiądz będzie biedny, niech będzie dobrowolnie księdzem, bez innego oparcia prócz Boga, bez innego majątku niż miłość jego wiernych, a stanie się z powrotem misjonarzem, uczyni się apostołem, książeciem Dobrego. Słowem, włada jedynie ubóstwem, a pada dostatkiem.
Ksiądz Janvier przykuł uwagę słuchaczy. Wszyscy milczeli, dumając nad temi słowami, tak niezwykłemi w ustach zwykłego plebana.
— Księże proboszczu, wśród tylu prawd, jakie ksiądz wygłosił, jest jeden ważny błąd, rzekł Benassis. Ja nie lubię, wie ksiądz o tem, rozprawiać o interesach ogółu dyskutowanych przez pisarzy i przez rząd dzisiejszy. Mojem zdaniem, człowiek, który stworzył sobie system polityczny, powinien, jeżeli czuje się na siłach aby go zastosować, milczeć, chwycić w ręce władzę i działać. Ale, jeżeli ma to szczęście że jest sobie prostym i nieznanym obywatelem, czyż nie byłby szaleńcem, gdyby chciał przekonać masy drogą dysputy? Mimo to, pozwolę ci się sprzeciwić, mój drogi pasterzu, ponieważ zwracam się tu do zacnych ludzi, nawykłych skupiać swój rozum, aby szukać w każdej rzeczy prawdy. Pojęcia moje mogą się panu wydać dziwne, ale są one owocem refleksyj, jakie mi nasunęły wypadki ostatnich lat czterdziestu. Powszechne głosowanie, którego domagają się dziś osoby należące do opozycji t. zw. konstytucyjnej, było zasadą wyborną w Kościele, ponieważ — jak ksiądz to właśnie zauważył — jednostki były tam wszystkie oświecone, ujęte w karby uczuć religijnych, wychowane w jednym systemie, wiedzące dobrze czego chcą i do czego idą. Ale tryumf pojęć, przy pomocy których nowoczesny liberalizm wydał niebacznie wojnę szczęśliwym rządom Burbonów, byłby klęską dla Francji i dla samych liberałów. Przywódcy lewicy wiedzą o tem dobrze. Dla nich, walka ta, to prosta kwest ja władzy.
„Gdyby — nie daj Boże — mieszczaństwo zwaliło pod sztandarem opozycji wyżyny społeczne, przeciw którym buntuje się jego próżność, natychmiast wślad za tym — tryumfem poszłaby walka mieszczaństwa z ludem. Lud ujrzałby w niem rodzaj szlachty, mizernej to prawda, ale której majątki i przywileje byłyby mu tem wstrętniejsze, przez to samo. że widziałby je bardziej z bliska. W tej walce, społeczeństwo — nie mówię naród — zginęłoby na nowo, ponieważ tryumf — zawsze chwilowy — cierpiącej masy sprowadza największe nadużycia. Byłaby to walka zacięta, nieustanna, ponieważ opierałaby się na licznych rozdźwiękach między wyborcami, których najmniej oświecona ale najliczniejsza część wzięłaby górę nad wyżynami społecznemi, przy systemie w którym głosy liczy się a nie waży. Z tego wynika, że rząd jest najsilniej zorganizowany a tem samem najdoskonalszy, wówczas kiedy jest utworzony dla obrony ograniczonego PRZYWILEJU. To, co nazywam w tej chwili przywilejem, to nie jest jedno z owych praw bezprawnie użyczonych niegdyś pewnym jednostkom z krzywdą wszystkich: nie, to ściślejszy wyraz kręgu społecznego, w którym rozgrywa się działanie władzy. Władza jest poniekąd sercem państwa. Otóż, we wszystkich swoich tworach, natura ścisnęła pierwiastek życia, aby mu dać większą prężność: tak i w ciele politycznem. Wytłumaczę mą myśl na przykładzie. Przypuśćmy, że Francja ma stu Parów; spowodują oni jedynie sto ran miłości własnej. Znieście Parostwo, a wszyscy bogacze staną się uprzywilejowani: miast stu, będziecie ich mieli dziesięć tysięcy i rozszerzycie ranę nierówności społecznych. W rzeczywistości, dla ludu, jedynym przywilejem jest prawo do życia bez pracy. W jego oczach, kto spożywa nie produkując, ten jest łupieżcą. Żąda pracy widzialnej; za nic liczy produkcję intelektualną, która zbogaca go najwięcej. Tak więc, mnożąc tarcia, rozszerza pan walkę na wszystkie punkty ciała społecznego, miast ją ograniczyć do ciasnego kręgu. Kiedy atak i opór są powszechne, ruina kraju staje się nieuchronna. Zawsze będzie mniej bogatych niż biednych; skoro zatem walka staje się matematyczna, zwycięstwo musi przypaść ostatnim.
„Historja dowodzi słuszności mej zasady. Republika rzymska zawdzięczała podbój świata stworzeniu Senatu. Senat utrzymywał w mocy ideę władzy. Ale skoro szlachta i nowi ludzie rozszerzyli działanie rządu rozszerzając patrycjat, sprawa publiczna była stracona. Mimo Sylli, i po Cezarze, Tyberjusz uczynił z niej Cesarstwo rzymskie, ustrój w którym władza, skupiona w ręku jednego, dała jeszcze kilka wieków temu wielkiemu mocarstwu. Nie było już cesarza w Rzymie, kiedy wieczne miasto padło pod ciosami barbarzyńców. Kiedy podbito naszą ziemię, Frankowie, którzy się nią podzielili, wynaleźli przywilej feudalny, aby ubezpieczyć swoje prywatne posiadłości. Stu czy tysiąc wodzów, którzy posiedli kraj, stworzyli swoje instytucje w tym celu, aby bronić praw nabytych podbojem. To też feudalizm trwał póty, póki przywilej był ograniczony. Ale kiedy ludzie z tego narodu[1] — prawdziwy przekład słowa szlachcic gentilshommes — z pięciuset rozmnożyli się do pięćdziesięciu tysięcy, wybuchła rewolucja. Władza ich, zanadto rozcieńczona, była bez nerwu i siły; znalazła się zresztą bez obrony wobec usamowolnienia pieniądza i myśli, którego nie przewidziała. Skoro tedy tryumf mieszczaństwa nad systemem monarchicznym miałby ten skutek, że pomnożyłby w oczach ludu liczbę uprzywilejowanych, tryumf ludu nad mieszczaństwem byłby nieuniknionem następstwem tej przemiany. Jeżeli ten przewrót nastąpi, orężem jego będzie prawo głosowania rozszerzone bezgranicznie na masy. Kto głosuje, dyskutuje. Władza, którą się poddaje dyskusji, nie istnieje. Czy możecie sobie wyobrazić społeczeństwo bez władzy? Nie. A więc władza znaczy tem samem siła. Siła zaś musi się wspierać na rzeczach przesądzonych. Oto przyczyny, które mnie utrwaliły w przekonaniu, że zasada wyboru jest jedną z najbardziej zgubnych dla istnienia nowoczesnych rządów. Sądzę chyba, że dosyć dałem dowodów przywiązania do klasy ubogich i cierpiących, nikt mnie tedy nie może winić abym pragnął jej nieszczęścia. Ale, o ile podziwiam ją na drodze pracy którą kroczy, wzniosła swą wytrwałością i rezygnacją, o tyle uznaję ją za niezdolną do udziału w rządzie. Proletarjat jest dla mnie zawsze nieletni i zawsze musi być pod kuratelą. To też, wedle mnie, słowo wybór gotowe jest sprawić tyle złego, ile go sprawiły słowa sumienie i wolność, źle zrozumiane, źle określone, i rzucone ludowi jako symbol buntu i hasło zniszczenia. Opieka nad masą wydaje mi się tedy rzeczą słuszną i konieczną dla utrzymania społeczeństwa.
— Ten system tak dalece godzi we wszystkie nasze dzisiejsze pojęcia, że mamy poniekąd prawo prosić pana o jego wyjaśnienie, rzekł Genestas przerywając lekarzowi.
— Chętnie, kapitanie.
— Co ten nasz pan wgaduje? wykrzyknęła Agata wchodząc do kuchni. To poczciwe panisko radzi im, aby zdeptać lud! a oni go słuchają.
— Nigdybym się tego nie spodziewał po naszym panu, rzekł Mikołaj.
— Jeżeli żądam silnych praw dla utrzymania w karbach nieoświeconej masy, podjął lekarz po lekkiej pauzie, pragnę także, aby sieć systemu społecznego była słaba i podatna, aby pozwalała wybić się z tłumu każdemu, kto ma w sobie wolę i potrzebne zdolności dla wzniesienia się do klas wyższych. Wszelka władza dąży do utrzymania się. Aby istnieć, dziś tak jak dawniej, rząd musi pozyskać sobie ludzi silnych, biorąc ich wszędzie gdzie się znajdą, aby z nich sobie uczynić obrońców i zabrać masom energicznych ludzi którzy je buntują. Otwierając dla powszechnej ambicji drogi trudne i łatwe zarazem — trudne dla wątłych zachceń, łatwe dla istotnej woli — państwo uprzedza rewolucje, które rodzą się z zahamowania pędu ku wyżynom ludzi z natury wyższych. Ostatnie czterdzieści lat naszych utrapień powinno były dowieść inteligentnemu człowiekowi, że wszelka wyższość jest następstwem porządku społecznego. Bywa ona trojakiego rodzaju i niezaprzeczona: intelektualna, polityczna i majątkowa. Czyż to nie jest to samo co sztuka, władza i pieniądz, inaczej mówiąc: zasada, środek i skutek? Otóż, przypuściwszy zupełną tabula rasa, jednostki społeczne absolutnie równe, rozradzanie się w jednakich proporcjach, i dawszy każdej rodzinie jedną część ziemi, okaże się po pewnym czasie, że pojawią się też same nierówności majątkowe które istnieją dziś. Z tej bijącej w oczy prawdy wynika, iż wyższość majątku, myśli i władzy jest faktem, z którym trzeba się pogodzić; faktem, który masa zawsze będzie uważała za ciemięstwo, upatrując przywilej w najsłuszniej nabytych prawach. Wychodząc z tej zasady, kontrakt społeczny będzie tedy wiekuistym paktem posiadających przeciw tym którzy nie posiadają.
„Wedle tej zasady, ci będą twórcami praw, którzy z nich korzystają, ponieważ powinni mieć instynkt samozachowawczy i przewidywać niebezpieczeństwa. Są bardziej zainteresowani w spokoju mas, niż same masy. Ludom trzeba gotowego szczęścia. Spojrzawszy z tego punktu na społeczeństwo, jeżeli obejmiecie je w jego całości, zgodzicie się panowie ze mną, że prawo wyboru powinni wykonywać jedynie ludzie, którzy posiadają majątek, władzę lub inteligencję: uznacie także, że funkcje ich pełnomocników powinny być nader ograniczone. Prawodawca, moi panowie, powinien wyrastać ponad swą epokę. Śledzi on kierunek powszechnych błędów i określa punkty, w których skupiają się pojęcia danego narodu: pracuje tedy bardziej jeszcze dla przyszłości niż dla współczesności; bardziej dla pokolenia które dorasta, niż dla tego które mija. Otóż, jeżeli powołacie masy do stanowienia praw, czy masa może być wyższa od samej siebie? Nie. Im wierniej zgromadzenie będzie odbijało pojęcia tłumu, tem mniej będzie rozumiało zadania rządu, tem poziomsze będą jego horyzonty, tem mniej ścisłe, tem chwiejniejsze będzie jego prawodawstwo, bo tłum jest zawsze i będzie tylko tłumem. Prawo wymaga poddania się regułom, wszelka reguła jest w sprzeczności z naturalnym obyczajem, z interesami jednostki: czy masa będzie tworzyła prawa przeciw samej sobie? Nie. Często dążność praw powinna iść w odwrotnym kierunku niż dążność obyczajów. Kształtować prawa w duchu powszechnego obyczaju, czyż by to nie znaczyło w Hiszpanji popierać nietolerancję i próżniactwo; w Anglji zmysł kramarstwa; we Włoszech kult sztuki, której zadaniem jest wyrażać społeczeństwo ale która nie może być całem społeczeństwem; w Niemczech kastowość; we Francji lekkomyślność, nowinkarstwo, skłonność do podziałów na stronnictwa, które nas zawsze zjadały?
„Co wynikło z tych czterdziestu lat, przez które zgromadzenia wyborcze zajmują się prawodawstwem? Mamy czterdzieści tysięcy praw. Naród, który ma czterdzieści tysięcy praw, nie ma żadnego. Pięćset średnich inteligencyj — bo cały wiek niema ani stu wielkich inteligencyj na swoje usługi — czy zdoła się wznieść do tych horyzontów? Nie. Ludzie wciąż przybywający z pięciuset różnych miejscowości nigdy nie będą jednako rozumieli ducha praw, a prawo powinno być jedno. Ale idę dalej. Prędzej czy później, zgromadzenie takie podpada pod berło jednego człowieka: zamiast mieć dynastje królów, macie zmienne i kosztowne dynastje pierwszych ministrów. U kresu każdej debaty znajduje się Mirabeau, Danton, Robespierre lub Napoleon: prokonsulowie lub cesarz. Trzeba pewnej określonej siły, aby podnieść pewien określony ciężar. Tę siłę można rozłożyć na większą lub niniejszą ilość dźwigni; ale w zasadzie musi być ona proporcjonalna do ciężaru. Tutaj ciężarem jest ciemna i cierpiąca masa, która tworzy podkład każdego społeczeństwa. Władza, będąc z natury swojej represyjna, potrzebuje wielkiego skupienia, aby dać opór równy parciu ludowemu. Jestto zastosowanie zasady, którą właśnie rozwinąłem, mówiąc o ograniczeniu przywileju władzy. Jeżeli dopuścicie do niej ludzi wybitnych, poddadzą się temu naturalnemu prawu i skłonią do poddania się cały kraj. Skoro zbierzecie ludzi miernych, prędzej czy później pokona ich wyższa inteligencja. Poseł o wyższym pokroju czuje rację Stanu; poseł mierny liczy się z siłą. W rezultacie, zgromadzenie ustępuje idei jak Konwent w czasie Terroru; potędze jak ciało prawodawcze pod Napoleonem; systemowi lub pieniądzom, jak dziś. Zgromadzenie republikańskie, o jakiem marzą niektórzy światli ludzie, jest niemożliwe: ci, którzy go pragną, to albo ludzie naiwni, albo przyszli tyrani. Zgromadzenie, które dysputuje o niebezpieczeństwie narodu, kiedy trzeba powołać go do czynu, czy się to panom nie wydaje śmieszne? To, żeby lud miał swoich pełnomocników dla uchwalania lub odrzucania podatków, to jest słuszne i to istniało we wszystkich czasach, pod najokrutniejszym tyranem i pod najłaskawszym monarchą. Pieniądz jest nieuchwytny, podatek zresztą ma swoje granice, poza któremi naród buntuje się aby odmówić, albo się kładzie aby umrzeć. Niechże to ciało wybieralne i zmienne jak potrzeby, jak pojęcia które wyraża, wzbrania się przyjąć złe prawo — doskonale. Ale przypuścić, że pięciuset łudzi, przybyłych z różnych kątów, stworzy dobre prawa, czy to nie jest lichy żart, za który prędzej czy później kraj musi odpokutować? Zmienia wówczas tyrana: — oto wszystko.
„Władza, prawo, muszą być tedy dziełem jednego człowieka, który siłą rzeczy musi bezustanku poddawać swoje czyny powszechnemu uznaniu. Ale co się tyczy zmian wprowadzanych w działanie władzy, czy to jednego, czy wielu, czy masy, zmiany te mogą wypływać jedynie z religijnych instytucyj danego narodu. Religja jest jedyną naprawdę skuteczną przeciwwagą wobec nadużyć najwyższej władzy. Jeżeli w jakimś narodzie zaniknie poczucie religijne, wówczas staje się on zasadniczo niesforny, a władca staje się z konieczności tyranem. Sejmy, które się stwarza między władzą a poddanymi, są jedynie środkami łagodzącemi te dwie dążności. Zgromadzenia, w myśl tego co rzekłem, stają się wspólnikami albo buntu albo tyranji. Mimo to, rząd jednego, ku któremu się skłaniam, nie jest dobry jakąś absolutną dobrocią, bo owoce polityki zawsze będą zależne od obyczajów i wierzeń. Jeżeli naród się zestarzał, jeżeli filozofizm i duch przeczenia zepsuły go do szpiku, wówczas naród ten kroczy do despotyzmu mimo form wolności; tak samo jak narody roztropne prawie zawsze umieją znaleźć wolność pod formami despotyzmu. Z tego wszystkiego wynika konieczność wielkiego ograniczenia w prawach wyborczych, konieczność silnej władzy, konieczność potężnej religji, któraby uczyniła bogacza przyjacielem ubogiego, a ubogiemu nakazała zupełną rezygnację. Absolutną koniecznością jest ograniczyć Izby poselskie do kwestji podatków i do protokółowania praw, odejmując im tworzenie ich bezpośrednie.
„Istnieją w wielu mózgach inne pojęcia, wiem o tem. Dziś, jak niegdyś, zdarzają się gorące głowy szukające czegoś lepszego, ludzie którzyby chcieli urządzić społeczeństwo rozsądniej niż jest urządzone dzisiaj. Ale zmiany, wiodące do zasadniczych przewrotów społecznych, wymagają powszechnej zgody. Nowatorowie muszą być cierpliwi. Kiedy zważam czas jakiego wymagało upowszechnienie chrześcijaństwa, ów przewrót moralny który miał być nawskroś pokojowy, drżę na myśl o nieszczęściach rewolucji w celach czysto materjalnych, i jestem za utrzymaniem istniejącego etanu rzeczy. Zostawcie każdemu jego myśl, powiedział chrystjanizm; każdemu jego pole, rzekło nowożytne prawo. Nowożytne prawo dostroiło się do chrześcijaństwa. Każdemu jego myśl, to jest uświęcenie praw inteligencji; każdemu jego pole, to uświęcenie własności zdobytej wysiłkiem pracy. Oto podstawy naszego społeczeństwa. Natura oparła życie ludzkie na głosie instynktu zachowawczego; życie społeczne ugruntowało się na interesie osobistym. Oto są dla mnie prawdziwe zasady polityczne. Naginając te dwa samolubne uczucia do myśli o życiu przyszłem, religja łagodzi gwałtowność społecznych zdarzeń. W ten sposób, cierpienia wynikłe z tarcia interesów Bóg uśmierza poczuciem religijnem, które każe zapomnieć o samym sobie; tak samo jak zapomocą nieznanych praw złagodził tarcie w mechanice światów. Chrystjanizm nakazuje ubogiemu znosić bogacza, a bogaczowi ulżyć nędzy ubogiego: dla mnie tych kilka słów, to jest streszczenie wszystkich praw boskich i ludzkich.
— Ja, który nie jestem mężem Stanu, rzekł rejent, uważam monarchę za likwidatora społeczeństwa, które powinno być w stałym stanie likwidacji; przekazuje swemu następcy bilans czynny, równy temu który otrzymał.
— I ja nie jestem mężem Stanu, odparł żywo Benassis wpadając rejentowi w słowo. Wystarczy nieco zdrowego rozsądku, aby polepszyć dolę gminy, kantonu lub powiatu; rządzenie całym departamentem wymaga już talentu; ale te cztery sfery administracyjne przedstawiają jedynie ograniczony horyzont, który łatwo można objąć wzrokiem: interesy ich łączą się z wielką machiną państwa widocznemi węzłami. W wyższej sferze wszystko się wyolbrzymia; spojrzenie męża Stanu musi ogarniać horyzonty zgóry. Aby zrobić sporo dobrego w departamencie, powiecie, kantonie albo w gminie, wystarczało przewidzieć rezultat na dziesięć lat naprzód; ale gdy chodzi o naród, trzeba przeczuć jego losy i ogarnąć je na przestrzeni całego wieku. Geniusz Colbertów i Sullych jest niczem, jeśli się nie opiera na woli, która tworzy Napoleonów i Cromwelów. Wielki minister, panowie, to wielka myśl wypisana na wszystkich latach epoki, której świetność i pomyślność on przygotował. Wytrwałość, oto cnota najbardziej mu potrzebna. Ale też, w każdej ludzkiej rzeczy, czyż wytrwałość nie jest najwyższym wyrazem siły? Widzimy od jakiegoś czasu zbyt wielu ludzi mających ideje ministerjalne, zamiast mieć ideje narodowe; toteż trzeba nam podziwiać prawdziwego męża Stanu, jako wcielenie najwyższej ludzkiej poezji. Wciąż wytężać wzrok w przyszłość i wyprzedzać los; wznieść się ponad władzę i trzymać się jej tylko przez poczucie własnej pożyteczności a nie przeceniając własnych sił; wyzuć się z własnych namiętności a nawet z wszelkiej pospolitej ambicji aby pozostać panem swych zdolności, aby przewidywać, chcieć i działać bez przerwy; stać się sprawiedliwym i absolutnym, utrzymywać porządek na wielką skalę, nakazać milczenie swemu sercu i słuchać jedynie swego rozumu; nie być ani nieufnym ani ufnym, ani sceptykiem ani łatwowiernym, ani wdzięcznym ani niewdzięcznym, ani zacofanym wobec wydarzeń ani zaskoczonym przez jakąś myśl; żyć wreszcie uczuciem mas i wciąż panować nad niemi rozpinając skrzydła swej inteligencji, siłę swego głosu i bystrość spojrzenia, widząc nie szczegóły ale następstwa każdej rzeczy, — czyż to nie znaczy być trochę więcej niż człowiekiem? Toteż nazwiska tych wielkich i szlachetnych ojców narodu winny trwać na zawsze w pamięci pokoleń.
Zapanowała chwila milczenia, podczas której wszyscy patrzyli po sobie.
— Panowie, nic nie powiedzieliście o wojsku, wykrzyknął Genestas. Armja wydaje mi się prawdziwym wzorem wszelkiego dobrze urządzonego społeczeństwa: szabla jest opiekunką narodu.
— Kapitanie, rzekł śmiejąc się sędzia pokoju, pewien stary adwokat powiedział, że państwa zaczynają się od miecza a kończą na kałamarzu. Otóż my jesteśmy przy kałamarzu.
— A teraz, panowie, kiedyśmy już rozstrzygnęli losy świata, mówmy o czem innem. No, kapitanie, szklaneczka wina, wykrzyknął śmiejąc się lekarz.
— Nawet dwie, rzekł Genestas podnosząc szklankę, a wypiję je za pańskie zdrowie, jako za zdrowie człowieka, który przynosi zaszczyt ludzkości.
— I którego kochamy wszyscy, rzekł proboszcz głosem pełnym słodyczy.
— Księże proboszczu, chce mnie ksiądz przywieść do grzechu pychy?
— Ksiądz proboszcz powiedział pocichu to, co cały kanton powtarza głośno, rzekł Cambon.
— Panowie, proponuję, aby odprowadzić księdza na plebanję: przejdziemy się przy księżycu.
— Chodźmy, wykrzyknęli goście, którzy uważali za miłą powinność odprowadzić proboszcza.
— Zajdźmy do stodoły, rzekł lekarz biorąc majora pod ramię, skoro się pożegnali z proboszczem i z gośćmi. Tam, kapitanie, usłyszysz o Napoleonie. Jest tam paru kmotrów, którzy z pewnością wyciągną Goguelata, naszego piechura, na jakąś opowieść o tym bożyszczu ludu. Mikołaj, mój stajenny, przystawił nam drabinę, wdrapiemy się przez okienko na wierzch na siano, skąd będziemy mogli widzieć wszystko. Chodź pan, wierzaj mi, taka wieczornica to bardzo ciekawe. Nie pierwszy to raz zdarza mi się zaszyć w siano, aby posłuchać żołnierskich opowiadań, albo jakiej chłopskiej bajki. Ale ukryjmy się dobrze, bo ci ludzie, skoro zobaczą obcego, robią ceregiele i nie są już swobodni.
— Ech, mój drogi gospodarzu, rzekł Genestas, czyż ja nie udawałem nieraz że śpię, aby się przysłuchiwać moim żołnierzom na biwaku? Na honor, nigdy na żadnym paryskim teatrze nie uśmiałem się tak serdecznie, jak podczas opowiadania o klęsce pod Moskwą, zaprodukowanej w humorystycznej formie przez starego wachmistrza rekrutom, którzy się bali wojny. Powiadał, że armja francuska robiła w majtki, że piło się wszystko z lodem, że umarli przystawali w drodze, że widziało się Rosję na biało, że czyściło się konie zębami, że ci co lubili ślizgawkę mieli używanie, że amatorzy mrożonej galaretki z mięsa mogli sobie podjeść do syta, że kobiety są tam naogół zimne, i że jedyna rzecz która była naprawdę nieprzyjemna, to to, że się nie miało ciepłej wody do golenia. Słowem, opowiadał błazeństwa tak pocieszne, że nawet stary furjer, który miał nos odmrożony i którego nazywano niedonoskiem, śmiał się serdecznie.
— Cyt! rzekł Benassis, jesteśmy na miejscu. Idę pierwszy, niech pan idzie za mną.
Weszli na drabinę i zaszyli się w siano, nad głowami całego zebrania, które mogli dobrze widzieć, nie spostrzeżeni przez nikogo. Uczestnicy wieczornicy skupieni byli gromadkami dokoła kilku świec: parę kobiet szyło, inne przędły, większość siedziała bezczynnie z wyciągniętą szyją, z głową i oczami obróconemi w stronę starego chłopa, który coś opowiadał.
Mężczyźni przeważnie stali albo leżeli na sianie. Grupy te, pogrążone w głębokiem milczeniu, zaledwie oświecał mdły blask świec, otoczonych słoikami wody. W promieniu tego światła skupiły się pracownice. Góra była ciemna i czarna; rozmiar stodoły osłabiał jeszcze te blaski, które barwiły nierównomiernie głowy, tworząc malowniczą grę światłocienia. Tu błyszczało bronzowe czoło i jasne oczki ciekawej wieśniaczki: ówdzie smuga światła odcinała surowe czoła starców, rysując fantastycznie ich znoszone i wypełzłe suknie. Wszyscy ci ludzie, wsłucham w rozmaitych pozach, wyrażali nieruchomemi fizjognomjami zupełne pochłonięcie opowiadaniem. W tym ciekawym obrazie malował się potężny wpływ, jaki na wszystkie umysły wywiera poezja. Żądając od opowiadającego rzeczy cudownych a zawsze prostych, albo niemożliwości prawie-że wiarogodnych, czyż wieśniak nie okazuje się miłośnikiem najczystszej poezji?
— Mimo że ten dom wyglądał bardzo podejrzanie (opowiadał wieśniak w chwili gdy dwaj nowi słuchacze umieścili się tak aby go słyszeć), biedna garbuska tak się zmęczyła dźwiganiem konopi na targ, że weszła, tem bardziej że robiła się już noc. Poprosiła tylko o nocleg: za całe bowiem pożywienie wydobyła z sakwy kromkę chleba i zjadła ją. Zaczem, gospodyni, która była żoną rozbójników, nie wiedząc nic co oni umyślili robić w nocy, przyjęła garbuskę i pomieściła ją na górze, bez światła. Ano, garbata kładzie się na tapczanie, odmawia pacierze, myśli o swoich konopiach i zabiera się do spania. Ale, nim jeszcze zasnęła, słyszy hałas i widzi dwóch ludzi wchodzących z latarnią: każdy z nich trzymał nóż. Strach ją obleciał, bo trzeba wam wiedzieć, że w owych czasach panowie tak lubili pasztet z ludzkiego mięsa, że robiło się je dla nich. Ale, ponieważ baba miała skórę twardą jak rzemień, uspokoiła się, pomyślawszy, że wzgardzą tak lichym przysmakiem. Tamci dwaj przechodzą koło garbuski, idą ku łóżku w wielkiej izbie, gdzie ułożono pana z wielką walizą, co to uchodził za negromantę. Ten wyższy podnosi latarnię i chwyta pana za nogi; mały (ten co to udawał pijanego) chwyta go za głowę i ucina mu ją, od jednego zamachu, ciach! Potem zostawiają ciało i głowę, wszystko we krwi, porywają walizę i schodzą. Nasza babula dopieroż w kłopocie! W pierwszej chwili myśli, jak drapnąć stamtąd pocichu, nie wiedząc jeszcze, że to Opatrzność przywiodła ją tam poto, aby oddała chwałę imieniowi boskiemu i ściągnęła karę na zbrodniarzy. Bała się; a kiedy człowiek się boi, nie troszczy się o nic. Ale gospodyni spytała zbójów o garbatą: zlękli się i idą zpowrotem po drewnianych schodkach. Babina zwija się w kłębek ze strachu i słyszy jak oni się kłócą pocichu.
— Powiadam ci, że trzeba ją zabić.
— Nie trzeba jej zabijać.
— Zabij ją.
— Nie.
Wchodzą. Babina, która nie była taka głupia, zamyka oczy i udaje że śpi. Śpi, powiadam wam, jak to dziecko, z rączką na sercu, oddycha jak ten aniołek. Ten, który miał latarnię, otwiera ją, świeci babie w oczy: ani mrugła, tak bardzo bała się o swoją szyję.
— Widzisz, że śpi jak suseł, powiada wielki.
— Te stare, to takie chytre, odpowiada mały. Zabiję ją, będziemy spokojniejsi. Zresztą posoli się ją, i da się ją do zjedzenia wieprzom.
Baba słyszy to wszystko i ani drgnie.
— Śpi, śpi naprawdę, rzekł mały hultaj, widząc że garbata ani drgnęła.
Oto jak stara się ocaliła. I można powiedzieć, że była odważna. Dużo tu jest młodych dziewcząt, które nie oddychałyby jak aniołek, słysząc że je mają dać świniom. Zbóje biorą się do nieboszczyka, zawijają w prześcieradła i rzucają go na podwórko, gdzie stara słyszy jak świnie nadbiegają, krząkając sobie: dobre, dobre! i biorąc się do śniadania.
Zaczem nazajutrz, podjął opowiadający uczyniwszy pauzę, kobiecina odchodzi, dając swoich parę groszy za nocleg. Bierze sakwy, udaje jakby nigdy nic, pyta o drogę, wychodzi z pokoju i chce biec. Właśnie! Strach odjął jej nogi, i to całe szczęście dla niej. Oto dlaczego. Ledwie zrobiła ćwierć mili, kiedy widzi jednego ze zbójów, który szedł za nią przez chytrość, aby wymiarkować czy ona nic nie widziała. Zwąchała pismo nosem i przysiadła na kamieniu.
— Co to wam, dobra kobieto? powiada mały, bo to ten mały, chytrzejszy, szedł za nią na przeszpiegi.
— Ach, mój dobry człowieku, odpowiada, sakwy mam takie ciężkie, i jestem tak zmęczona, że przydałby mi się jakiś poczciwy człowiek (patrzcie spryciarę!), któryby mi dopomógł zawlec się do domu.
Ano zbój ofiarowuje się, że ją odprowadzi. Ona przyjmuje. Bierze babę za ramię, aby się przekonać, czy się nie boi. Juści! kobiecina ani nie zadygotała, idzie sobie spokojnie. I oto sobie we dwoje rozmawiają o gospodarskich sprawach i o hodowli konopi, aż doszli do przedmieścia, gdzie mieszkała baba. Tam zbój ją pożegnał, z obawy aby nie spotkać kogoś z policji. Baba wróciła do domu o południu i czekała na swego chłopa, rozmyślając o całej tej historji. Konopiarz wrócił nad wieczorem. Głodny był, trzeba mu dać jeść. Zatem, maszcząc patelnię aby mu coś upitrasić, baba opowiada mu, jak sprzedała konopie, bajdurząc, ot jak to baby, ale nic nie powiada o świniach, ani o zabitym, zjedzonym i okradzionym panie. Rozpala w piecu aby ją oczyścić, wyjmuje, chce obetrzeć, widzi że jest pełna krwi.
— Coś ty tam dał? powiada do męża.
— Nic, odpowiada mąż.
Myśli, że się jej przywidziało: kładzie znów patelnię do ognia. Bęc! głowa wpada przez komin.
— Widzisz? to właśnie głowa nieboszczyka. Jak on na mnie patrzy! Czegóż on chce?
Abyś go pomściła! powiada głos.
— Jakaś ty głupia, rzekł konopiarz, zwidują ci się jakieś brednie.
Bierze głowę, która go gryzie w palec, i rzuca ją na dziedziniec.
— Zrób mi jajecznicy, powiada, i nie troszcz się o to. To kot.
— Kot! mówi baba: toć był okrągły jak kula.
Wstawia znów patelnię do ognia. Bęc! wypada noga. Ta sama historja. Mąż, tak samo nie wzruszony widokiem nogi jak poprzednio głowy, chwyta nogę i wyrzuca ją za drzwi. Wkońcu druga noga, ręce, ciało, cały zamordowany podróżny spada po kawałku. Niema jajecznicy: stary konopiarz głodny jak wszyscy djabli.
— Klnę się na moje zbawienie, rzecze, jeśli mi się jajecznica usmaży, postaramy się wygodzie temu człowiekowi.
— Przekonałeś się tedy, że to człowiek? mówi baba. Czemuś mi powiedział przed chwilą, że to nie głowa, ty niedowiarku?
Kobieta tłucze jaja, pitrasi jajecznicę i podaje bez szemrania, bo widząc tę rzeźnię zaczęła być niespokojna. Chłop siada i zaczyna jeść. Garbuska, która się bała, powiada że nie głodna.
— Puk, puk, powiada obcy pukając do drzwi.
— Kto tam?
— Wczorajszy nieboszczyk.
— Wejdźcie, panie, powiada konopiarz.
Zaczem podróżny wchodzi, siada na zydlu, i powiada:
— Wspomnijcie Boga, który użycza wiecznego spokoju tym co wyznają jego święte imię! Kobieto, widziałaś jak mnie uśmiercili i ty milczysz! Zepćały mnie świnie. Świnie nie mogą wejść do nieba. Zatem ja, chrześcijanin, mam iść do piekła, dlatego że baba trzyma język za zębami! To się jeszcze nigdy nie trafiło. Trzeba mnie oswobodzić. I tym podobne.
Baba, w coraz większym strachu, czyści patelnię, bierze świąteczną przyodziewę, idzie do sądu opowiedzieć o zbrodni, która się wykryła, i złodziejaszków pięknie łamią kołem na rynku. Dokonawszy tego zacnego dzieła, babina i jej mąż mieli zawsze najpiękniejsze konopie jakie wam się zdarzyło oglądać. Potem (co ich jeszcze więcej ucieszyło) mieli to czego pragnęli najbardziej, to znaczy dziecię płci męzkiej, które zostało z biegiem czasu królewskim baronem. Oto prawdziwa historja o odważnej garbusce.
— Nie lubię takich historji, zawsze mi się potem przyśnią, rzekła Grabarka. Wolę historję o Napoleonie.
— Racja, rzekł połowy. No, panie Goguelat, niech nam pan powie o Napoleonie.
— Późno już, odparł piechur, a ja nie lubię obrzynać zwycięstw.
— Nic nie szkodzi, gadajcie i tak! Znamy już to wszystko, tyleśmy razy słyszeli, ale zawsze miło posłuchać.
— Opowiedzcie o cesarzu! krzyknęło kilka głosów naraz.
— Ano, jak chcecie, odparł Goguelat. Ale zobaczycie, że to nic nie warte, kiedy się tak z tem goni jak z butami na jarmark. Wolę wam raczej opowiedzieć całą bitwę. Czy chcecie Champ-Aubert, gdzie nie było już ładunków i gdzie mimo to ludzie się źgali bagnetami?
— Nie! O cesarzu! O cesarzu!
Piechur podniósł się z wiązki siana, powiódł po zgromadzeniu owem spojrzeniem czarnem, brzemiennem nędzą, wypadkami i cierpieniem, jakie cechuje starych żołnierzy. Ujął poły surduta, podniósł je tak jakby chodziło o to aby ładować tornister, w którym mieściły się niegdyś jego rzeczy, jego buty, cały jego majątek, poczem wsparł się na lewej nodze, prawą wysunął naprzód, i poddał się chętnie woli zebranych. Odgarnąwszy z jednej strony siwe włosy, wzniósł głowę ku niebu, aby się znaleźć na wyżynie olbrzymiej historji, którą miał opowiedzieć.
— Widzicie tedy, moi przyjaciele, Napoljon urodził się na Korsyce. Jestto wyspa francuska, ogrzana włoskiem słońcem, gdzie wszystko gotuje się jak w kotle, gdzie się ludzie mordują wzajem, z ojca na syna, o nic poprostu: tak im coś przyjdzie do głowy. Żeby zacząć od najdziwniejszej rzeczy, matka jego, która była najpiękniejsza kobieta swego czasu i mądra jucha, umyśliła go poświęcić Bogu, aby go ubezpieczyć od wszystkich niebezpieczeństw w dzieciństwie i potem w życiu, bo jej się śniło, że cały świat stał w ogniu, w dniu gdy go rodziła. To było proroctwo! Prosi tedy Boga, aby go miał w swojej pieczy, pod warunkiem że Napoljon przywróci jego świętą wiarę, która była wówczas w poniewierce. Tak ułożyli i tak też się stało.
„A teraz, słuchajcie mnie dobrze i powiedzcie mi, czy to, co usłyszycie, czy to jest rzecz naturalna.
„Jest pewne i jasne, że tylko człowiek, któremu przyszło do głowy zawrzeć taki tajemny pakt, zdolny był przechodzić przez linje nieprzyjacielskie, w gradzie kul, kartaczy, które nas zmiatały jak muchy, a które oszczędzały jego głowę. Widziałem to bardzo osobliwie na własne oczy pod Eylau. Widzę go jeszcze jak wchodzi na wzgórek, bierze lornetkę, patrzy na bitwę i powiada: „Dobrze idzie!“ Jeden z tych frantów z piórami na głowie, co to mu się ciągle uprzykrzali i wlekli się za nim wszędzie, nawet kiedy jadł (tak nam powiadano), chciał udawać mędrka i stanął na miejscu cesarza kiedy tamten odszedł. Oho, fiut! Niema już kity. Rozumiecie, że Napoljon zobowiązał się chować sekret dla siebie samego. Oto, czemu wszyscy co byli blisko niego, nawet jego właśni przyjaciele, padali jak szyszki z drzewa: Duroc, Bessieres, Lannes, wszystko ludzie jak z żelaza których on odlewał na swoje potrzeby. Wreszcie najlepszy dowód, że on był dzieckiem bożem, stworzonem na to aby być ojcem żołnierza, to to, że nikt go nie widział porucznikiem ani kapitanem! A juści odrazu wodzem.
„Nie wyglądał na więcej niż na dwadzieścia trzy lat, kiedy był starym generałem po wzięciu Toulonu, gdzie odrazu pokazał tamtym, że nie rozumieją, jak trzeba się obchodzić z armatami. Spada nam tedy do armji włoskiej takie chudziutkie generalątko na dowódcę armji włoskiej, która nie miała chleba, naboi, butów, ubrania, ot, biedna armja jako ten robaczek.
— Moje dzieci, powieda nam, otośmy tu razem. Otóż, wbijcie to sobie w mózgownicę, że od dziś za dwa tygodnie wygracie wojnę, będziecie mieli wszyscy porządne płaszcze, kamasze, królewskie buty. Ale, moje dzieci, trzeba iść po to do Medjolanu, tam to wszystko czeka.
„I poszliśmy. Francuz, dotąd zmiażdżony, płaski jak pluskwa, dźwiga się. Było nas trzydzieści tysięcy bosiaków na ośmdziesiąt tysięcy Niemców, wszystko rosłych chłopów, dobrze opatrzonych: widzę ich jeszcze. Wówczas Napoljon, który był wtedy dopiero Bonapartem, tchnął nam jakiegoś ducha w piersi. I maszeruje się w dzień i maszeruje w nocy, i grzmoci się ich pod Montenotte i leci się ich prać pod Rivoli, Lodi, Arcole, Millesimo, i już się ich niepopuszcza. Żołnierz zasmakował w tem aby zwyciężać. Wówczas Napoljon osacza ci tych niemieckich generałów, którzy nie wiedzieli w jaki kąt się zaszyć aby być bezpiecznie, i maca ich pod żebro, i bierze im czasem na jeden raz po dziesięć tysięcy ludzi, których zagarnia półtora-tysiącem Francuzów, kręcąc nimi jak szewc skórą. Słowem, zabiera im armaty, żywność, pieniądze, amunicję, wszystko co mogło się przydać, pcha ci ich do wody, grzeje ich po górach, kąsa ich w powietrzu, zjada na lądzie, patroszy ich wszędzie. Armja porosła w pierze, bo, widzicie, cysarz który był człowiek z głową, umiał sobie pozyskać mieszkańców, którym powiedział, żeśmy przyszli ich oswobodzić. Ano tedy cywile kochają nas i goszczą, i ich kobity także, jako że były to osoby bardzo bystre. Koniec końców, w wentozie 96 roku, co było niby tyle co nasz dzisiejszy marzec, siedzieliśmy w kącie, ale po tej kampanji jesteśmy panami Włoch, jak nam to Napoljon przepowiedział. A w marcu następnego roku, w jednym roku i w dwóch kampanjach, staje z nami pod Widniem: wszystko było zamiecione jak miotłą. Połknęliśmy po koleji trzy różne armje i przepędziliśmy czterech austrjackich generałów, z których jeden siwiutki, biedaczek, upiekł się jak szczur w słomie pod Mantuą. Królowie prosili łaski na kolanach. Zawarliśmy pokój. Czy jeden człowiek mógł tego dokazać? Nie. Bóg mu pomagał, to pewne. Rozmnażał się jak pięć chlebów w Ewangelji, dowodził bitwą w dzień, gotował ją w nocy, a warty wciąż go widziały, jak chodził tam i sam, nie jedząc i nie śpiąc.
„Zaczem, patrząc na te cuda, żołnierz uznaje go za swego ojca. I naprzód, wiara!
„Ale tamci w Paryżu, widząc to wszystko, powiadali sobie:
— Temu łazikowi chyba z nieba wprost dają rozkazy; coś się nam widzi, że on byłby zdolny jak nic zagarnąć Francję: trzeba go wypuścić na Azję albo Amerykę, może się tem zadowoli!
„Tak mu to było zapisane jak panu Jezusowi. Rada w radę, dają mu rozkaz aby poszedł wartować w Egipcie. Tu jego podobieństwo z synem bożym. Ale to nie wszystko. Zbiera swoich najtęższych zuchów, tych których osobliwie sobie wymusztrował, i powiada im tak:
— Moje dzieci, na ten kwadrans dają nam Egipt do połknięcia. Ale my go połkniemy w trymigi, jak połknęliśmy Włochy. Prości żołnierze zostaną książętami i będą mieli własne grunty. Naprzód!
„Naprzód dzieci! powiadają sierżanci. I przybywamy do Tulonu, którędy, wiadomo, droga na Egipt.
„Wówczas Anglicy mieli na morzu wszystkie swoje okręty. Ale kiedyśmy wsiedli na statki, Napoleon powiada:
— Nie zobaczą nas. Trzeba żebyście to wiedzieli, i dziś to wam mówię, że wasz generał ma swoją gwiazdę na niebie, która nas wiedzie i nas ochrania.
„Jak powiedział, tak się stało. Płynąc przez morze, bierzemy po drodze Maltę, ot niby pomarańczę, aby trochę uśmierzyć pragnienie zwycięstwa. Bo to był człowiek, który nie mógł wytrwać aby nic nie robić. Ano, jesteśmy w Egipcie. Dobra. Tam znowuż inny rozkaz. Egipcjanie, widzicie, to są ludzie, którzy, odkąd świat światem, zawsze przywykli mieć olbrzymów za królów, i armje liczne jak te mrówki. Bo też to jest kraj upiorów i krokodylów, gdzie pobudowano piramidy wielkie jak nasze góry, pod któremi (takie zmyślne juchy) grzebią swoich królów, żeby ich świeżo uchować, w czem oni szczególnie gustują. Zaczem, przy lądowaniu, mały kapral powiada nam:
— Moje dzieci, kraj który macie podbić, ma mnóstwo bogów, których trzeba uszanować, bo Francuz powinien być w przyjaźni z całym światem; bić ludzi, ale ich nie drażnić. Wbijcie sobie tedy w mózgownicę: nic nie ruszać z początku, potem będzie wszystko nasze. I marsz naprzód!
„No i dobra. Ale tamte pogany, którym przepowiedziano Napoljona pod mianem Kebir-Bonaberdis, co znaczy w ich gwarze: sułtan daje ognia, zlękły się go jak djabła. Zaczem Turcyja, i Azja i Afryka chwytają się magji i posyłają na nas biesa nazwiskiem Mody, o którym mówiono, że on zstąpił z nieba na białym koniu, i że tego konia, jak i jego pana, kule się nie imały, a obaj żyli samem powietrzem. Były takie, co go widziały; ale nie mam przyczyny uręczać wam tego. To władcy Arabji i Mameluków chcieli wmówić swoim, że ów Mody może ich obronić od śmierci w bitwie, niby że jest aniołem zesłanym aby zwalczyć Napoljona i odebrać mu pieczęć Salomonową, którą-to niby nasz generał miał ukraść. Rozumiecie, żeśmy ich grzali mimo tego.
„Hehe! powiedzcie mi, skąd oni się zwiedzieli o pakcie Napoljona? Czy to naturalne?
„Wierzyli w to święcie, że on ma moc nad duchami i że może przelatywać w mgnieniu oka z jednego miejsca w drugie jak ptak. To fakt, że on był wszędzie. I że przybył, aby im porwać królowę, piękną jak jasny dzień, za którą ofiarował wszystkie swoje skarby i djamenty wielkie jak gołębie jaja, ale Mameluk, do którego ona należała (chociaż miał kilka innych) nie chciał się zgodzić na ten handel. Od słowa do słowa, nie dało się rzeczy rozplątać inaczej, tylko zapomocą bitwy i to niejednej. No i nie żałowano tam sobie, było tam prania dla wszystkich. Zaczem ustawiliśmy się w szeregu pod Aleksandrją, pod Giseh i pod Piramidami. Trzeba było maszerować po słońcu, w piasku. Ludziom ćmiło się w oczach; widzieli wodę której nie można było się napić i cień od którego człowiek się pocił. Aleśmy jadali Mameluków codzień na pieczyste. Wszystko korzy się przed głosem Napoljona, który zagarnia górny i dolny Egipt, Arabję, nawet stolice krajów których już niema, gdzie były tysiące posągów, pięćset djabłów naturalnej wielkości, i — zważcie to — bezlik jaszczurek. Był tam grzmot kraju, każdy mógł sobie brać gruntu ile mu się spodobało, o ile tylko miał ochotę.
„Gdy on tak sobie gospodarzy w tym kraju gdzie zamierzał dokonać ślicznych rzeczy, Anglicy palą mu flotę w bitwie pod Abukir, bo już nie wiedzieli co wymyślić żeby nam dokuczyć. Ale Napoljon, którego szanowały Wschody i Zachody, którego papież nazywał swoim synem a krewniak Mahometa swoim drogim ojcem, chce się zemścić na Anglji i zabrać jej Indyje, niby w zastaw za spaloną flotę. Miał nas prowadzić do Azji, przez Morze Czerwone, do kraju gdzie są same djamenty i złoto, niby na żołd dla żołnierzy, a pałace na kwaterę, kiedy ów Mody zawiera pakt z zarazą i zsyła ją nam, aby przeciąć nasze zwycięstwa. Stać! Wówczas wszystko po kolei defiluje na tej paradzie, z której nie wraca się na nogach. Żołnierz, który zdycha, nie może ci wziąć Akry, gdzie wdzieraliśmy się trzy razy jak wściekli. Ale zaraza była silniejsza: takiej niczem nie ugłaskasz, choćbyś jej mówił: Kochasiu! Wszyscy się ciężko pochorowali. Jeden Napoljon był świeżutki jak róża. Cała armja widziała go, jak pił tę przeklętą zarazę i nic mu to nie szkodziło.
„Ej, ej, moi ludkowie, czy to było naturalne?
„Mameluki, wiedząc że jesteśmy wszyscy w ambulansach, chcą nam zagrodzić drogę, ale to nie z Napoljonem takie sztuki, ho, ho! Powiada tedy swoim straceńcom, niby tym co mieli twardszą skórę od innych: „Oczyśćcie mi drogę“. Ano Junot, który był rębacz numer pierwszy i jego szczery przyjaciel, bierze tylko tysiączek ludzi, i z tym tysiącem rozpruł całą armję paszy, któremu się zdawało że nam zatarasuje przejście. Ano wracamy do Kairu, naszej generalnej kwatery. Nowa historja. W nieobecności Napoljona, Francja dała się omotać hyclom Paryżanom, którzy kradli armji żołd, bieliznę, odzież, pozwalali żołnierzom zdychać z głodu, a chcieli żeby ci trzymali za łeb cały świat: jak, o to ich głowa nie bolała. Ot, głupcy, co to strzępili gębę, miast zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Ano tedy, armje nasze bito i bito, nieprzyjaciel wlazł w granice Francji, a człowieka nie stało. Uważcie, powiadam człowieka, bo go tak nazywano; ale to było głupstwo, skoro on miał na swoje usługi gwiazdę i wszystkie jej cuda: to myśmy byli ludzie!
„Dowiaduje się o awanturach we Francji po słynnej bitwie pod Abukir, gdzie, straciwszy nie więcej niż trzystu ludzi, z jedną dywizją pokonał wielką armję Turków, liczącą dwadzieścia pięć tysięcy, i wtaszczył ich do morza więcej niż połowę, trach! To był jego ostatni czyn w Egipcie. Widząc że tam wszystko jest stracone, powiedział sobie: „Ja jestem zbawcą Francji, wiem o tem; trzeba mi tam iść“. Ale rozumiecie, że armja nie wiedziała nic o jego wyjeździe, inaczej zatrzymań oby go siłą, aby go zrobić cesarzem Wschodu. Posmutnieliśmy wszyscy, kiedyśmy się znaleźli bez niego, bo on był naszą radością. Zostawił dowództwo Kleberowi, wielkiemu chwatowi, który odwalił kitę zamordowany przez Egipcjanina, którego znowuż uśmiercono za to pakując mu bagnet do zadka, bo taki jest tam sposób gilotynowania w jeich kraju: ale to była taka męka, że jeden żołnierz ulitował się nad zbrodniarzem i podał mu swoją manierkę: skoro tylko Egipcjanin napił się wody, wywrócił gały z niezmiemem ukontentowaniem.
„Ale nie zabawiajmy się takiemi głupstwami. Napoljon siada tymczasem w istną łupinę od orzecha, mizerny stateczek który się nazywał Fortuna, i w mgnieniu oka, pod nosem Anglji która blokowała go swemi okrętami linjowemi, fregatami i wszystkiem co tylko miała na morzu, ląduje we Francji, bo zawsze umiał przebywać morza jednym susem. Czy to było naturalne? Ba, skoro tylko się znalazł we Frejus, to już tak jakby był w Paryżu. Tam wszyscy go wielbią, ale on zwołuje rząd.
— Coście zrobili z memi dziećmi, z żołnierzami? powiada do adwokatów: jesteście stado łajdaków, kpicie sobie z ludzi i robicie sobie tłusty połeć z matki Francji. Tak się nie godzi, mówię tu w imieniu wszystkich, którym się to wcale nie widzi.
„Nato oni chcą gadać swoje i zabić go, ale za pozwoleniem! Zamyka ich w ich pyskowni: każe im skakać przez okna, a potem pakuje ci ich w kamasze, gdzie robią się niemi jak ryby, potulni jak te baranki. Po tej historji awansuje na konsula; a że taki człowiek nie mógł nie wierzyć w Najwyższą Istotę, dopełnia obietnicy danej Bogu, który mu też słowa galanto dotrzymał: oddaje mu jego kościoły, przywraca religję, dzwony dzwonią za Boga i za niego. Od jednego razu wszyscy ukontentowani: primo, księża, których nie daje tyrmosić; secundo, mieszczuch, który może sobie handlować nie obawiając się szponów prawa, które się stało rozbojem, tertio, szlachta, której nie pozwala mordować, jak to weszło nieszczęśliwie w zwyczaj.
„Ale trzeba było przegnać nieprzyjaciela, to też on nie zasypia nad miską, bo, widzicie, jego oko przenikało cały świat, jakgdyby to była zwykła głowa jednego człowieka. Ano tedy pojawia się wpierwej we Włoszech, jakgdyby wystawił głowę przez okno, i gamo jego spojrzenie wystarczyło. Austryjaków połknął pod Marengo jak wieloryb łyka płotki. Hau! Tu trąby francuskie zagrały na zwycięstwo tak głośno, że cały świat je usłyszał: wystarczyło. „Już się nie bawimy, powiadają Niemce. — Dosyć już tego, powiadają znów inni. Europa liże łapy, Anglja przywarowała. Pokój powszechny; króle, narody, wszystko udaje że się całuje z dubeltówki. Tam to cesarz wymyślił Legję Honorową, piękna rzecz, niema co! „We Francji — powiedział przed całą armją w Boulogne — wszyscy są odważni! Zatem, cywil, który się czemś popisze, będzie bratem żołnierza i żołnierz będzie jego bratem, i będą zjednoczeni pod sztandarem Honoru.
„Ano my, którzyśmy byli za morzem, wracamy z Egiptu. Wszystko było odmienione! Zostawiliśmy go generałem, w mgnieniu oka widzimy go cysarzem. Na honor, Francja mu się oddała jak ładna dziewczyna ułanowi. Kiedy się to stało ku ogólnemu zadowoleniu, odbyła się święta ceremonja, jakiej jeszcze nie widziano pod tem niebem bożem. Papież i kardynałowie w złotych i czerwonych szatach przechodzą przez Alpy umyślnie aby go namaścić w obliczu armji i ludu, który klaszcze w ręce. Jest tu jedna rzecz, której nie byłoby słusznie zataić. W Egipcie na pustyni, blisko Syrji, pojawił mu się na górze Mojżesza Czerwony Człowiek, który mu powiedział: „Wszystko idzie dobrze. Potem pod Marengo, wieczorem po zwycięstwie, drugi raz stanął przed nim Czerwony Człowiek i rzekł: „Ujrzysz świat u swoich nóg i będziesz cesarzem Francuzów, królem włoskim, panem Holandji, władcą Hiszpanji, Portugalji, prowincji ilyryjskich, protektorem Niemiec, zbawcą Polski, pierwszym orłem Legji Honorowej i wszystkiem“. Ten Człowiek Czerwony, to była, widzicie, jego myśl; taki posłaniec, który mu służył (jak powiadało wielu) za pośrednika między nim a jego gwiazdą. Ja tam w to nigdy nie wierzyłem; ale Czerwony Człowiek to święta prawda, i Napoljon sam o nim mówił i powiadał że przychodził do niego w najcięższych chwilach i siedział w pałacu tuileryjskim na strychu. Otóż, w dzień koronacji, Napoljon ujrzał go wieczorem po raz trzeci, i radzili z sobą o wielu sprawach. Zaczem, cysarz idzie prosto do Medjolanu i koronuje się na króla Włoch. Tam zaczyna się istny tryumf żołnierza. Kto tylko umiał pisać, zostawał oficerem. Sypią się pensje, dotacje, tytuły książęce; skarby dla sztabu, które Francji nie kosztowały ani grosza; i Legja z pensją dla prostych żołnierzy, którą ja jeszcze do dziś dnia pobieram. Słowem, armja zaopatrzona, jak nigdy nie była żadna.
„Ale cysarz, który wiedział że ma być cysarzem całego świata, myśli i o cywilach, i każe im budować, wedle swego pomyślenia, istne czarodziejskie pałace tam gdzie było golusieńkie pole. Ot, naprzykład, wracacie z Hiszpanji aby iść do Berlina: a tuż widzicie łuki tryumfalne i prostych żołnierzy wyrzeźbionych pięknie na wierzchu razem z samemi generałami. W dwa czy trzy lata, Napoljon, nie okładając was podatkami, napełnia piwnice złotem, buduje mosty, pałace, drogi, płaci uczonych, wydaje fety, prawa, buduje okręty, porty; wydaje mil jony miljardów, ale to tyle, iż powiadano mi, że mógł wybrukować Francję pięciofrankówkami, gdyby mu się zachciało. Zaczem, kiedy się już dobrze usiedział na tronie, i tak był panem wszystkiego że Europa czekała na jego pozwolenie kiedy chciała iść na stronę, wspomniał sobie, że ma czterech braci i trzy siostry i powiada do nas niby tak w gawędzie, w rozkazie dziennym: „Moje dzieci, czy to sprawiedliwie, aby krewni waszego cesarza wyciągali rękę? Nie. Chcę, aby się wszystko na nich świeciło jak na mnie. Na to trzeba zdobyć królestwo dla każdego z nich, iżby Francuz był panem wszystkiego, aby przed żołnierzem gwardji drżał świat, aby Francja mogła pluć gdzie się jej podoba i aby jej każdy odpowiadał jak na mojej monecie: Bóg z wami! — Zgoda! odpowiedziała armja, pójdziemy ci łowić królestwa bagnetem“.
„Haha! nie było mowy o tem aby się cofać: gdyby sobie wbił w mózgownicę aby zdobyć księżyc, trzeb aby było plunąć w garść, spakować tornister i drapać się na księżyc; szczęście że taka nie była jego wola. Królowie, którzy przywykli do swoich miętkich tronów, robią oczywiście ceregiele, wtedy my hajda! Idziemy, maszerujemy, i zaczyna się cała brewerja na nowo, — aż się ziemia trzęsie. Ależ on napsuł w tym czasie ludzi i butów! A bijatyka była tak okrutna, że każdy inny niż Francuz byłby się zmęczył. Ale wy wiecie, że Francuz jest z urodzenia filozof; wie że trochę prędzej, trochę później, trzeba umrzeć. Umieraliśmy tedy bez słowa, bo nas to cieszyło patrzeć jak cesarz robi na mapie, ot to! (tu piechur lekko zakreślił nogą koło na boisku w stodole). I powiadał: „To, to będzie królestwo!” — i było królestwo. Cóż za piękne czasy! Z pułkowników robili się generałowie, tylko się migało, z generałów marszałki, z marszałków króle. Jeszcze jest jeden taki, który się osiedział na tronie aby świadczyć o tem Europie, mimo że to Gaskończyk, który zdradził Francję aby utrzymać swoją koronę, który nie zarumienił się ze wstydu, bo, widzicie, korony są ze złota! Takoż saper, który umiał czytać, zostawał szlachcicem. Ja, jak tu do was mówię, widziałem w Paryżu jedenastu królów i całą chmarę książąt, którzy otaczali Napoljona niby promienie słońca! Rozumiecie dobrze, że każdy żołnierz, niby miał widoki dochrapać się tronu, byle był dzielny (a cóż dopiero kapral gwardji), to była osobliwość, której się przyglądali na ulicy, podziwiali, bo każdy miał spis swoich zwycięstw dokładnie wypisany w biuletynie. A było ich, tych bitew! Austerlitz, gdzie armja popisywała się jak na paradzie; Eylau, gdzie potopiono Rusów w jeziorze, jakgdyby Napoljon dmuchnął na nich; Wagram, gdzieśmy się bili trzy dni bez skrzywienia. Słowem, było tego tyle co świętych w kalendarzu.
„Wówczas to okazało się, że Napoljon ma w pochwie prawdziwy miecz boży. Wówczas on szanował żołnierza, uważał go za swoje dziecko, troszczył się o to czy macie trzewiki, bieliznę, płaszcz, chleb, naboje, mimo że dbał o swój majestat, bo królowanie to było jego rzemiosło. Ale swoją drogą sierżant, a nawet prosty żołnierz, mógł do niego powiedzieć: „Panie cysarzu“, jak wy do mnie mówicie czasem: „Mój stary“. I on odpowiadał na racje jakie mu się dawało, i sypiał w śniegu jak i my, słowem wyglądał prawie na naturalnego człowieka. Ja, jak tu do was mówię, widziałem go, jak stał z nogami w kupie kul, ani się o to nie troszcząc, żwawy, spoglądający przez lornetkę to w prawo to w lewo, wciąż myślący o sprawie: wówczas my staliśmy w miejscu spokojni jak ten Jezusek. Nie wiem, jak on to robił, ale kiedy do nas mówi, to jakby nam kto ognia nasypał w żondołek, i żeby mu pokazać żeśmy jego dzieci, niezdolni stchórzyć, szło się sobie zwyczajnym krokiem na te łajdackie armaty, które rzygały tysiącem kul i zmiatały nas bez ceremonji. Umierający jeszcze troskali się o to, aby się podnieść, pozdrowić go i krzyknąć: „Niech żyje cesarz!“
„Czy to było naturalne? Czybyście to zrobili dla zwykłego człowieka?
„Ano tedy, skoro zaopatrzył wszystkich swoich, przyszła rzecz na cesarzową Józefinę. Dobra była kobita, ale coś miała przekręcone i nie rodziła mu dzieci; musiał tedy się z mą rozejść, mimo że ją kochał znacznie. Ale trza mu było koniecznie młodych, niby skroś tych rządów. Zwiedziawszy się o tym kłopocie, wszystkie króle Europy zaczęły się bić z sobą który da mu córkę za zonę. I ożenił się, jak nam powiedziano, z Austryjaczką, która była córką Cezarów: taki niby dawny człowiek, o którym głośno jest wszędzie, i to nie tylko w jego kraju, gdzie powiadają że zrobił wszystko, ale i w Europie. I to jest taka prawda, że ja (jak tu do was mówię) bywałem nad Dunajem, gdzie widziałem szczątki mostu budowanego przez tego człowieka, który ponoś bywał w Rzymie krewniakiem Napoljona, z czego cesarz wywiódł swoje prawo, aby wziąć dziedzictwo po nim dla swego syna.
„Zatem małżeństwo: radość dla całego świata. Nasz darował ludowi dziesięć lat podatków, które ściągnięto i tak, bo te hycle poborcy nie dbały na cesarskie słowo. Ano cysarzowa urodziła chłopaka, który został królem rzymskim, czego jeszcze nie widziano na ziemi, bo nigdy jeszcze dziecko nie urodziło się królem za życia swego ojca. Tego dnia zaraz balon poleciał z Paryża aby to powiedzieć w Rzymie, i ten balon odbył swoją drogę w jeden dzień. Haha! czy i teraz który z was mi powie, że to było naturalne? Nie, to było zapisane w górze! I niech świerzbu dostanie, kto nie powie, że on był zesłany przez samego Boga dla tryumfu Francji.
„Ale oto cesarz rosyjski, który był jego przyjacielem, pogniewał się o to, że on nie ożenił się z Ruską, i dalejże się wąchać z Anglikami naszemi wrogami, z którymi dawno Napoljon chciał pogadać na rozum w ich kramikach, ale mu zawsze przeszkodzono. Trzebaż wreszcie skończyć z temi psubratami. Napoljon pogniewał się i powiada:
— Żołnierze! bywaliście zawsze panami we wszystkich stolicach świata: zostaje Moskwa, która się pokumała z Anglją. Tedy, aby móc zdobyć Londyn i Indyje, które należą do nich, ogłaszam że nam trzeba iść na Moskwę.
„Zaczem, zbiera największą armję jaka kiedykolwiek maszerowała po tej ziemi, i tak pięknie wyrychtowaną, że jednego dnia odbył rewję miljona ludzi. Hurra! powiadają Moskale. I oto cała Rosja, te bestje kozaki, wszystko leci. Kraj na kraj, generalna heca, aż to było podejrzane. Jak powiedział Czerwony Człowiek Napoljonowi: „To będzie Azja przeciw Europie! — Rozumiem, odpowiada, będę się miał na baczności“.
„I, jako żywo, wszyscy królowie cisną się lizać rękę Napoljonowi! Austrja, Prusy, Bawarja, Saksonja, Polska, Włochy, wszystko jest z nami, i pochlebia nam aż cud patrzeć! Nigdy orły nasze tyle nie gruchały co na tych paradach, gdzie były ponad wszystkiemi sztandarami Europy. Polacy nie posiadali się z radości bo cesarz umyślił ich podźwignąć: niby przez to, że Polska i Francja zawsze były jak siostry. I cała armja krzyczy: „Nasza Rosja!“ Wchodzimy dobrze zaopatrzeni; idziemy, idziemy; niema Rusów. Wreszcie zastajemy hyclów okopanych pod Moskwą. Tam-to dostałem krzyż, mam tedy prawo powiedzieć, że to była cholerna bitwa. Cysarz był niespokojny, widział Czerwonego Człowieka, który mu rzekł: „Mój chłopcze, idziesz prędzej niż nogi nadążą, ludzi ci braknie, przyjaciele cię zdradzą44. Zaczem proponuje pokój. Ale nim go podpisał, powiada do nas: „Przetrzepmy trochę Moskali? Dobra! wrzasła armja. — Naprzód!“ powiadają sierżanci.
„Buty miałem podarte, mundur w strzępach, od dreptania po tych tamtejszych drogach, które nie są wygodne, o nie. Ale pal sześć! „Skoro to ma być koniec balu, powiadam sobie, niechże sobie użyję na ostatku“. Siedzieliśmy w wielkim wąwozie, to były pierwsze miejsca. Dają sygnał: siedemset armat zaczyna z sobą gawędę, aż krew uszami tryskała. Trzeba oddać sprawiedliwość wrogom: te Ruski padały jak Francuzi, nie ustępując na krok, a my nie posuwaliśmy się ani tyle. „Naprzód, krzyczą na nas, cesarz jedzie“. Prawda, przejeżdża galopem, dając nam znak, ze bardzo mu chodzi o to byśmy wzięli redutę. Zagrzewa nas, biegniemy, przybywam pierwszy do parowu. Bożeż ty mój! ale tam padło poruczników, pułkowników, żołnierzy! Głupstwo! Były z tego buty dla tych co nie mieli, a szlify oficerskie dla frantów co umieli czytać. Zwycięstwo! krzyk na całej linji.
„Ano zostało tam dwadzieścia pięć tysięcy Francuzów na placu, rzecz która się dotąd nigdy nie zdarzyła. Bagatela! To by o niby zżęte pole, tyle że zamiast kłosów — ludzie. Trochę nas to otrzeźwiło. Nadchodzi On, stajemy kręgiem koło mego. Zaczem zaczyna się z nami czulić, robić przyjemniaczka, bo on umiał być miły kiedy chciał, tak że człowiek zapominał że ma w brzuchu ścierwo zamiast strawy. Ano przyjemniaczek sam rozdaje krzyże, oddaje honory poległym, a potem powiada: „Do Moskwy. — Niech ci będzie do Moskwy, odpowiada armja. Bierzemy Moskwę. A te Ruski podpalają swoje miasto! Paliło się jak sterta słomy na dwie mile, paliło się przez dwa dni. Pałace padały jak dachówki! Deszcz żelaza, roztopionego ołowiu, aż strach było patrzeć. Mogę to wam dziś powiedzieć, to była łuna naszej klęski. Cysarz powiada: „Dość już tego. Wszyscy moi ludzie zostaliby tutaj. Posiedliśmy tyle aby spocząć krzynkę i skrzepić trochę swoją padlinę, bo zmęczeni byliśmy dokumentnie. Zabieramy złoty krzyż który był na Kremlu, no i każdy żołnierz wyniósł mały mają teczek. Ale za powrotem zima przyszła o miesiąc wcześniej, czego te osły uczeni dotąd nie umieli wytłómaczyć; zimno zaczyna nas szczypać w łydki. Niema już armji, rozumiecie? niema generałów, nawet sierżantów. Odtąd zaczęło się królowanie nędzy i głodu, królestwo w którem naprawdę wszyscy byliśmy równi!
„Myślało się tylko o tem aby wrócić do Francji; człowiek się nie schylał aby podnieść fuzję albo pieniądze, każdy szedł przed siebie, trzymając broń jak sam chciał, nie dbając o sławę. Przytem czas był tak szkaradny, że cesarz nie mógł dojrzeć swojej gwiazdy. Było coś pomiędzy niebem a nim. Biedny człowiek, jak jego to musiało boleć, patrzeć na swoje orły lecące precz od zwycięstwa. Dało mu szkołę, niema co!
„Przychodzi Berezyna. Tutaj, moi kochani ludzie, można wam zaręczyć na to co jest najświętszego, na honor, że od czasu jak istnieją ludzie, nigdy przenigdy nie widziano podobnej mamałygi z wojska, furgonów, artylerji, w podobnym śniegu, pod równie szelmoskiem niebem. Lufa parzyła cię w rękę kiedyś się jej dotknął, tak było zimno. Tam-to armję ocalili pontonierzy, którzy wytrwali dzielnie na posterunku. Tam gracko się sprawił nasz Gondrin, jeden dziś żywy z tych djabłów dość zawziętych na to aby wieść w wodę i budować mosty po których armja przeszła, i ocalić się od Rusków, którzy jeszcze mieli respekt przed Wielką Armją, niby przez dawne zwycięstwa. Tak (rzekł, wskazując Gondrina, który patrzał nań z uwagą właściwą głuchym), Gondrin to żołnierz całą gębą, sam honor żołnierski, który zasługuje na wasz najwyższy szacunek.
„Widziałem cesarza (ciągnął), jak stał nieruchomy przy moście, nie czując zimna. Czy to też było naturalne? Patrzał jak przepadały jego skarby, jak ginęli jego starzy przyjaciele, jego stare druhy egipskie. Ba! wszystko tam przepadło, kobiety, furgony, artylerja, wszystko zniszczone, zjedzone, zrujnowane. Najtężsi strzegli orłów: bo, widzicie, orły, to była Francja; to byliście wy wszyscy, to był honor cywilny i wojskowy, który musiał zostać czysty i nie opuszczać głowy skroś zimna. Grzaliśmy się tylko w pobliżu cesarza, ponieważ, kiedy był w niebezpieczeństwie, przybiegaliśmy zmarznięci, my, którzybyśmy się nie zatrzymali aby podać rękę przyjacielowi. Powiadają także, że on płakał w nocy nad swą biedną żołnierską rodziną. Tylko on i Francuzi mogli się z tego wydobyć: i wydobyli się, ale ze stratami, z jakiemi stratami, tyle wam tylko mówię. Sprzymierzeni zjedli nam nasze prowianty. Wszystko zaczynało go zdradzać, jak mu to powiedział Czerwony Człowiek. Pyskacze paryscy, którzy milczeli od czasu stworzenia Gwardji Cesarskiej, myśleli że on nie żyje i uknuli spisek, do którego wciągnęli prefekta policji aby obalić cesarza. Dowiaduje się o tem, nie podobało mu się to; jedzie tedy, powiedziawszy wprzód do nas: „Bywajcie, dzieci; zostańcie na posterunku, ja tu wrócę“. Ba! generałowie biorą nogi za pas, bo bez niego to już nie było to samo. Marszałkowie gadają sobie głupstwa, robią głupstwa, i to było naturalne; Napoljon, który był dobry człowiek, karmił ich złotem, obrosło to w sadło i nie chciało maszerować. Stąd przyszły nasze nieszczęścia, bo wielu z nich zostało garnizonem, nie garbując skóry nieprzyjacielowi którego mieliśmy przed sobą, gdy nas popychano ku Francji. Ale Cesarz wraca do nas z rekrutem, i to wspaniałym rekrutem, których przerobił na tęgich zuchów, istne psy szczerzące zęby na wroga; do tego cywile jako gwardja honorowa: ładna armja, która stopniała jak masło na patelni.
„Mimo naszej chwackiej postawy, wszystko jest przeciwko nam ale armja dokazuje jeszcze cudów. Ano zaczynają się istne bitwy gór, ludy na ludy, pod Dreznem, pod Lutzen, pod Bautzen... Spamiętajcie te nazwy, moi ludkowie, bo tam Francuz okazał się takim bohatyrem, że w owym czasie dobry grenadjer nie trwał więcej niż pół roku. Zwyciężamy ciągle, ale na tyłach hycle Angliki buntują ludy opowiadając im głupstwa. Wreszcie przerzynamy się przez tę ciżbę. Wszędzie gdzie Cesarz się pojawia, tam otwieramy sobie drogę, bo to na morzu czy na lądzie, gdzie on powiadał: „Ja chcę przejść”, tam przechodziliśmy zawsze. Koniec końców, jesteśmy we Francji; niejednego biednego piechura, mimo że czas był djablo ciężki, powietrze rodzinne postawiło na nogi. Co do mnie, mogę powiedzieć, że mi wróciło życie.
„Ale w tej chwili chodziło o to aby bronić Francji, ojczyzny, pięknej naszej Francji, przeciw całej Europie, która boczyła się na nas za to, żeśmy chcieli nauczyć rozumu Rusków, spychając ich gdzie należy, aby nas nie zjedli, jak to jest zwyczaj tych Północników którzy są łakomi Południa, jak to słyszałem od wielu naszych generałów. Wówczas cesarz widzi swego własnego teścia, swoich przyjaciół których porobił królami, kanalje którym przywrócił trony, wszystkich przeciw sobie. Wreszcie nawet Francuzów i sprzymierzonych, którzy z wyższego rozkazu obrócili się w naszych szeregach przeciw nam, jak to było w bitwie pod Lipskiem. Czy to nie jest ohyda, do której nie byłby zdolny prosty żołnierz? Trzy razy na dzień łamało to słowo, i to się nazywali książęta! Zaczyna się najazd. Wszędzie gdzie nasz cesarz pokazuje swoją lwią twarz, wróg się cofa. Dokonał w owym czasie więcej cudów broniąc Francji, niż wówczas kiedy zdobywał Włochy, Wschód, Hiszpanję, Europę i Rosję. Zaczem umyślił pogrzebać wszystkich cudzoziemców aby ich nauczyć szanować Francję, i pozwolił im przybyć pod Paryż, aby ich połknąć jednym haustem i wznieść się na najwyższy szczyt genjuszu w bitwie większej jeszcze niż wszystkie inne, w bitwie nad bitwy!
Ale cóż! Paryżanie zlękli się o swoją nędzną skórę i o swoje kramiki i otworzyli bramy. Zaczynają się zdrady, szczęście się odwraca, zawracają głowę cesarzowej i wywieszają białą chorągiew przez okno. Wreszcie generałowie, z których uczynił najlepszych swoich przyjaciół, opuszczają go dla Burbonów, o których nikt nigdy nie słyszał. Wówczas żegna się z nami w Fontainebleau. „Żołnierze!..“ Słyszę go jeszcze, płakaliśmy wszyscy jak istne dzieci: orły, sztandary pochyliły się jak na pogrzebie, ho — mogę wam powiedzieć — to był prawdziwy pogrzeb Cesarstwa, a jego pyszne armje to były szkielety.
„Zaczem powiada nam z ganku swego pałacu: „Moje dzieci, zwyciężyła nas zdrada, ale zobaczymy się w niebie, ojczyźnie walecznych. Brońcie mojego malca, którego wam powierzam: niech żyje Napoljon II!“ Myślał sobie życie odebrać: aby nie dać wgiąć Napoljona żywcem, zażył trucizny tyle, że byłoby starczyło na cały pułk, ponieważ, jak Pan Jezus przed swoją męką, myślał że go opuścił pan Bóg i jego talizman, ale trucizna wcale na niego nie podziałała. Tak? to inna sprawa! widzi że jest nieśmiertelny. Pewien teraz swego i tego że zawsze będzie cesarzem, udaje się na jakiś czas na wyspę, aby się przypatrzyć jak ci się tu będą sprawiać. Ci oczywiście walą głupstwo na głupstwo. Podczas gdy on tam stał na posterunku, Chińczyki i tamte bydlęta afrykańskie, Barbareski i inne, które wcale nie są przyjemne w dotknięciu, tak silnie uważali go za coś więcej niż człowieka, że szanowali jego flagę mówiąc iż dotknąć jej, to tyle co zaczepić Pana Boga. Panował nad całym światem, gdy tamci wygnali go z jego Francji. Zaczem siada na tę samą łupinę, na której się przeprawiał z Egiptu, przemyka się pod nosem Anglikom, wysiada na ląd we Francji. Francja go uznaje, wieść leci od wsi do wsi, cała Francja krzyczy: Niech żyje cesarz! I tutaj zapał dla tego cudu cudów był bardzo niezłomny. Delfinat spisał się bardzo dobrze, i wielce osobliwie byłem ukontentowany, dowiadując się, żeście tu płakali z radości na widok szarego surduta. 1-go marca Napoljon ląduje z dwustoma ludźmi aby zdobyć królestwo Francji i Nawary, które 20-go marca stało się znowu Cesarstwem francuskiem. Tego dnia on wszedł do Paryża, zmiótłszy wszystko przed sobą; odzyskał swą lubą Francję i zebrał swoją wiarę, powiadając tylko te dwa słowa: „Oto jestem“! To najpiękniejszy cud, jaki Bóg kiedy sprawił! Czy przed nim człowiek zdobył kiedy Cesarstwo, pokazując jeno kapelusz? Myśleli, że zdławili Francję? Wcale nie. Na widok orła, armja narodowa tworzy się na nowo, idziemy wszyscy na Waterloo. Tam cała gwardja pada od jednego razu. Napoljon w rozpaczy rzuca się trzy razy na armaty na czele reszty, nie znajdując śmierci! Widzieliśmy to, jak was tu widzę!
„Ano, bitwa przegrana. Wieczorem, cysarz woła starych żołnierzy, w polu pełnem naszej krwi pali sztandary i orły. Te biedne orły, wciąż zwycięskie, które krzyczały w bitwach: — Naprzód! i leciały na całą Europę, ocalone są od tej haóhy, aby miały przejść w ręce wrogów. Za całe swoje skarby Anglja nie mogłaby kupić ani piórka z ich ogona. Niema orłów. Resztę sami wiecie. Czerwony Człowiek przechodzi ladaco do Burbonów. Francja zmiażdżona, żołnierz nie jest w niej już niczem, kradną mu to co mu się należy, odprawiają go do domu aby wziąć na jego miejsce szlachtę co nogami powłóczy, ot, litość patrzeć. Chwytają Napoljona zdradą, Anglicy przykuwają go na wielkiej bezludnej wyspie na oceanie, na skale sterczącej na dziesięć tysięcy stóp nad światem. Koniec końców musi tam siedzieć, póki Czerwony Człowiek nie odda mu jego władzy na szczęście dla Francji. Ci tam powiadają, że on umarł! Aha, właśnie, umarł! Widać że go nie znają. Powtarzają te brednie, aby oszukać lud i trzymać nas w spokoju pod swoją budą, niby tym ich rządem. Słuchajcie. Prawdziwa prawda jest, że go jego przyjaciele zostawili w pustyni samego, aby się spełniło proroctwo, które było o nim, bo zapomniałem wam powiedzieć, że jego imię Napoljon znaczy lew pustyni. Oto prawda taka, jak sama Ewangelja. Wszystkie inne rzeczy, które usłyszycie o cesarzu, to głupstwa nie podobne do niczego. Bo, widzicie, synowi niewiasty pan Bóg nie pozwoliłby wypisać swojego imienia czerwono, jak on je wypisał na ziemi, która będzie pamiętała o nim zawsze! Niech żyje Napoljon, ojciec ludu i żołnierzy!“
— Niech żyje generał Eblé! wykrzyknął pontonjer.
— J ak wyście to zrobili, żeście nie zginęli w tym parowie pod Moskwą? spytała któraś wieśniaczka.
— Albo ja wiem? Wpadł na nas tam cały pułk, a zostało nas tylko stu piechurów, ho, widzicie, tylko piechury mogły go zdobyć! Piechota, widzicie, to wszystko w armji...
— A kawalerja! wykrzyknął Genestas zsuwając się z kupy siana i pojawiając się z szybkością, która wydarła krzyk nawet najodważniejszym. Hehe, mój stary, zapominasz czerwonych langjerów Poniatowskiego, kirasjerów, dragonów, wszystkich djabłów! Kiedy Napoleon, zniecierpliwiony że zwycięstwo się ociąga, powiadał do Murata: „Wasza Królewska Mość, przetnij mi to na dwoje!“ ruszyliśmy zrazu trapa, potem galopa, raz, dwa! i armja nieprzyjacielska przecięta jak jabłko nożem. Szarża kawalerji, mój stary, ależ to niby grad kul armatnich!
— A pontonierzy? krzyknął głuchy.
— No, no, moje dzieci! odparł Genestas zawstydzony swoim wyskokiem, widząc dokoła krąg milczących i zdziwionych twarzy, niema tu prowokatorów! Macie tu, wypijcie za zdrowie małego kaprala.
— Niech żyje cesarz! krzyknęła jednym głosem cała wieczornica.
— Cicho, dzieci, rzekł oficer, siląc się ukryć swą głęboką boleść. Cicho! On umarł, mówiąc: „Sława, Francja i bitwa“. Moje dzieci, on musiał umrzeć, ale jego pamięć?... nigdy.
Goguelat uczynił gest niedowierzania, poczem rzekł cicho do sąsiadów:
— Ten oficer jest jeszcze w służbie, a oni mają rozkaz, aby mówić ludowi że Cesarz umarł. Nie trzeba mu tego brać za złe, bo, widzicie, dla żołnierza rozkaz to wszystko.
Wychodząc ze spichrza, Genestas usłyszał Grabarkę, która mówiła:
— Widzicie, ten oficer, to przyjaciel Cesarza i pana Benassis.
Cała wieczornica rzuciła się do drzwi, aby jeszcze zobaczyć majora; przy blasku księżyca ujrzeli, jak odchodzi pod ramię z lekarzem.
— Narobiłem głupstw, rzekł Genestas. Wracajmy prędko! Te orły, te armaty, bitwy!... Nie wiedziałem już sam, gdzie jestem.
— I cóż, co pan powiada o moim Goguleacie? spytał Benassis.
— Panie, przy takich bajarzach, Francja zawsze będzie zdolna urodzić czternaście armji Republiki i zacząć rozmowę na armaty z Europą. Oto moje zdanie.
Rychło przybyli do domu i znaleźli się niebawem w salonie przy kominku, gdzie zagasły ogień rzucał jeszcze słabe odblaski. Mimo dowodów zaufania jakich doznał ze strony lekarza, Genestas wahał się jeszcze zadać mu ostatnie pytanie, które mogło się wydać niedyskretne: ale gdy od czasu do czasu rzucał nań badawcze spojrzenie, lekarz zachęcił go owym miłym uśmiechem, który zwykł krasić wargi ludzi naprawdę silnych. Uśmiechem tym Benassis zawczasu niejako odpowiadał przychylnie na pytanie. Zaczem, major rzekł:
— Proszę pana, życie pańskie tak bardzo różni się od życia przeciętnych ludzi, że nie zdziwi się pan, gdy ośmielę spytać o przyczyny pańskiego zagrzebania się tutaj. Jeżeli moja ciekawość wyda się panu niewłaściwa, przyzna pan, że jest bardzo naturalna. Słuchaj pan! Miałem kolegów, których nigdy nie tykałem, nawet po kilku wspólnie odbytych kampanjach: miałem znowu innych, którym mówiłem: „Idź odebrać nasz żołd u kasjera!“ w trzy dni po wspólnem upiciu się, co się może zdarzyć najporządniejszym ludziom na obowiązkowej bibie. Otóż pan jesteś jeden z tych, do których uczułem przyjaźń nie czekając ich pozwolenia i nie wiedząc nawet dobrze czemu.
— Kapitanie Bludeau...
Od jakiegoś czasu, za każdym razem gdy lekarz wymieniał fałszywe nazwisko przybrane przez jego gościa, ten mimowoli krzywił się lekko. Benassis spostrzegł ten wyraz przykrości i popatrzał bystro na wojskowego, starając się odgadnąć przyczynę: że jednak trudnoby mu było domyślić się prawdy, przypisał ten odruch jakiejś fizycznej dolegliwości i ciągnął dalej:
— Kapitanie, nienawidzę mówić o sobie. Już od wczoraj kilka razy zadałem sobie gwałt, wyjaśniając panu ulepszenia jakich dokonałem tutaj: ale tyczyło to gminy i jej mieszkańców, z których losami moje są nieodzownie splecione. Ale teraz, gdybym panu opowiedział swoją historję, toby znaczyło mówić jedynie o sobie, a moje życie nie jest interesujące.
— Gdyby nawet było jeszcze prostsze niż historja Grabarki, odparł Genestas, i tak chciałbym je poznać, aby się dowiedzieć, co za przejścia mogły rzucić w ten kąt człowieka takiego jak pan.
— Kapitanie, od dwunastu lat milczałem. Obecnie, kiedy, na krawędzi grobu, czekam chwili, która mnie weń wtrąci, wyznam panu szczerze, że to milczenie zaczynało mi ciążyć. Od dwunastu lat cierpię, nie zaznawszy pociechy jakiej przyjaźń użycza zbolałemu sercu. Prawda, moi biedni chorzy, moi wieśniacy dają mi przykład doskonałej rezygnacji, ale ja ich pojmuję i oni to czują; gdy tutaj nikt nie może osuszyć moich tajemnych łez, ani dać mi owego uścisku dłoni zacnego człowieka, tej najpiękniejszej nagrody której nie zbywa nikomu, nawet Gondrinowi.
Genestas wyciągnął żywo rękę do Benassisa, którego ten gest wzruszył silnie.
— Może Grabarka byłaby mnie pojęła anielsko, podjął zmienionym głosem, ale byłaby mnie może pokochała, a to byłoby nieszczęście. Wiesz, kapitanie, jedynie stary pobłażliwy żołnierz jak pan, albo też młody człowiek pełen złudzeń mogliby wysłuchać mojej spowiedzi; może ją zrozumieć jedynie człowiek który zna dobrze życie, albo też dziecko któremu jest ono jeszcze zupełnie obce. W braku księdza, dawni rycerze, umierający na polu bitwy, spowiadali się krzyżowi swego miecza, biorąc go za powiernika między sobą a Bogiem. Pan tedy, jeden z najtęższych mieczów Napoleona, pan, twardy i silny jak stal, może mnie pan zrozumie? Aby się przejąć mojem opowiadaniem, trzeba wejść w pewne subtelności uczuć i podzielić wierzenia wrodzone prostym sercom, ale śmieszne dla wielu filozofów nawykłych posługiwać się w osobistych sprawach zasadami dozwolonemi tylko Państwu. Będę mówił szczerze, jak człowiek który nie chce usprawiedliwiać ani złego ani dobrego w swojem życiu, ale który nie będzie panu ukrywał nic, ponieważ jest dziś daleko od świata, obojętny na sąd ludzi i pełen nadzieji w Bogu.
Benassis przerwał, poczem wstał i rzekł:
— Zanim rozpocznę opowiadanie, powiem aby nam dano herbaty. Od dwunastu lat, Agata nie zapomniała ani razu zapytać czy nie chcę herbaty, przeszkodziłaby nam z pewnością. Napijesz się, kapitanie?
— Nie, dziękuję.
Benassis wrócił szybko.




  1. Hommes de cette nation.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.