Lekarz wiejski (tłum. Boy-Żeleński)/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Lekarz wiejski
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Médecin de campagne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II
Przez pola

Dbałość o konia, wrodzona każdemu kawalerzyście, ściągnęła wczesnym rankiem majora do stajni. Staranność, z jaką Mikołaj ochędożył jego wierzchowca, zadowoliła go zupełnie.
— Już pan wstał, kapitanie, zawołał Benassis, wychodząc na spotkanie gościa. Prawdziwy żołnierz z pana; słyszy pan capstrzyk wszędzie, nawet na wsi.
— Jak się pan miewa, dobrze? odparł Genestas, podając rękę przyjacielskim gestem.
— Nigdy się zupełnie dobrze nie miewam, odparł Benassis nawpół wesoło nawpół smutno.
— Czy pan dobrze spał? spytała Agata gościa.
— Tam do licha! moja panienko, usłałaś łóżko jak dla panny młodej.
Agata udała się z uśmiechem za swoim panem i za oficerem. Skoro usiedli do stołu, rzekła do Mikołaja:
— Dobre jakieś chłopisko z tego oficera.
— Myślę sobie! dał mi już dwa franki!
— Zaczniemy od odwiedzenia dwóch umarłych, rzekł Benassis do gościa wychodząc z jadalni. Mimo iż lekarze nie lubią spotykać się oko w oko ze swemi rzekomemu ofiarami, zaprowadzę pana do dwóch domów, gdzie pan będzie mógł uczynić dość ciekawe spostrzeżenia nad naturą ludzką. Ujrzy pan tam dwa obrazy, które panu dowiodą, jak bardzo górale różnią się od mieszkańców dolin w wyrazie swych uczuć. Część naszego kantonu położona na wyżach zachowuje zwyczaje tchnące starożytnością, przypominające poniekąd sceny biblijne. Łańuchem naszych gór biegnie wytyczona przez naturę linja, poza którą wszystko zmienia wygląd: w górze siła, w dole zręczność; w górze szerokie uczucia, na dole nieustanna pamięć o sprawach materjalnych. Z wyjątkiem doliny Ajou, której północną część zamieszkują idjoci, a południową ludzie inteligentni, — dwa plemiona, które, przedzielone tylko strumieniem, różnią się od siebie wszystkiem, postawą, chodem, fizjognomją, obyczajami, zatrudnieniem, — nie spotkałem nigdzie wybitniejszej różnicy niż tutaj. Fakt ten powinienby skłonić zarząd kraju do gruntownych studjów lokalnych nad stosowaniem praw do mas. Ale konie gotowe, jedzmy!
Dwaj jeźdźcy dotarli w krótkim czasie do domu położonego w owej stronie miasteczka, która była obrócona ku górom Grande-Charlreuse. Dom był dość schludny; w drzwiach ujrzeli trumnę, okrytą czarnem suknem i ustawioną na dwóch krzesłach. Dokoła płonęły cztery świece, obok na zydlu stała miedziana miska w której gałązka bukszpanu kąpała się w święconej wodzie. Każdy przechodzień wstępował na podwórze, klękał przy ciele, odmawiał Ojcze nasz, i kropił trumnę święconą wodą. Nad czarnem suknem wznosiły się zielone pęki jaśminu rosnącego przed bramą, nad okapem zaś biegły kręte gałązki wina, już okrytego liśćmi. Młoda dziewczyna zamiatała przed domem, ulegając tej instynktownej potrzebie odświętności, jaką budzi wszelki obrzęd, nawet ten, najsmutniejszy ze wszystkich. Najstarszy syn zmarłego, chłopak dwudziestodwuletni, stał nieruchomo wsparty o drzwi. W oczach miał pełno łez, które wszakże nie spadały na policzki, a może od czasu do czasu ocierał je ukradkiem. W chwili gdy Benassis i Genestas wchodzili w dziedziniec przywiązawszy konie do topoli rosnących przy parkanie, przez który oglądali tę scenę, wdowa wychodziła z obory w towarzystwie kobiety, niosącej garnek pełen mleka.
— Trzymaj się pani, moja biedna parni Pelletier, mówiła tamta.
— Moja droga pani, kiedy się przeżyło dwadzieścia pięć lat z człowiekiem, ciężko jest się rozstać! I oczy jej zwilżyły się łzami. Płacisz pani dziesiątkę, dodała po pauzie, wyciągając rękę do sąsiadki.
— A prawda, zapomniałam, rzekła tamta podając pieniądz. No, niech się pani pocieszy, pani sąsiadko. A oto pan Benassis.
— No i cóż, moja matko, lepiej wam? spytał lekarz.
— Ano, mój drogi panie, rzekła płacząc, trza jakoś żyć. Powiadam sobie, że mój nieborak już nie będzie cierpiał. Tyle się nacierpiał! Ale niechże panowie wejdą. Kuba! dawaj panom krzesła. No, rusz się. Nie wskrzesisz biednego ojca, choćbyś tu stał i sto lat! A teraz trzeba ci będzie pracować za dwóch.
— Nie, nie, matusiu, zostawcie syna w spokoju, nie będziemy siadali. Macie bodaj chłopca, który będzie dbał o was i potrafi zastąpić ojca.
— Idźże się ubierz, Kuba, krzyknęła wdowa, tylko patrzeć przyjdą po niego.
— No, bądźcie zdrowi, matko, rzekł Benassis.
— Kłaniam się uniżenie.
— Widzi pan, rzekł lekarz, tutaj śmierć jest brana jako wypadek przewidziany, który nie tamuje biegu życia rodzinnego. Nawet nie będą nosili żałoby. Na wsi nikt nie chce ponosić tego wydatku, czyto z biedy, czy przez oszczędność. Na wsi tedy żałoba nie istnieje. Otóż, drogi panie, żałoba to nie jest ani zwyczaj ani prawo: to o wiele więcej: to instytucja, mająca związek ze wszystkiemi prawami, których przestrzeganie płynie z jednego źródła: moralności. Otóż, mimo wszelkich wysiłków, ani mnie ani księdzu Janvier nie udało się wytłumaczyć naszym wieśniakom, jak ważną rolę grają zewnętrzne objawy w utrzymaniu porządku społecznego. Ci poczciwi ludzie, zaledwie wczoraj wyzwoleni, nie są jeszcze zdolni ogarnąć nowych związków, które winny ich zespolić z temi ogólnemi pojęciami. Z trudem doszli do pojęć, z których rodzi się porządek i dobrobyt fizyczny; później, jeżeli ktoś poprowadzi dalej moje dzieło, dojdą do zasad będących ostoją prawa publicznego. To fakt, że nie wystarczy być uczciwym człowiekiem, ale trzeba i na takiego wyglądać. Społeczeństwo nie żyje samemi tylko pojęciami moralnemi; aby istnieć, potrzebuje uczynków zgodnych z temi pojęciami. W większości gmin, na sto rodzin które śmierć pozbawiła ojca, zaledwie kilka jednostek, obdarzonych żywszem czuciem, zachowa dłuższe wspomnienie po zmarłym: wszyscy inni zapomną go najzupełniej do roku. Czy to zapomnienie nie jest wielką raną? Religja, to serce ludu; wyraża jego uczucia i potęguje je dając im cel; ale bez Boga czczonego w widoczny sposób religja nie istnieje, a tem samem prawa ludzkie nie mają żadnej mocy. Sumienie ma sprawę jedynie z Bogiem, ale ciało podpada pod prawa ludzkie, społeczne. Czyż więc to nie jest początkiem ateizmu, wymazywać tak oznaki religijnego bólu; nie pouczać wytrwale dzieci, które się jeszcze nie zastanawiają, oraz wszystkich tych którzy potrzebują przykładu, o konieczności posłuchu praw, jawnego poddania rozkazom Opatrzności, która uderza i pociesza, która daje i odejmuje dobra tego świata? Wyznaję iż przeszedłszy okres drwiącego niedowiarstwa, zrozumiałem tutaj znaczenie obrzędów religijnych, uroczystości rodzinnych, doniosłość zwyczajów i świąt domowego ogniska. Podstawą społeczeństw będzie zawsze rodzina. Tam zaczyna się działanie władzy i prawa, tam przynajmniej powinno się uczyć posłuszeństwa. Duch rodzinny i władza ojcowska — o ile zważyć je we wszystkich konsekwencjach — są to dwie zasady zbyt mało jeszcze rozwinięte w naszym nowym systemie prawodawczym. Rodzina, gmina, departament, — wszak cały nasz kraj w tem się mieści. Prawa powinny się tedy wspierać na tych trzech wielkich podziałach. Mojem zdaniem, małżeństwo, przyjście na świat dziecka i śmierć ojca rodziny, nie mogą być otoczone zbyt wielką uroczystością. Co stanowi siłę katolicyzmu, co wtłoczyło go tak głęboko w obyczaje? właśnie ten przepych, z jakim się on zjawia w doniosłych okolicznościach życia, aby je otoczyć tak prostym wzruszającym przepychem, tak wymownym kiedy ksiądz umie być na wysokości swego zadania i pogodzić swój urząd ze szczytną ideą chrześcijaństwa. Niegdyś uważałem religję katolicką za stek zabobonów i zręcznie wyzyskiwanych przesądów, z któremi cywilizacja powinna zrobić porządek; tutaj ujrzałem w niej konieczność polityczną i pożyteczność moralną; tutaj zrozumiałem jej siłę przez samą doniosłość słowa które ją wyraża. Religja oznacza WĘZEŁ, i to pewna, iż obrządek, czyli inaczej mówiąc religja ucieleśniona, stanowi jedyną siłę zdolną powiązać z sobą gatunki społeczne i dać im trwałą postać. Tutaj wreszcie zrozumiałem, jaki balsam religja leje na ramy życia; nie mędrkując nad nią, uczułem, iż zgadza się ona cudownie z namiętnym temperamentem południowych narodów.
— Weźmy się tą drogą, rzekł lekarz przerywając, trzeba nam dostać się na wyże. Stamtąd ogarniemy okiem dwie doliny, będzie się pan mógł napawać pięknym widokiem. Wzniesieni blisko na trzy tysiące stóp nad morze Śródziemne, ujrzymy Sabaudję i Delfinat, górzyste okolice Lyonu i Rodan. Znajdziemy się w obrębie innej gminy, gminy górskiej, gdzie, w jednej z ferm pana Gravier, ujrzy pan obraz o którym panu mówiłem: ową naturalną okazałość, streszczającą moje pojęcia o wielkich zdarzeniach życia. W tej gminie przestrzega się żałoby z religijną czcią. Biedni kwestują, aby móc sobie kupić czarną odzież. W takiej potrzebie nikt nie odmawia im pomocy. Nie minie kilka dni, aby wdowa nie mówiła o swojej stracie, a zawsze z płaczem; w dziesięć lat po katastrofie uczucia jej są równie głębokie jak nazajutrz. Tam obyczaje są patrjarchalne, władza ojca jest nieograniczona, słowo jego jest wyrokiem. Jada sam siedząc na końcu stołu, żona i dzieci mu usługują, otoczenie nie zwraca się doń inaczej niż w zwrotach pełnych szacunku, każdy stoi przed nim z odkrytą głową. Tak wychowani ludzie mają poczucie swojej godności. Taki obyczaj daje, mojem zdaniem, szlachetne wychowanie. To też mieszkańcy tej gminy są naogół uczciwi, oszczędni i pracowici. Każdy ojciec rodziny, kiedy już wiek nie pozwala mu pracować, ma zwyczaj dzielić równo między dzieci swoje mienie, a dzieci go żywię. W ubiegłym wieku pewien dziewięćdziesięcioletni starzec, podzieliwszy dobytek między czworo dzieci, mieszkał po trzy miesiące kolejno u każdego z nich. Kiedy opuszczał starszego aby się przenieść do młodszego, jeden z przyjaciół zapytał go: — I cóż, czy jesteś zadowolony? — Jakżeby nie, odparł starzec, obchodzą się ze mną jak z własnem dzieckiem.
„Ta odpowiedź, proszę pana, tak uderzyła pewnego oficera zwanego Vauvenargues, słynnego moralistę, wówczas stojącego garnizonem w Grenobli, że powtórzył ją w paru salonach paryskich, gdzie to piękne powiedzenie zanotował pisarz nazwiskiem Chamfort. Otóż, drogi panie, często padają tu u nas o wiele jeszcze piękniejsze słowa, ale brak im historyków godnych je usłyszeć...
— Widziałem Braci Morawskich i Lollardów w Czechach i na Węgrzech, rzekł Genestas; to chrześcijanie dosyć podobni do waszych górali. Ci dzielni ludzie znoszą niedole wojny z anielską cierpliwością.
— Proszę pana, rzekł lekarz, proste obyczaje muszą być wszędzie mniej więcej jednakie. Prawda ma tylko jedną postać. To pewna, życie wiejskie zabija wiele myśli, ale osłabia występki i rozwija cnoty. W istocie, im mniej ludzi skupionych w jednem miejscu, tem mniej spotyka się tam zbrodni, występków, złych skłonności. Czyste powietrze również przyczynia się niemało do niewinności obyczajów.
Dwaj jeźdźcy, którzy wspinali się stępa kamienistą drogą, przybyli w tej chwili na szczyt płaskowzgórza o którem mówił Benassis. Okrąża ono bardzo wysoki ale zupełnie nagi cypel, który wznosi się ponad niem. Niema tam ani śladu roślinności, wierzchołek jest szary, okrzesany ze wszystkich stron, stromy, niedostępny: żyzne grunta mieszczące się między skałami, rozciągają się poniżej tego wierzchołka i okalają go nierówno na przestrzeni jakichś stu morgów. Od południa oko obejmuje, poprzez szeroką przełęcz Maurienne, Delfinat, skały Sabaudji oraz dalekie góry Lyonnais. W chwili gdy Genestas ogarniał okiem ten widnokrąg, wówczas obficie skąpany wiosennem słońcem, rozległy się żałosne krzyki.
— Chodźmy, rzekł Benassis, zaczęły się Śpiewy. Śpiewami nazywają tę część pogrzebowego obrzędu.
Zaczem wojskowy ujrzał, na zachód od szczytu, zabudowania dużej fermy, tworzące regularny czworobok. Sklepiona granitowa brama uderza swym dostojnym wyglądem, do którego przyczynia się jeszcze starożytny charakter całej budowli, stare drzewa które ją otaczają i rośliny rosnące w jej szczelinach. Dom mieszkalny jest w podwórzu, po obu jego stronach śpichrze, owczarnie, obory, stajnie, wozownie, pośrodku zaś wielka sadzawka pełna gnoju. Dziedziniec ten, zazwyczaj tak ożywiony w bogatych i ludnych fermach, był w tej chwili cichy i martwy. Brama była zamknięta, zwierzęta siedziały w swoich zagrodach, skąd zaledwie słychać było ich głosy. Stajnie, obory, wszystko było starannie zamknięte. Droga wiodąca do domu była czysto zamieciona. Ten doskonały porządek, tam gdzie zwykle panował nieład, ten brak ruchu i ta cisza w miejscu tak zgiełkliwem, spokój gór, cień padający od szczytu, wszystko to miało jakąś przejmującą wymowę. Jakkolwiek nawykły do silnych wrażeń, Genestas zadrżał mimowoli na widok kilkunastu osób obojej płci, zapłakanych, stojących pod drzwiami świetlicy i wydających okrzyk: „Pan umarł!“ Okrzyk ten powtórzyli dwa razy z przejmującą zgodnością intonacji, w czasie gdy Genestas mijał podwórze. Na ten krzyk odpowiedziały jęki z wewnątrz i głos kobiecy dał się słyszeć przez okno.
— Nie śmiem zamącić mem zjawieniem się tej boleści, rzekł Genestas.
— Ja zawsze, odpowiedział lekarz, odwiedzam rodziny do-, tknięte śmiercią, bądź aby się przekonać czy boleść nie spowodowała jakiego nieszczęśliwego wypadku, bądź aby sprawdzić zgon.mmMoże pan iść ze mną bez obawy. Zresztą scena jest tak imponująca i zastaniemy tam tyle osób, że nikt pana nie zauważy.
Istotnie, wchodząc za lekarzem, Genestas ujrzał pierwszy pokój pełen krewnych. Przedostali się przez tłum i stanęli przy drzwiach sypialni, w sąsiedztwie izby, która służyła za kuchnię i za miejsce zebrania całej rodziny, a raczej trzebaby powiedzieć kolonji, bo długość stołu wskazywała, iż siada doń zwykle około czterdziestu osób. Wejście lekarza przerwało lamenty wysokiej odzianej z prosta kobiety, z rozpuszczonemi włosami. Wymownym gestem trzymała w dłoniach rękę zmarłego. Ten, ubrany w najlepsze suknie, leżał sztywno na łóżku, którego firanki były podpięte. Ta spokojna twarz, o wyrazie jakgdyby niebiańskim, a zwłaszcza te białe włosy, miały coś teatralnego. Po obu stronach stały dzieci i najbliżsi krewni, ustawieni w porządku, po lewej krewni żony, po prawej krewni zmarłego. Wszyscy, mężczyźni, kobiety, klęczeli, większość płakała. Świece płonęły przy łóżku. Proboszcz i służba kościelna zajmowali miejsce na środku, dokoła otwartej trumny. Był to rozdzierający widok, ten ojciec rodziny w obliczu trumny, gotowej pochłonąć go na zawsze.
— O mój panie ukochany, rzekła wdowa wskazując na lekarza, jeżeli wiedza najlepszego z ludzi nie mogła cię ocalić, było tedy zapisane w górze, że wyprzedzisz mnie do grobu! Tak, zimna już jest ta ręka, która obejmowała mnie tak serdecznie! Straciłam na zawsze mego ukochanego towarzysza, a dom nasz stracił swoją drogą głowę, bo ty byłeś naprawdę naszym przewodnikiem. Ach, wszyscy, którzy cię wraz ze mną opłakują, znali blask twego serca, twoją wartość, ale ja jedna wiedziałam, jaki byłeś dobry i łagodny! Och, mężu mój, mój kochanku, trzebaż cię więc pożegnać, ciebie, naszą podporę, naszego dobrego pana! A my, dzieci twoje, bo kochałeś nas wszystkich jednako, straciliśmy wszyscy ojca!
Wdowa rzuciła się na ciało, objęła je, skropiła je łzami, ogrzewała pocałunkami, a w czasie tej pauzy domownicy krzyknęli:
— Pan nasz umarł!
— Tak, podjęła wdowa, umarł, ten nasz najukochańszy, który nam dawał chleb, który za nas sadził i zbierał, i czuwał nad naszem szczęściem, kierując nami z łagodną powagą. Tak, mogę to teraz powiedzieć na jego chwałę; nigdy nie sprawił mi najmniejszej zgryzoty, był dobry, silny, cierpliwy, a kiedyśmy go dręczyli aby mu wrócić szacowne zdrowie, on nam mówił: „Zostawcie mnie, moje dzieci, to wszystko nadarmo!“ Tak nam powiadał ten drogi gołąbeczek, tym samym głosem jakim wprzódy mówił: „Wszystko idzie dobrze, drogie dzieci!“
„O wielki Boże, kilka dni starczyło nam, aby odjąć radość tego domu i zasępić życie nasze, zamykając oczy najlepszemu z ludzi, najuczciwszemu, najczcigodniejszemu człowiekowi, któremu nikt nie dorównał w prowadzeniu pługa, który bez lęku w dzień i w nocy spinał się po górach i za powrotem uśmiechał się zawsze do żony i dzieci. Och, to była nasza radość, nasze ukochanie! Kiedy jego nie było, dom robił się smutny, nie mieliśmy smaku do jedzenia. Och, cóż dopiero teraz będzie, kiedy naszego anioła stróża złożą w ziemię i kiedy nie ujrzymy go już nigdy? Nigdy, moi przyjaciele! nigdy, moi krewniacy! nigdy, moje drogie dzieci! Tak, dzieci straciły dobrego ojca, krewni stracili najlepszego krewnego, przyjaciele zacnego przyjaciela, a ja straciłem wszystko, tak jak dom stracił swego pana!
Wzięła rękę zmarłego, przyklękła aby lepiej do niej przylgnąć twarzą i ucałowała ją. Domownicy zawołali trzykrotnie „Pan nasz umarł!“
W tej chwili najstarszy syn zbliżył się do matki i rzekł:
— Mamo, nadchodzą ludzie z Saint-Laurent, trzeba będzie dla nich wina.
— Mój synu, odparła z cicha porzucając uroczysty i żałosny ton lamentu, weź klucze, teraz ty tu jesteś panem. Staraj się, aby tu znaleźli takie same przyjęcie, jak za życia ojca: niech tu nic nie wyda się zmienione.
— Niechże ci się jeszcze raz napatrzę, mój ty ukochany! zaczęła na nowo. Ale, ach! ty mnie już nie czujesz, nie mogę cię rozgrzać. Ach, nicbym już nie chciała, tylko tej pociechy, żebyś ty wiedział, że, póki mego życia, zawsze będziesz mieszkał w sercu którego byłeś radością, że będę szczęśliwa wspomnieniem mego szczęścia, i że twoja droga myśl będzie żyła w tym pokoju. Tak, póki mnie Bóg tu zostawi, ten pokój będzie zawsze pełen ciebie. Usłysz mnie, drogi mój małżonku! Przysięgam zachować twoje łoże takiem jak jest teraz. Nigdy w nie nie weszłam bez ciebie, niechże więc zostanie puste i zimne. Tracąc cię, straciłam zaiste wszystko, czem żyje kobieta: pana, małżonka, ojca, towarzysza, przyjaciela, mężczyznę, wszystko!
— Pan nasz umarł! zakrzyknęli domownicy.
Podczas gdy wszyscy powtórzyli ten krzyk, wdowa wzięła nożyczki wiszące u jej pasa i obcięła włosy aby je włożyć w dłoń męża. Nastała wielka cisza.
— Ten akt oznacza, że już nie wyjdzie za mąż, rzekł Benassis. Wielu krewnych czekało na to postanowienie.
— Weź, mój drogi panie, rzekła z akcentem, który wzruszył wszystkich, unieś do grobu wiarę, jaką ci przysięgłam. W ten sposób będziemy zawsze zespoleni, zostanę wśród twoich dzieci przez miłość tego potomstwa, którego widok odmładzał ci duszę. Obyś mnie mógł słyszeć, mój kochanku, mój jedyny skarbie, i wiedzieć, że choć umarłeś, ja jeszcze żyję tobą, aby być posłuszną twojej świętej woli i czcić twoją pamięć!
Benassis ujął rękę majora, dając znak aby wyszli. Pierwsza sala była pełna ludzi z innej wsi, również położonej w górach. Wszyscy stali milczący i skupieni, jakgdyby boleść goszcząca w tym domu ogarnęła już i ich. Kiedy Benassis i major przeszli próg, usłyszeli jak jeden z przybyłych mówił do syna nieboszczyka:
— Kiedyż on umarł?
— Och, wykrzyknął najstarszy syn, dwudziestopięcioletni mężczyzna, nie byłem przy jego śmierci! Wołał mnie, a mnie nie było!
Zaszlochał, poczem mówił dalej:
— W wilję powiedział mi: „Pójdziesz, chłopcze, do miasta, opłacić podatki. Podczas mego pogrzebu nie mielibyście czasu o tem myśleć i zapóźnilibyśmy się, co się nam nigdy nie zdarzyło”. Zdawało się że ojciec ma się lepiej, więc poszedłem. W czasie mej nieobecności umarł, nie uścisnąwszy mnie ostatni raz! W ostatniej godzinie nie widział mnie przy sobie, mnie który byłem przy nim zawsze!
— Pan nasz umarł! rozległ się krzyk.
— Ach, tak, umarł, a ja nie widziałem jego ostatniego spojrzenia, nie dyszałem ostatniego westchnienia! Czyż nie lepiej było stracić całe nasze mienie, niż wydalić się z domu? Czyż cały majątek może opłacić jego ostatnie pożegnanie? Nie. Mój Boże, jeśli twój ojciec zachoruje, nie opuszczaj go, Janie, miałbyś potem wyrzuty całe życie!
— Mój przyjacielu, rzekł Genestas, widziałem na polach bitwy tysiące ludzi jak umierali, i śmierć nie czekała aby dzieci przyszły się z nimi pożegnać: pociesz się tedy, nie ty jeden!...
— To ojciec, drogi panie, rzekł chłopak zalewając się łzami, ojciec i taki dobry człowiek!
— Ta mowa pogrzebowa, rzekł Benassis prowadząc Genestasa ku zabudowaniom, będzie trwała aż do chwili, w której ciało złożą do trumny. Przez cały ten czas, lamenty wdowy będą coraz gwałtowniejsze, coraz bardziej wymowne. Ale, aby móc tak przemawiać wobec tak poważnego zgromadzenia, trzeba by kobieta nabyła do tego prawo nieskazitelnem życiem. Gdyby wdowa miała najlżejszy błąd na sumieniu, nie śmiałaby powiedzieć ani słowa, inaczej potępiłaby sama siebie, byłaby wraz oskarżycielem i sędzią. Czyż ten zwyczaj, który oddaje zarazem pod sąd zmarłego i żyjącego, nie jest wzniosły? Żałobę wdziewa się dopiero w tydzień później, na ogólnem zebraniu. Przez ten tydzień rodzina zostanie przy wdowie i dzieciach aby je pocieszać i dopomóc w uładzeniu interesów. Takie wspólne zebranie ma wielki wpływ na dusze, przytłumia złe uczucia względami przystojności, jakie narzucają się ludziom, kiedy się znajdą w większem gronie. Wreszcie, w dniu przywdziania żałoby, odbywa się uroczysta stypa, w czasie której krewni żegnają się z sobą. Wszystko to brane jest bardzo poważnie; ten, ktoby się uchylił od obowiązków, jakie nakłada śmierć ojca rodziny, nie miałby nikogo przy swoim Śpiewie.
Przechodząc w tej chwili koło obory, lekarz otworzył drzwi i wprowadził majora aby mu ją pokazać.
— Widzi pan, rzekł, wszystkie nasze obory przebudowano wedle tego wzoru. Czy to nie jest wspaniałe?
Genestas z podziwem oglądał obszerny budynek, gdzie krowy i woły mieściły się w dwóch rzędach, tyłem do ściany a głową do środka obory, do której wchodziły dość szeroką uliczką przy ścianie. Poprzez drabinki u żłobów widać było ich rogate głowy i lśniące oczy. W ten sposób właściciel mógł z łatwością odbywać przegląd bydła. Pasza, pomieszczona na stryszku, gdzie zrobiono rodzaj podłogi, spadała wprost do żłobu, bez kłopotu i bez straty. Między dwoma rzędami żłobów znajdowała się duża przestrzeń, wybrukowana, czysta i przewiewna.
— W zimie, mówił Benassis przechadzając się z majorem po oborze, tu się siedzi i tu się wspólnie pracuje. Ustawia się stoły, i wszyscy mają w ten sposób ciepło tanim kosztem. Owczarnie też są zbudowane tym systemem. Nie uwierzyłby pan, jak łatwo bydlęta przyzwyczajają się do porządku. Często podziwiałem je gdy wracają. Każde zna swój rząd i przepuszcza te, które mają przejść pierwsze. Widzi pan? jest dość miejsca między bydlątkiem a ścianą, aby można je oczyścić lub wydoić: a przytem grunt jest spadzisty, tak aby woda mogła lepiej spływać.
— Z tej obory można sądzić o reszcie, rzekł Genestas. Bez pochlebstwa, piękne ma pan rezultaty!
— Nie przyszły one bez trudu, ale też co za bydło!
— Tak, wspaniałe; słusznie mi je pan tak zachwalał!
— A teraz, rzekł lekarz skoro się znalazł na koniu i wyjechał za bramę, będziemy przejeżdżać przez świeże karczowisaka i uprawne pola. Ten kącik mojej gminy nazwałem Beauce.
Godzinę blisko dwaj jeźdźcy jechali polami, których uprawy wojskowy winszował lekarzowi: poczem wrócili do miasteczka zboczem góry, to milcząc to rozmawiając, wedle tego czy krok koni pozwalał im mówić ozy też zmuszał do milczenia.
— Przyrzekłem wczoraj, rzekł Benassis skoro wjechali w mały przesmyk wiodący w dolinę, pokazać panu jednego z żołnierzy, którzy wrócili z armji po upadku Napoleona. Jeżeli się nie mylę, znajdziemy go o kilka kroków stąd, pracującego nad pogłębianiem naturalnego zbiornika, w którym zbiera się woda z gór a który obecnie zamuliła ziemia. Lecz, aby pana ten człowiek zajął, trzeba panu opowiedzieć jego życie.
„Nazywa się Gondrin. Wzięto go w czasie branki w r. 1792, jako osiemnastoletniego chłopca i wcielano do artylerji. Jako prosty żołnierz odbył pod Napoleonem kampanje włoskie, poszedł za nim do Egiptu, wrócił ze Wschodu po traktacie w Amiens, poczem, wcielony za Cesarstwa do pontonierów gwardji, stale służył w Niemczech. Na koniec, ten biedny robotnik poszedł do Rosji.
— Jesteśmy patroszę braćmi, rzekł Genestas, ja odbyłem te same kampanje. Trzeba było być z żelaza, aby wytrzymać kaprysy tylu rozmaitych klimatów. Doprawdy, że pan Bóg dał jakiś sekret wyżycia tym, którzy trzymają się jeszcze na nogach przebywszy Włochy, Egipt, Niemcy, Portugalję i Rosję.
— To też zobaczy pan piękny okaz człowieka. Zna pan dzieje klęski, nie potrzeba panu o tem mówić. Ten człowiek, to jeden z pontonjerów z nad Berezyny. Pomagał zbudować most, po którym przeszła armja; aby umocować pierwsze przęsła, wszedł po pas w wodę. Generał Eblé, pod którego rozkazami byli pontonjerzy, znalazł tylko czterdziestu dwóch chwatów na tyle morowych, jak mówi Gondrin, aby się podjąć tej roboty. A jeszcze generał sam wszedł do wody aby ich zagrzać, i pocieszał ich, i każdemu przyrzekł tysiąc franków pensji i krzyż Legji. Pierwszemu, który wszedł w Berezynę, ogromna kra urwała nogę, no i on sam poszedł za swoją nogą. Ale lepiej pan oceni trudność dzieła po rezultatach: z czterdziestu dwóch pontonjerów został tylko Gondrin. Trzydziestu dziewięciu zginęło przy przejściu Berezyny, a dwóch skończyło nędznie w polskich szpitalach. Ten biedny żołnierz wrócił z Wilna dopiero w r. 1814, po powrocie Bourbonów. Generał Eblé, o którym Gondrin nie może mówić bez łez, umarł. Ogłuchły, zniedołężniały pontonjer, nie umiejący czytać ani pisać, został tedy bez podpory i bez obrony. Przywlókłszy się do Paryża o żebranym chlebie, starał się w ministerjum wojny nie o przyrzeczonych tysiąc franków pensji, nie o krzyż Legji, ale o prostą emeryturę, do której miał prawo po dwudziestu dwóch latach służby i nie wiem ilu kampanjach. Ale nie dostał ani zaległego żołdu, ani kosztów podróży, ani pensji. Po roku daremnych starań, w czasie których wyciągał rękę do wszystkich tych którym ocalił życie, pontonjer wrócił tutaj, zrozpaczony, ale zrezygnowany. Ten nieznany bohater kopie rowy po dziesięć su od sążnia. Przywykły pracować w bagniskach, jest, jak powiada, specjalistą do pracy, której nie podjąłby się żaden robotnik. Osuszając bagna, kopiąc rowy po zalanych łąkach, może zarobić do trzech franków dziennie. Z powodu swej głuchoty, wydaje się na pozór smutny, nie jest z natury rozmowny, ale jest pełen życia. Jesteśmy w dobrej przyjaźni. Bywa u mnie na obiedzie w rocznice bitwy pod Austerlitz, imienin Cesarza i klęski pod Waterloo; przy deserze wręczam mu napoleona, aby mógł sobie kupić zapas wina na kwartał. Cała gmina podziela zresztą szacunek jaki mam dla tego człowieka i chętnieby mu zapewniła życie: jeżeli pracuje, to przez ambicję. W jakimkolwiek domu się pokaże, wszędzie, za moim przykładem, oddają mu cześć i zapraszają go na obiad. Jeślim go zdołał skłonić aby przyjął moją dwudziestofrankówkę, to tylko jako portret Cesarza. Niesprawiedliwość, jakiej się stał ofiarą, zmartwiła go głęboko; ale bardziej żałuje krzyża niż pensji. Jedna tylko rzecz go pociesza. Kiedy generał Eblé przedstawił Cesarzowi pontonjerów którzy pozostali na nogach, Napoleon uściskał biednego Gondrina. Bez tego uścisku możeby już nie żył: istnieje jedynie tem wspomnieniem i nadzieją powrotu Napoleona: nic nie zdoła go przekonać o jego śmierci. Przekonany jest, że Anglicy są sprawcami jego więzienia, i sądzę, że zamordowałby pod najlżejszym pozorem najzacniejszego z Aldermanów, wojażującego dla przyjemności.
— Jedźmy! jedźmy! wykrzyknął Genestas otrząsając się z głębokiej uwagi z jaką słuchał lekarza. Jedźmy żywo, chcę widzieć tego człowieka.
I dwaj jeźdźcy puścili się tęgim kłusem.
— Drugi żołnierz, rzekł Benassis, to też jeden z tych żelaznych ludzi, jacy się dukli w armji. Żył tak, jak żyją wszyscy francuscy żołnierze, kulami, ranami, zwycięstwami; wiele wycierpiał, a zawsze nosił tylko wełniane epolety. Wesoły z usposobienia, kocha fanatycznie Napoleona, który mu dał krzyż pod Walutyną. Nieodrodny syn Delfinatu, umiał zawsze pilnować swoich interesów: to też ma emeryturę i pensję kawalera orderu. To piechur, nazwiskiem Goguelat; w r. 1812 przeszedł do Gwardji. On jest coś niby gospodynią Gondrina. Mieszkają obaj u wdowy po kolporterze, której oddają swoje pieniądze; poczciwa kobieta daje im mieszkanie, życie, ubiera ich, dba o nich jakgdyby o własne dzieci. Goguelat jest tutaj listonoszem. W tym charakterze jest on zarazem nowinkarzem naszego kantonu, słynie ze swego daru opowiadania; to też Gondrin uważa go za tęgą głowę, za coś wyższego od siebie. Kiedy Goguelat mówi o Napoleonie, pontonjer zgaduje niejako jego słowa z samego poruszenia ust. Jeżeli przyjdą dziś wieczór na wieczornicę, która ma się odbyć u mnie w stodole i jeżeli nam się uda być tam tak aby nas nie widziano, uraczę pana tym widokiem. Ale jesteśmy już przy rowie a nie widzę mego pontonjera.
Lekarz i major rozejrzeli się bacznie: ujrzeli jedynie motykę, łopatę, taczki, wojskowy kubrak Gondrina obok kupy czarnego błota. Nie było widać śladu człowieka na tych licznych kamienistych dróżkach, któremi spływała woda oraz nieregularnych wyrwach ocienianych przeważnie krzewami.
— Nie może być daleko stąd. Hoho! Gondrin! krzyknął Benassis.
Wówczas Genestas ujrzał dym z fajki wśród skalnych zarośli i pokazał go palcem lekarzowi, który ponowił swoje wołanie. Niebawem, stary wiarus pokazał głowę, poznał wójta i zeszedł ścieżyną.
— Hop, hop, kamracie, krzyknął Benassis składając dłoń w trąbkę, to kolega Egipcjanin, pragnie cię poznać.
Gondrin podniósł żywo głowę i objął Genestasa owem głębokiem i badawczem spojrzeniem, jakiego starzy żołnierze nabrali przez częste stykanie się z niebezpieczeństwem. Ujrzawszy czerwoną wstążeczkę, zasalutował w milczeniu, przykładając rękę do czoła.
— Gdyby mały kapral żył jeszcze, krzyknął mu w ucho oficer, miałbyś krzyż i piękną emeryturę, bo ocaliłeś życie wszystkim tym którzy noszą epolety i którzy się znaleźli pierwszego października 1812 r. po drugiej stronie rzeki. Ale, mój przyjacielu, dodał major zsiadając z konia i ujmując jego dłoń z nagłem wzruszeniem, ja nie jestem ministrem wojny.
Słysząc te słowa, stary pontonjer wstał, wyprostował się, otrząsnął starannie popiół z fajki, poezem, schowawszy ją, rzekł pochylając głowę:
— Ja spełniłem tylko swoją powinność, panie oficerze, ale inni jej wobec mnie nie spełnili. Pytali mnie o papiery! Moje papiery?... rzekłem im, ależ to dwudziesty dziewiąty biuletyn.
— Trzeba się upominać na nowo, kolego. Przy protekcji, niepodobna, abyś nie uzyskał sprawiedliwości.
— Sprawiedliwości! wykrzyknął stary pontonjer tonem, który przejął dreszczem lekarza i majora.
Nastała chwila milczenia. Dwaj jeźdźcy spoglądali na ten szczątek żołnierzy z bronzu, jakich Napoleon wybrał sobie z pośród trzech generacyj. Gondrin stanowił zaiste piękny okaz tej niespożytej masy, która pękła ale się nie rozpadła. Ten stary człowiek miał zaledwie pięć stóp wzrostu. Pierś i ramiona były niezwykle szerokie. Twarz jego, ogorzała, poorana zmarszczkami, zapadła ale muskularna, zachowała jeszcze ślady marsowego wejrzenia. Wszystko było w nim twarde: czoło zdawało się wykute z kamienia; skąpe i siwe włosy opadały mdło, jakby już brakło życia tej zmęczonej głowie; ramiona, porośnięte zarówno jak pierś która wyglądała z pod zgrzebnej koszuli, zwiastowały niepospolitą siłę. Stał na kabłąkowatych nogach jak na niewzruszonej podstawie.
— Sprawiedliwości! powtórzył, nigdy nie będzie jej dla nas! My nie mamy adwokatów, którzyby się upominali o to co się nam należy. Że zaś trzeba napełnić żywot, rzekł uderzając się po brzuchu, nie mamy czasu czekać. Otóż, ponieważ piękne słówka ludzi którzy się wygrzewają po biurach nie zdolne są nakarmić człowieka, przybyłem tu aby pobierać swój żołd z ogólnych funduszów, rzekł trącając błoto łopatą.
— Mój stary kolego, to nie może tak zostać, rzekł Genestas. Winien ci jestem życie i byłbym niewdzięcznikiem gdybym ci nie pomógł! Ja pamiętam, żem przeszedł po moście Berezynę, znam kilku zuchów którzy też mają dobrą pamięć. Ci dopomogą mi w tem, aby cię ojczyzna nagrodziła tak, jak na to zasługujesz.
— Nazwą pana bonapartystą! Nie wdawaj się w to, panie oficerze. Zresztą zagrzebałem się w tej dziurze i utkwiłem w niej jak wystrzelona kula. Nie spodziewałem się tylko, że, najeździwszy się na wielbłądach i wypiwszy lampkę wina przy kominku w Moskwie, umrę tu pod drzewami które mój ojciec sadził, rzekł biorąc się z powrotem do pracy.
— Biedny stary, rzekł Genestas. Na jego miejscu, zrobiłbym jak on, niema już naszego ojca. Wierzaj mi pan, rzekł do lekarza, rezygnacja tego człowieka napełnia mnie czarnym smutkiem. On nie wie, jak bardzo mnie obchodzi; pomyśli, że ja jestem jednym z owych złoconych łajdaków, nieczułych na nędzę żołnierza.
Wrócił żywo, chwycił potonjera za rękę i krzyknął mu w ucho:
— Na krzyż, który noszę i który niegdyś oznaczał tyle co honor, przysięgam że zrobię wszystko co w ludzkiej mocy aby uzyskać dla ciebie pensję, choćbym miał wystawać dziesięć razy pod drzwiami ministra, prosić króla, Delfina i cały ten kram!
Słysząc te słowa, stary Gondrin drgnął, popatrzał na majora i rzekł.
— Więc pan bywałeś prostym żołnierzem?
Major skinął głową. Wówczas pontonjer obtarł sobie rękę, ujął dłoń Genestasa, uścisnął ją serdecznie i rzekł:
— Mój generale, kiedy wchodziłem tam do wody, darowałem armji swoje życie: zyskałem tedy na czysto, skoro jestem jeszcze na nogach. Otóż, chce pan wiedzieć co jest? Od czasu jak jego spławili, nic mnie już nie cieszy. Wreszcie cóż! wyznaczyli mi tutaj, dodał wesoło ukazując ziemię, dwadzieścia tysięcy franków do odebrania, ściągam je sobie, jak to mówią, na raty.
— Zatem, kolego, rzekł Genestas wzruszony szczytnością tego przebaczenia, będziesz miał przynajmniej tutaj jedną rzecz, której przyjęcia nie możesz mi odmówić.
Major uderzył się w serce, popatrzył chwilę na pontonjera, dosiadł z powrotem konia i ruszył wraz z lekarzem w drogę.
— Tego rodzaju nieludzkość rządu jątrzy biedaków przeciw bogatym, rzekł lekarz. Ludzie, którym chwilowo dostała się w rękę władza, nigdy nie zastanowili się poważnie nad koniecznem następstwem niesprawiedliwości popełnionej na człowieku z ludu. Biedak zmuszony pracować na chleb powszedni, nie walczy długo, to prawda, ale żali się, i znajduje oddźwięk we wszystkich zbolałych sercach. Jedna niesprawiedliwość mnoży się przez całą liczbę tych, którzy ją odczuwają. Ten zaczyn fermentuje. To jeszcze nic. Z tego wynika większe zło. Te niesprawiedliwości podsycają w ludzie głuchą nienawiść do wyżyn społecznych. Burżuj staje się wrogiem w oczach biedaka, staje się kimś po za prawem, kogo oszukuje i okrada. Dla biedaka kradzież nie jest występkiem ani zbrodnią, ale zemstą. Jeżeli tam, gdzie chodzi o wymierzenie sprawiedliwości maluczkim, urzędnik znęca się nad nimi i depce ich prawo, jak można wymagać od biedaków bez chleba rezygnacji i poszanowania własności?... Dreszcz mnie przechodzi na myśl, że może jaki posługacz biurowy, którego cała czynność polega na okurzaniu papierów, otrzymał owe tysiąc franków pensji przyrzeczone Gondrinowi. A potem, pewni ludzie, którzy nigdy nie zmierzyli otchłani cierpień, podnoszą krzyk nad wybrykami zemsty ludu! Ależ z dniem gdy jakiś rząd przyniósł jednostkom więcej nieszczęść niż dobra, upadek jego jest prostem dziełem przypadku: obalając go, lud reguluje na swój sposób swoje rachunki. Mąż stanu powinien sobie zawsze wyobrażać biedaków u stóp Sprawiedliwości; wszak ona jest stworzona tylko dla nich.
Zbliżając się do miasteczka, Benassis ujrzał dwie osoby idące gościńcem, i rzekł do majora, który od jakiegoś czasu jechał zamyślony.
— Widział pan zrezygnowaną nędzę weterana armji, teraz zobaczy pan nędzę starego rolnika. Oto człowiek, który całe swoje życie kopał, orał, siał i zbierał dla drugich.
Genestas ujrzał biednego starca, który szedł drogą w towarzystwie starej kobiety. Człowiek widocznie cierpiał na reumatyzmy, szedł z trudem obuty w liche saboty. Na ramionach miał sakwy, w nich podzwaniało parę narzędzi, których rękojeść zczerniała od używania i od potu. Tylna kieszeń sakwy mieściła chleb, parę surowych cebul i orzechy. Nogi zdawały się zgięte. Grzbiet pochylany od pracy sprawiał, że szedł cały przygięty; aby zachować równowagę, wspierał się na długim kiju. Białe jak śnieg włosy wymykały się z pod lichego kapelusza, zrudziałego od deszczów i cerowanego białą nicią. Często łatane ubranie ze zgrzebnego płótna pstrzyło się rozmaitemi kolorami. Tej ruinie ludzkiej nie brakło żadnej z cech, które czynią ruiny czemś tak wzruszającem. Żona jego, nieco mniej zgięta w kabłąk, ale również odziana w łachmany, z głową w pospolitym czepku, miała na grzbiecie okrągłe i płaskie gliniane naczynie przytroczone rzemieniem.
Podnieśli głowy na odgłos kopyt końskich, poznali lekarza i zatrzymali się. Widok tych dwojga starców — on złamany od pracy, ona, jego wierna towarzyszka, równie zniszczona — te dwie twarze, których rysy zatarły się pod zmarszczkami, skóra zczerniała od słońca i stwardniała od skwaru i chłodu, ten widok był nad wyraz bolesny. Gdyby dzieje ich życia nie były wypisane na fizjognomjach, możnaby je odgadnąć z postawy. Oboje pracowali bez ustanku i bez ustanku cierpieli razem, mając do podziału wiele cierpień a mało radości. Zdawali się przyzwyczajeni do swej złej doli, jak więzień przyzwyczaja się do swej kaźni: wszystko w nich było proste. Na twarzach ich nawet było coś nakształt wesołej szczerości. Kiedy się im było dobrze przyjrzeć, ich jednostajne życie — los tylu biednych istot — zdawało się niemal godne zazdrości. Widne w nich były ślady cierpień, ale brak zgryzot.
— I cóż, zacny ojcze Moreau, chcecie tedy koniecznie wciąż pracować?
— Tak panie wójcie. Wykarczuję panu jeszcze jedno pólko albo dwa, zanim nogi wyciągnę, odparł wesoło starzec, którego małe czarne oczy zabłysły.
— Czy to wino niesie wasza żona? Jeżeli nie chcecie odpocząć, trzeba choć pić wino.
— Odpocząć? To mnie nudzi. Kiedy jestem na słońcu i karczuję sobie, słońce i powietrze orzeźwiają mnie. Co się tyczy wina, owszem, panie wójcie, wino. Wiem dobrze, że to z pana łaski dostaliśmy je prawie darmo u wójta z Courteil. Oho! spryciarz z pana, ale i tak człowiek zgadnie.
— No, do widzenia, matusiu. Idziecie pewno do roboty do Champferlu?
— Tak, panie wójcie, tam zaczęliśmy wczoraj.
— Szczęść wam Boże, rzekł Benassis. Musicie często być radzi, patrząc na tę górę, którąście wykarczowali prawie całą sami.
— Ano tak, juścić, to nasza praca! Zarobiliśmy sobie prawo do jedzenia chleba.
— Widzi pan, rzekł Benassis, praca, rola, to hipoteka ubogich. Ten poczciwiec miałby sobie za hańbę, gdyby poszedł do szpitala albo żebrać: chce umrzeć z motykę w dłoni, w polu, na słońcu. Dzielny człowiek, na honor! Tyle się napracował, aż praca się stała jego życiem, ale też nie lęka się śmierci; jest, sam nie wiedząc o tem, głębokim filozofem. Ten stary Moreau podsunął mi myśl, aby założyć w naszym kantonie przytułek dla rolników, dla robotników, słowem dla ludzi ze wsi, którzy, przepracowawszy całe życie, doczekali się uczciwej ale biednej starości. Ja, proszę pana, nie liczyłem na majątek który zrobiłem, a który mi jest osobiście bezużyteczny. Niewiele potrzeba człowiekowi, który spadł ze szczytu swych nadziei. Jedynie życie próżniaków kosztuje drogo. Może to nawet jest kradzież społeczna konsumować nic nie produkując? Dowiadując się o dyskusjach, które po jego upadku wszczęto o jego pensję, Napoleon oświadczył, że potrzeba mu tylko konia i talara dziennie. Przybywając tutaj, wyrzekłem się pieniędzy. Później zrozumiałem, że pieniądz jest skupieniem wszystkich możliwości i że jest nieodzowny dla czynienia dobrze. Zapisałem tedy testamentem swój dom na stworzenie przytułku, gdzie nieszczęśliwi i starcy bez dachu a mniej dumni niż stary Moreau, mogliby spędzić ostatnie dni. Następnie, pewna część tych dziewięciu tysięcy franków, jakie mi przynoszą moje grunty i młyn, będzie przeznaczona na to, aby w czasie ostrej zimy udzielać zasiłków tym, co się znajdą w prawdziwej potrzebie. Zakład ten będzie oddany pod nadzór rady gminnej, z proboszczem na czele. Tym sposobem, majątek, który przypadkowo zrobiłem w tym kantonie, zostanie w nim. Statut tej fundacji znajduje się w moim testamencie; nie chcę pana nużyć szczegółami, wystarczy jeżeli powiem, że przewidziano tam wszystko. Stworzyłem nawet fundusz rezerwowy, który pozwoli kiedyś gminie wypłacać stypendja dzieciom okazującym zdolności do nauk lub sztuk pięknych. Tak więc, nawet po mej śmierci moja praca cywilizacyjna będzie szła swoim trybem. Widzi pan, kapitanie Bluteau, skoro się zaczęło jakieś dzieło, jest w nas coś, co prze do tego, aby go nie zostawiać niedokończonem. Ta potrzeba porządku i doskonałości jest jednem z najoczywistszych świadectw przyszłego życia. A teraz, jedźmy szybko, trzeba mi dokończyć objazdu, a mam jeszcze kilku chorych.
Jakiś czas jechali w milczeniu, poczem Benassis, śmiejąc się, rzekł do towarzysza.
— Ej, kapitanie, pozwalasz mi paplać jak sroce, a sam nie mówisz mi nic o swojem życiu, które musi być ciekawe. Żołnierz w pańskim wieku za wiele rzeczy widział, aby nie imał sporo do powiedzenia.
— Ba, odparł Genestas, życie moje to życie całej armji. Wszystkie twarze żołnierskie podobne są do siebie. Nie bywszy nigdy dowódcą, spędziwszy życie w szeregu zadając lub dostając razy, czyniłem to co drudzy. Szedłem tam, gdzie Napoleon nas zaprowadził, byłem w szeregu we wszystkich bitwach gdzie szła w ogień gwardja cesarska. To są sprawy bardzo znane. Troszczyć się o swego konia, znosić czasem głód i pragnienie, bić się kiedy trzeba, oto całe życie żołnierza. Czyż nie jest ono zupełnie proste? Zdarzają się bitwy, które dla nas streszczają się całe w koniu, który zgubił podkowę i wpakował nas w kłopot. Razem wziąwszy, widziałem tyle świata, że przywykłem do tego widoku, i widziałem tylu umarłych, że nauczyłem się mieć własne życie za nic.
— Ale musiał się pan nieraz znaleźć osobiście w niebezpieczeństwie, a opowieść o tem byłaby ciekawa w pańskich ustach.
— Może, odparł major.
— Więc niech mi pan powie, co pana najbardziej wstrząsnęło? Niech się pan nic nie boi, nie pomówię pana o brak skromności, choćby mi pan opowiedział o jakimś bohaterskim czynie. Skoro człowiek ma pewność że będzie przez słuchacza dobrze zrozumiany, musi mu być dość przyjemnie powiedzieć: zrobiłem to a to.
— Więc dobrze, opowiem panu jedno wydarzenie, które mnie przyprawia niekiedy o wyrzut sumienia. Przez tych piętnaście lat któreśmy się bili, nie zdarzyło mi się ani razu zabić człowieka inaczej niż dla koniecznej obrony. Jesteśmy w szeregu, szarżujemy, jeżeli nie stratujemy tych co są przed nami, nie będą się pytali o pozwolenie aby nas wyciąć do nogi; trzeba tedy zabić, aby samemu nie paść, sumienie jest czyste. Ale, drogi panie, zdarzyło mi się wyprawić na tamten świat kamrata w szczególnych okolicznościach. Kiedy o tem wspomnę, robi mi się przykro, a wykrzywiona twarz tego człowieka nawiedza mnie niekiedy. Sam pan osądzi... Było to podczas odwrotu z pod Moskwy. Byliśmy bardziej podobni do stada pędzonych wołów niż do Wielkiej Armji. Przepadła dyscyplina, sztandary, każdy był sobie panem, i Cesarz — można powiedzieć — tam się dowiedział, gdzie się kończy jego władza. Przybywszy do Studzianki, małej wioski nad Berezyną, znaleźliśmy tam stodoły, wpółrozwalone chałupy, zakopane ziemniaki i nieco buraków. Od jakiegoś czasu nie spotkaliśmy ani domów ani jadła; armja sprawiła sobie tedy bal. Pierwsi którzy przybyli (może się pan domyślać) zjedli wszystko. Ja byłem jeden z ostatnich. Szczęściem dla siebie, łaknąłem jedynie snu. Spostrzegam stodołę, wchodzę, widzę ze dwudziestu generałów, wyższych oficerów: wszystko, bez pochlebstwa, ludzie wielkiej zasługi. Junot, Narbonne, adjutant Cesarza, słowem grube ryby. Byli tam też i prości żołnierze, którzy nie oddaliby swej wiązki słomy ani samemu marszałkowi Francji. Jedni spali stojąc, wsparci o ścianę dla braku miejsca; inni wyciągnęli się na ziemi, a wszyscy tak przytuleni do siebie aby było cieplej, że próżno szukam kącika gdzieby się wcisnąć. Chodzę tedy po tej żywej podłodze, jedni mruczą, drudzy nie mówią nic, ale nikt się nie rusza. Nie byłby się nikt ruszył, nawet dla uniknięcia kuli armatniej, ale nie było tam obowiązku bawić się w dworskie grzeczności. Wreszcie, widzę w głębi rodzaj stryszku, na który nikomu nie przyszło na myśl się wdrapać, a może i sił nikomu na to nie stało. Włażę, układam się, i kiedym się dobrze ułożył, patrzę z góry na tych ludzi wyciągniętych jak cielęta. Ten smutny widok pobudził mnie prawie do śmiechu. Ten i ów gryzł przemarzniętą marchew z wyrazem zwierzęcej rozkoszy, a generałowie zawinięci w nędzne chusty chrapali jak grzmoty. Gałąź płonącej jedliny oświecała stodołę; gdyby się od niej zażegł ogień, nikt nie wstałby aby go ugasić. Kładę się na grzbiecie, i przed uśnięciem podnoszę machinalnie oczy w górę. Aż tu widzę, że główna belka, na której spoczywał dach, lekko się porusza od wschodu ku zachodowi. Ta przeklęta belka zaczyna tańczyć nie na żarty. „Panowie (powiadam), jest tam na dworze jakiś kompan, który chce się ogrzać naszym kosztem“. Belka już miała spaść. „Panowie, panowie, zginiemy wszyscy, patrzcie na belkę!“ wołam głośno aby zbudzić towarzyszów łoża. Proszę pana! popatrzyli na belkę, ale ci którzy spali zasnęli na nowo, a ci którzy jedli nawet nie odpowiedzieli. Widząc to, postanowiłem opuścić swoje miejsce, narażając się że mi je ktoś zajmie, chodziło bowiem o to aby ocalić tę kupę znakomitości. Wychodzę tedy, okrążam stodołę i widzę dryblasa Wirtemberczyka, który dość chwacko ciągnie sobie belkę.
— Hola! hola! powiadam, dając mu do zrozumienia aby zaprzestał swojej roboty. — Geh mir aus dem Gesicht, oder ich schlag dich todt! wrzasnął. — Aha, właśnie! Que mire aous dem guesit, odparłem, to się pokaże!
Biorę fuzję, którą zostawił na ziemi, przetrącam mu krzyże, wracam i śpię. Oto cała historja.
— Ależ to był wypadek godziwej obrony i to obrony wielu ludzi przeciw jednemu, nie ma pan tedy sobie nic do wyrzucenia, rzekł Benassis.
— Tamci, dodał Genestas, myśleli że mi się coś zwidziało; ale czy mi się zwidziało czy nie, wielu z tych ludzi żyje dziś sobie wygodnie w swoich pałacach, nie czując zbytniego ucisku wdzięczności.
— Czyżbyś pan czynił dobrze jedynie poto, aby pobierać ten olbrzymi procent nazwany wdzięcznością? rzekł śmiejąc się Benassis. To byłaby lichwa.
— Ba, ja wiem dobrze, odparł Genestas, że zasługa dobrego uczynku ulatnia się przy najmniejszej korzyści, jaką się zań czerpie: rozgłaszać go, to znaczy kupować sobie rentę miłości własnej, wartą conajmniej tyle co wdzięczność. Jednakże, gdyby porządny człowiek zawsze milczał, ten który doznał dobrodziejstwa nie wspomniałby o niem nigdy. Wedle pańskich poglądów, lud potrzebuje przykładów, gdzieżby je tedy znalazł przy tem powszechnem milczeniu? I jeszcze coś! Gdyby nasz biedny pontonjer, który ocalił armję francuską, i który nigdy nie umiał opowiedzieć tego z pożytkiem, nie zachował władzy w rękach, czy sumienie jego dałoby mu chleb? Odpowiedz na to, filozofie!
— Być może iż w sprawach moralnych nic niema bezwzględnego, odparł Benassis. Ale to niebezpieczny pogląd; pozwala on egoizmowi tłumaczyć kwestje sumienia w sposób dogodny dla własnego interesu. Posłuchaj, kapitanie. Czy człowiek, który trzyma się ściśle zasad moralnych, nie jest większy od tego, który się z niemi mija, choćby nawet z konieczności? Czy ten pontonjer, sparaliżowany i umierający z głodu, nie byłby równie szczytny jak Homer? Życie ludzkie jest z pewnością ostatnią próbą tak dla cnoty jak dla genjuszu, jednako powołanych do lepszego świata. Cnota i genjusz, to dla mnie dwie najpiękniejsze formy owego całkowitego i ciągłego poświęcenia, jakiego Chrystus pragnął nauczyć ludzi. Genjusz zostaje biedny oświecając świat, cnota zachowuje milczenie poświęcając się dla ogólnego dobra.
— Zgoda, rzekł Genestas, ale na ziemi mieszkają ludzie a nie aniołowie, nie jesteśmy doskonali.
— Ma pan słuszność, odparł Benassis. Co się mnie tyczy osobiście, potężnie nadużyłem zdolności błądzenia. Ale czyż nie powinniśmy dążyć do doskonałości? Czy cnota nie jest dla duszy pięknym ideałem, w który powinniśmy się wpatrywać bezustanku, jak w niebiański wzór?
— Amen, rzekł wojskowy. Zgoda na to, człowiek cnotliwy to piękna rzecz. Ale niech się pan zgodzi również, że cnota to bóstwo, które ma prawo pogawędzić czasami, bez niczyjej obrazy!
— Ach, panie, rzekł lekarz uśmiechając się z odcieniem melancholji i goryczy, pan masz pobłażliwość ludzi którzy żyją w zgodzie sami z sobą, gdy ja jestem surowy jak człowiek, który ma wiele plam do zmazania w swojem życiu!
Jeźdźcy przybyli do chatki nad strumieniem. Lekarz wszedł. Genestas został na progu, spoglądając naprzemian to na wdzięczny krajobraz, to na wnętrze chaty, gdzie leżał chory człowiek. Zbadawszy chorego, Benassis wykrzyknął nagle:
— Nic tu po mnie, moja dobra kobieto, skoro nie słuchacie tego co wam mówię. Daliście chleba mężowi. Chcecie go tedy zabić? Do kroćset, jeżeli mu dacie teraz cokolwiek poza temi ziółkami, noga moja tu nie postanie. Możecie sobie szukać lekarza, gdzie się wam żywnie spodoba.
— Ależ, panoczku mój, biedny stary krzyczał jeść, a kiedy chłop od dwóch tygodni nic w gębie nie miał...
— Słyszycie co mówię, czy nie? Jeżeli dacie waszemu bodaj kąsek chleba, zanim ja mu pozwolę jeść, zabijecie go, słyszysz?
— Już mu nic nie dam, panoczku złoty. Czy ma się lepiej?
— Ale skądże, pogorszyliście jego stan przez to żeście mu dali jeść. Więc nie mogę wam tego wytłumaczyć, zakuta głowo, aby nie dawać jeść człowiekowi który ma być na diecie? Chłopi są niepoprawni! dodał Benassis zwracając się do oficera. Kiedy chory nic nie jadł od jakiegoś czasu, myślą że już umiera, opychają go zupą lub winem. Ot, ta kobieta omal nie zabiła męża.
— Zabiła! kawalątkiem chleba umoczonem w winie!
— Rozumie się, moja kobieto. Dziwię się, że go jeszcze zastaję przy życiu po tem ździebełku, którem go pani uraczyła. Nie zapomnijcież robić dokładnie tak jak zaleciłem.
— Och, panoczku drogi, wolałabym sama umrzeć niż coś przepuścić.
— No, no, zobaczę. Jutro wieczorem przyjdę mu krew puścić.
— Chodźmy teraz pieszo brzegiem strumienia, rzekł Benassis do majora: do domu, gdzie się mam udać, niema wcale drogi dla koni. Synek tego chorego potrzyma nam konie. — Niech pan spojrzy trochę na naszą dolinę, czy to nie istny angielski park? Idziemy teraz do pewnego robotnika niepocieszonego po śmierci swego dziecka. Jego najstarszy, jeszcze młodziak, uparł się podczas ostatnich żniw pracować jak mężczyzna, biedne dziecko przeliczyło się z siłami, umarł z wycieńczenia z końcem jesieni. Pierwszy to raz spotykam się z tak silnie rozwiniętem uczuciem ojcowskiem. Zazwyczaj chłopi opłakują w swoich dzieciach stratę rzeczy użytecznych, stanowiących cząstkę ich majątku; żal ich proporcjonalny jest do wieku dziecka. Skoro dziecko dorośnie, staje się dla ojca kapitałem. Ale ten nieborak kochał naprawdę syna. — „Niema dla mnie pociechy po tej stracie!“ rzekł mi pewnego dnia, kiedy go ujrzałem na łące jak stał nieruchomo, zapominając o robocie, wsparty na kosie, trzymając w ręku osełkę, ale zapomniawszy o niej. Nie mówił mi już odtąd o swojej zgryzocie, ale zrobił się chmurny i cierpiący. Dziś znowu córeczka jego jest chora...
Tak gwarząc, Benassis przybył z gościem do domku położonego przy drodze wiodącej do garbami. Tam, pod wierzbą, ujrzeli człowieka blisko czterdziestoletniego, który stał jedząc kawał chleba z czosnkiem.
— I cóż, Gasnier, mała lepiej?
— Nie wiem, panie doktorze, rzekł posępnie, zobaczy ją pan, żona jest przy niej. Mimo pańskich starań, boję się, że śmierć weszła do mego domu aby zabrać wszystko.
— Śmierć nie mieszka u nikogo, mój Gasnier, nie ma na to czasu. Bądźcie dobrej myśli.
Benassis wszedł do domu, ojciec za nim. W pół godziny później wyszedł w towarzystwie matki, do której rzekł.
— Bądźcie bez obawy, róbcie co wam zaleciłem, uratowana jest.
— Gdyby to pana miało nudzić, rzekł lekarz do wojskowego skoro wsiadali na konie, mógłbym pana odprowadzić na drogę do miasteczka i wróciłby pan sobie.
— Nie, daję słowo, nie nudzi mnie to bynajmniej.
— Ale wszędzie ujrzy pan chaty podobne do siebie, niema na pozór nic jednostajniejszego niż wieś.
— Jedźmy, odparł wojskowy.
Kilka godzin wędrowali tak po okolicy, przebyli całą szerokość kantonu, pod wieczór zaś wrócili w pobliże miasteczka.
— Muszę teraz jechać tam, rzekł lekarz wskazując miejsce gdzie wznosiły się wiązy. Te drzewa mają może sto, dwieście lat, dodał. Tam mieszka owa kobieta, do której chłopak wezwał mnie od obiadu, powiadając że zbielała.
— Czy to było niebezpieczne?
— Nie, rzekł Benassis, to następstwo ciąży. Ta kobieta jest w ostatnim miesiącu. W tym okresie kobiety podlegają niekiedy spazmom. Ale zawsze dla ostrożności trzeba się przekonać, czy nie zaszło coś niepokojącego: sam będę przy porodzie. Zresztą przy okazji pokażę panu nasz nowy przemysł: cegielnię. Droga doskonała, czy chce pan trochę galopa?
— Czy pański koń mi nadąży? rzekł Genestas wołając na swego: Hop! Neptun!
W mgnieniu oka wojskowy znalazł się o sto kroków i zniknął w tumanie kurzu, ale mimo chyżości jego konia, wciąż słyszał lekarza obok siebie. Benassis cmoknął tylko na konia i wyprzedził majora, który dogonił go aż przy cegielni, w chwili gdy lekarz przywiązywał spokojnie konia do płotu.
— A niechże pana djabli porwą! wykrzyknął Genestas, spoglądając na konia który nie zgrzał się ani nie zdyszał. Co pan ma za bestję?
— Haha! odparł śmiejąc się lekarz, a pan wziąłeś go za szkapę. W tej chwili dzieje tego zwierzęcia zajęłyby nam za wiele czasu; niech panu wystarczy, że Rustan, to prawdziwy barberyjczyk z Atlasu. A barberyjczyk wart jest najlepszego araba. Mój galopuje po tych górach nie grzejąc się wcale i stąpa pewną nogą po krawędziach przepaści. To zresztą dobrze zapracowany podarek. Pewien ojciec zapłacił mi nim za życie córki, jednej z najbogatszych dziedziczek w Europie. Znalazłem ją umierającą na gościńcu sabaudzkim. Gdybym panu powiedział, w jaki sposób uleczyłem tę młodą osobę, wziąłby mnie pan za szarlatana. Ale ale! słyszę dzwoneczki i turkot; zobaczmy, czy to przypadkiem nie Vigneau. Niech pan się dobrze przyjrzy temu człowiekowi.
Niebawem oficer ujrzał cztery olbrzymie konie, zaprzężone tak jak u najbogatszych rolników w Brie. Wełniane kutasiki, dzwonki, rzemienie, wszystko lśniło czystością i dostatkiem. W pomalowanym na zielono obszernym wozie siedział tęgi pucołowaty chłopak, spalony od słońca, który pogwizdywał, trzymając przed sobą bat niby karabin.
— Nie, to tylko woźnica, rzekł Benassis. Niech pan uważa, jak zamożność domu odbija się na wszystkiem, nawet na tym zaprzęgu. Czyż to nie jest dowodem sprytu handlowego dość rzadkiego po wsiach?
— Owszem, owszem, wcale niczego zaprzęg, odrzekł wojskowy.
— Otóż Vigneau posiada takie dwa. Poza tem ma konika, na którym jeździ za interesami. Jego handel rozciąga się obecnie bardzo szeroko, a cztery lata temu ten człowiek nie posiadał nic; to jest, mylę się: miał długi. Ale wejdźmy.
— Mój chłopcze, rzekł lekarz do woźnicy, pani Vigneau musi być w domu?
— Jest w ogrodzie, proszę pana, widziałem ją przez parkan, zaraz powiem że pan przyszedł.
Genestas udał się za lekarzem, który go przeprowadził przez obszerny kawał gruntu zamknięty parkanem. W jednym kącie leżała kupa gliny do wyrobu dachówek, w drugim stos chrustu i drzewa do palenia w piecu. Nieco dalej, na boisku ogrodzonem płotem, robotnicy ociosywali kamienie lub przygotowywali glinę na cegły. Nawprost wejścia, pod wielkiemi wiązami, była fabryka dachówek, opodal suszarnia, w pobliżu której widać było piec i jego potężną paszczę. Równolegle do tych zabudowań, znajdował się dość nędzny budynek, który służył za dom mieszkalny; tam mieściły się również wozownie, stajnie, obory i śpichlerz. Drób i nierogacizna wędrowały po podwórzu. Czystość, jaka panowała w poszczególnych ubikacjach, oraz dobry ich stan świadczyły o czujności pana.
— Poprzednik tego Vigneau, rzekł Benassis, to był nicpon i próżniak, który lubił tylko pić. Wyszedł z robotnika, umiał palić w piecu i miesić cegły, to i wszystko: nie miał zresztą ani energji ani sprytu. O ile ktoś nie przyszedł doń po towar, towar leżał, psuł się i marniał. To też i on umierał z głodu. Żona jego, którą prawie rozumu pozbawił złem obchodzeniem, marniała w nędzy. To lenistwo, ta nieuleczalna tępota sprawiały mi taką przykrość, że unikałem przechodzenia tędy. Na szczęście ten człowiek i jego żona byli oboje starzy. Pewnego pięknego dnia, ceglarz został tknięty paraliżem, kazałem go natychmiast umieścić w przytułku w Grenobli. Właściciel cegielni zgodził się przyjąć ją bez sporu w takim stanie w jakim się znajdowała, a ja poszukałem nowych lokatorów, zdolnych wspomagać mnie w ulepszeniach, jakie zamierzałem wprowadzić we wszystkich gałęziach przemysłu w naszym kantonie. Mąż pokojówki pani Gravier, ubogi robotnik, zarabiający bardzo niewiele u garncarza gdzie pracował, nie mogąc z tego utrzymać rodziny, posłuchał mojej rady. Człowiek ten miał tyle odwagi, że wydzierżawił naszą cegielnię, nie mając grosza przy duszy. Osiedlił się tutaj, nauczył żonę, starą matkę żony oraz swoją matkę wyrobu cegieł, i zrobił z nich swoje robotnice. Daję słowo, nie mam pojęcia, jak oni sobie dali radę. Prawdopodobnie Vigneau musiał pożyczać drzewa aby palić w piecu i musiał nocami znosić w koszach materjał aby go w dzień przetwarzać. Słowem, niewiele mówiąc, rozwinął niewysłowioną energję, a dwie stare matki w łachmanach pracowały jak murzynki. W ten sposób Vigneau wypalił trochę cegieł i spędził pierwszy rok jedząc chleb drogo opłacony potem swej rodziny; ale utrzymał się. Jego energja, wytrwałość i inne przymioty zwróciły nań uwagę, zaczęto o nim mówić. Niestrudzenie biegał co rano do Grenobli, sprzedawał tam cegły i dachówki, potem wracał do domu około południa i znów nocą pędził do miasta; krzątał się za trzech. Z końcem pierwszego roku przyjął dwóch chłopców do pomocy. Widząc to, pożyczyłem mu trochę pieniędzy. I tak, drogi panie, z roku na rok, los tej rodziny poprawiał się. W drugim roku dwie stare matki nie miesiły cegieł, nie tłukły kamieni, zajęły się ogródkiem, kuchnią, naprawą odzieży, przędły wieczór a we dnie chodziły do lasu. Młoda żona, która umiała pisać i czytać, prowadziła rachunki. Vigneau kupił sobie konika aby uganiać po okolicy i szukać odbiorców. Potem nauczył się kaflarstwa, zaczął wyrabiać ładne białe kafelki i sprzedawać je poniżej ceny. W trzecim roku miał już wózek i parę koni. Kiedy wysztyftował pierwszy ekwipaż, żona jego zaczęła się prawie stroić. Wszystko w domu było w zgodzie z zarobkami, Vigneau zawsze utrzymywał tam porządek, oszczędność, czystość, podstawy jego dobrobytu.
„Wreszcie doszedł do sześciu robotników i płacił ich dobrze; przyjął woźnicę i postawił wszystko u siebie na bardzo przyzwoitej stopie: słowem, pomału, robiąc głową, rozszerzając swoją pracę i handel, stał się dostatnim człowiekiem. W zeszłym roku kupił cegielnię, na przyszły rok przebuduje dom. Obecnie, cała ta zacna rodzina jest zdrowa i dobrze odziana. Żona, wprzód chuda i blada, jako że dzieliła troski i niepokoje męża, stała się pulchna, ładna i świeża. Dwie stare matki są bardzo szczęśliwe i krzątają się dzielnie koło drobniejszych spraw w domu i w handlu. Praca dała pieniądz, a pieniądz, dając spokój, wrócił zdrowie, dostatek i radość. Doprawdy, to małżeństwo jest dla mnie żywą historją mej gminy, oraz historją młodych państw handlowych. Ta cegielnia, którą oglądałem niegdyś martwą, pustą, brudną, jest obecnie czynna, ludna, ożywiona, bogata i dobrze zaopatrzona. Oto widzi pan suty zapas drzewa i wszystkie materjały potrzebne na sezon, bo wiadomo panu, że cegły wyrabia się tylko w pewnej porze od czerwca do września. Czy nie radość patrzeć na to życie? Mój ceglarz pracował przy wszystkich budowlach w miasteczku. Zawsze żywy, zawsze zapobiegliwy, czynny, zyskał sobie w kantonie miano człowieka któremu robota pali się w rękach.
Ledwie Benassis dokończył tych słów, kiedy młoda kobieta dobrze odziana, w ładnym czepeczku, w białych pończochach, w jedwabnym fartuszku, różowej sukni (który to strój przypominał potrosze dawny jej stan pokojówki), otworzyła furtkę od ogrodu i podeszła tak szybko jak na to pozwalał jej stan: ale dwaj mężczyźni pośpieszyli na jej spotkanie. Pani Vigneau była to w istocie ładna kobietka, dość pulchna, o smagłej cerze. Mimo iż na czole jej pozostało kilka zmarszczek, śladów dawnej nędzy, fizjognomja była ujmująca i szczęśliwa.
— Panie Benassis, rzekła przymilnie widząc że lekarz się zatrzymał, czy nie zrobi mi pan tego zaszczytu, aby chwilę odpocząć u mnie?
— I owszem, odparł. Pójdź, kapitanie.
— Musi być panom gorąco! Czy zechcą panowie trochę wina albo mleka? Panie Benassis, niech pan skosztuje wina, które poczciwy mąż sprowadził na moją słabość. Powie mi pan, czy dobre.
— Ma pani dzielnego męża.
— W istocie, rzekła spokojnie obracając się, Bóg mnie hojnie obdarował.
— Dziękujemy za wszystko, droga pani, przyszliśmy się tylko dowiedzieć, czy się pani nie zdarzyło co złego.
— Nie, odparła. Widzi pan, właśnie pełłam w ogrodzie, żeby coś robić.
W tej chwili nadeszły dwie matki aby przywitać Benassisa, a woźnica stał nieruchomo w podwórzu, w pozycji która mu pozwalała patrzeć na lekarza.
— No, niechże mi pani poda rękę, rzekł Benassis do pani domu.
Zbadał puls młodej kobiety z nadzwyczajną uwagą, skupiony i milczący. Przez ten czas trzy kobiety przyglądały się majorowi z ową naiwną ciekawością, której ludzie wiejscy nie wstydzą się okazywać.
— Wszystko jak najlepiej, zaśmiał się wesoło lekarz.
— A prędko urodzi? wykrzyknęły obie matki.
— Pewnie w tym tygodniu. Czy Vigneau w drodze? zagadnął po pauzie.
— Tak, proszę pana, odparła młoda kobieta, śpieszy się aby pokończyć interesy i móc zostać w domu na czas mej słabości. Kochany człowiek!
— No, bywajcie, moje dzieci, niech wam Bóg szczęści! Róbcie dalej majątek i zaludniajcie świat.
Genestas był pełen podziwu dla czystości, jaka panowała wewnątrz domu, z pozoru prawie zrujnowanego. Widząc zdziwienie oficera, Benassis rzekł:
— Jedna pani Vigneau umie taki ład utrzymać w gospodarstwie! Niejednemu z miasteczka zdałoby się przyjść tu na naukę.
Ceglarzowa odwróciła głowę rumieniąc się: ale na twarzach dwóch matek zajaśniała cała przyjemność, jaką im sprawiła pochwała lekarza. Wszystkie trzy odprowadziły go aż do miejsca gdzie znajdowały się konie.
— I cóż! rzekł Benassis zwracając się do dwóch staruszek, musicie być szczęśliwe! Wszak pragnęłyście wnuka?
— Och, niech mi pan o tem nie mówi, rzekła młoda kobieta, one mnie doprowadzą do rozpaczy. Obie matki chcą chłopca, mąż pragnie dziewczyny, sądzę że trudno mi będzie zadowolić wszystkich.
— A pani coby chciała? rzekł śmiejąc się Benassis.
— Ja? ja chcę dziecka.
— Widzi pan, już matka przez nią mówi, rzekł lekarz do oficera biorąc konia za uzdę.
— Do widzenia, panie Benassis, rzekła młoda kobieta. Mąż będzie bardzo żałował, że go nie było w domu, skoro się dowie o pańskich odwiedzinach.
— A nie zapomniał mi posłać mego tysiąca dachówek do Grange-aux-Belles?
— Pan wie, że rzuciłby wszystkie zamówienia z całego kantonu, byle panu usłużyć. Wierzaj pan, jego największe zmartwienie, to to, że bierze od pana pieniądze: ale ja mu powiadam, że pańskie talary przynoszą szczęście, i to jest prawda.
— Do zobaczenia, rzekł Benassis.
Trzy kobiety, woźnica i dwaj robotnicy, którzy wyszli z warsztatu aby zobaczyć lekarza, stali koło furtki, aby do ostatniej chwili nacieszyć się jego obecnością. Czyż odruch serca nie objawia się wszędzie podobnie? To też słodkie obyczaje przyjaźni jednako przestrzegane są we wszystkich krajach.
Przypatrzywszy się słońcu, Benassis rzekł do towarzysza:
— Mamy jeszcze ze dwie godziny dnia. Jeżeli pan nie jest zbyt wygłodniały, zajdziemy odwiedzić pewną uroczą istotę. Oddaję jej prawie zawsze czas, jaki mi zostaje między zakończeniem wizyt a obiadem. Nazywają ją w kantonie moją przyjaciółką; ale niech pan nie sądzi, aby ten przydomek, którym zazwyczaj oznacza się tutaj przyszłą żonę, pokrywał lub uprawniał najlżejszą obmowę. Mimo że moje względy dla tego biednego dziecka czynią je przedmiotem dość wytłumaczonej zazdrości, opinja, jaką tu wszyscy mają o moim charakterze, nie dopuszcza żadnych krzywdzących podejrzeń. O ile nikt nie tłumaczy sobie rzekomego kaprysu, jakim wiedziony zapewniłem Grabarce byt bez pracy, wszyscy wierzą w jej cnotę. Wiedzą, że, gdyby moje przywiązanie przekraczało granicę przyjacielskiej opieki, nie wahałbym się ani chwili ją zaślubić. Ale, dodał lekarz siląc się uśmiechnąć, niema dla mnie kobiety, ani w tym kantonie ani gdzieindziej. Człowiek żywy z usposobienia, drogi panie, czuje nieprzepartą potrzebę przywiązania; musi wyróżnić jakąś rzecz lub osobę z pośród wszystkich innych, zwłaszcza gdy dlań życie jest pustynią. To też, niech mi pan wierzy, myśl pan zawsze dobrze o człowieku, który kocha swego psa lub konia! Wśród cierpiącej gromadki którą mi los powierzył, ta biedna mała chora jest dla mnie tem, czem w moim słonecznym kraju, w Languedoc, ukochana owieczka, której pasterze wiążą wypełzłe wstążeczki, do której mówią, której pozwalają się paść w zbożu i której leniwego kroku nigdy żaden pies nie pogania.
Mówiąc te słowa, Benassis trzymał konia za grzywę, gotów wsiąść, ale nie wsiadał, jakgdyby uczucie, którego doznawał w tej chwili, nie godziło się z gwałtownym ruchem.
— Jedźmy, wykrzyknął, niech ją pan ze mną odwiedzi. Wprowadzić pana do niej, czyż to nie znaczy powiedzieć panu, że ją uważam za siostrę?
Skoro obaj jeźdźcy znaleźli się na siodłach, Genestas rzekł:
— Czy byłoby niedyskrecją poprosić pana o parę szczegółów co do panny Grabarki? Ze wszystkich osób z któremi mnie pan zapoznał, ta wydaje mi się szczególnie interesująca.
— Drogi panie, odparł Benassis zatrzymując konia, może pan nie podzieli całego zainteresowania, jakie we mnie budzi Grabarka. Jej los podobny jest do mego: chybiliśmy oboje naszego powołania. Sympatja moja do niej i wzruszenie jakiego doznaję na jej widok pochodzą z pokrewieństwa naszej doli. Pan, skoro raz sobie obrałeś karjerę wojskową, poszedłeś za swą skłonnością albo też zasmakowałeś w tem rzemiośle: inaczej nie wytrwałbyś tak długo w ciężkiem jarzmie dyscypliny. Nie zrozumie pan tedy ani cierpień duszy, której pragnienia odradzają się ciągle, zawsze zawiedzione, ani stałych zgryzot istoty zmuszonej żyć nie w swojej sferze. Takie cierpienia pozostają tajemnicą między temi istotami a Bogiem, który im zsyła te utrapienia; one bowiem jedne wiedzą ile je kosztuje codzienne zetknięcie z życiem. Ale i pan sam, stępiały świadek tylu niedoli związanych z długą wojną, czyż pan nie doznał kiedy w sercu jakiegoś smutku na widok drzewa którego liście zżółkły mimo wiosny, chorowitego i umierającego dla tego, że go nie posadzono w ziemi zawierającej pierwiastki nieodzowne do jego rozwoju? Już kiedy miałem dwadzieścia lat, bierna melancholja skarłowaciałej rośliny sprawiała mi ból: dziś zawsze odwracam głowę na ten widok. Ten ból dziecka był mglistem przeczuciem mego bólu mężczyzny i rodzajem sympatji między moją teraźniejszością a przyszłością, którą spostrzegałem mętnie w tem życiu roślinnem, pochylonem przedwcześnie ku kresowi, do którego dążą i drzewa i ludzie.
— Widząc jak pan jest dobry, domyślałem się, że pan musiał cierpieć.
— I pojmuje pan teraz, odparł lekarz nie odpowiadając na te słowa, że mówić panu o Grabarce, to znaczy mówić o sobie samym. Grabarka, to roślina wyrwana z gruntu ale roślina ludzka; pożerają ją bezustanku smutne lub głębokie myśli, rodzące się jedne z drugich. Ta biedna dziewczyna jest wciąż cierpiąca. Dusza u niej zabija ciało. Czyż mogłem obojętnie patrzyć na słabą istotę, wydaną na łup największego a najmniej przez nasz samolubny świat pojmowanego nieszczęścia, gdy ja, mężczyzna, zahartowany na cierpienia, doświadczam co wieczór pokusy zrzucenia z siebie ciężaru podobnej męki? I może uległbym nawet, gdyby nie religja, która łagodzi moje zgryzoty i rozlewa w sercu słodkie złudzenia. Gdybyśmy nie byli nawet wszyscy dziećmi jednego Boga, Grabarka byłaby i tak mą siostrą w cierpieniu.
Benassis spiął konia i pociągnął za sobą majora, jakgdyby się obawiał przedłużać rozmowę w tym tonie.
— Tak, panie, podjął skoro konie zwolniły biegu i człapały obok siebie, natura stworzyła niejako tę biedną dziewczynę do cierpienia, jak inne kobiety do rozkoszy. Widząc takie przeznaczenia, niepodobna nie wierzyć w przyszłe życie. Wszystko oddziaływa na Grabarkę; jeżeli czas jest posępny i szary, i ona jest smutna i płacze z niebem: to jej własne wyrażenie. Śpiewa z ptakami, uspokaja się i wypogadza z niebem, staje się wręcz piękna w piękny dzień, delikatna woń jest dla niej prawie niewyczerpaną rozkoszą. Widziałem, jak przez cały dzień napawała się wonią rezedy, po jednym z owych dżdżystych poranków, które rozwijają w duszy kwiaty i stroją resztę dnia jakąś świeżością, jakimś blaskiem: i ona rozkwita z całą naturą, ze wszystkiemi roślinami. Jeżeli atmosfera jest ciężka, elektryczna, Grabarka ma wapory, których nic nie jest w stanie ukoić. Kładzie się i skarży na tysiąc rozmaitych cierpień, nie wiedząc co jej jest: kiedy ją pytam, odpowiada że kości jej miękną a ciało topnieje. W ciągu tych martwych godzin, czuje życie jedynie cierpieniem; serce wychodzi z niej, aby znów użyć jej wyrażenia. Czasami zeszedłem biedną dziewczynę, jak płakała na widok obrazów, jakie rysują się w górach o zachodzie słońca, gdy liczne i wspaniałe chmury gromadzą się nad złotemi wierzchołkami. — Czemu płaczesz, mała? pytałem. — Nie wiem, proszę pana, jestem jak ogłupiała od patrzenia tam w górę. Patrzę, patrzę, i nie wiem już gdzie jestem. — Ale co widzisz? — Proszę pana, nie umiem tego powiedzieć.
„Daremnie pytałbyś ją cały wieczór, nie wydobyłbyś z niej ani słowa; będzie tylko na pana spoglądać zadumana, albo siedzieć z wilgotnemi oczyma, milcząca, widocznie skupiona. Skupienie jej jest tak głębokie, że się udziela: na mnie przynajmniej oddziaływa ona wówczas jak chmura zbyt naładowana elektrycznością...
„Jednego dnia, wziąłem ją na spytki; chciałem koniecznie coś z niej wyciągnąć i odezwałem się do niej trochę ostro. Czy pan uwierzy? rozpłakała się. Kiedyindziej Grabarka jest wesoła, uprzejma, roześmiana, żywa, dowcipna: rozmawia chętnie i rzuca nowe i oryginalne myśli. Niezdolna jest zresztą do jakiejś ciągłej pracy: kiedy pójdzie w pole, godzinami całemi stoi wypatrzona w kwiat, w płynącą wodę, przygląda się cudnej grze obrazów na dnie jasnych i spokojnych strumieni, mozaice z kamyków, ziemi, piasku, roślin wodnych, mchu, brunatnego osadu o tak delikatnych kolorach, o tak zajmujących kontrastach. Kiedy osiadłem w tych stronach, biedna dziewczyna umierała z głodu. Upokorzona tem że musi przyjmować cudzy chleb, uciekała się do publicznego miłosierdzia jedynie wówczas, gdy ją zmuszało do tego nadmierne cierpienie. Często wstyd rodził w niej energję, kilka dni pracowała w polu, ale niebawem siły wyczerpywały się, choroba zmuszała ją do porzucenia rozpoczętej pracy. Przyszedłszy trochę do siebie, zachodziła do jakiegoś pobliskiego folwarku ofiarując się chodzić koło bydła, ale, po jakimś czasie nienagannego pełnienia obowiązków, odchodziła nie mówiąc czemu. Codzienna praca była z pewnością zbyt ciężkiem jarzmem dla niej, która jest cała kaprysem i swobodą. Wówczas brała się do szukania trufli i grzybów, i sprzedawała je w Grenobli. W mieście, skuszona świecidłami, czując w kieszeni kilka sztuk monety, zapominała o swej nędzy i kupowała sobie wstążki, szmatki, nie myśląc o jutrzejszym chlebie. A później, skoro jakaś dziewczyna poprosiła ją o mosiężny krzyżyk, serduszko albo aksamitkę, oddawała wszystko, szczęśliwa że może zrobić przyjemność, bo ona żyje tylko sercem. Toteż naprzemian kochano ją, żałowano jej, pogardzano nią. Biedna dziewczyna cierpiała za wszystko, za swoje lenistwo, za swą dobroć, za swą zalotność: bo ona jest zalotna, łakotnisia, ciekawska, słowem jest kobietą; poddaje się swoim wrażeniom i upodobaniom z naiwnością dziecka. Niech jej pan opowie jaki ładny uczynek, już drży cała i płonie, serce jej bije, płacze z radości; opowiedz jej pan historję o złodziejach, poblednie ze zgrozy. To najszczersza natura, najbardziej prawe serce i najdoskonalsza uczciwość jaką można spotkać. Gdybyś pan jej powierzył sto dukatów, zakopie je w kącie i dalej będzie żebrać chleba.
Głos Benassisa zadrżał lekko, kiedy wymawiał te słowa.
— Chciałem ją wypróbować, mówił dalej, i pożałowałem tego. Taka próba, czyż to nie jest szpiegostwo, a przynajmniej nieufność?
Tu lekarz urwał, jakby utonął we własnych myślach. Nie zauważył zakłopotania, w jakie słowa jego wprawiły jego towarzysza, który, aby nie zdradzić swego pomięszania, zaczął rozplątywać cugle. Benassis ciągnął po chwili dalej.
— Chciałem wydać za mąż moją Grabarkę, dałbym chętnie dobry folwark poczciwemu chłopcu, któryby ją uszczęśliwił; i ona byłaby szczęśliwa. Tak, to biedactwo kochałoby swoje dzieci do szaleństwa. Cały ten nadmiar uczuć, który ją przenika, wszedłby w owo jedno uczucie które dla kobiety ogarnia wszystkie, w macierzyństwo. Ale żaden nie umiał się jej spodobać. A jednak jest ona tkliwa w stopniu aż niebezpiecznym dla niej; wie o tem, i przyznała mi się do swej wrażliwości, skoro spostrzegła żem ją odkrył. Należy do szczupłej liczby kobiet, w których najlżejsze dotknięcie powoduje niebezpieczny dreszcz; toteż tem wyżej trzeba ją cenić za jej cnotę i za jej dumę kobiecą. Dzika jest jak jaskółka. Ach! cóż to za bogata natura! Była stworzona na to aby być zamożną i kochaną; byłaby dobroczynna i wierna. W dwudziestu dwu latach ugina się już pod ciężarem własnej duszy i gaśnie jako ofiara zbyt wrażliwych nerwów, zbyt silnej lub zbyt delikatnej natury. Zawiedziona miłość przyprawiłaby moją biedną Grabarkę o szaleństwo. Poznawszy dobrze jej naturę, stwierdziwszy prawdziwość jej długich ataków nerwowych i jej elektrycznych reakcyj, ustaliwszy ich wyraźny związek ze zmiana mi atmosferycznemi i kwadrami księżyca (który to fakt sprawdziłem najściślej), zająłem się nią jak istotą różną od innych, istotą której chorobliwa egzystencja zrozumiała jest tylko dla mnie. Jestto, jak panu rzekłem, owieczka przybrana wstążkami. Ale zobaczy ją pan, oto jej damek.
W tej chwili znaleźli się mniejwięcej w trzeciej części wysokości góry. Jechali stępa zakosami okolonemi krzem. Na jednym z zakrętów Genestas ujrzał domek Grabarki. Domek ten położony był na jednym z karbów góry. Ładny pochyły trawnik, obszaru około trzech morgów, obsadzony drzewami i przecięty strumykiem, otoczony był małym murkiem, dość wysokim aby służyć za ogrodzenie, niedość aby zasłonić widok. Domek, zbudowany z cegieł i pokryty płaskim, na parę stóp wystającym dachem, ślicznie wyglądał na tle tego krajobrazu. Składał się z parteru i pierwszego piętra; drzwi i okienice malowane były zielono. Zwrócony ku południowi, wąski i nie głęboki, posiadał okna jedynie od frontu, i robił wrażenie niezwykle schludne. Modą niemiecką, okapy były podbite biało malowanemi deskami. Parę kwitnących akacyj i innych pachnących drzew, dzikie róże, pnące rośliny, duży stary orzech i kilka wierzb płaczących zasadzonych w strumieniu rosło dokoła domu. W głębi znajdowała się spora kępa buków i świerków, na których czarnem tle odcinał się żywo ten ładny budynek. O tej porze dnia powietrze przepojone było woniami płynącemi z gór i z ogrodu. Spokojne i czyste niebo było na zachodzie nieco zachmurzone. W oddali wierzchołki zaczynały przybierać ów żywo różowy odcień, jakim barwi je niekiedy zachód słońca. Z tej wysokości widać było całą dolinę, od Grenobli aż do skał kąpiących stopy w owem małem jeziorku, które Genestas przebył poprzedniego dnia. Nad domem, w dość znacznej odległości, znaczyła się linja topoli: gościniec od miasteczka do Grenobli. Wreszcie miasteczko samo, oświecone skośnemi promieniami słońca, lśniło się jak djament, odbijając wszystkiemi szybami lejące się czerwone światło. Na ten widok, Genestas wstrzymał konia, wskazał na fabryki w dolinie, na nowe miasteczko i na domek Grabarki.
— Od zwycięstwa pod Wagram i powrotu Napoleona do Tuileryj w r. 1815, rzekł wzdychając, oto najsilniejsze wzruszenie, jakiego doznałem. Panu zawdzięczam tę przyjemność, pan mnie nauczył rozumieć piękności natury.
— Tak, rzekł lekarz, lepiej budować miasta niż je zdobywać.
— Och! panie, a wzięcie Moskwy, a poddanie się Mantui! Czyż pan nie wie co to jest? Czyż to nie jest nasza wspólna chwała? Pan jesteś dzielny człowiek, ale Napoleon był też dobry człowiek: gdyby nie Anglja, bylibyście się porozumieli obaj, i on, nasz lekarz, nie byłby upadł. Mogę się teraz przyznać, że go kocham; wszak nie żyje! Niema tu szpiegów — dodał oficer spoglądając dokoła siebie. Co za monarcha! On przenikał wszystkich! Byłby pana powołał do Rady Stanu, bo to był gospodarz i wielki gospodarz; do tego stopnia, że wiedział, ile zostało po bitwie nabojów w ładownicach. Biedny człowiek! Kiedy mi pan opowiadał o swojej Grabarce, ja myślałem o tem że on umarł na św. Helenie. Ba! czy to był klimat i mieszkanie dla człowieka nawykłego żyć z nogami w strzemionach a z zadkiem na tronie? Powiadają, że bawił się tam ogródkiem. Tam do licha! to nie był człowiek do sadzenia kapusty! Ha! teraz trzeba nam służyć Burbonom, i służyć wiernie, bo, koniec końców, Francja to Francja, jak pan powiedział wczoraj.
Wymawiając ostatnie słowa, Genestas zsiadł z konia i, za przykładem Benassisa, machinalnie przywiązał konia do drzewa.
— Czyżby jej nie było w domu? rzekł lekarz, nie widząc Grabarki w progu.
Weszli i nie zastali nikogo na dole.
— Musiała usłyszeć tentent dwóch koni i poszła na górę włożyć jakiś czepeczek albo wstążeczkę.
Zostawił Genestas samego i poszedł na górę po Grabarkę. Major rozejrzał się po sali. Ściany były obite szarą tapetą z różyczkami, podłoga przykryta słomianą matą zamiast dywanu. Krzesła, fotel i stół były z prostego drzewa, nie odartego z kory. Żardyniery z łoziny, strojne kwiatami i mchem, zdobiły pokój; w oknach białe perkalowe firanki z czerwonemi frendzelkami. Na kominku lustro i skromny porcelanowy wazonik między dwiema lampami; koło fotela sosnowy taburecik, na stole skrajane płótno, parę wyciętych kliników, zaczęte koszule, wreszcie cały przybór do szycia, koszyczek, nożyczki, igły, nici. Wszystko było czyste i świeże, jak muszla zostawiona przez morze na piasku. Po drugiej stronie kurytarza wiodącego na schody, Genestas ujrzał kuchnię. Pierwsze piętro tak jak parter składało się widocznie tylko z dwóch pokoi.
— Nie bójże się, mówił Benassis do Grabarki. No, chodź!...
Słysząc te słowa, Genestas cofnął się żywo do pokoju. Szczupła i zgrabna młoda dziewczyna w perkalikowej sukni w różowe paseczki, ukazała się niebawem, czerwona z zawstydzenia i nieśmiałości. Twarz jej była jakgdyby spłaszczona, co dawało jej podobieństwo do owych kozackich i rosyjskich twarzy, tak dobrze znanych niestety Francji od czasu klęsk r. 1814. Grabarka miała w istocie, jak często miewają ludzie Północy, zadarty i bardzo wklęsły nos, duże usta, mały podbródek, czerwone ręce i ramiona. Stopy były szerokie i silne. Mimo iż wciąż wystawiona na działanie słońca i powietrza, cera jej była blada jak zwiędła trawa, ale bladość ta dawała jej fizjognomję interesującą już od pierwszego wejrzenia. Miała przytem w niebieskich oczach cos tak słodkiego, głos jej miał tyle duszy, ruchy tyle wdzięku, że, mimo pozornej sprzeczności jej rysów z przymiotami jakie Benassis wysławiał przed majorem, major odgadł w niej owo kapryśne i chorowite stworzenie, cierpiące tem że natura jej nie mogła się rozwinąć pełno. Dorzuciwszy do ognia nieco torfu i chrustu, Grabarka siadła w fotelu wziąwszy zaczętą koszulę, i tak siedziała, czując wzrok oficera, nie śmiejąc podnieść oczu. Była spokojna na pozór, ale przyspieszone falowanie biustu, którego piękność uderzyła Genestasa, zdradzało jej lęk.
— I cóż, moje drogie dziecko, daleko postąpiłaś, spytał Benassis obracając w ręku kawałki płótna, z których miały być koszule.
Grabarka spojrzała na lekarza nieśmiało i błagalnie:
— Niech mnie pan nie łaje, nic nie zrobiłam dzisiaj, mimo że to pan zamówił te koszule i to dla ludzi którzy ich bardzo potrzebują. Ale było tak ładnie! przechadzałam się, nazbierałam panu grzybów i trufli, zaniosłam je Agacie. Była bardzo rada, bo pan ma gościa na obiedzie. Taka byłam szczęśliwa, żem odgadła. Coś mi mówiło, żeby iść na grzyby.
Zaczęła znowu szyć.
— Śliczny ma panienka domek, rzekł Genestas.
— To nie mój, proszę pana, odparła spoglądając na obcego oczami które zdawały się rumienić. To dom pana Benassis. I spojrzała słodko na lekarza.
— Wiesz dobrze, moje dziecko, rzekł ten biorąc ją za rękę, że cię zeń nie wypędzą nigdy.
Grabarka podniosła się nagle i wyszła.
— No i cóż, rzekł lekarz, jakże się panu wydaje?
— Dziwnie mnie wzruszyła, odparł Genestas. Ale jej pan ślicznie urządził gniazdko!
— Ba, papier po parę groszy, tylko że z gustem dobrany; to i wszystko. Meble też nie są kosztowne, sporządził mi je mój koszykarz, który chciał mi okazać swą wdzięczność. Firanki uszyła sama z paru łokci perkalu. Jej domek, te proste sprzęty, wydają się panu ładne, bo je znajdujesz na stoku góry, w zapadłym kącie, gdzieś się nie spodziewał zastać czegoś przyzwoitego; ale tajemnica tego wykwintu, to pewna harmonja między tym domkiem a naturą, która skupiła tu parę strumieni, kilka malowniczych drzew, i zasiała na tym trawniku najpiękniejsze trawy, wonne poziomki, urocze fijołki.
— I cóż, co tobie? spytał Benassis Grabarki, która wróciła.
— Nic, nic, zdawało mi się tylko, że jedna kura nie wróciła.
Kłamała, ale tylko sam lekarz spostrzegł się na tem i szepnął jej do ucha:
— Płakałaś.
— Dlaczego mi pan mówi takie rzeczy przy obcym? odparła.
— Niedobrze panienka robi, rzekł Genestas, że panienka żyje tu tak samotnie; do takiej ładnej klateczki trzebaby pani męża.
— To prawda, rzekła, ale cóż, jestem uboga a dosyć wybredna. Nie mam wcale ochoty nosić dwojaczków w pole ani też trząść się na wozie, czuć nędzę tych których kocham nie mogąc jej zapobiec, piastować dzieci cały dzień na rękach i naprawiać łachy męża. Ksiądz proboszcz powiada, że takie myśli nie są zbyt chrześcijańskie, wiem o tem, ale cóż poradzę? Bywają dni, że wolę zjeść kawałek suchego chleba niż sobie zgotować coś na obiad. Poco mam unieszczęśliwiać męża mojemi wadami? Zabijałby się może pracą, aby zaspokoić moje kaprysy: toby nie było sprawiedliwe. Ba! ktoś na mnie rzucił jakiś zły urok, trzeba mi go znosić samej.
— Zresztą ona się urodziła leniuszkiem, moja biedna Grabarka, rzekł Benassis i trzeba ją brać tak jak jest. Ale to, co ona tu panu mówi, to znaczy poprostu, że jeszcze nie pokochała nikogo, dodał śmiejąc się.
Poczem wstał i wyszedł na chwilę przed dom.
— Musi pani bardzo kochać pana Benassis, spytał Genestas.
— Och! tak, proszę pana, i tak samo jak ja, wielu ludzi w kantonie dałoby się za niego posiekać. Ale on, który leczy innych, ma coś, czego nikt nie może uleczyć. Pan jest jego przyjacielem? Czy pan wie może co jemu jest? kto mógł zrobić przykrość człowiekowi takiemu jak on, co jest istnym obrazem Pana Boga na ziemi? Znam tu wielu takich, co myślą, że zboże im rośnie lepiej, kiedy on przejdzie rano koło ich pola.
— A panienka co myśli?
— Ja, proszę pana, kiedy go zobaczę...
Zawahała się chwilę, poczem dodała:
— Jestem szczęśliwa na cały dzień.
Schyliła głowę i zaczęła szyć nadzwyczaj szybko.
— I cóż, czy kapitan opowiedział ci cos o Napoleonie? rzekł lekarz wchodząc do pokoju.
— Pan widział Cesarza? wykrzyknęła Grabarka, wpatrując się w oficera z namiętną ciekawością.
— Ba! rzekł Genestas, więcej niż tysiąc razy.
— Och, chciałabym usłyszeć coś wojskowego.
— Jutro może przyjdziemy do ciebie na szklankę kawy z mlekiem. I opowie ci pan coś wojskowego, moje dziecko, rzekł Benassis, biorąc ją za szyję i całując w czoło. To moja córeczka, widzi pan, dodał zwracając się do majora; kiedy jej nie pocałuję w czoło, brakuje mi czegoś przez cały dzień.
Grabarka uścisnęła dłoń Benassisa i rzekła z cicha:
— Och! pan jest bardzo dobry!
Goście wyszli, ale ona udała się za nimi, aby patrzeć jak będą dosiadać koni. Kiedy Genestas już był w siodle, szepnęła do ucha lekarza:
— Co to za pan?
— Haha! odparł lekarz, kładąc nogę w strzemię, może mąż dla ciebie.
Stała patrząc jak zjeżdżali po zboczu; kiedy minęli ogród, spostrzegli ją jeszcze stojącą na kupce kamieni aby ich jeszcze zobaczyć i skinąć im ostatni raz głową.
— Tak, jest coś szczególnego w tej dziewczynie, rzekł Genestas do lekarza, skoro już byli daleko.
— Nieprawdaż? odparł. Dwadzieścia razy sobie powtarzałem, że byłaby z niej urocza żona, ale nie umiałbym jej kochać inaczej, niż jak siostrę lub córkę. Serce moje jest umarłe.
— Czy ma rodziców? spytał Genestas. Czem się trudnili?
— Och! to cała historja, odparł Benassis. Nie ma już ani ojca ani matki, ani nikogo z krewnych. Już samo jej przezwisko mnie zaintrygowało. Grabarka urodziła się w naszem miasteczku. Ojciec jej, wyrobnik z Saint-Laurent-du-Pont, nazywał się Grabarz, gdyż od niepamiętnych czasów przechowywała się w jego rodzinie funkcja grzebania zmarłych. Jest w tem przezwisku cała melancholja cmentarza. Na mocy obyczaju rzymskiego jeszcze, mającego tutaj moc, jak w niektórych stronach Francji, obyczaju który polega na tem, aby dawać żonom nazwisko męża, zmieniając końcówkę na żeńską, nazwano tę dziewczynę po ojcu Grabarką. Wyrobnik ten ożenił się z miłości z pokojówką jakiejś hrabiny, której dobra znajdują się o kilka mil od miasteczka. Tutaj, jak wogóle na wsi, miłość gra w kojarzeniu się małżeństwa bardzo niewielką rolę. Naogół chłopi biorą żonę poto aby mieć dzieci, aby mieć gospodynię któraby sporządzała dobrą zupę i przynosiła jadło w pole, któraby im tkała koszule i naprawiała odzież. Oddawna podobna przygoda nie trafiała się w okolicy, gdzie często młody człowiek porzuca swą przyszłą dla innej, gdy ta ma o parę morgów gruntu więcej.
„Los Grabarza i jego żony nie był na tyle szczęśliwy, aby mógł wyleczyć naszych kmiotków z ich interesowności. Grabarzowa, ładna kobieta, umarła wydając na świat córkę. Mąż tak się zmartwił tą stratą, że umarł w ciągu roku, nie zostawiając dziecku nic, prócz wątłego i bardzo niepewnego życia. Małą przygarnęła z litości sąsiadka i chowała ją do dziewiątego roku. Z czasem wyżywienie Grabarki zaczęło być zbyt ciężkie dla tej dobrej kobiety; posyłała tedy swą wychowanicę, aby żebrała chleba na gościńcu, w porze gdy przejeżdżają nim podróżni. Jednego dnia, sierota zaszła po prośbie do pałacu hrabiny, gdzie ją zatrzymano przez pamięć jej matki. Chowana z tą myślą aby kiedyś mogła zostać pokojówką córki domu, która wyszła za mąż w pięć lat później, biedna mała była przez ten czas ofiarą wszystkich kaprysów ludzi bogatych, których dobroczynność bywa zazwyczaj równie niestała jak nieobliczalna. Są nierówni w swojem postępowaniu: to protekcjonalni, to przyjacielscy, to pańscy, paczą do reszty i tak już fałszywe położenie biednych dzieci, któremi się zajęli. Bawią się ich życiem, sercem i przyszłością, uważając je za drobiazg. Grabarka była zrazu niemal towarzyszką młodej dziedziczka. Nauczono ją pisać, czytać, a czasem dla zabawy przyszła pani dawała jej lekcje fortepianu. Będąc tak naprzemian to panną do towarzystwa to służącą, stała się czemś nieokreślonem. Rozwinęła się w niej namiętność do zbytku, do strojów, nawyki niezgodne z istotnem jej położeniem. Później nieszczęścia otrzeźwiły ją, ale nie mogły w niej zatrzeć mglistego poczucia, że jest stworzona do lepszej doli. Wreszcie, jednego dnia bardzo żałosnego dla biednej dziewczyny, młoda hrabina, wówczas już mężatka, zastała Grabarkę wówczas już tylko pokojówkę — jak wystrojona w jej balową suknię tańczyła przed lustrem. Sierotę, dziecko szesnastoletnie, odprawiono bez litości. Bezradność wtrąciła ją na nowo w nędzę. Błądziła po gościńcach, żebrała, pracowała, jak już panu powiadałem. Często chciała się rzucić w wodę, często oddać się pierwszemu lepszemu. Przeważnie leżała gdzieś pod murem, posępna, zadumana, z głową zanurzoną w trawie: podróżni rzucali jej wówczas parę groszy, właśnie dlatego że od nich nic nie żądała. Rok przeleżała w szpitalu w Anecy, po ciężkich żniwach, w czasie których pracowała jedynie w tej myśli aby umrzeć. Trzeba ją słyszeć, jak sama opowiada swoje uczucia i myśli z tej epoki: często jest bardzo zajmująca w swych naiwnych zwierzeniach. Wreszcie wróciła do miasteczka w czasie gdy ja się tu osiedliłem. Starałem się zapoznać z duszą swoich podwładnych, zacząłem więc badać jej charakter, który zwrócił moją uwagę. Następnie, spostrzegłszy jej organiczne niedomagania, postanowiłem się nią zająć. Może z czasem przyzwyczai się do zarabiania szyciem, ale na wszelki wypadek zabezpieczyłem jej los.
— Bardzo tu jest samotna, rzekł Genestas.
— Nie zupełnie, jedna z moich pasterek przychodzi do niej na noc, odparł lekarz. Nie zauważył pan zabudowań mego folwarku, które leżą nad jej domem, zasłonięte świerkami. Och, bezpieczna tu jest! Zresztą niema nicponiów w naszej dolinie: jeżeli przypadkowo trafi się jaki, posyłam go do wojska, gdzie z nich robię doskonałych żołnierzy.
— Biedne dziecko! rzekł Genestas.
— Ba, tutejsi ludzie nie boleją nad nią wcale, odparł Benassis. Przeciwnie, uważają ją za bardzo szczęśliwą. Ale istnieje ta różnica między nią a innemi kobietami, że tamtym Bóg dał siłę a tej słabości. Tego oni nie widzą.
W chwili gdy dwaj jeźdźcy wjeżdżali na gościniec wiodący do Grenobli, Benassis, który przewidywał wrażenie tego widoku, zatrzymał się z zadowoleniem, aby się nacieszyć zdumieniem majora. Dwie ściany zieloności, wysokie na sześćdziesiąt stóp, obejmowały jak okiem sięgnąć szeroką drogę, wysklepioną niby aleja w parku. Był to naturalny monument, z którego stworzenia człowiek mógł być dumny. Nie strzyżone drzewa strzelały w górę olbrzymią zieloną kiścią: były to włoskie topole, jedne z najwspanialszych drzew. Jedna strona drogi, już objęta cieniem, wyglądała jak szeroka ściana czarnych liści, gdy druga, silnie oświecona zachodzącem słońcem, które dawało młodym pędom złotawy odcień, mieniła się tysiącznemi odcieniami od gry światła i wiatru na tej ruchomej kotarze.
— Pan musi być tutaj bardzo szczęśliwy, wykrzyknął Genestas. Wszystko tu jest dla pana rozkoszą.
— Tak, rzekł lekarz, miłość natury, to jedyna, która nie zawodzi. Te topole mają dziesięć lat. Czy pan widział kiedy równie urodziwe?
— Bóg jest wielki! rzekł wojskowy zatrzymując się na środku drogi, której początek i koniec ginęły oku.
— Dziękuję panu, wykrzyknął Benassis. Miło mi słyszeć, jak pan powtarza to, co ja sobie często powiadam w tej aleji. Jest tu w istocie coś religijnego. Jesteśmy tu jak dwa punkciki, a poczucie naszej małości sprowadza nas zawsze do Boga.
Jechali wolno w milczeniu, wsłuchując się w krok swoich koni, który rozlegał się w tym krużganku z zieleni, jakgdyby pod sklepieniem katedry.
— Ileż tu wzruszeń, o których nie mają pojęcia mieszczuchy, rzekł lekarz. Czuje pan zapach, jaki wydają pączki topoli i sok modrzewiu? Co za rozkosz!
— Słuchaj pan, wykrzyknął Genestas, przystańmy chwilę.
Doleciał ich jakiś śpiew z oddali.
— Czy to kobieta, mężczyzna, czy też ptak? spytał szeptem major. A może to głos tego wielkiego krajobrazu?
— Wszystko potrosze, odparł lekarz zsiadając z konia i przywiązując go do topoli.
Dał znak oficerowi aby uczynił to samo i poszedł za nim. Szli zwolna ścieżką zarosłą z obu stron krzewami kwitnącej tarniny, która w wilgotnej atmosferze wieczornej wydawała odurzającą woń. Promienie słońca wdzierały się na ścieżkę, a światło odrzynało się tem silniej od cienia padającego od długiej firanki z topoli. Strugi światła spowijały swą czerwoną falą chatkę położoną na końcu piasczystej drogi. Dach chaty, zazwyczaj brunatny jak łupina kasztanu, zdawał się przysypany złotym piaskiem; szczyt jego był strojny mchem. W tej mgle światła, chata była zaledwie widoczna, ale stare ściany, drzwi, wszystko miało jakiś przelotny blask, wszystko było w tej chwili piękne jak bywa niekiedy twarz ludzka, pod wpływem jakiegoś uczucia, które ją ożywi i zabarwi. Często na łonie natury zdarzają się takie przelotne sielskie cudy, wydzierające nam owo pragnienie, z jakiem apostoł zwrócił się do Chrystusa na górze: Rozbijmy namiot i zostańmy tutaj. Ten krajobraz miał w tej chwili niejako czysty i słodki głos jak sam był czysty i słodki, ale głos ów był smutny jak światło gasnące na zachodzie. Był to mglisty obraz śmierci, ostrzeżenie boże dane na niebie przez słońce, tak jak dają je na ziemi kwiaty i jednodniowe łątki. O tej godzinie blaski słońca przesycone są melancholją, i śpiew również był melancholijny. Była to melodja pospolita zresztą, melodja miłości i żalu; niegdyś wyraz narodowej nienawiści do Anglji; ale Beaumarchais wrócił tej melodji prawdziwą poezję, wprowadzając ją na scenę, i kładąc ją w usta pazia, który otwiera serce przed chrzestną matką. Melodja płynęła bez słów, nucona żałosnem głosem, który dźwięczał w duszy i napawał ją rozrzewnieniem.
— To śpiew łabędzi, rzekła Benassis. Przez cały jeden wiek głos ten nie rozlega się ani dwóch razy w uchu człowieka. Śpieszmy się, trzeba mu zabronić śpiewać! To dziecko się zabija, byłoby okrucieństwem słuchać go dłużej.
— Przestań, Kubusiu! No, cicho, dosyć już, krzyknął lekarz.
Melodja urwała się. Genestas stał w miejscu nieruchomy i zdumiony. Chmura przesłoniła słońce, widok i głos zmilkły razem. Cień, zimno, milczenie, cisza, zajęły miejsce słodkich blasków światła, ciepłych oparów wieczoru i śpiewu dziecka.
— Czemu, mówił Benassis, nie słuchasz mnie? Nie dam ci już ani ciastek, ani ślimaków pieczonych, ani świeżych daktyli, ani białej bułeczki. Chcesz tedy umrzeć i wtrącić w rozpacz biedną matkę?
Genestas wszedł na podwórko utrzymane dość czysto. Ujrzał piętnastoletniego chłopca, wątłego jak kobieta. Włosy miał jasne, lecz skąpe, a policzki rumiane jakby się uróżował. Wstał zwolna z ławki, gdzie siedział pod dużym jaśminem i pod kwitnącym bzem, który rósł sobie dziko i spowijał go swoją zielenią.
— Wiesz dobrze, rzekł lekarz, że ci kazałem kłaść się spać razem ze słońcem, nie narażać się na chłód wieczorny i nie mówić. Jak ty się ważysz śpiewać?
— Ach, panie Benassis, tu było tak ciepło, a to tak przyjemnie jak jest ciepło! wciąż mi jest zimno. Czułem się dobrze, i tak mimowoli, dla zabawy, zacząłem sobie mówić: Malbrough idzie na wojenkę, i przysłuchiwałem się samemu sobie, bo mój głos taki był podobny do fujarki pańskiego pastuszka.
— Kubusiu, Kubusiu, niech mi się to już więcej nie powtórzy, słyszysz. Daj rękę.
Lekarz wziął go za puls. Dziecko miało błękitne oczy, zazwyczaj pełne słodyczy, ale w tej chwili błyszczące od gorączki.
— Widzisz, byłem tego pewny; cały jesteś spocony, rzekł Benassis. Czy matki niema?
— Nie, proszę pana.
— No! idź do domu i połóż się.
Chory dzieciak wraz z lekarzem i wojskowym udał się do izby.
— Zapal pan świecę, kapitanie Bludeau, rzekł lekarz, który pomagał Kubusiowi zdjąć jego zgrzebne suknie.
Kiedy Genestas zrobił światło w chacie, uderzyła go nadzwyczajna chudość dzieciaka; nic prócz skóry i kości. Skoro mały kmiotek się położył, Benassis opukał mu piersi wsłuchując się w dźwięk, jaki dobywał się z pod jego palców, poczem okrył Kubusia kołdrą, stanął o kilka kroków, założył ręce i przyglądał mu się badawczo.
— Jakże się miewasz, moje dziecko?
— Dobrze, proszę pana.
Benassis przysunął do łóżka stolik na toczonych nogach, wziął z kominka szklankę i flaszeczkę, i sporządził napój domieszawszy do wody parę kropel ciemnego płynu, starannie odmierzając je przy blasku świecy, którą trzymał Genestas.
— Matka coś długo nie wraca.
— Idzie już, proszę pana, rzekło dziecko; słyszę ją na ścieżce.
Lekarz i oficer czekali rozglądając się dokoła siebie. U stóp łóżka leżało posłanie z mchu, bez prześcieradła i bez kołdry: matka spała widocznie na niem w ubraniu. Genestas pokazał palcem to łoże doktorowi, który pochylił lekko głowę, jakby chcąc powiedzieć, że on już nieraz podziwiał to macierzyńskie poświęcenie. Stuk sabotów rozległ się w podwórzu: lekarz wyszedł.
— Moja Kolasowa, trzeba będzie czuwać nad Kubusiem dziś w nocy. Gdyby się skarżył na duszność, da mu się pani napić tego, co zostawiłem w szklance na stole. Niech mu pani nie daje pić naraz więcej niż dwa albo trzy łyki. Ta szklanka powinna wystarczyć na całą noc. Zwłaszcza niech pani nie rusza flaszeczki; a przedewszystkiem zmieńcie mu bieliznę. Cały jest w potach.
— Nie mogłam wyprać koszul dzisiaj, drogi panie, musiałam zanieść konopie do Grenobli, bo trza mi było pieniędzy.
— Zatem ja przyślę pani koszulę.
— Więc gorzej jest malcowi? rzekła kobieta.
— Nie spodziewajcie się niczego dobrego, moja Kolasowa. Znów śpiewał mimo mego zakazu. Ale nie łajcie go, nie krzyczcie na niego. No, trzymajcie się. Gdyby się za bardzo skarżył, przyślijcie po mnie sąsiadkę. Do widzenia.
Lekarz przywołał swego towarzysza i poszli ścieżką.
— Ten chłopiec ma suchoty? spytał Genestas.
— Ano tak, odparł Benassis. O ile nie zdarzy się jakiś cud, wiedza jest tu bezsilna. Nasi profesorowie paryscy często nam mówili o zjawisku, którego pan był świadkiem. Pewne choroby tego typu powodują w organach głosu zmiany, pod wpływem których głos chorego osiąga chwilowo doskonałość niedościgłą dla żadnego wirtuoza. — Smutny pan dziś dzień ze mną spędził, rzekł lekarz, skoro znaleźli się na koniach. Wszędzie cierpienie i wszędzie śmierć, ale też wszędzie rezygnacja. Wieśniacy umierają wszyscy filozoficznie; cierpią, milczą, i kładą się nakształt zwierząt. Ale nie mówmy już o śmierci i przyśpieszmy kroku. Trzeba nam zdążyć przed nocą do miasteczka, abyś pan mógł zobaczyć nową dzielnicę.
— Oho! pali się gdzieś, rzekł Genestas pokazując punkt na górze, skąd wznosił się snop płomieni.
— To nie jest niebezpieczny ogień. To pewnie nasz wapniarz wypala partję wapna. Ten świeży przemysł pozwala nam zużytkowywać chrust.
Naraz rozległ się strzał, Benassis wydał mimowolny krzyk gniewu i rzekł z gestem zniecierpliwienia:
— Jeżeli to Butifer, zobaczymy kto z nas dwu okaże się silniejszy.
— Strzelono tam, rzekł Genestas wskazując lasek bukowy na górze. Tak, tam na górze, niech pan wierzy uchu starego żołnierza.
— Jedźmy tam szybko! wykrzyknął Benassis. I, kierując się prosto na lasek, popędził konia przez rowy i pola, jakgdyby chodziło o wyścig, tak mu zależało na tem, aby schwytać Strzelca na gorącym uczynku.
— Oho! ten człowiek ucieka! krzyknął Genestas, który zaledwie mógł nadążyć za lekarzem.
Benassis zawrócił konia. Niebawem człowiek, którego szukał, ukazał się na okrzesanej skale o sto stóp poniżej jeźdźców.
— Butifer, krzyknął Benassis widząc w jego ręku długą strzelbę; złaź! Butifer poznał lekarza i odpowiedział posłusznem i przyjacielskiem skinieniem głowy, które wyrażało zupełne poddanie.
— Pojmuję, rzekł Genestas, że człowiek powodowany strachem lub innem gwałtownem uczuciem mógł wdrapać się na ten cypel, ale jak on pocznie aby zejść stamtąd?
— O to się nie boję, odparł Benassis. Kozy mogłyby pozazdrościć temu hultajowi! Zobaczy pan.
Przywykły na wojnie sądzić jednym rzutem oka o wartości człowieka, major podziwiał osobliwą zręczność i wykwintną niemal swobodę ruchów Butifera, podczas gdy schodził po gzymsach ze skały, na której szczyt zuchwale się wdrapał. Smukłe i silne ciało strzelca naginało się z wdziękiem do każdej pozycji, jaką musiał przybierać w tej karkołomnej drodze. Stawiał nogę na spiczastej krawędzi spokojniej, niż gdyby to była posadzka, tak był pewny że zdoła się na niej utrzymać. Obracał długą fuzję, jakby to była laseczka. Butifer był to człowiek młody, średniego wzrostu, ale szczupły i zwinny: skoro się znalazł bliżej, męska jego uroda uderzyła majora. Należał najwidoczniej do tej klasy przemytników, którzy uprawiają swoje rzemiosło bez gwałtu i, dla oszukania prawa, posługują się jedynie wytrwałością i sprytem. Męska jego twarz była spalona od słońca. Złotawe oczy błyszczały jak oczy orła, z którego dziobem cienki i nieco zakrzywiony nos miał wiele podobieństwa. Policzki pokrywał lekki zarost. Z czerwonych wpółotwartych ust błyskały lśniąco-białe zęby. Broda, wąsy, rude faworyty, którym pozwalał rosnąć swobodnie i które kręciły się z natury, uwydatniały jeszcze męski i groźny wyraz jego rysów. Wszystko wyrażało w nim siłę. Muskularne ramiona, ćwiczone bezustanku, były niezwykle wydatne i jędrne. Pierś miał szeroką, na czole odbijała się dzika inteligencja. Wydawał się nieustraszony i zdecydowany na wszystko, ale spokojny, jak człowiek przywykły stawiać życie na kartę. Tak często doświadczył we wszelakich niebezpieczeństwach swojej cielesnej i duchowej siły, że nie wątpił o sobie. Ubrany był w bluzę podartą o krzaki; na nogach miał skórzane łapcie, przywiązane rzemieniem ze skóry węgorza. Z pod niebieskich płóciennych łatanych i obstrzępionych spodni wyglądały nogi, czerwone, cienkie, suche i ścięgniste jak skoki jelenie.
— Widzi pan człowieka, który niegdyś strzelił do mnie, szepnął Benassis do majora. Gdybym dziś chciał się od kogoś uwolnić, na jedno słówko zabiłby go bez wahania.
— Butifer, rzekł zwracając się do przemytnika, uważałem cię za człowieka honoru. Zaręczyłem za ciebie, bo miałem twoje słowo. Moje przyrzeczenie dane prokuratorowi w Grenobli opierało się na twojej przysiędze, że nie będziesz już polował, że staniesz się porządnym, rzetelnym, pracowitym człowiekiem. To ty strzeliłeś przed chwilą, a jesteś na gruntach hrabiego de Labranchoir. No? a gdyby cię strażnik usłyszał, co? Szczęściem dla ciebie, ja nie spiszę protokółu. Skazanoby cię jako recydywistę, a nie masz pozwolenia na broń. Zostawiłem ci tę fuzję przez wzgląd na twoje przywiązanie do niej.
— Piękna broń, rzekł major obejmując fuzję okiem znawcy.
Przemytnik spojrzał na majora, jakby dziękując mu za to uznanie.
— Butifer, ciągnął Benassis, sumienie musi ci robić wyrzuty. Jeżeli wrócisz do dawnego rzemiosła, znów znajdziesz się za kratą. Żadna protekcja nie zdoła cię wówczas uchronić od galer; będziesz napiętnowany, shańbiony. Przyniesiesz mi jeszcze dziś wieczór tę fuzję, ja ci ją schowam.
Butifer konwulsyjnym ruchem przycisnął lufę do siebie.
— Ma pan słuszność, panie wójcie, rzekł. Zawiniłem, złamałem przysięgę, jestem podły pies. Moja fuzja powinna iść do pana, ale weźmie ją pan w spadku po mnie, skoro mi ją pan zabierze. Ostatni wystrzał z niej roztrzaska mi głowę. Cóż pan chce, zrobiłem co pan kazał, siedziałem spokojnie przez zimę; ale na wiosnę, natura się odezwała. Nie umiem orać, nie mam serca trawić życia na tuczeniu drobiu, nie umiem schylać się aby okopywać jarzyny, ani śmigać batem z woza, ani czyścić konia zgrzebłem, mamż więc umierać z głodu? Dobrze mi jest tylko tam w górze, rzekł po pauzie pokazując góry. Siedzę tu od tygodnia, zobaczyłem jedną giemzę i giemza jest tu, rzekł pokazując szczyt skały; jest tu, do pańskich usług! Mój dobry panie Benassis, niech mi pan zostawi moją fuzję. Niech pan posłucha, jakem Butifer, wyniosę się stąd, pójdę w Alpy, gdzie myśliwi nic mi nie powiedzą: przeciwnie, powitają mnie z radością. Zdechnę tam w jakim lodowcu. Et, mówmy szczerze, wolę spędzić rok albo dwa tam w górach, nie natykając się ani na policję, ani na celnika, ani na leśnego, ani na prokuratora, niż gnić sto lat w tych bajorach. Jedynie pana będę żałował, innych niech wszyscy czarci porwą. Pan gadasz prawdę w oczy, ale przynajmniej nie gubisz człowieka.
— A Ludka? rzekł Benassis.
Buitifer zamyślił się.
Słuchaj, chłopcze, rzekł Genestas, naucz się pisać, czytać, przyjdź do mego pułku, siadaj na koń, zostań karabinjerem. Skoro raz zagra trąbka na jaką przyzwoitą wojenkę, przekonasz się, Pan Bóg cię stworzył na to, abyś żył wśród armat, kul, potyczek. Zostaniesz generałem.
— Tak, gdyby Napoleon był wrócił... odparł Butifer.
— Znasz naszą umowę? rzekł lekarz. Za drugiem przekroczeniem, przyrzekłeś mi zostać żołnierzem. Daję ci pół roku, abyś się nauczył czytać i pisać; potem znajdę ci jakiegoś mammego synka, którego będziesz mógł zastąpić.
Butifer spojrzał na góry.
— Och, nie! nie pójdziesz w Alpy, wykrzyknął Benassis. Człowiek taki jak ty, człowiek honoru, pełen przymiotów, powinien służyć krajowi, dowodzić brygadą, a nie zginąć pędząc za ogonem giemzy. Życie, jakie prowadzisz, zaprowadzi cię prosto na galery. Te nadmierne wysiłki wymagają potem długiego spoczynku; z czasem rozwinęłoby się w tobie próżniactwo, które zniweczyłoby w tobie wszelkie poczucie statku. Zacząłbyś nadużywać swojej siły, wymierzać sobie samemu sprawiedliwość, a ja chcę, pomimo twej woli, sprowadzić cię na dobrą drogę.
— Więc mam zdechnąć ze smutku i tęsknoty? Duszę się, kiedy jestem w mieście. Kiedy pójdę z Ludką do Grenobli, nie mogę tam wytrzymać dłużej niż jeden dzień.
— Wszyscy mamy skłonności, które trzeba albo umieć zwalczać albo obracać na pożytek bliźnich. Ale jest późno, spieszy mi się. Przyjdziesz do mnie jutro, odniesiesz mi swoją fuzję, pogadamy o tem wszystkiem, moje dziecko. Bądź zdrów. Sprzedaj swoją giemzę w Grenobli.
Dwaj jeźdźcy oddalili się.
— To mi człowiek, rzekł Genestas.
— Człowiek na złej drodze, odparł Benassis. Ale co robić? Słyszał go pan. Czy to nie smutne patrzeć, jak się marnują tak piękne przymioty? Nieciłby nieprzyjaciel najechał Francję, Butifer na czele setki młodych chwatów zatrzymałby w Maurienne całą dywizję przez miesiąc, ale w czasie pokoju może rozwinąć swą energję jedynie naruszając prawo. Trzeba mu koniecznie walczyć z jakąś siłą. Kiedy nie naraża życia, walczy ze społeczeństwem, pomaga przemytnikom. Ten zuch przepływa Rodan sam na małej łódeczce, aby zawieść trzewiki do Sabaudji; chroni się ze swym ładunkiem na niedostępny cypel, gdzie może wytrwać dwa dni, żywiąc się skórkami chleba. Słowem on lubi niebezpieczeństwo, jak inny lubi spać. Zasmakowawszy w rozkoszy jaką dają silne wzruszenia, znalazł się poza nawiasem zwyczajnego życia. Ja nie chcę, aby, osuwając się po nieznacznem zboczu złej drogi, taki człowiek stał się zbrodniarzem i zginął na rusztowaniu. Ale spójrz, kapitanie, jak się przedstawia nasze miasteczko!
Genestas ujrzał zdała wielki okrągły plac obsadzony drzewami. Na środku znajdowała się fontanna otoczona topolami. Plac był określony przez trzy szkarpy, na których wznosiły się trzy rzędy rozmaitych drzew: najpierw akacje, laury, a na szczycie młode wiązy.
— Oto pole, gdzie się odbywa nasz jarmark, rzekł Benassis. Dalej jest główna ulica, która się zaczyna dwoma pięknemi domami, o których panu mówiłem: sędziego pokoju i rejenta.
Wjechali w szeroką dość porządnie wybrukowaną ulicę, po której obu stronach znajdowała się setka nowych domów, przeważnie oddzielonych od siebie ogródkami. Ładna fasada kościoła zamykała ulicę, od której w bok szły dwie świeżo wytyczone przecznice, również liczące już po kilka domów. Ratusz stał na placu kościelnym naprzeciw plebanji. W miarę jak Benassis jechał, kobiety, dzieci i mężczyźni, którzy ukończyli robotę, stawali w drzwiach. Jedni zdejmowali czapki, drudzy mówili mu dzieńdobry, dzieci z krzykiem skakały koło konia, jakgdyby łagodność zwierzęcia była im znana równie dobrze jak dobroć jego pana. Była to cicha wesołość, która — podobna wszystkim głębokim uczuciom — miała swoją wstydliwość i zdolność udzielania się. Widząc sposób w jaki witano lekarza, Genestas pomyślał, że poprzedniego dnia Benassis zbyt skromnie odmalował mu przywiązanie którego zażywał u mieszkańców. Było to najpiękniejsze królestwo, którego tytuły były wypisane w sercach poddanych, królestwo zresztą zupełnie prawdziwe. Mimo całego blasku sławy lub władzy jakich ktoś zażywa, człowiek musi niebawem wyrobić sobie trzeźwe pojęcie o świecie; spostrzega rychło swą istotną nicość, nie znajdując żadnej odmiany, niczego nowego, niczego większego we własnej sprawności fizycznej. Królowie choćby cały świat należał do nich — skazani są, jak inni ludzie, na to, aby żyć w małem kółeczku którego prawom podlegają, a szczęście ich zależy od ich osobistych wrażeń. Otóż Benassis spotykał się tu wszędzie tylko z posłuszeństwem i sympatją.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.