Lekarz wiejski (tłum. Boy-Żeleński)/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Lekarz wiejski
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Médecin de campagne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kraj i człowiek

W r. 1829, w ładny wiosenny poranek, człowiek około pięćdziesięcioletni jechał konno górską drogą wiodącą do miastecka w pobliżu Grandę Chartresuse. Miasteczko to jest stolicą ludnego powiatu, położonego w długiej dolinie. Strumień o kamienistem, często wysychającem łożysku, obecnie zasilony topniejącemi śniegami, nawadnia tę dolinę, biegnącą między dwoma równoległemi wzgórzami, nad któremi piętrzą się szczyty gór Sabaudji i Delfinatu. Mimo że krajobrazy w tych stronach posiadają pokrewne cechy, okolica, którą jechał podróżny, wyróżnia się falistością terenu oraz grą światła, jakich napróżno szukałoby się gdzie indziej. Tu dolina rozszerza się nagle i roztacza kobierzec zieleni, której stały dopływ wód daje przez cały rok miłą dla oka świeżość. Tu tartak: skromne ale malownicze budowle, zapas odartych z kory świerków, wielkie kwadratowe drewniane rury, z których woda wycieka przez szczeliny frendzlami cienkich strumyków. Tu i ówdzie chaty, ogródki pełne kwitnących drzew owocowych, budzą myśl o pracowitej nędzy. To znów domy, czerwone dachy kryte płaską i okrągłą, podobną do rybiej łuski dachówką — dostatek zdobyty długoletnim trudem. Nad każdemi drzwiami wisi koszyk, w którym suszę się sery. Płoty i parkany strojne winogradem, splecionym, jak we Włoszech, z młodemi wiązami, których liście służą za pokarm bydłu. Przez kaprys natury, dwa zbocza schodzą się miejscami tak blisko, że niema tam już ani fabryk ani pól ani chałup. Rozdzielone jedynie strumieniem, który pieni się i huczy, wznoszą się dwie wysokie granitowe ściany, wymoszczone świerkami o czarnem listowiu i wysokiemi na sto stóp bukami. Drzewa te, proste, dziwacznie upstrzone plamami mchów, o rozmaitym liściu, tworzą wspaniałe kolumnady, okolone dziko rosnącemi krzakami mącznicy, kaliny, bukszpanu i głogów. Mocny zapach tych krzewów mięsza się z dziką wonią górskiej przyrody, z przenikliwym aromatem młodych modrzewi, topoli i jodeł. Lekkie chmury snuły się wśród skał, przesłaniając i odsłaniając naprzemian szare wierzchołki, często równie mgliste jak te obłoki, których miękkie kłęby o nie się darły. Co chwila krajobraz odmieniał wygląd; niebo zmieniało ton, góry barwę, stoki przybierały coraz to inny odcień, dolina coraz to inne kształty. Nieoczekiwane kontrasty, promień słońca przedzierający się nagle poprzez drzewa, jakaś polanka lub wyrwa, wszystko to nabierało w tej ciszy dziwnego uroku, w dobie gdy wszystko jest młode, gdy słońce płonie na czystem niebie. Słowem, był to piękny kraj, to Francja!
Podróżny, człowiek wysokiego wzrostu, odziany był w niebieski surdut, równie starannie wyszczotkowany jak musiał być szczotkowany co rano jego koń o błyszczącej sierści, na którym trzymał się prosto i pewnie jak stary oficer kawalerji. Czarny krawat i jelonkowe rękawiczki, pistolety w olstrach oraz zwinięty 1 przytroczony płaszcz zdradzały wojskowego; ciemna twarz, zeszpecona ospą, ale regularna i napozór obojętna, stanowcze ruchy, pewne spojrzenie, sposób trzymania głowy, wszystko to trąciło owemi wojskowemi nawykami, których żołnierz nigdy zupełnie wyzbyć się nie może, nawet gdy wróci do cywilnego życia. Każdy inny zachwyciłby się pięknościami tej alpejskiej przyrody, ale oficer, który zapewne musiał wędrować w służbie Cesarza przez rozmaite kraje, spoglądał na ten krajobraz, nie dziwiąc się jego niespodziankom. Zdaje się, że zdumienie jestto uczucie, które Napoleon wytępił w duszy swoich żołnierzy. Toteż spokój oblicza jest nieomylnym znakiem, po którym obserwator może rozpoznać ludzi, niegdyś służących pod krótkotrwałemi ale nieśmiertelnemi orłami Cesarza. Człowiek ten był w istocie jednym z żołnierzy, dziś dość rzadkich, których oszczędziła kula, mimo że przeorali wszystkie pola napoleońskich bitew.
Życie jego nie miało nic niezwykłego. Bił się jak prosty i szczery żołnierz, pełniąc swój obowiązek równie dobrze w dzień jak i w nocy, równie dobrze w pobliżu wodza jak zdala od niego, nie zadając ani jednego cięcia szablą napróżno, ale też niezdolny zadać bodaj o jedno za wiele. Jeżeli nosił w klapie rozetkę oficera Legji, to dzięki temu, że, w bitwie pod Moskwą, po owym wielkim dniu, jednomyślny głos pułku wskazał go jako najgodniejszego tej odznaki. Należał on do tych rzadkich ludzi napozór zimnych, nieśmiałych, zawsze w zgodzie z własnem sumieniem, upokorzonych już samą myślą zrobienia jakiegoś kroku za sobą. To też wszystkie stopnie otrzymał mocą powolnego prawa starszeństwa. Zostawszy podporucznikiem w r. 1802, był w r. 1829, mimo szpakowatych wąsów, dopiero majorem. Ale życie jego było tak czyste, że nikt w armji, choćby i sam generał, nie mógł się doń zbliżyć bez mimowolnego szacunku. Może przełożeni nie mogli mu przebaczyć tej niezaprzeczonej przewagi? W zamian, prości żołnierze mieli dlań wszyscy potrosze to uczucie, jakie dzieci mają dla dobrej matki, bo umiał być dla nich jednocześnie pobłażliwy i surowy. Sam niegdyś prosty żołnierz jak oni, znał owe smętne uciechy i radosne smutki, owe niewinne lub karygodne wybryki żołnierzy, których nazywał swojemi dziećmi, i którym chętnie pozwalał brać na wsi żywność a furaż po miastach.
Co się tyczy jego osobistych dziejów, te były pogrzebane w najgłębszem milczeniu. Jak wszyscy prawie ówcześni wojskowi widział on świat jedynie poprzez dym armatni, lub podczas chwil pokoju, tak rzadkich wśród wojny z Europą, jaką prowadził cesarz. Czy pomyślał kiedy o małżeństwie? niewiadomo. Mimo że nikt nie wątpił że major Genestas musiał mieć jakieś przygody w swoich wędrówkach z miasta do miasta, z kraju do kraju, podczas zabaw wydawanych przez pułki lub na ich cześć, nikt wszakże nie miał żadnej w tym względzie pewności. Nie będąc świętoszkiem, nie uchylając się od hulanki i nie gwałcąc obozowej etykiety, milczał lub zbywał rzecz śmiechem, kiedy go zapytywano o jego sprawy miłosne. Kiedy go przy kieliszku który z kolegów zagadnął: — No a ty, majorze? odpowiadał tylko: — Pijmy, panowie!
Ten pan Piotr Józef Genestas, taki sobie Bajard na szaro, nie miał w sobie nic poetycznego, nic romantycznego, wydawał się wręcz pospolity. Nosił się dostatnio. Mimo że całym jego majątkiem był żołd, a przyszłością emerytura, bądź co bądź — niby stary wyga-kupiec, w którym zmienne obroty handlu wyrobiły doświadczenie graniczące z uporem — major miał zawsze w zapasie dwa lata żołdu i nie wydawał nigdy całej pensji. Nie grywał nigdy; kiedy, w towarzystwie, namawiano go, aby trzymał za którym z graczy w partyjce ecarté, przyglądał się wytrwale swoim butom. Ale o ile nie dozwalał sobie żadnego wybryku, nie wyłamywał się z żadnego zwyczaju. Mundur jego trwał dłużej niż u któregokolwiek z kolegów, dzięki staranności, która, zrodzona z ubóstwa, stała się u niego czemś machinalnem. Może podejrzewanoby go o skąpstwo, gdyby nie braterski gest, z jakim otwierał sakiewkę lada młodemu urwisowi, który się zgrał albo popełnił inne szaleństwo. Można było przypuszczać, że sam niegdyś musiał ciężko sparzyć się na grze, z taką delikatnością ofiarowywał swoje usługi: nie czuł się zgoła w prawie kontrolowania swego dłużnika i nie przypominał nigdy swej wierzytelności.
Dziecko obozu, sam na świecie, stworzył sobie ojczyznę z armji a rodzinę z pułku. Toteż rzadko kto dociekał przyczyn jego czcigodnej oszczędności: przypisywano ją naturalnej chęci zabezpieczenia się na stare lata. Niebawem miał zostać podpułkownikiem kawalerji; było prawdopodobne, że ambicja jego ogranicza się do tego, aby osiąść sobie gdzieś na wsi z emeryturą i szlifami pułkownika. Jeżeli po manewrach młodzi oficerowie rozmawiali o majorze Genestas, brali go za jednego z tych ludzi, którzy ukończyli szkoły z pierwszą nagrodą, całe życie przykładni, uczciwi, spokojni, użyteczni i bez smaku jak biały chleb. Ale ludzie poważni mniemali o nim zgoła inaczej. Często jakieś spojrzenie, jakieś słowo głębokie jak bywają słowa dzikich, wymykało się temu człowiekowi i świadczyło o wewnętrznych burzach. Gdy mu się dobrze było przyjrzeć, spokojne jego czoło zdradzało moc uciszania własnych namiętności i dławienia ich w głębi serca, moc drogo nabytą wśród niebezpieczeństw i katastrof wojny.
Jednego dnia, syn para Francji, mówiąc o majorze Genestas, orzekł, że byłby najsumienniejszym z księży albo najuczciwszym ze sklepikarzy. — Dodaj pan, najmniej płaszczącym się z markizów! odparł ten, mierząc spojrzeniem młodego fircyka, który sądził że major nie słyszy. Słuchacze parsknęli śmiechem, gdyż ojciec porucznika był dworakiem wszelkiej władzy, człowiekiem z gumelastyki, przelatującym jak piłka ponad rewolucje, a syn wdał się w ojca. Zdarzały się w armji francuskiej takie charaktery, wielkie wręcz w danych okolicznościach, a pełne prostoty skoro potrzeba minęła; nie dbające o chwałę, obojętne na niebezpieczeństwo. Bywało takich może więcej, niżby pozwalały przypuszczać nasze wrodzone wady. Myliłby się jednak bardzo, ktoby przypuszczał, że Genestas był doskonałością. Podejrzliwy, skłonny do gniewu, sprzyka, chcący zawsze mieć słuszność, pełen wreszcie narodowych uprzedzeń. Z życia obozowego zachował słabość do dobrego wina. O ile wstawał od uczty w nienaruszonej godności swego stopnia, był poważny, zadumany, i nie dopuszczał wówczas nikogo do swoich myśli. Major znał dosyć dobrze zwyczaje i formy towarzyskie, niby rozkaz, którego przestrzegał po żołniersku; posiadał inteligencję i fachową wiedzę, znał taktykę, regulamin, fechtunek i arkana weterynarji; ale pozatem studja jego były bardzo zaniedbane. Wiedział, ale dość mglisto, że Cezar był konsulem czy cesarzem rzymskim, Aleksander Grekiem lub Macedończykiem; zgodziłby się na jedną lub drugą narodowość lub godność bez wahania. Toteż, w czasie rozmów naukowych lub historycznych, oblekał się w powagę, ograniczając się do lekkich skinień głową, jak człowiek, którego głęboka wiedza uczyniła sceptykiem. Kiedy w Schönbrunie, w rozkazie z dnia 13 maja do Wielkiej Armji, która opanowała Wiedeń, Napoleon napisał, że książęta austrjaccy, jak Medea, własnemi rękami wymordowali swoje dzieci, Genestas, świeżo mianowany kapitanem, nie chciał skompromitować swego stopnia pytając co to była Medea. Zdał 6ię w tem na genjusz Napoleona. Pewny, iż Cesarz, przemawiając do Wielkiej Armji i do Domu austrjackiego, może mówić jedynie rzeczy oficjalne, pomyślał, że Medea to jakaś arcyksiężniczka podejrzanej konduity. Mimo to, ponieważ rzecz mogła dotyczyć sztuki wojskowej, niespokojny był o ową Medeę, aż do dnia w którem dla panny Raucourt wznowiono Medeę. Przeczytawszy afisz, kapitan pospieszył do Komedji Francuskiej, aby oglądać sławną aktorkę w tej mitologicznej roli, o którą wywiedział się od sąsiadów. Ale człowiek, który, jako prosty żołnierz, miał dosyć wytrwałości aby się nauczyć czytać, pisać i rachować, musiał zrozumieć, że jako kapitan powinien się kształcić. Toteż od tej chwili czytał z zapałem romanse i nowości, i czerpał z nich owe wątpliwe wiadomości, z których umiał nieźle korzystać. We wdzięczności dla swoich profesorów posuwał się tak daleko, iż bronił Pigault-Lebruna, mieniąc go pouczającym a często głębokim.
Oficer ten, którego rozsądek nie pozwalał sobie na żaden próżny krok, wyjechał świeżo z Grenobli i wędrował w stronę Grande-Chartreuse, uzyskawszy od pułkownika ośm dni urlopu. Nie sądził, aby to było daleko; ale zwodzony z mili na milę bałamutnemi informacjami wieśniaków, uważał za rozsądniejsze przed dalszą drogą posilić się nieco. Mimo iż słabą miał nadzieję zastania jakiejś gospodyni w domu w porze gdy wszystko pracuje w polu, zatrzymał się przed grupką chat, wychodzących na wspólny placyk i tworzących dość nieregularny, otwarty ze wszech stron czworobok. Grunt tego wspólnego terytorjum był ubity i czysto zamieciony, ale poprzerzynany rowami na nawóz. Krzaki róży, bluszcze, wysokie trawy, wyrastały pod spękanemi ścianami lepianek. U wejścia do zagrody znajdował się mizerny krzak porzeczkowy, na którym suszyły się szmaty. Pierwszym mieszkańcem, którego spotkał Genestas, był wieprz, przewalający się na kupie słomy: na odgłos kopyt końskich, krząknął, podniósł głowę i wystraszył wielkiego czarnego kota. Ukazała się młoda wieśniaczka ze snopem trawy na głowie, a za nią czworo dzieciaków w łachmanach. Dzieciaki były śmiałe, hałaśliwe, o rezolutnych oczach, ładne, ogorzałe, prawdziwe djablątka w skórze aniołów. Słońce iskrzyło się i kąpało w jakiejś czystości atmosferę, chaty, gnojówkę i rozczochraną zgraję. Wojskowy zapytał, czy mógłby dostać szklankę mleka. Za całą odpowiedź dziewczyna wydała chrapliwy krzyk. W tejże chwili ukazała się w progu staruszka; młoda wieśniaczka udała się do obory, wskazawszy gestem starą. Genestas zwrócił się ku niej, wstrzymując konia, aby nie zrobił krzywdy któremuś z dzieciaków, które już lazły mu pod nogi. Powtórzył prośbę, stara odmówiła wręcz. Nie chce, rzekła, zbierać śmietanki z mleka, przeznaczonego na masło. Oficer upewnił ją, że dobrze zapłaci szkodę, przywiązał konia i wszedł do chaty. Dzieciaki plątające się koło tej kobiety były jakgdyby w równym wieku; dziwna ta okoliczność uderzyła majora. Stara miała przy sobie i piąte, uwieszone prawie u jej spódnicy. Dziecko to, wątłe, blade, chorowite, wymagało z pewnością najwięcej opieki, a tem samem było jej benjaminkiem.
Genestas usiadł przy wystygłym kominku, na którego okapie widniała kolorowana gipsowa Matka Boska, trzymająca na ręku dzieciątko Jezus. Wzniosłe godło! Ubita ziemia zastępowała podłogę. Z biegiem czasu, ziemia, ubita ladajako, popękała i, mimo iż czysta, była chropawa jak skórka pomarańczy. W kominie wisiał chodak napełniony solą, patelnia i kociołek. W głębi stało łóżko z firankami. Dalej parę zydelków, z trzech kijów umocowanych w prostej desce, dzieża do chleba, drewniana chochla do czerpania wody, szkopek i garnuszki na mleko, wrzeciono leżące na dzieży, parę deseczek do robienia sera, czarne ściany, spróchniałe drzwi z zakratowanym otworem, to była cała ozdoba i meble tego ubogiego mieszkania. A teraz, oto dramat, którego świadkiem stał się oficer, w chwili gdy machinalnie uderzał o ziemię szpicrutą, nie podejrzewając że się tu rozegra dramat. Kiedy stara kobieta, ciągnąc za sobą swego zastrupionego benjaminka, znikła za drzwiami, wiodącemi do obory, czworo dzieci, przyjrzawszy się bacznie wojskowemu, postanowiło pozbyć się wieprza. Zwierzę, z którem bawiły się zazwyczaj, zjawiło się w progu; dzieciaki rzuciły się nań tak gwałtownie i wymierzyły mu tyle energicznych policzków, że wieprz zmuszony był ratować się ucieczką. Wygnawszy nieprzyjaciela, dzieci poskoczyły do drzwi; pod ich gromadnym wysiłkiem zardzewiała zasuwka puściła; dzieciaki wdarły się do spiżami, gdzie major, którego ta scena bawiła, ujrzał jak chrupią suszone śliwki. W tej chwili, stara, o twarzy wyschłej jak pergamin i w brudnych łachmanach, weszła, trzymając w ręku garczek mleka dla gościa.
— A nicponie! rzekła. Podbiegła do dzieci i chwytając je kolejno za rękę, pchnęła je do izby, nie odbierając im zresztą śliwek; poczem zamknęła starannie spiżarkę.
— No, no, malcy, bądźcie grzeczni.
— Gdyby na nich nie uważać, zjedliby całą stertę śliwek, hycle! rzekła w stronę Genestasa. Następnie usiadła na zydlu, wzięła zastrupionego chłopca między nogi i zaczęła go czesać, myjąc mu głowę z kobiecą zręcznością i macierzyńską czułością. Czterej mali złodzieje, jedni stojąc, drudzy oparci o łóżko lub o dzieżę, wszyscy zasmarkani i brudni ale zdrowi, chrapali w milczeniu śliwki, patrząc na obcego z podejrzliwą i drwiącą miną.
— To wasze dzieci? spytał wojskowy starej.
— Nie, panie; to, z przeproszeniem, z przytułku. Dają mi od każdego trzy franki na miesiąc i funt mydła.
— Ależ, matko, one was muszą kosztować dwa razy tyle.
— Tak też powiada i pan Benassis, ale skoro inne biorą dzieci za tę cenę, trzeba na tem poprzestać. Bo też i niełatwo o dzieci! Trzeba wielkiego starania, pretekcji, aby je dostać. A gdybyśmy im dawali i za darmo nasze mleko, toć nas ono nie kosztuje. Zresztą, proszę pana, trzy franki to suma. Piętnaście franków jak znalazł, nie licząc mydła. W naszych stronach dobrze się trzeba naharować, nim się wyrobi dziesięć su dziennie.
— Macie tedy własny grunt? spytał major.
— Nie, panie. Miałam za życia nieboszczyka, ale po jego śmierci przyszła taka bieda, że trzeba było sprzedać.
— Jakże więc robicie, spytał Genestas, aby dociągnąć bez długu do końca roku, i przytem wyżywić, oprać i wychować te dzieciaki po dwa su dziennie?
— To też, odparła wciąż czesząc zastrupione dziecko, nie dociągniemy do św. Sylwestra bez długu, mój dobry panie. Cóż pan chce, jakoś pan Bóg dopomaga. Mam dwie krowy. Podczas żniw, córka i ja zbieramy kłosy na ścierniskach, w zimie idziemy do lasu, wieczorami przędziemy. A, ba, byleby nie co roku taka zima jak zeszłoroczna. Winna jestem siedemdziesiąt pięć franków młynarzowi za mąkę. Szczęściem, to młynarz pana Benassis. Pan Benassis, ten jest dobry dla biedaków! Nigdy się nie upomniał o swoje u nikogo, nie zacznie pewnie od nas. Zresztą krowa się ocieliła, to nam trochę ulży.
Sieroty, dla których wszelka opieka ludzka streszczała się w sercu tej starej wieśniaczki, skończyły swoje śliwki. Skorzystały z tego że matka rozmawia z oficerem i skupiły się w zwartym szeregu, aby jeszcze raz wyważyć zasuwkę, oddzielającą je od kupy śliwek. Ruszyły nie tak jak idą do szturmu żołnierze francuscy, ale w milczeniu, jak Niemcy, parci naiwnem i brutalnem łakomstwem.
— A małe nicponie! Pójdziecie wy stamtąd?
Stara wstała, chwyciła najtęższego dzieciaka, klapnęła go lekko po siedzeniu i wyrzuciła za drzwi: nie rozpłakał się. Reszta dzieciaków patrzała na to w zdumieniu.
— Ma pani z niemi wiele kłopotu.
— Och, nie; tylko te malcy zwęszyły moje śliwki. Gdyby ich zostawić na chwilę samych, pękliby.
— Kochacie ich?
Na to pytanie stara podniosła głowę, popatrzyła na zołnierza z dobrotliwie jowialną miną i odparła: — Czy ich kocham! już ich oddałam troje, dodała z westchnieniem, trzymam je tylko do szóstego roku.
— A gdzież wasze własne?
— Umarło.
— Ileż wy macie lat, spytał Genestas, chcąc zatrzeć wrażenie poprzedniego pytania.
— Trzydzieści osiem lat, proszę pana. Na święty Jan, będzie dwa lata jak mój umarł.
I kończyła ubierać chorowitego malca, który jakgdyby dziękował jej bladem i tkliwem spojrzeniem.
— Cóż za życie wyrzeczeń i pracy! pomyślał kawalerzysta.
Pod tym dachem, godnym stajenki w której narodził się Chrystus, spełniało się wesoło i poprostu najtrudniejsze obowiązki macierzyństwa. Cóż za serca zagrzebane w najgłębszym mroku! Co za bogactwo i co za nędza! Żołnierze bardziej niż ktokolwiek zdolni są ocenić całe dostojeństwo tej bosej wzniosłości Ewangelji w łachmanach. Gdzie indziej znajduje się Pismo, tekst skomentowany, wyhaftowany, ozdobiony, oprawny w morę, w jedwab, w atłas: ale tam z pewnością żył duch Pisma. Niepodobna byłoby nie uwierzyć w jakieś święte tchnienie nieba, widząc tę kobietę, która się stała matką jak Chrystus stał się człowiekiem, która zbierała kłosy na ściernisku, cierpiała, zadłużała się dla podrzutków, i która oszukiwała samą siebie w rachunkach, aby nie widzieć że ją to macierzyństwo wiedzie do ruiny. Na widok tej kobiety trzeba było koniecznie uwierzyć w jakieś związki między dobrymi tu na ziemi a Myślą władającą w górze; toteż major popatrzył na kobietę, potrząsając głową.
— Czy pan Benassis jest dobrym doktorem? spytał wreszcie.
— Nie wiem, drogi panie, ale biednych leczy darmo.
— Zdaje się, szepnął sam do siebie, że to jest prawdziwy człowiek.
— Och, tak, panie, i dzielny człowiek! toteż niema tu nikogo, ktoby się zań nie modlił rano i wieczór.
— To dla was, matusiu, rzekł żołnierz, dając jej kilka sztuk monety. A to dla dzieci, dodał przydając talara. Czy to daleko jeszcze do pana Benassis? spytał siedząc już na koniu.
— Nie, nie, drogi panie, najwyżej mała milka.
Major ruszył, przekonany, że ma przed sobą jeszcze ze dwie mile. Jednakże niebawem ujrzał za drzewami pierwsze domy, potem dachy miasteczka, skupione około dzwonnicy, wznoszącej się w kształcie stożka. Dzwonnica kryta była dachówką, umocnioną na krawędziach cynowemi sztabami, które lśniły w słońcu. Oryginalny ten dach oznajmia bliskość Sabaudji, gdzie jest w użyciu. W tem miejscu dolina się rozszerza. Liczne domy, malowniczo położone na równinie lub nad strumieniem ożywiają tę okolicę, dobrze uprawną, zamkniętą ze wszystkich stron górami. O kilka kroków od tego miasteczka, położonego na południowym stoku, Genestas zatrzymał konia w cieniu wiązów, opodal gromadki dzieci, i spytał o dom pana Benassis. Dzieci zaczęły spoglądać po sobie, następnie zaś jęły się przyglądać obcemu przybyszowi z tą bacznością, z jaką przyglądają się wszystkiemu, co pierwszy raz zwróci ich uwagę: ile fizjognomij, tyle par ciekawych oczu, tyle rozmaitych myśli. Poczem, najśmielszy z nich, najweselszy z całej zgrai, mały chłopak o żywych oczach, z bosemi i zabłoconemi nogami, powtórzył obyczajem dzieci: — Dom pana Benassis, proszę pana?
I dodał:
— Ja pana zaprowadzę. I ruszył przodem, tyleż aby dodać sobie powagi tem że prowadzi obcego przybysza, ile przez dziecięcą uczynność lub też z nieodpartej potrzeby ruchu, jaka w tym wieku włada ciałem i duchem. Oficer jechał za nim główną ulicą, kamienistą, nierówną, z domami zbudowanemi wedle fantazji właścicieli. Tu jakiś piec wystercza na gościniec, tam kamienica jakaś wysuwa się bokiem i zagradza część drogi, to znów strumyk spływający z gór przerzyna ją zygzakiem. Genestas ujrzał kilka dachów krytych czarnym gontem, więcej jeszcze krytych słomą, kilka dachówką lub łupkiem, zapewne domy proboszcza, sędziego pokoju i zamożniejszych obywateli. Było w tem jakieś niedbalstwo wioski poza którą świat zda się nie istnieć, która z niczem się nie styka i nie wiąże. Mieszkańcy tworzyli jakgdyby jedną rodzinę poza obrębem społeczeństwa, z którem łączyła ich jedynie osoba poborcy lub inne niedostrzegalne nitki.
Ujechawszy jeszcze kawałek, Genestas ujrzał w górze szeroką ulicę, wznoszącą się nad miasteczkiem. Było tu widocznie stare i nowe miasteczko. Istotnie, wyjechawszy na placyk i zwolniwszy kroku, major dojrzał ładnie zbudowane domy, których nowe dachy ożywiają stare miasto. W tej nowej dzielnicy, strojnej aleją młodych drzew, usłyszał śpiewy pracujących robotników, turkot paru warsztatów, zgrzyt pił, szczęk młotów, zmięszane odgłosy różnych czynności. Ujrzał wąskie smugi dymu, wznoszące się z kominów, oraz obfitszy dym z pracowni kołodzieja, ślusarza i kowala. Wreszcie, na krańcu wioski, dokąd zawiódł majora jego przewodnik, Genestas ujrzał rozrzucone zagrody, dobrze uprawne pola, umiejętnie zaprowadzone plantacje, niby mały kącik Brie, echowany w szerokiej kotlince, której na pierwszy rzut oka nie byłby odgadł między miasteczkiem a otoczającemi je górami.
Niebawem dzieciak się zatrzymał:
— To jego dom, rzekł.
Oficer zsiadł z konia, okręcił cugle o ramię: poczem, uważając, że każdy trud wymaga zapłaty, wyjął kilka groszy z kieszeni i dał chłopcu, który wziął je ze zdumieniem, zrobił wielkie oczy, nie podziękował i stał w miejscu, ciekawy co się będzie działo.
— Cywilizacja małe zrobiła tutaj postępy, część dla pracy utrzymuje się w całej pełni, a żebractwo jeszcze tu nie dotarło, pomyślał Genestas.
Bardziej ciekawy niż interesowny, mały przewodnik oparł się o mur otaczający dziedziniec, na którym to murze wznosiły się po obu stronach bramy zczerniałe drewniane sztachety.
Brama ta, lita u dołu i niegdyś pomalowana na szaro, opatrzona jest żółtemi sztachetami, zaostrzonemi nakształt grotów. Wypełzłe te sztachety tworzą w górze dwa łuki i schodzą się niby w wielką szyszkę, kiedy brama jest zamknięta. Wrota te, stoczone przez robaki, upstrzone mchem, są prawie zupełnie zniszczone działaniem słońca i deszczu. Filary, zarośnięte jakiemiś dziko pnącemi się roślinami, zasłaniają dwie akacje rosnące w dziedzińcu, zielonemi pęczkami przypominające puszki do pudru. Stan tej bramy świadczył o niedbalstwie, które widocznie niemile uderzyło oficera: zmarszczył brwi jak człowiek tracący jakieś złudzenie. Przywykliśmy sądzić drugich wedle siebie: o ile łatwo rozgrzeszamy ich z naszych błędów, o tyle potępiamy ich surowo za brak naszych przymiotów. Jeżeli major pragnął, aby pan Bennassis był człowiekiem starannym i metodycznym, brama ta zdradzała zupełną obojętność na punkcie własności. Żołnierz taki jak Genestas. rozkochany w porządku, musiał tedy rychło wyciągnąć z tej bramy wnioski o życiu i charakterze nieznajomego: jakoż, mimo swej oględności, nie omieszkał tego uczynić.
Drzwi były uchylone: nowe niedbalstwo! Korzystając z tej sielskiej ufności, oficer wszedł bez ceremonji w dziedziniec i przywiązał konia do kraty; ale podczas gdy zaciągał węzeł, rozległo się ze stajni rżenie. I koń i jeździec obrócili mimowoli głowę: stary sługa otworzył stajnię, ukazując głowę odzianą w czerwoną wełnianą czapkę, powszechnie używaną w tej okolicy, a zupełnie przypominającą frygijską czapkę, w jaką stroi się Wolność. Było tam miejsce na kilka koni; spytawszy tedy majora czy przyjeżdża do pana Benassis, poczciwiec ofiarował jego koniowi gościnność, patrząc z podziwem i czułością na piękne zwierzę. Major udał się za koniem, aby sprawdzić jak będzie pomieszczony. Stajnia była czysta, żłób suchy, a dwa konie doktora miały ową szczęśliwą minę, która pozwala rozpoznać księżego konia wśród wszystkich innych. Służąca, wyszedłszy na ganek, zdawała się czekać na pytanie nieznajomego, któremu już stajenny oznajmił, że pan doktór wyszedł.
— Pan poszedł do młyna, rzekł. Jeżeli pan się tam wybierze, trzeba poprostu iść ścieżką aż do łąki, a młyn jest na końcu.
Genestas wolał raczej przejść się po okolicy niż czekać niewiadomo jak długo na powrót lekarza, puścił się tedy ścieżką do młyna. Skoro przekroczył nierówną linję, którą miasteczko rysuje na zboczu, ujrzał dolinę, młyn, i jeden z najpiękniejszych krajobrazów, jakie mu się zdarzyło oglądać.
Wstrzymana w biegu stopami gór, rzeka tworzy w tem miejscu małe jeziorko, nad którem wznoszą się piętrami wierzchołki, pozwalając oku domyślać się licznych dolinek wedle rozmaitych odcieni światła albo też ciemniejszego lub jaśniejszego tonu zboczy, porosłych czamemi jodłami. Młyn, świeżo wzniesiony w miejscu gdzie strumień wpada do jeziora, ma urok samotnego domku, kryjącego się między wierzchołkami nadwodnych drzewek. Z drugiej strony rzeki, u stóp góry, w tej chwili słabo oświeconej czerwienią zachodzącego słońca, Genestas ujrzał kilkanaście opuszczonych chatek, bez drzwi i okien, o zniszczonych i dziurawych dachach. Otaczające je pola były wybornie uprawne i obsiane: dawne ogrody, zmienione na łąki, nawodnione były umiejętnie. Major zatrzymał się machinalnie, aby się przyjrzeć szczątkom tej wioski.
Dlaczego człowiek nie może bez głębokiego wzruszenia oglądać ruin, bodaj najbiedniejszych? Bez wątpienia, są one dla nas obrazem nieszczęścia, którego ciężar odczuwamy tak rozmaicie. Cmentarz przywodzi myśl o śmierci, opuszczona wioska przypomina mozół życia: śmierć jest nieszczęściem przewidzianem, niedole życia są nieskończone. Czyż nieskończoność nie jest tajemnicą wielkich melancholij? Oficer wszedł na kamienistą drogę, wiodącą do młyna, nie umiejąc sobie wytłómaczyć opuszczenia tej wioski. Ujrzawszy młynarczyka, siedzącego na workach przed domem, zapytał o pana Benassis.
— Pan Benassis poszedł tam, rzekł młynarz, wskazując jedną ze zniszczonych chat.
— Czy ta wioska się spaliła? spytał major.
— Nie, proszę pana.
— Czemuż więc jest taka? spytał Genestas.
— Ba! czemu? odparł młynarz, wzruszając ramionami, pan doktór to panu powie. Oficer przeszedł mostek, ułożony z wielkich kamieni na strumyku i przybył niebawem na miejsce. Strzecha była jeszcze cała, pokryta mchem, ale bez dziur; zamki zdawały się w dobrym stanie. Wszedłszy, Genestas ujrzał ogień na kominku; stara kobieta klęczała przy kominku obok chorego, siedzącego na krześle. Człowiek jakiś stał z twarzą zwróconą do ognia. Wnętrze domu stanowiła tylko jedna izba, małe okienko zasłonięte było płótnem. Podłoga była z ubitej gliny. Krzesło, stół i lichy tapczan stanowiły całe umeblowanie. Nigdy major nie widział nic tak ubogiego i nagiego; nawet w Rosji, gdzie chaty mużyków posobne są do jam. Nic tu nie świadczyło o potrzebach życia, nie było nawet sprzętu niezbędnego do sporządzenia najprostszych potraw. Rzekłbyś psia buda, tylko bez miski. Gdyby nie tapczan, siermięga wisząca na gwoździu i nie chodaki wymoszczone słomą jedyna odzież chorego — chata ta zdałaby się pusta jak inne. Klęcząca kobieta, bardzo stara wieśniaczka, siliła się utrzymać nogi chorego w kuble napełnionym ciemną wodą. Słysząc kroki, które uderzyły dźwiękiem ostróg uszy nawykłe do jednostajnego chodu nóg wieśniaczych, stojący człowiek odwrócił się ku Genestasowi ze zdziwieniem, które podzieliła i stara.
— Nie potrzebuję, rzekł wojskowy, pytać, czy pan jest doktór Benassis. Jestem tu obcy, pilno mi było pana widzieć, daruje pan tedy, że przybyłem pana odnaleźć na polu bitwy, miast czekać na niego w domu. Proszę sobie nie przerywać, niech pan robi swoje. Skoro pan skończy, powiem co mnie sprowadza.
Genestas przysiadł na krawędzi stołu i zamilkł. Ogień rozświecił chatę blaskiem żywszym niż blask słońca, którego promienie, łamiące się o szczyty gór, nigdy nie dochodzą w to miejsce. Przy blasku ognia, którego płomień podsycało kilka gałęzi choiny, żołnierz ujrzał twarz człowieka, którego — wiedziony tajemnym celem — starał się przejrzeć na wylot. Pan Benassis, lekarz miejscowy, stał z rękami założonemi na piersiach; wysłuchał spokojnie majora, oddał mu ukłon, i obrócił się ku choremu, nie domyślając się że jest przedmiotem tak ścisłej obserwacji.
Benassis był średniego wzrostu, pleczysty i szeroki w piersiach. Obszerny zielony surdut, zapięty pod szyję, nie pozwolił oficerowi dojrzeć charakterystycznych szczegółów postawy i wzięcia: mrok natomiast i nieruchomość tem bardziej uwydatniły samą twarz, w tej chwili silnie oświeconą blaskiem płomienia. Fizjognomja tego człowieka podobna była do twarzy satyra: to samo zlekka wysklepione czoło, sfalowane mniej lub więcej znaczącemi guzami, ten sam zadarty nos inteligentnie rozszczepiony na końcu, te same wystające policzki. Usta były wygięte, wargi czerwone i pełne, broda wystająca. Ciemne oczy, płonące żywem spojrzeniem, któremu perłowy kolor białka przydawał jeszcze blasku, zdradzały przygasłe namiętności. Włosy, niegdyś czarne a teraz siwe, głębokie zmarszczki na twarzy oraz pobielałe już krzaczaste brwi, gruby i poznaczony żyłkami nos, żółta i pocentkowana czerwonemi plamami cera, wszystko w nim zwiastowało pięćdziesiąt lat oraz ciężkie trudy rzemiosła. Oficer mógł się tylko domyślać pojemności kwadratowej głowy, w tej chwili nakrytej kaszkietem. Nawykły — dzięki swoim stosunkom z niepospolitymi ludźmi, których umiał dobierać Napoleon — poznawć rysy ludzi przeznaczonych do rzeczy wielkich, Genestas odgadł jakąś tajemnicę w tem ustronnem życiu; patrząc na tę niezwykłą twarz, powiadał sobie:
— Jakim cudem ten człowiek został wiejskim lekarzem? Przyjrzawszy się dobrze tej fizjognomji, która, mimo pokrewieństwa z innemi ludzkiemi twarzami, zdradzała tajemne życie sprzeczne z pospolitym wyglądem, major bezwiednie przejął się bacznością, z jaką lekarz zajmował się chorym, a widok ten zmienił całkowicie bieg jego myśli.
Mimo że tyle widział w swem żołnierskiem życiu, stary kawalerzysta uczuł zdumienie połączone ze zgrozą, widząc tę twarz ludzką, na której, zda się, nigdy nie zalśniła myśl; sina twarz, na której malowało się naiwne i milczące cierpienie, niby na twarzy dziecka, co jeszcze nie umie mówić a już nie może krzyczeć: słowem zupełnie zwierzęcą twarz starego umierającego kretyna. Kretyn, była to jedyna odmiana rodzaju ludzkiego, której major dotąd nie widział. Na widok czoła, na którem skóra tworzyła duży krągły fałd, na widok oczu podobnych do oczu ugotowanej ryby, głowy pokrytej mizernemi włoskami, skurczonej i pozbawionej czucia, któż, jak Genestas, nie doznałby uczucia mimowolnego wstrętu do istoty, która nie miała ani rozumu ani instynktu, nigdy nie rozumiała ani nie słyszała żadnej mowy? Widząc ten biedny stwór, dobiegający kresu istnienia, które nie było życiem, trudno było odczuć drgnienie żalu: mimo to, stara patrzała na umierającego ze wzruszającym niepokojem i rozcierała mu nogi, wystające z gorącej wody, z taką tkliwością, jakgdyby to był jej mąż. Sam Benassis, przyjrzawszy się bacznie tej martwej twarzy i oczom bez blasku, ujął łagodnie za rękę kretyna i zmacał puls.
— Kąpiel już nie działa, rzekł potrząsając głową, połóżmy go z powrotem.
Ujął sam tę kupę mięsa, przeniósł ją na tapczan, z którego przed chwilą zapewne ją ruszył, wyciągnął go troskliwie, prostując nogi prawie już zimne, układając ręce i głowę z takim staraniem, jakie mogłaby mieć matka dla dziecka.
— Wszystko na nic, już umiera, dodał Benassis.
Stara kobieta stała z obwisłemi rękami, patrząc na umierającego i roniąc kilka łez. Sam Genestas siedział milczący, nie umiejąc sobie wytłómaczyć, w jaki sposób śmierć tak nieciekawej istoty może na nim robić takie wrażenie. Podzielał już bezwiednie bezgraniczną litość, jaką budzą te nieszczęśliwe stworzenia w owych dolinach bez słońca, gdzie natura je rzuca. Uczucie to, wyradzające się w religijny zabobon w rodzinach dotkniętych tą klęską, czyż nie płynie z najpiękniejszej cnoty chrześcijańskiej, z miłosierdzia, oraz z tak niezbędnej dla porządku społecznego wiary w przyszłą nagrodę, jedynej, która nam pozwala znosić nasze niedole. Nadzieja zasłużenia sobie wiekuistego szczęścia pomaga krewnym tych biednych stworzeń oraz ich otoczeniu rozwijać w szerokiej mierze miłość macierzyńską i użyczać nieustannych starań bezwładnej istocie, która najpierw nie rozumie tego, a później zapomina. Szczytna religja! ślepej niedoli przydała dobrodziejstwo ślepego miłosierdzia. W okolicach gdzie znajdują się kretyni, ludność mniema, że obecność tego rodzaju biedaków przynosi rodzinie szczęście. Ta wiara zapewnia znośne życie tym, którzy w miastach byliby skazani na oschłość fałszywej filantropji i na rygor szpitala. W dolinie wyżniej Izery, gdzie ich jest pełno, kretyni żyją na świeżem powietrzu wraz z trzodami, których nauczyli się pilnować. Przynajmniej są tam wolni i szanowani tak, jak należy szanować nieszczęście.
Od paru chwil dzwonek wioskowy rozbrzmiewał zwolna w miarowych odstępach, aby oznajmić wiernym śmierć ich bliźniego. Biegnąc w przestrzeni, ta nabożna myśl dochodziła słabem echem do chaty, rozlewając w niej łagodną melancholję. Liczne kroki rozległy się na drodze, zwiastując przybycie tłumu, ale tłumu pogrążonego w milczeniu. Następnie, buchnął naraz kościelny śpiew, budząc wzruszenie nawet w duszach niedowiarków, zmuszonych ulec wzruszającym harmonjom ludzkiego głosu. Kościół śpieszył z pomocą tej istocie, która go wcale nie znała. Zjawił się ksiądz, poprzedzany przez chłopca z krzyżem: za nim zakrystjan ze święconą wodą, oraz kilkadziesiąt kobiet, starców, dzieci, śpieszących połączyć swoje modły z modłami kościoła. Lekarz i wojskowy spojrzeli po sobie w milczeniu; usunęli się w kąt, aby zrobić miejsce tłumowi, który poklękał w chacie i przed chatą. W czasie krzepiącego obrzędu ostatniego namaszczenia, odprawionego na intencję tej duszy która nigdy nie zgrzeszyła, ale z którą świat chrześcijański się żegnał, na gminnych tych twarzach odbiło się szczere rozrzewnienie. Parę łez spłynęło po szorstkich policzkach spękanych od słońca i sczerniałych od pracy w polu. To uczucie dobrowolnego krewieństwa było zupełnie naturalne. Nie było nikogo w gminie, ktoby nie użalił się tego biedaka, ktoby mu nie użyczył powszedniego chleba: czyż nie znalazł ojca w każdem dziecku, matki w najbardziej skłonnej do psoty dziewczynce?
— Umarł, rzekł ksiądz.
Słowa te wywarły żywe poruszenie. Zapalono gromnice. Wielu obecnych ofiarowało się z chęcią czuwania przy zwłokach. Benassis i wojskowy wyszli. Przy drzwiach ten i ów z chłopów zatrzymał lekarza, mówiąc:
— Och, panie wójcie, skoro pan go nie mógł ocalić, widocznie Bóg chciał go powołać do siebie.
— Robiłem co mogłem, moje dzieci, odparł doktór.
A skoro znaleźli się o kilka kroków od opuszczonej wioski, której ostatni mieszkaniec umarł, rzekł do majora:
— Nie uwierzyłby pan, ile szczerej pociechy dają mi słowa tych ludzi. Dziesięć lat temu omal mnie nie ukamieniowano w tej wiosce dziś pustej, a wówczas zamieszkałej przez trzydzieści rodzin.
Spojrzenie i gest majora wyrażały tak żywo pytanie, że lekarz opowiedział mu po drodze tę historję.
— Proszę pana, kiedy osiadłem tutaj, zastałem w tej osadzie dwunastu kretynów, rzekł lekarz, odwracając się aby pokazać wojskowemu opustoszałe domy. Położenie wioski w kotlinie bez przewiewu, bez słońca które oświeca jedynie wierzchołki, nad strumieniem którego woda pochodzi z topniejących śniegów, wszystko to sprzyja rozwojowi okropnej choroby. Prawo nie zabrania związków nieszczęśnikom, chronionym tutaj przez zabobon, którego potęgi nie znałem. Zrazu potępiałem ten przesąd, dziś go podziwiam. Kretynizm byłby się tedy szerzył stąd aż w dolinę. Czyż nie było wielką usługą dla okolicy powstrzymać tę fizyczną i umysłową zarazę? Mimo że tak konieczne, dobrodziejstwo to mogłoby kosztować życie tego, ktoby się go podjął. Tutaj, jak wszędzie i zawsze, aby dokonać rzeczy dobrej, trzeba było urazić nie interesy, ale rzecz drażliwszą jeszcze, mianowicie pojęcia religijne wyrodzone w zabobon, najbardziej niezniszczalną formę ludzkich pojęć. Nie ustraszyłem się tego. Postarałem się najpierw o to aby zostać wójtem gminy; poczem, uzyskawszy ustne zezwolenie prefekta, nająłem ludzi i kazałem nocą przewieźć kilku tych nieszczęśliwych do Aiguebelle w Sabaudji, gdzie ich jest dużo i gdzie się z nimi szczególnie dobrze obchodzą. Skoro tylko rozeszła się wieść o tem dziele miłosierdzia, stałem się przedmiotem nienawiści wśród całej ludności. Ksiądz kazał z ambony przeciw mnie. Mimo moich wysiłków aby wytłumaczyć największym miejscowym głowaczom jak doniosłe jest wysiedlenie kretynów, mimo że leczyłem darmo chorych, strzelano do mnie z fuzji gdym przejeżdżał lasem. Biskup był na tyle łaskaw, iż pozwolił mi wybrać księdza, któryby mnie wspomagał w mej pracy: jakoż szczęśliwie trafiłem na jedną z owych dusz, które zdają się zesłane z nieba. Prowadziłem dalej swoje dzieło. Przygotowawszy grunt, wywiozłem w nocy dalszych sześciu kretynów. Przy tej drugiej próbie, miałem już za sobą paru ludzi, którym oddałem jakieś usługi, oraz radnych gminy, do których sknerstwa trafiłem wykazując jak kosztowne jest utrzymanie tych biedaków i jak korzystne byłoby dla miasta przejąć na rzecz gminy pola będące bez rzeczy wistych praw — w ich posiadaniu. Bogaci byli za mną; ale biedacy, stare baby, dzieci i uparciuchy wciąż byli przeciwko mnie. Na nieszczęście, ostatniego przesiedlenia dokonano niezupełnie. Kretyn, którego pan właśnie widział, nie wrócił na noc do domu, nie ujęto go tedy i odnalazł się nazajutrz, jedyny ze swego gatunku we wsi zamieszkałej jeszcze przez kilka rodzin, których członkowie, prawie zidjociali, wolni byli dotąd od kretynizmu. Chciałem dokończyć swego dzieła i przybyłem w dzień w urzędowym stroju, aby wyrwać tego nieszczęśnika z domu. Domyślono się mego zamiaru ledwie wyszedłem z domu; obrońcy kretyna wyprzedzili mnie, zastałem przed chatą gromadę kobiet, dzieci, starców, powitali mnie obelgami i gradem kamieni. W tym zgiełku, w którym byłbym może padł ofiarą istnego szału, jaki ogarnął podniecony tłum, ocalił mnie kretyn! Nieborak wyszedł z chaty, bełkocąc cos i stanął niby wódz na czele fanatyków. Na ten widok, krzyki ustały. Przyszło mi na myśl zaproponować układy; dzięki ciszy która zapanowała na chwilę, mogłem wyłuszczyć moją propozycję. Stronnicy moi nie ośmieliliby się z pewnością poprzeć mnie w tej potrzebie, pomoc ich mogła być jedynie bierna, że zaś widoczne było iż ci zabobonni ludzie będą obstawali z największą energją przy tem aby zachować swoje ostatnie bożyszcze, odebrać im je było oczywistem niepodobieństwem. Przyrzekłem tedy, że zostawię kretyna spokojnie w domu, pod warunkiem że nikt się doń nie będzie zbliżał, że inne rodziny przeniosą się z tej wioski za wodę i zamieszkają w nowych domach które podjąłem się zbudować, przydając do nich po kawałku gruntu. Gmina miała mi później zwrócić koszta.
„Czy pan uwierzy, drogi panie, że trzeba mi było pół roku na zwalczenie oporu, z jakim się spotkał ten zamiar, mimo iż tak korzystny dla mieszkańców tej osady? Przywiązanie wieśniaka do swej lepianki jest czemś niewytłumaczonem. Choćby jego chata była najmniej mieszkalna, chłop przywiązuje się do niej o wiele bardziej niż bankier do swego pałacu. Czemu? Nie wiem. Może uczucia stają się tem silniejsze, im ich jest mniej? Może człowiek który mało żyje duchem, żyje silniej zewnętrznemi przedmiotami? Im mniej ich posiada, tem bardziej z pewnością je kocha. Może z wieśniakiem jest tak jak z więźniem?... nie rozprasza sił swojej duszy, skupia je na jednej myśli i dochodzi przez to do ogromnej potęgi uczucia. Niech pan daruje te refleksje człowiekowi który rzadko ma sposobność do wymiany myśli. Zresztą niech pan nie przypuszcza, abym ja poświęcał wiele czasu na mędrkowanie. Tutaj wszystko musi być praktyką, czynem. Ach, im mniej ci biedacy mają inteligencji, tem trudniej wytłumaczyć im ich własne dobro. To też postanowiłem sobie znieść cierpliwie wszystkie utrapienia. Każdy powiadał mi jedno i to samo, wytaczał owe argumenty niby to rozsądne i nie znoszące odpowiedzi:
— Ba, panie wójcie, pańskich domów jeszcze niema.
— Więc dobrze, odpowiadałem, przyrzeknijcie mi, że sprowadzicie się do nich, skoro tylko będą ukończone.
„Szczęściem, proszę pana, udało mi się przeprowadzić to, że przyznano naszej gminie własność całej góry, u której stop znajduje się ta dzisiaj opuszczona osada. Wartość lasów ciągnących się na tych wyżynach starczyła aby pokryć cenę gruntów oraz przyrzeczonych domów, które się budowało. Skoro osiedlono tam jedną z opornych rodzin, inne rychło poszły za jej przykładem. Korzyść tej zmiany była zbyt widoczna, aby jej mogli nie ocenić ci, którzy najuparciej trzymali się swej nory bez słońca, to znaczy bez duszy. Przeprowadzenie tej sprawy, uzyskanie gruntów gminnych których posiadanie zatwierdziła uchwała Rady Stanu, zapewniły mi wielkie znaczenie w powiecie. Ale, proszę pana, ile starań! rzekł lekarz przystając i wyciągając rękę aby ją opuścić wymownym gestem. Ja jeden znam odległość od miasteczka do prefektury skąd nic nie wychodzi i z prefektury do Rady Stanu dokąd nic nie wchodzi. Ale, dodał, pokój możnym tego świata! ustąpili memu natręctwu, to już dużo. Gdybyś pan wiedział, ile dobrego robi jeden podpis, niedbale machnięty... Proszę pana, w dwa lata od chwili gdy podjąłem te wielkie małe rzeczy i doprowadziłem je do końca, wszystkie biedne rodziny w mojej gminie posiadały conajmniej po dwie krowy i pędziły je na paszę w góry. Nie czekając upoważnienia Rady Stanu, zaprowadziłem tam nawodnienia podobne do tych jakie istnieją w Szwajcarji, w Owernji i Limuzji. Ku swemu zdumieniu, mieszkańcy nasi ujrzeli tam porastające wyborne łąki; dzięki lepszej wartości paszy, uzyskali większe ilości mleka. Rezultaty tych zdobyczy były olbrzymie. Wszyscy zaczęli naśladować moje nawodnienia. Łąki, bydło, wszystkie produkty pomnożyły się. Odtąd mogłem już bez obawy zająć się podniesieniem tego nieuprawnego jeszcze zakątka ziemi i ucywilizować jego mieszkańców, dotąd pozbawionych inteligencji.
„Widzi pan, drogi panie, my samotnicy jesteśmy bardzo rozmowni; skoro nam zadać pytanie, nigdy nie wiadomo gdzie zatrzyma się odpowiedź. Kiedy przybyłem w tę dolinę, ludność liczyła siedemset dusz, obecnie mamy ich dwa tysiące. Zajście z ostatnim kretynem zjednało mi powszechny szacunek. Okazując stale wobec moich podwładnych łagodność połączoną ze stanowczością, stałem się wyrocznią kantonu. Uczyniłem wszystko, aby sobie pozyskać zaufanie, nie zabiegając się o nie, ani też nie zdradzając że go pragnę: starałem się jedynie natchnąć wszystkich jak największym szacunkiem dla mej osoby, a to dzięki skrupulatności, z jaką dopełniałem bodaj najbłahszych zobowiązań. Przyrzekłszy zaopiekować się biedakiem, którego śmierci był pan świadkiem, czuwałem nad nim lepiej niż jego dawniejsi opiekunowie. Był żywiony, pielęgnowany, jak przybrane dziecko gminy. Z czasem, mieszkańcy zrozumieli usługę jaką im oddałem wbrew ich woli. Mimo to, zachowali jeszcze resztkę dawnych przesądów. Nie potępiam ich za to bynajmniej; wszakże ich kult dla kretynów posłużył mi często za przykład, aby światlejszych zachęcić do pomagania nieszczęśliwym. Ale otośmy przybyli, dodał po pauzie lekarz, widząc dach swego domostwa.
Nie oczekiwał od buchacza najmniejszego słowa pochwały lub podzięki. Opowiadając ten szczegół swego urzędowania, ulegał poprostu owej potrzebie wywnętrzeń, jakiej doznają ludzie żyjący zdala od świata.
— Panie doktorze, rzekł major, pozwoliłem sobie umieścić konia w pańskiej stajni; mam nadzieję, że mi to pan wybaczy, skoro się pan dowie o celu mych odwiedzin.
— O celu odwiedzin? Prawda, — słucham pana, rzekł Benassis jakgdyby budząc się z zadumy i przypominając sobie że jego towarzysz jest obcy. Idąc za swoim szczerym i wylanym charakterem, przyjął Genestas a jak dobrego znajomego.
— Otóż, proszę pana, słyszałem o cudownej prawie kuracji pana Gravier z Grenobli, którego pan wziął na leczenie. Przybywam w nadziei, że mi pan użyczy tych samych starań, mimo iż nie mam tych samych praw do pańskiej życzliwości: ale może zasługuję na nią! Jestem stary żołnierz, któremu dawne rany nie dają spokoju. Trzeba panu będzie przynajmniej tygodnia na zbadanie mego stanu, ponieważ cierpienia moje odzywają się tylko od czasu do czasu, i...
— A więc, przerwał Benassis, pokój pana Gravier jest zawsze wolny, gotowy; proszę, niech pan wejdzie... I pchnął drzwi z żywością, którą Genestas przypisywał radości z uzyskania pensjonarza. Weszli do domu.
— Agato! krzyknął Benassis, mamy gościa na obiedzie.
— Ale, proszę pana, wtrącił żołnierz, czy nie wypadałoby wprzódy ułożyć się o cenę...
— Cenę czego? spytał lekarz.
— Utrzymania. Nie może pan przecież żywić mnie i mego konia bez...
— Jeżeli pan jesteś bogaty, odparł Benassis, zapłaci pan dobrze, jeżeli nie, nie chcę nic.
— Nic, odparł Genestas, to mi za drogo. Ale czym bogaty czy biedak, co pan powie na dziesięć franków dziennie, nie licząc honorarjum?
— Niema dla mnie przykrzejszej rzeczy, niż przyjmować jakąkolwiek zapłatę za przyjemność goszczenia kogoś, odparł lekarz marszcząc brwi. Co się tyczy kuracji, przyrzekam ją panu o tyle o ile mi się spodobasz. Bogaczom nie sprzedaję mego czasu, cały należy do mieszkańców tej doliny. Nie pragnę sławy ani majątku, nie żądam od moich biednych ani pochwał ani wdzięczności. Pieniądze, które wezmę od pana, pójdą do Grenobli na lekarstwa dla naszych biednych.
Ktokolwiek usłyszałby te słowa, wyrzeczone szorstko ale bez urazy, powiedziałby sobie w duchu jak Genestas: — To mi jakiś dzielny człowiek.
— Panie doktorze, odparł wojskowy ze swym zwyczajnym uporem, dam panu tedy dziesięć franków dziennie, a pan z niemi zrobi co się panu spodoba. Uporawszy się z tą kwestją, łatwiej zdołamy się porozumieć, dodał ujmując rękę lekarza i ściskając ją serdecznie. Mimo moich dziesięciu franków, przekona się pan, że ja nie jestem żadnym Arabem.
Po tej utarczce, w której nie było u Benassisa ani cienia popisu szlachetnością lub filantropją rzekomy chory wszedł w dom lekarza, gdzie wszystko harmonizowało z zaniedbanym wyglądem bramy i stroju właściciela. Każdy szczegół świadczył o zupełnej obojętności na wszystko co nie jest najistotniejszą potrzebą. Benassis przeprowadził Genestasa przez kuchnię, którędy wiodła najkrótsza droga do jadalni. Jeżeli ta kuchnia, okopcona jak w oberży, była dostatnio zaopatrzona w statek gospodarski, zbytek ten był dziełem Agaty, niegdyś kucharki proboszcza, która powiadała stale my, rządząc się w domu lekarza jak wszechwładna pani. Jeżeli nad kominem wisiała lśniąca wygrzewaczka, to prawdopodobnie Agata lubiała ciepło sypiać w zimie, a dzięki temu grzała i prześcieradła swego pana, który (powiadała) nie myśli o niczem. Ale Benassis wziął ją właśnie z przyczyny tego, co dla każdego innego byłoby nieznośną przywarą. Agata chciała panować w domu, a lekarz chciał kobiety, któraby u niego panowała. Agata kupowała, sprzedawała, urządzała, zmieniała, ustawiała, przestawiała, układała, przekładała wszystko wedle swej ochoty; nigdy pan domu nie uczynił jej najmniejszej uwagi. To też Agata zawiadowała bez żadnej kontroli podwórzem, stajnią, służącym, kuchnią, domem, ogrodem i panem. Mocą jej powagi zmieniało się bieliznę, zarządzało się pranie, skupowało zapasy. Ona wyrokowała o nabyciu i o zgonie świń, łajała ogrodnika, dysponowała obiad i śniadanie, chodziła z piwnicy na strych i ze strychu do piwnicy, burmistrzując wszędzie wedle swej fantazji, bez najmniejszego oporu z niczyjej strony. Benassis żądał tylko dwóch rzeczy: obiadu o szóstej i ograniczenia miesięcznych wydatków do pewnej sumy. Kobieta, której wszystko ulega, śpiewa ciągle, to też Agata śmiała się, ćwierkała na schodach, nuciła albo śpiewała bezustanku. Z natury czysta, i dom trzymała czysto. Gdyby nie ta jej natura, pan Benassis byłby bardzo nieszczęśliwy (mówiła), bo nieborak był taki roztargniony, że możnaby mu dać kapustę zamiast kuropatwy: gdyby nie ona, często i tydzień nie zmieniłby koszuli. Ale Agata była niezmordowana w układaniu bielizny, namiętnie wycierała meble, rozkochana była w czystości iście księżej, tej najbardziej drobiazgowej, lśniącej i miłej czystości. Nienawidziła kurzu, zamiatała, okurzała, prała, myła bez przerwy. Stan, w jakim znajdowała się brama domostwa, był dla niej prawdziwem cierpieniem. Od sześciu lat z początkiem każdego miesiąca wydobywała ze swego pana obietnicę odnowienia tej bramy, odświeżenia murów i urządzenia wszystkiego jak się patrzy; i dotąd jeszcze pan nie dotrzymał słowa! To też ilekroć ubolewała nad głęboką obojętnością Benassisa, zawsze prawie dodawała to sakramentalne zdanie, którem kończyły się wszystkie hymny na cześć jej pana:
— Nie można powiedzieć aby on był głupi, skoro czyni w okolicy istne cuda; ale i tak bywa czasami głupi, tak głupi że mu wszystko trzeba do ręki dawać jak dziecku!
Agata kochała dom jak swoją własność. Zresztą, spędziwszy w nim dwadzieścia dwa lata, miała może prawo do tego złudzenia. Przybywszy w te strony i zastawszy ten dom wystawiony na sprzedaż po śmierci proboszcza, Benassis kupił wszystko, dom, grunt, meble, statek, wino, kury, stary zegar ścienny, konia i służącą. Agata, typowa kucharka, miała wydatny biust, nieodmiennie spowity w ciemny cycowy stanik w czerwone groszki, zasznurowany, ściśnięty tak, iż budził obawę że materja pęknie za najmniejszem poruszeniem. Nosiła okrągły marszczony czepeczek, pod ktorym twarz jej, nieco blada, o obfitym podbródku, zdawała się jeszcze bielsza. Mała, zwinna, o chybkiej i pulchnej ręce, Agata mówiła głośno i bez ustanku. Jeżeli zmilkła na chwilę i ujęła róg fartucha aby go unieść w górę, gest ten oznajmiał jakąś długą perorę pod adresem pana lub sługi. Ze wszystkich kucharek Francji, Agata była z pewnością najszczęśliwsza. Na domiar tego szczęścia, i próżność jej znajdowała nieustanne słodycze, gdyż miasteczko uznawało w niej osobistość niemal urzędową, coś pomiędzy wójtem a polowym.
Wchodząc do kuchni, Benassis nie zastał nikogo.
— Gdzież oni poszli, u licha? rzekł.
— Daruje pan, dodał zwracając się do Genestasa, że pana prowadzę tędy. Główne wejście jest przez ogród, ale tak nie przywykłem do przyjmowania gości, że... Agato!
Na to imię, wymówione niemal rozkazująco, głos kobiecy odpowiedział z wnętrza domu. W chwilę później Agata przeszła do ofenzywy wołając zkolei Benassisa, który pośpieszył żywo do jadalni...
— A to ładna historja! rzekła, pan zawsze tak mnie urządzi. Zaprasza pan gości na obiad, nie uprzedziwszy mnie, i myśli pan, że to już wszystko, kiedy pan krzyknie: Agato! Czy pan będzie przyjmował tego pana w kuchni? Czy nie trzeba było otworzyć salonu, zapalić w kominku? Michasia już tam jest i wszystko przygotuje. A teraz, niech pan weźmie tego pana na chwilę do ogrodu, to go zabawi jeżeli lubi ładne rzeczy. Niech mu pan pokaże szpalery sadzone przez nieboszczyka, będę miała czas wszystko przyrządzić, nakrycie, obiad i salon.
— Dobrze. Ale, Agato, rzekł Benassis, ten pan zostaje tutaj. Nie zapomnij zajrzyć do pokoju pana Gravier, sprawdzić prześcieradła i wszystko...
— Cóż to, pan teraz będzie nos wtykał do prześcieradeł? odparła Agata. Jeżeli ma tu nocować, wiem dobrze czego mu trzeba. Nie zajrzał pan do pokoju pana Gravier ani razu od dziesięciu miesięcy. Niema tam co poprawiać, czysty jest jak szkło. Więc ten pan będzie tu mieszkał? dodała łagodniej.
— Tak.
— Długo?
— Dalibóg, nie wiem. Ale o co tobie chodzi?
— O co mi chodzi, pan powiada? A tak, o co mi chodzi? Także dobre! A zapasy, a wszystko, a...
Nie dokończywszy potoku słów, któremi w każdej innej okoliczności byłaby zalała swego pana aby mu wymówić jego brak zaufania, udała się za nim do kuchni. Domyślając się że chodzi o pensjonarza, ciekawa była zobaczyć Genestasa: zaczem, skłoniwszy mu się uniżenie, przyjrzała mu się od stóp do głowy. Fizjognomja wojskowego oblokła się w tej chwili w smutną zadumę, która dawała mu wyraz surowości. Słyszał rozmowę pana ze służącą, w której oświetleniu lekarz wydał mu się zerem. Z żalem musiał go strącić z piedestału, na jakim go postawił, podziwiając wytrwałość, z jaką zbawił ten zakątek od klęsk kretynizmu.
— Wcale mi się nie podoba ten jegomość, orzekła Agata.
— Jeżeli pan nie jest zmęczony, rzekł lekarz do mniemanego chorego, przejdźmy się trochę po ogrodzie przed obiadem.
— Chętnie, odparł major.
Minęli jadalnię i wyszli do ogrodu sienią znajdującą się na parterze i dzielącą salon od jadalni. Sień, zamknięta wielkiemi oszklonemi drzwiami, wychodziła na kamienny ganek zdobiący fasadę od strony ogrodu. Ogród ten, podzielony na cztery równe kwadraty ścieżkami które tworzyły krzyż, kończył się grabowym szpalerem, stanowiącym radość byłego właściciela. Wojskowy usiadł na spróchniałej drewnianej ławce, nie widząc ani wina, ani szpalerów, ani jarzyn, o które Agata dbała wielce przez tradycję smakosza-księżuli, któremu zawdzięczał istnienie ten szacowny ogród, dość obojętny lekarzowi.
Przerywając banalną rozmowę, od której rozpoczął, major zagadnął:
— Jak pan to osiągnął, aby potroić w dziesięć lat ludność tej doliny, gdzie pan zastał siedemset dusz, a która, jak pan powiada, liczy dziś przeszło dwa tysiące?
— Jest pan pierwszy, który mi zadaje to pytanie, odparł lekarz. O ile celem moim było możliwie najwyżej podnieść ten kawałek ziemi, o tyle w mojem czynnem życiu nie miałem czasu zastanawiać się nad sposobem, w jaki, na podobieństwo owego kwestarza, ugotowałem, w powiększeniu, zupę z gwoździa. Nawet pan Gravier, nasz dobroczyńca, którego miałem szczęście wyleczyć, nie pomyślał o teorji, zwiedzając ze mną nasze góry aby się przyjrzeć owocom praktyki.
Zapanowała chwila milczenia. Benassis zadumał się nie zważając na bystre spojrzenie, jakiem gość usiłował go przeniknąć.
— Jak się to wszystko stało, drogi panie? odparł. Ależ z pewnością poprostu na mocy prawa łączności między naszemi potrzebami a środkami ich zaspokojenia. W tem mieści się wszystko. Ludy bez potrzeb są ubogie. Kiedy się osiedliłem w tem miasteczku, było tu sto trzydzieści rodzin chłopskich, a w dolinie około dwustu. Władze miejscowe, zgodnie z powszechną nędzą, składały się z wójta, który nie umiał pisać; z jego zastępcy, rolnika mieszkającego daleko od gminy; z sędziego pokoju, biedaka żyjącego ze swej płacy i zostawiającego z konieczności prowadzenie aktów swemu pisarzowi, drugiemu nędzarzowi zaledwie zdolnemu pojąć swoje czynności. Dawny proboszcz umarł licząc siedemdziesiąt lat, a nastąpił po nim jego wikary, człowiek bez żadnego wykształcenia. Ci ludzie stanowili inteligencję gminy i rządzili nią. Na łonie tej pięknej natury, mieszkańcy pleśnieli w brudzie, żywiąc się kartoflami i nabiałem. Sery, jakie nosili w koszykach do Grenobli i w okolicę, były jedynym produktem przynoszącym jakiś dochód. Najbogatsi i najmniej leniwi sieli na miejscowe potrzeby grykę, czasami jęczmień lub owies, żyta i pszenicy wcale. Jedynym przemysłowcem w okolicy był wójt, który posiadał tartak i skupował po niskiej cenie drzewo aby potem odprzedawać deski. Dla braku dróg, przewoził każdą sztukę pojedyńczo, latem, wlokąc je z wielkim trudem przy pomocy łańcucha przywiązanego do chomont końskich, a zakończonego żelaznym hakiem wbitym w drzewo. Aby się dostać do Grenobli, pieszo czy konno, trzeba było wędrować drożyną wierzchołkiem góry; dolina była nie do przebycia. Ta ładna droga, którą pan zapewne przybył do nas z najbliższej wioski, tworzyła wówczas jedno bajoro. Żadne wydarzenie polityczne, żadna rewolucja nie dotarły do tego zapadłego kąta, znajdującego się poza wszelkim ruchem społecznym. Doszło tu jedynie imię Napoleona, stało się tutaj religją, dzięki paru starym żołnierzom, którzy wrócili do swoich chat i którzy wieczorami opowiadają tym prostaczkom bajeczne przygody tego człowieka i jego armji. Ten powrót jest zresztą niewytłumaczonem zjawiskiem. Przed mojem przybyciem, młodzi ludzie, którzy poszli do wojska, zostawali w niem wszyscy. Ten fakt tak wymownie świadczy o tutejszej nędzy, że nie potrzebuję się nad nią rozwodzić. Oto, proszę pana, w jakim stanie objąłem ten kanton, do którego należy, poza górami, kilka wsi dobrze uprawnych, dosyć szczęśliwych i prawie bogatych. Nie mówię panu o tutejszych chatach, istnych chlewach, gdzie ludzie i bydlęta mieścili się razem. Przejeżdżałem tędy, wracając z Grande-Chartreuse. Nie znalazłszy gospody, zmuszony byłem zanocować u wikarego, który mieszkał tymczasowo w tym domu, wówczas będącym na sprzedaż. Od słowa do słowa, dowiedziałem się pokrótce o opłakanym stanie tej miejscowości, której miły klimat, wyborna ziemia i naturalne produkty tak mnie zachwyciły. Otóż, w owym czasie pragnąłem sobie stworzyć życie inne niż to, którego udręki mnie znużyły. Zrodziła się w mojem sercu jedna z owych myśli, które Bóg nam zsyła, aby złagodzić nasze nieszczęścia. Postanowiłem wychować tę okolicę, tak jak nauczyciel wychowuje dziecko. Niech mnie pan nie bierze za jakiegoś filantropa; miałem w tem poprostu własny interes, tak bardzo trzeba mi było czemś się zająć. Pragnąłem utopić resztę egzystencji w jakimś trudzie. Przeobrazić tę okolicę, której natura dała tyle bogactw a którą człowiek uczynił tak ubogą, to mogło wypełnić całe życie; nęciło mnie to właśnie przez swoją trudność. Z chwilą gdy miałem pewność że dostanę dom po proboszczu i duży kawał nieuprawnej ziemi za tanie pieniądze, poświęciłem się z zapałem obowiązkom chirurga wiejskiego, najostatniejszemu powołaniu z tych o jakich człowiek marzy. Chciałem zostać przyjacielem biedaków, nie oczekując od nich żadnej nagrody. Och, nie robiłem sobie złudzeń ani co do charakteru chłopów, ani co do przeszkód, jakie się spotyka, kiedy się chce poprawić coś lub kogoś. Nie idealizowałem sobie tych ludzi, brałem ich tak jak są, jako biednych wieśniaków ani bardzo dobrych ani bardzo złych, ludzi którym ciągła praca nie pozwala poddawać się uczuciom, ale którzy mogą niekiedy czuć żywo. Zrozumiałem zwłaszcza, że mogę do nich trafić jedynie bezpośrednią nadzieją zysku i dobrobytu. Wszyscy chłopi to są synowie św. Tomasza, niewiernego apostoła; chcą zawsze faktów na poparcie słów.
— Będzie się pan może śmiał z moich początków, ciągnął lekarz po pauzie. Zacząłem to trudne dzieło od fabryki koszyków. Ci biedacy kupowali w Grenobli sita do suszenia serów oraz wyroby koszykarskie potrzebne do ich mizernego przemysłu. Poddałem pewnemu inteligentnemu chłopakowi, aby wydzierżawił nad strumieniem kawał gruntu, użyźnianego corocznym wylewem, gdzie łozina mogła się udawać bardzo dobrze. Obliczywszy ilość towaru, jakiego mógł potrzebować nasz kanton, udałem się do Grenobli, aby wyszukać młodego i zdolnego robotnika bez zasobów pieniężnych. Znalazłszy, skłoniłem go z łatwością aby się tutaj osiedlił, przyrzekając zaliczyć pieniądze na potrzebną łozinę aż do chwili w której mój plantator będzie mu jej mógł dostarczyc. doradziłem mu, aby sprzedawał swoje koszyki po cenie niższej niż w Grenobli, sporządzając je staranniej. Zrozumiał mnie. Łozina i koszykarstwo jest to przemysł, którego wyniki można ocenić dopiero po czterech latach. Wie pan zapewne, że łozinę da się wycinać dopiero po trzech latach. W pierwszym roku mój koszykarz utrzymał się sam i jako czysty zysk zrobił sobie zapas łoziny. Niebawem ożenił się z dziewczyną z Saint-Laurent-du-Pont, która miała parę groszy posagu. Zbudował sobie wówczas zdrowy dom, w przewiewnem miejscu, tak co do miejsca jak co do rozkładu stosując się do moich wskazówek. Cóż za tryumf, proszę pana. Stworzyłem w tej wiosce przemysł, sprowadziłem producenta i kilku robotników. Radość moja wyda się panu dzieciństwem?... W pierwszych dniach po osiedleniu się mego koszykarza, nie mogłem przejść koło jego sklepu aby mi serce szybciej nie zabiło. Kiedy, w tym nowym domu, z zielono malowanemi okiennicami, z ławką, małą winniczką i składem łoziny opodal, ujrzałem kobietę czystą, starannie odzianą, karmiącą tłustego i różowego dzieciaka, pośród robotników wesołych, śpiewających, sporządzających zręcznie swoje koszyki, pod wodzą człowieka, który, wprzód biedny i wychudły, teraz oddychał szczęściem, wyznaję, drogi panie, że nie mogłem się oprzeć przyjemności stania się na chwilę koszykarzem. Wstępowałem, wypytywałem się o interesy, oddawałem się radości, której nie umiałbym odmalować. Cieszyłem się radością tych ludzi i swoją własną. Dom tego człowieka, pierwszego który uwierzył niezłomnie we mnie, stał się całą mą nadzieją. Czyż to nie przyszłość tej biednej okolicy nosiłem w sercu tak, jak żona koszykarza nosiła w łonie pierwsze swe niemowlę?...
„Musiałem walczyć o wiele rzeczy, natykałem się na wiele przeszkód. Natrafiłem na gwałtowną opozycję, podsycaną przez ciemnego wójta, któremu zająłem miejsce i którego wpływ upadał wobec mojego. Chciałem zeń zrobić mego zastępcę i wspólnika moich zamiarów. Tak, panie: w tej głowie, najtwardszej ze wszystkich, siliłem się rozniecić pierwsze światło. Wziąłem go na lep miłości własnej i własnego interesu. Przez pół roku jadaliśmy obiad razem: wtajemniczyłem go w plany moich meljoracji. Niejednemu wydałaby się ta musowa przyjaźń najprzykrzejszą stroną mego zadania, ale czyż ten człowiek nie był najszacowniejszem narzędziem? Biada temu, kto gardzi swoją siekierą lub ją niedbale odrzuca! Czyż nie byłbym zresztą bardzo niekonsekwentny, gdybym, chcąc podnieść kraj, cofnął się przed dziełem udoskonalenia człowieka?
„Najbardziej palącą sprawą był gościniec. Gdybyśmy uzyskali od rady gminnej upoważnienia zbudowania dobrej drogi do Grenobli, ten mój pomocnik pierwszyby na tem zyskał. Zamiast wlec z wielkim kosztem swoje drzewo złemi drogami, mógłby, przy pomocy dobrej drogi powiatowej, transportować je łatwo, podjąć handel wszelkiem drzewem na wielką skalę i zarobić nie lichych sześćset franków rocznie, ale ładne sumki, któreby mu zapewniły z czasem spory mająteczek. Wreszcie przekonałem go, stał się moim poplecznikiem. Całą zimę były wójt chodził do karczmy, popijał z przyjaciółmi i umiał dowieść swym podwładnym, że dobra droga jezdna, ułatwiając handel z Grenoblą, stałaby się źródłem zamożności dla okolicy.
„Skoro rada gminna uchwaliła drogę, uzyskałem od prefekta jakąś sumę z dobroczynnego funduszu Departamentu, aby opłacić transporty, których gmina sama podjąć nie mogła dla braku wozów. Wreszcie, by ukończyć jak najrychlej to wielkie dzieło i ukazać bezpośrednie jego skutki nieukom, którzy szemrali na mnie powiadając że chcę przywrócić pańszczyznę, ściągałem stale, w każdą niedzielę pierwszego roku mego wójtostwa, całą ludność, kobiety, dzieci, nawet starców, na zbocze góry, gdzie sam, na sposobnym gruncie wytyczyłem drogę wiodącą od naszej wsi do gościńca. Na szczęście obfity materjał budulcowy znajdował się tuż koło drogi. To długie przedsięwzięcie wymagało z mej strony wielkiej cierpliwości. To jedni, nie znający ustaw, odmawiali świadczeń w naturze; to drudzy, którym zbywało chleba, nie mogli w istocie tracić dnia. Trzeba było tedy jednym rozdawać zboże, drugich ujmować przyjacielskiem słowem. Mimo to, kiedyśmy ukończyli dwie trzecie drogi, mającej blisko dwie mile, mieszkańcy tak dobrze zrozumieli jej korzyści, że ostatniej części dokończyli z zapałem, który mnie zdumiał. Wzbogaciłem na przyszłość gminę, obsadzając drogę podwójnym rzędem topoli. Dziś, drzewa te stanowią prawie majątek i dają charakter królewskiego gościńca naszej drodze, zawsze suchej dzięki swemu położeniu, a tak porządnie zbudowanej, że utrzymanie jej kosztuje rocznie ledwie dwieście franków. Pokażę ją panu, bo pan nie mógł jej widzieć. Z pewnością przybyłeś tutaj dołem, inną drogą, którą mieszkańcy zbudowali sami z siebie, aby stworzyć komunikację z zakładami, gdy zaczęły powstawać w dolinie. Tak więc, w ciągu trzech lat, zdrowy rozum tej wioski, niegdyś pozbawionej inteligencji, przyswoił sobie pojęcia, których zaszczepienie przed pięciu laty zdawałoby się beznadziejne.
„Idźmy dalej. Warsztat mego koszykarza stał się płodnym przykładem dla tej biednej ludności. Droga miała się stać najbardziej bezpośredniem źródłem przyszłego dostatku, ale trzeba było stworzyć wszystkie rodzaje wiejskiego przemysłu, aby rozwinąć te dwa nasiona dobrobytu. Wspomagając plantatora łoziny i koszykarza, budując drogę, prowadziłem nieznacznie moje dzieło. Miałem dwa konie, zastępca mój, handlarz drzewa, miał trzy; aby je podkuć, musiał jeździć do Grenobli. Zachęciłem tedy kowala, który znał się trochę na weterynarji, aby się tu osiedlił, przyrzekając mu dużo roboty. Tegoż samego dnia znalazłem starego żołnierza, nie bardzo wiedzącego co z sobą począć; miał całego majątku sto franków emerytury i umiał czytać i pisać. Zrobiłem go sekretarzem gminy, szczęśliwym trafem znalazłem mu żonę, marzenia jego o szczęściu się spełniły. Teraz trzeba było domów dla tych dwóch nowych stadeł, dla mego koszykarza i dla dwudziestu dwóch rodzin, które opuściły osadę kretynów. Przybyło tu tem samem dwanaście innych rodzin, których ojcowie byli teraz pracownikami, producentami i konsumentami: murarze, cieśle, dekarze, stolarze, ślusarze, szklarze. Znaleźli robotę na długo: wszak musieli budować swoje domy, ukończywszy budowę dla drugich. I sprowadzili ze sobą robotników!
„W drugim roku mego urzędowania, wyrosło w gminie siedemdziesiąt domów. Jeden przemysł wytwarzał drugi. Pomnażając ludność, stwarzałem nowe potrzeby, nieznane dotąd tym biedakom. Potrzeba rodziła przemysł, przemysł rodził handel, handel przynosił zysk, zysk dobrobyt, a dobrobyt pożyteczne myśli. Ci rozmaici robotnicy potrzebowali gotowego chleba, sprowadziliśmy tedy piekarza. Ale gryka nie starczyła już na pożywienie tej ludności, wyrwanej z poniżającej apatji i zbudzonej do czynnego życia. Zastałem ich jedzących czarny chleb, chciałem ich najpierw doprowadzić do żytniego, a potem, kiedyś, sprawić, aby najuboższy wieśniak miał kawałek białego chleba. Dla mnie, postęp intelektualny tkwi całkowicie w postępie zdrowotnym. Rzeźnik jest dla danego kraju świadectwem zarówno bogactwa jak inteligencji. Kto pracuje, je; a kto je, myśli. Przewidując dzień w którym uprawa pszenicy stanie się konieczną, zbadałem starannie gatunek ziemi: byłem pewien, iż uda mi się w tej okolicy doprowadzić wysoko rolnictwo i że podwoję ludność, skoro się weźmie do pracy w tym kierunku.
„Chwila nadeszła. Pan Gravier z Grenobli posiadał w naszej gminie grunty, które nie dawały mu żadnego dochodu, ale które można było zmienić w uprawne pola. Jest on, jak panu wiadomo, naczelnikiem oddziału w prefekturze. Zarówno z przywiązania do swoich stron, jak pod wpływem moich nalegań, nieraz już uczynił zadość moim prośbom. Umiałem mu wytłumaczyć, że bezwiednie pracuje dla swojej korzyści. Wiele dni trwały namowy, narady, kalkulacje: musiałem własnym majątkiem zabezpieczyć to przedsięwzięcie, od którego żona jego, ciasna głowa, starała się go odstraszyć. Wreszcie zgodził się założyć tutaj cztery folwarki, każdy po sto morgów i przyrzekł zaliczyć potrzebne sumy na karczowanie, na zakup nasion, narzędzi, bydła i zbudowanie potrzebnych dróg. Ja z mojej strony założyłem dwie fermy, zarówno aby spożytkować swoje ugory, jak aby przykładem zaszczepić nowoczesne metody rolnicze. W sześć tygodni gmina powiększyła się o trzystu mieszkańców. Sześć ferm, gdzie miało się pomieścić wiele rodzin, olbrzymie tereny do karczowania, prace rolne, wszystko to wymagało robotników. Kołodzieje, robotnicy ziemni, wyrobnicy, napływali licznie. Droga z Grenobli zapełniana była wozami, jadącemi w jedną i drugą stronę. Ruch zapanował w całej okolicy. Obieg pieniędzy zrodził u wszystkich chęć zarobku, apatja znikła, wieś zbudziła się do życia.
„Kończę w dwóch słowach historję pana Gravier, jednego z dobroczyńców kantonu. Mimo nieufności dość naturalnej u mieszczucha i prowincjała, wyłożył on, na wiarę moich nadziei, przeszło czterdzieści tysięcy franków, nie wiedząc czy je odzyska. Każda ferma przynosi mu dziś tysiąc franków czynszu; a dzierżawcy tak dobrze na tem wyszli, że każdy z nich ma przynajmniej sto morgów ziemi, trzysta baranów, dwadzieścia krów, dziesięć wołów, pięć koni, i zatrudnia przeszło dwadzieścia osób.
„Idę dalej. W czwartym roku, fermy nasze były ukończone. Mieliśmy zbiory, które wydały się tutejszym ludziom istnym cudem, ale obfitość ta była naturalną na dziewiczym gruncie. Nieraz w ciągu tego roku drżałem o me dzieło! Deszcz albo susza mogły zniszczyć moją pracę, zmniejszając zaufanie, które już posiadłem. Uprawa zboża spowodowała potrzebę młyna, który pan widział, a który mi przynosi około pięciuset franków rocznie. Toteż chłopi powiadają o mnie, że mam szczęśliwą rękę i wierzą we mnie jak w swoje relikwie. Te nowe budowy, fermy, młyn, plantacje, drogi, dały robotę wszystkim rękodzielnikom, których tu ściągnęłem. Mimo iż nasze budowle pochłonęły jakieś sześćdziesiąt tysięcy franków, pieniądze te wróciły się w zupełności dzięki dochodom płynącym z konsumentów. Nie ustawałem w wysiłkach, aby ożywić ten rodzący się przemysł. Z mojej porady osiedlił się u nas wykształcony ogrodnik; namawiałem najbiedniejszych, aby hodowali drzewa owocowe i aby kiedyś zdobyli sobie w Grenobli monopol handlu owocami.
— Nosicie tam sery, mówiłem, czemu nie mielibyście nosić drobiu, jarzyn, zwierzyny, siana, domy?
„Każda moja rada była źródłem jakiegoś majątku, chwytano się jej na wyścigi. Powstało mnóstwo małych zakładów, których postępy, zrazu wolne, stały się z każdym dniem szybsze. Co poniedziałek jedzie teraz do Grenobli więcej niż sześćdziesiąt wozów napełnianych rozmaitemi produktami. Zbiera się więcej gryki dla karmienia drobiu, niż dawniej się jej siało dla wyżywienia ludzi.
„Handel drzewem rozrósł się tak, że trzeba go było rozdzielić. W czwartym roku uprzemysłowienia mieliśmy specjalistów do drzewa na opał, do bali, desek, kory i węgla drzewnego. Powstały nowe cztery tartaki do robienia desek i tarcic. Zdobywszy nieco wiadomości handlowych, dawny wójt zapragnął posiąść sztukę czytania i pisania. Porównał ceny drzewa w rozmaitych miejscowościach i okazał się o tyle tańszy, że zdobył sobie wszędzie nową klientelę. Dzisiaj zaopatruje trzecią część departamentu. Wywóz nasz rozrósł się tak znacznie, że zatrudniamy trzech kołodziejów, dwóch rymarzy, a każdy z nich ma po trzech czeladników. Zużywamy tyle żelaza, że nożownik przeniósł się do nas i bardzo sobie to chwali. Chęć zysku rozbudza ambicję, która każe moim przemysłowcom rozszerzyć swoją sferę działania z gminy na kanton a z kantonu na departament; mnożyć dochód, rozszerzając sferę zbytu. Wystarczało mi powiedzieć słowo, aby wskazać nowe rynki; instynkt ich dokonywał reszty. Cztery lata wystarczyły aby zmienić fizjognomję wioski. Kiedym przejeżdżał tędy pierwszy raz, nie słyszałem ani głosu ludzkiego; w piątym roku wszędzie był gwar i życie. Wesołe śpiewy, turkot warsztatów, odgłosy rozmaitych narzędzi rozbrzmiewały przyjemnie w moich uszach. Widziałem krzątającą się pracowitą ludność, skupioną w miasteczku nowem, czystem, zdrowotnem, obsadzonem drzewami. Każdy mieszkaniec miał świadomość swego dobrobytu, wszystkie twarze oddychały zadowoleniem, jakie daje pożytecznie wypełnione życie.
— Te pięć lat stanowi w moich oczach pierwszy okres pomyślności naszej gminy, podjął lekarz po pauzie. Przez ten czas, wszystko wykarczowałem i wszystko zasiałem, w głowach i w ziemi. Rozrost ludności i przemysłu nie mógł się już odtąd zatrzymać. Zbliżał się już drugi wiek. Niebawem, ten mały światek zapragnął się lepiej ubrać. Przybył nam kramarz, wraz z nim szewc, krawiec i kapelusznik. Ten początek zbytku przywiódł nam rzeźnika, korzennika, potem akuszerkę, która była mi bardzo potrzebna, bo traciłem wiele czasu przy porodach. Wykarczowane grunty dawały obfite plony. Wzrost nawozu, połączonego ze wzrostem ludności, podniósł wartość naszych produktów rolnych. Wówczas to mogłem rozwinąć moją działalność w całej pełni. Ozdrowiwszy domy i doprowadziwszy stopniowo mieszkańców do tego aby się lepiej żywili, lepiej odziewali, chciałem by i zwierzęta odczuły ten zaczątek cywilizacji. Od starannej hodowli bydła zależy piękność rasy i osobników, a tem samem produktów: nastawałem tedy na ulepszenie stajni i obór. Wykazując zysk, jaki daje bydlątko dobrze pomieszczone, dobrze utrzymane, w porównaniu ze szczupłym dochodem źle utrzymanego bydła, zmieniłem nieznacznie w naszej gminie sposób obchodzenia się ze zwierzętami: ani jedno bydlątko nie chorowało. Krowy i woły czyszczono tak, jak się to czyni w Szwajcarji lub w Owernji. Owczarnie, stajnie, obory, mleczarnie, spichrze, przebudowano na wzór budynków moich lub pana Gravier; są obszerne, dobrze odwietrzane, a tem samem zdrowe. Nasi dzierżawcy byli memi apostołami, rychło nawracali niedowiarków i wykazywali im szybkiemi rezultatami słuszność moich przepisów. Co się tyczy ludzi którzy nie mieli funduszów, pożyczałem im pieniędzy, popierając zwłaszcza ubogich rękodzielników; służyli za przykład. Idąc za moją radą, wyprzedano corychlej bydło mizerne i liche, i zastąpiono je pięknemi okazami. Jakoż, w krótkim czasie, bydło nasze biło na targach inne gminy. Mieliśmy wspaniałe trzody, a tem samem dobre skóry. Postęp ten okazał się bardzo doniosły. Oto czemu. Nic nie jest w gospodarstwie wiejskiem bez znaczenia. Niegdyś, korę naszą sprzedawało się za bezcen, a skóry nasze nie miały dużej wartości; ale skoro raz podnieśliśmy wartość kory i skóry, bliskość rzeki pozwoliła nam założyć garbarnię. Przybyli garbarze, i przemysł ten rozwinął się szybko. Wino, niegdyś nieznane w naszej okolicy, stało się naturalną potrzebą, powstały karczmy. Najstarsza karczma rozrosła się w gospodę i dostarczała mułów podróżnym, którzy zaczęli się posługiwać naszą drogą kiedy się udawali do Grande-Chartreuse. Od dwóch lat ruch handlowy stał się dość znaczny aby dać wyżyć dwom oberżystom.
„Z początkiem drugiej ery naszej pomyślności, umarł sędzia pokoju. Bardzo szczęśliwie dla nas, następcą jego został były rejent z Grenobli, zrujnowany przez nieszczęśliwą spekulację, ale dość jeszcze zamożny aby być bogaczem na wsi. Panu Gravier udało się skłonić go, aby osiadł tutaj i zbudował ładny dom, poparł moje wysiłki czynem i przykładem, założył fermę, wykarczował kawał ziemi i dziś posiada trzy wille na górze. Ma liczną rodzinę. Odprawił dawnego pisarza i dawnego woźnego i zastąpił ich ludźmi bardziej wykształconymi, a zwłaszcza bardziej przemysłowymi od tamtych. Te dwie nowe rodziny założyły gorzelnię i pralnię wełny, dwa bardzo użyteczne zakłady, które ojcowie tych rodzin prowadzą, wykonywując zarazem swój zawód.
„Przysporzywszy dochodów gminie, obróciłem je bez opozycji na wzniesienie ratusza, gdzie pomieściłem bezpłatną szkółkę i mieszkanie nauczyciela ludowego. Do tej ważnej funkcji wybrałem biednego zaprzysiężonego[1] księdza, odtrąconego przez cały departament; człowiek ten znalazł u nas schronienie na stare lata. Przełożoną szkoły jest godna kobieta, która, straciwszy majątek, nie wiedziała co z sobą począć a której zapewniliśmy los: założyła niedawno pensjonat żeński, dokąd bogatsi dzierżawcy zaczynają posyłać córki.
„Proszę pana, jeżeli miałem prawo aż dotąd opowiadać panu dzieje tego zakątka w swojem imieniu, nadeszła chwila, w której ksiądz Janvier, nowy proboszcz, istny Fenelon na miarę parafji, stał się współtwórcą tego dzieła odrodzenia. Umiał on natchnąć ludność tej wioski życzliwym i braterskim duchem, który uczynił z mieszkańców jakby jedną rodzinę. Pan Dufau, sędzia pokoju, mimo iż przybył później, również zasługuje na wdzięczność gminy. Aby panu streścić nasze położenie w cyfrach wymowniejszych od moich wywodów, gmina posiada dziś dwieście morgów lasu i sto sześćdziesiąt morgów łąki. Nie uciekając się do osobnej daniny, płaci sto talarów dodatku proboszczowi, dwieście franków polowemu, tyleż nauczycielowi i nauczycielce, ma pięćset franków na drogi, tyleż na naprawy ratusza, plebanji, kościoła i na inne wydatki. Za piętnaście lat będzie miała za sto tysięcy drzewa do wyrąbania i będzie mogła opłacić podatki nie biorąc ani grosza od mieszkańców, będzie z pewnością jedną z najbogatszych gmin we Francji. Ale ja pana może nudzę, rzekł Benassis, widząc słuchacza swego pogrążonego w zadumie tak głębokiej, iż można ją było wziąć za brak uwagi.
— Och, nie, bynajmniej, rzekł major.
— Dotąd, proszę pana, nasz handel, przemysł, rolnictwo i zbyt były jedynie miejscowe. Doszedłszy do pewnego punktu, pomyślność musiała się zatrzymać. Upomniałem się tedy rychło o pocztę, o trafikę, o dystrybucję tytoniu, prochu i kart. Ściągnąłem urokiem położenia oraz naszem towarzystwem poborcę z miasteczka, gdzie wolał mieszkać dotąd. Powoływałem do życia, w sposobnym czasie i miejscu, każdą produkcję, której wprzód zrodziłem potrzebę: sprowadzałem rodziny, ściągałem ludzi obrotnych, starałem się w nich obudzić poczucie własności. Toteż, w miarę rosnących zarobków, karczowało się grunta, małe gospodarstwa pięły się po stoku góry, podnosząc stopniowo jej wartość.
„Biedacy, których zastałem tutaj niosących pieszo swoich parę serków do Grenobli, jeździli tam teraz wozem, wioząc owoce, jajka, kurczęta, indyki. Wszyscy nieznacznie porośli w pierze. Najbardziej upośledzony był ten, który miał tylko swój ogród, jarzyny, owoce, nowalje. Wreszcie — oznaka zamożności — nikt nie piekł w domu chleba, aby nie tracić czasu; dzieci zaś pasły bydło. Ale, proszę pana, trzeba było podsycać to ognisko, rzucając w nie bezustanku nowy pokarm. Miasteczko nasze nie posiadało jeszcze przemysłu, zdolnego podtrzymać ten ruch handlowy i wymagającego wielkich obrotów, magazynów, targu. Nie dosyć na tem jeżeli gmina nic nie traci swego ruchomego kapitału; nie pomnoży pan jej dobrobytu, przez to że będziesz, mniej lub więcej zręcznie, drogą produkcji i konsumpcji, przeprowadzał tę sumę przez największą ilość rąk. Nie w tem rzecz. Skoro jakaś miejscowość osiągnie pełnię swej wydajności, skoro produkcja jej jest w równowadze z konsumpcją, trzeba, dla stworzenia nowych bogactw i pomnożenia dobrobytu, podjąć na zewnątrz wymianę, któraby zapewniła stałą nadwyżkę w jej bilansie. Ta zasada zawsze kierowała państwami bez oparcia terytorjalnego, jak Tyr, Kartagina, Wenecja, Holandja i Anglja; wszystkie one starały się ująć w swoje ręce przemysł transportowy.
„Usiłowałem, w naszym małym zakresie, wprowadzić w życie podobną myśl i stworzyć niejako trzecią erę, handlową. Nasza pomyślność, ledwie widoczna oczom obcego przechodnia, — bo nasze powiatowe miasteczko podobne jest do wszystkich innych — była uderzająca jedynie dla mnie. Narastający nieznacznie mieszkańcy, będąc cząstką tego ruchu, nie mogli okiem ogarnąć całości. Po upływie siedmiu lat, znalazłem dwóch ludzi obcych, prawdziwych dobroczyńców tego miasteczka, które przeobrażą może w miasto. Jeden, to Tyrolczyk, człowiek niezmiernie utalentowany, który sporządza obuwie dla wieśniaków, a trzewiki dla elegantów z Grenobli, takie jakich nie zrobiłby żaden robotnik paryski. Był to biedny wędrowny muzykant, jeden z owych przemyślnych Niemców, którzy fabrykują i produkt i narzędzia, muzykę i instrument. Zatrzymał się w naszem miasteczku wracając z Włoch, które zwędrował śpiewając i pracując. Spytał, czy kto nie potrzebuje trzewików. Posłano go do mnie; zamówiłem dwie pary, które on sam przykroił wedle własnego konceptu. Uderzony zdatnością tego obieżyświata, wdałem się z nim w rozmowę, zastanowiła mnie bystrość jego odpowiedzi. Jego wzięcie, fizjognomja, wszystko utwierdziło mnie w dobrem mniemaniu. Zaproponowałem mu, aby się osiedlił w miasteczku, obiecując poprzeć go wszelkiemi sposobami; ofiarowałem dość poważną sumę do jego dyspozycji. Przyjął. Miałem swój plan. Skóry nasze poprawiły się, mogliśmy za jakiś czas spożytkowywać je sami, wyrabiając obuwie po niskiej cenie. Zamierzałem powtórzyć na szerszą skalę historję z koszykami. Przypadek sprowadził mi człowieka bardzo zdatnego i przemyślnego, którego chciałem pozyskać, aby zapewnić miasteczku zyskowny i stały przemysł. Buty, to produkt, na który zapotrzebowanie nie ustaje nigdy, towar w którym odbiorca rychło spostrzega najlżejsze ulepszenie. Miałem to szczęście, żem się nie pomylił. Dziś mamy pięć garbami, które pochłaniają wszystkie skóry z całego departamentu a często sprowadzają je aż z Prowansji. Każda z tych fabryk posiada własny młyn garbarski. I co pan powie, wszystkie one nie wystarczają aby dostarczyć potrzebnej skóry Tyrolczykowi, który ma ni mniej ni więcej tylko czterdziestu robotników!...
„Drugi człowiek, którego dzieje są nie mniej ciekawe, ale możeby pana znużyły, to prosty chłop, który znalazł sposób, aby taniej niż gdziekolwiek wyrabiać kapelusze z wielkiem rondem, używane w naszych stronach. Zaopatruje w nie sąsiednie departamenty, wywozi je aż do Szwajcarji i Sabaudji.
„Te dwa przemysły, niewyczerpane źródła pomyślności o ile zdołają utrzymać jakość produktów i ich cenę, podsunęły mi myśl stworzenia tutaj trzech jarmarków rocznie: prefekt, uderzony rozwojem tego kantonu, pomógł mi w uzyskaniu dekretu. W zeszłym roku odbyły się nasze trzy jarmarki; znane są dziś aż w Sabaudji pod nazwą jarmarku na buty i kapelusze. Dowiadując się o tych przeobrażeniach, dependent rejenta z Grenobli, ubogi ale wykształcony i bardzo pracowity chłopak, zaręczony z panną Gravier, udał się do Paryża z prośbą o stworzenie w miasteczku kancelarji rejenta: załatwiono rzecz przychylnie. Ponieważ kancelarja nic go nie kosztowała, mógł sobie wystawić dom naprzeciw sędziego pokoju, na rynku nowego miasteczka. Mamy obecnie jeden targ na tydzień, gdzie się robi dość znaczne obroty w zbożu i bydle. Na przyszły rok przybędzie nam z pewnością aptekarz, potem zegarmistrz, potem skład mebli i księgarnia, słowem przedmioty zbytku potrzebne do życia. Może dojdziemy wreszcie do tego, że nabierzemy fizjognomji sporego miasteczka i będziemy mieli domy murowane.
„Oświata wzrosła tak dalece, że nie napotkałem w radzie gminnej żadnej opozycji, kiedy zaproponowałem, aby naprawić i ozdobić kościół, wybudować plebanję, wyznaczyć obszerne pole na jarmarki, wysadzić je drzewami i wytyczyć linję budowy, aby mieć zczasem ulice proste, zdrowe, o dostatecznym przewiewie. Oto jak doszliśmy do tego, że mamy obecnie tysiąc dziewięćset dymów zamiast stu trzydziestu siedmiu, trzy tysiące rogatego bydła zamiast ośmiuset i, zamiast siedmiuset dusz, dwa tysiące we wsi, a trzy tysiące licząc mieszkańców doliny.
„Istnieje w gminie dwanaście domów bogatych, sto rodzin zamożnych, dwieście mających się dobrze. Reszta pracuje. Wszyscy umieją czytać i pisać. Wreszcie, mamy tu siedemnastu takich, którzy abonują dzienniki. Znajdzie pan jeszcze, zapewne, biedaków w naszym kantonie; widzę ich z pewnością aż za wielu, ale nikt tu nie żebrze, jest roboty dla wszystkich. Zmęczę pod sobą codziennie dwa konie objeżdżając chorych; mogę wędrować bezpiecznie o każdej porze dnia i nocy w promieniu pięciu mil, a ktoby chciał do mnie strzelić, sam nie zostałby dziesięciu minut przy życiu. Ciche przywiązanie mieszkańców, oto wszystko, co osobiście zyskałem na tych zmianach; poza przyjemnością, że słyszę jak każdy na mój widok powiada radośnie: „Witajcie, panie Benassis!“ Pojmuje pan, że majątek, mimowoli zebrany z moich wzorowych ferm, jest w moich rękach środkiem a nie celem.
— Gdyby pan w każdej gminie znalazł naśladowców, drogi panie, Francja byłaby wielka i mogłaby sobie drwić z Europy.
— Ale ja pana tu trzymam od pół godziny, jest już prawie noc, chodźmy do stołu.
Od strony ogrodu dom lekarza przedstawia fasadę o pięciu oknach na każdem piętrze. Składa się z parteru, na którym wznosi się pierwsze piętro, pokryte dachówką, o wystających dymnikach. Zielone okienice odbijają od szarych murów, po których pnie się poprzecznie wino, tworząc między piętrami rodzaj naturalnego fryzu. Na dole pod murem wegetuje smutnie kilka róż bengalskich, nawpół zatopionych w deszczówce cieknącej z dachu nie posiadającym rynien. Wchodząc przez wielką sień, która tworzy przedpokój, ma się po prawej salon o czterech oknach wychodzących częścią na dziedziniec, częścią na ogród. Ten salon, — z pewnością przedmiot wielu oszczędności i nadziei biednego nieboszczyka, — ma podłogę, drewnianą buazerję i dywany z przed dwóch stuleci. Duże i szerokie fotele, pokryte materją w kwiaty, stare złocone świeczniki na kominku, oraz firanki z sutemi chwastami, świadczyły o zamożności zmarłego proboszcza. Benassis dopełnił tego umeblowania, któremu nie zbywało na charakterze, dwiema rzeźbionemi konsolami, umieszczonemi między oknami naprzeciwko siebie, oraz szyldkretowym zegarem, inkruetowanym miedzią, który zdobił kominek. Lekarz rzadko gościł w tym pokoju, który wydzielał wilgotny zaduch, właściwy stale zamkniętym salom. Czuć tam było jeszcze nieboszczyka księdza; zapach jego tytoniu zalatywał jeszcze z kącika przy kominku, gdzie zwykł był siadywać. Dwie wielkie berżerki stały symetrycznie po obu stronach ogniska, na którem nie paliło się od pobytu pana Gravier, ale gdzie w tej chwili jasno płonęła sośnina.
— Zimno jest jeszcze wieczór, rzekł Benassis; miło jest widzieć ogień.
Genestas zamyślił się: zaczynał sobie tłómaczyć obojętność lekarza na codzienne drobiazgi.
— Panie, rzekł, pan ma duszę prawdziwego obywatela. Dziwię się, że, dokonawszy tylu rzeczy, nie próbował pan oświecić rządu.
Benassis zaczął się śmiać, ale z cicha i smutnie.
— Napisać jakiś memorjał o sposobach ucywilizowania Francji, nieprawdaż? Przed panem powiadał mi to już pan Gravier. Niestety, nie tak to łatwo oświecić rząd, a ze wszystkich rządów najtrudniejszy do oświecenia jest ten, któremu się zdaje, że to on niesie światło. Bezwątpienia, to co myśmy zrobili dla naszego kantonu, każdy wójt powinienby zrobić dla swego, magistrat dla miasta, podprefekt dla okręgu, prefekt dla departamentu, minister dla Francji, każdy w sferze swego działania. Tam gdzie ja namówiłem do zbudowania dwóch mil drogi, ten dokończyłby gościńca, ów kanału. Gdzie ja zapoczątkowałem wyrób chłopskich kapeluszy, minister uwolniłby Francję z jarzma cudzoziemskiego przemysłu, popierając fabryki zegarków, pomagając do udoskonalenia naszego żelaza, stali, pił, do uprawy jedwabiu lub farbiarstwa. W rzeczach handlu, poparcie to nie znaczy protekcja. Zdrowa polityka winna zmierzać do uwolnienia kraju od wszelkiego haraczu, płaconego zagranicy, ale bez upokarzających ceł i zakazów. Przemysł może się ratować tylko sam przez siebie, konkurencja jest jego życiem. Protegowany, usypia; od monopolów i taryf umiera. Nad wszystkiemi innemi krajami zapanuje ten, który ogłosi wolność handlu; przemysł owego kraju będzie czuł w sobie siłę, zdolną utrzymać jego produkty po cenach niższych od cen konkurentów. Francja może osiągnąć ten cel o wiele snadniej od Anglji, gdyż ona jedna posiada dość rozległe terytorjum, aby utrzymać produkty rolne po cenach któreby wpłynęły na zniżenie robocizny. Do tego powinna dążyć gospodarka Francji, w tem tkwi cały nowoczesny problemat.
„Mój drogi panie, to studjum nie było celem mego życia; zadanie, jakie sobie w późniejszych latach obrałem, weszło w moje życie przypadkowo. A przytem, te rzeczy są zbyt proste, aby z nich czynić naukę; nie mają w sobie nic błyskotliwego ani filozoficznego, mają to nieszczęście, że są poprostu tylko pożyteczne. Zresztą takich rzeczy nie dokonywa się szybko! Aby osiągnąć tego rodzaju sukces, trzeba w sobie znaleźć co rano dawkę odwagi najrzadszej i najłatwiejszej napozór, wytrwałość nauczyciela powtarzającego bezustanku jedno i to samo wytrwałość słabo wynagradzaną. O ile kłaniamy się z szacunkiem człowiekowi, który, jak pan, przelewał krew na polach bitwy, drwimy sobie z tego, który zużywa powoli płomień swego życia, powtarzając te same słowa dzieciom w tym samym wieku. Dobro czynione bez rozgłosu nie nęci nikogo. Brak nam zasadniczo owej obywatelskiej cnoty, z jaką wielcy ludzie starożytności oddawali usługi ojczyźnie, stając, o ile nie dowodzili, w ostatnim szeregu. Chorobą naszych czasów jest żądza wyższości. Więcej jest świętych niż nisz. Oto czemu. Z monarohją straciliśmy honor, z religją naszych ojców cnotę chrześcijańską, z naszemi niefortunnemi próbami rządu patrjotyzm. Te zasady istnieją jedynie pojedynczo, zamiast ożywiać masy, bo ideje nie giną nigdy.
„Obecnie, dla umocnienia społeczeństwa, nie mamy innej podpory jak tylko egoizm. Jednostki wierzą w siebie. Przyszłość, to człowiek społeczny; pozatem nie widzimy nic. Wielki człowiek, który nas ocalił od rozbicia ku jakiemu dążymy, posłuży 6ię niewątpliwie indywidualizmem aby odrodzić naród; ale, w oczekiwaniu tego odrodzenia, żyjemy w epoce materjalnych interesów i pozytywizmu. To słowo jest na wszystkich ustach. Jesteśmy wszyscy oszacowani, nie wedle tego co jesteśmy warci, ale ile ważymy. Na dzielnego człowieka w zgrzebnym surducie nikt nie spojrzy. To uczucie udzieliło się rządowi. Minister przesyła nędzny medalik marynarzowi, który z narażeniem życia ocalił dwanaście osób, a daje Legję Honorową posłowi, który mu sprzedaje swój głos. Biada tak rządzącemu się krajowi!
„Narody, tak samo jak jednostki, zawdzięczają swoją energję jedynie wielkim uczuciom. Uczuciem ludów są ich wierzenia. Zamiast mieć te wierzenia, mamy jedynie interesy. Jeżeli każdy myśli tylko o sobie i wierzy tylko w siebie, jakim cudem chce pan znaleźć dużo odwagi cywilnej, skoro pierwszym warunkiem tej cnoty jest wyrzeczenie się samego siebie? Odwaga cywilna i odwaga wojskowa płyną z tego samego źródła. Wy jesteście powołani aby oddać swoje życie od jednego razu, nasze wycieka kropla po kropli. Z obu stron ta sama walka pod inną formą. Nie wystarczy być zacnym człowiekiem, aby ucywilizować bodaj najmniejszy kawałek ziemi, trzeba jeszcze być wykształconym; wreszcie wykształcenie, uczciwość, patrjotyzm, są niczem bez niezłomnej woli, z jaką człowiek powinien się wyzuć z wszelkiego osobistego interesu, aby się poświęcić społeczeństwu. Bezwątpienia, Francja posiada niejednego człowieka wykształconego, więcej niż jednego patrjotę na gminę; ale jestem pewien, że nie w każdym kantonie znajdzie się człowieka, któryby z temi szacownemi przymiotami łączył nieustanną wolę, wytrwałość kowala kującego żelazo.
„Człowiek który burzy i człowiek który buduje, to dwa przejawy woli. Jeden przygotowuje, a drugi kończy dzieło; jeden zjawia się jak duch Złego, drugi jako duch Dobrego; jednemu słowa, drugiemu zapomnienie. Zło posiada wspaniałą duszę, która budzi dusze pospolite i napełnia je podziwem; podczas gdy dobro jest długo nieme. Próżność ludzka skłonna jest wybrać świetniejszą rolę. Dzieło pokoju, dokonane bez ubocznej osobistej myśli, będzie zawsze tylko przypadkiem, póki wychowanie nie odmieni we Francji obyczajów. Kiedy te obyczaje się zmienią, kiedy będziemy wszyscy wielkimi obywatelami, czyż nie staniemy się, mimo wygód codziennego życia, najnudniejszym, najbardziej znużonym, najmniej artystycznym, najnieszczęśliwszym ludem, jaki istnieje na ziemi? Ale nie do mnie należy rozstrzygać te ważne zagadnienia, nie jestem na czele kraju.
„Poza temi względami, inne jeszcze trudności sprzeciwiają się temu aby rząd miał stałe zasady. W sprawach społecznych, drogi panie, niema nic bezwzględnego. Pojęcia, które odpowiadają jednej okolicy, są zabójcze dla innej: z ludźmi jest tak jak z gatunkami ziemi. Jeżeli mamy tylu złych gospodarzy, to dlatego, że dar rządzenia, tak jak smak, zależy od uczucia bardzo szczytnego, bardzo czystego. Talent płynie tu z charakteru, nie z wiedzy. Nikt nie może ocenić czynów ani myśli sprawującego rządy, prawdziwi jego sędziowie są daleko, rezultaty jeszcze dalej. Każdy może tedy bez niebezpieczeństwa uważać się za powołanego do rządu. We Francji, naturalny urok inteligencji budzi w nas wielki szacunek dla ludzi z ideą, ale idee są prawie niczem tam gdzie trzeba tylko woli. Wreszcie rząd nie polega na tem, aby narzucać masom myśli lub metody mniej lub więcej trafne, ale na tem, aby dobrym lub złym pojęciom tychże mas nadawać kierunek, któryby je obracał dla dobra powszechnego. Jeżeli przesądy lub nawyki jakiejś okolicy idą w złym kierunku, mieszkańcy sami z siebie odrzucą swoje błędy. Czyż wszelki błąd w polityce ekonomji wiejskiej, politycznej lub domowej, nie powoduje strat, które na dłuższą metę własny interes usunie?
„Tutaj, na szczęście, zastałem białą kartę. Dzięki moim radom, postawiono uprawę ziemi dobrze, ale nie było tu żadnego błędu w zasadach rolnictwa, a ziemia była dobra: łatwo mi było tedy wprowadzić pięcioraki płodozmian, sztuczne łąki i uprawę ziemniaków. Mój system rolniczy nie natykał się na żaden przesąd. Nie posługiwano się tutaj lichemi pługami, jak w niektórych okolicach Francji, socha wystarczała na skromną uprawę na jakiej poprzestawano. Kołodziej miał swój interes w tem, aby zachwalać moje pługi na kołach, miałem w nim tedy poplecznika. Ale i w tem, jak w czem innem, starałem się godzić wszystkie interesy. Następnie przeszedłem od produktów najkonieczniejszych tym biedakom do produktów któreby pomnażały ich dobrobyt. Nie sprowadzałem nic z zewnątrz, wspomagałem jedynie wywóz który miał ich wzbogacić, a którego zyski przemawiały zupełuie jasno. Ci ludzie byli przez swoje czyny, sami nie wiedząc o tem, mymi apostołami.
„Jeszcze inny wzgląd! Jesteśmy tutaj o pięć mil od Grenobli, blisko zaś wielkiego miasta tworzą się liczne rynki zbytu dla produkcji. Nie wszystkie gminy znajdują się u bram wielkiego miasta. W każdej takiej sprawie trzeba wziąć pod uwagę ducha kraju, jego położenie, zasoby, zbadać grunt, ludzi i rzeczy, i nie sadzić wina w Normandji.
„Tak więc, niema nic zmienniejszego niż gospodarka kraju; prawie że niema tu niezłomnych zasad. Prawo jest jednostajne, ale obyczaje, ziemia, dusze ludzkie, — nie. Otóż, gospodarka jestto sztuka stosowania praw bez naruszania interesów; wszystko jest tedy lokalne. Tak naprzykład, góry, u której stóp leży nasza opustoszała wioska, niepodobna jest orać kołowemi pługami, ziemia tam jest za płytka; i ot! gdyby tamtejszy wójt chciał naśladować nasz przykład, zrujnowałby swoją ludność. Poradziłem mu, aby zasadził wino, i w poprzednim roku wioska ta miała wyborne zbiory. Wymieniają swoje wina na nasze zboże.
„Wreszcie miałem pewien wpływ na ludzi którymi kierowałem; byliśmy w bezustannej styczności. Leczyłem chłopów z ich chorób, tak łatwych do uleczenia; chodzi zawsze tylko o to, aby im wrócić siły posilnem pożywieniem. Czy to przez oszczędność, czy z nędzy, wieśniacy żywią się tak licho, że ich choroby pochodzą jedynie z biedy; pozatem miewają się wcale dobrze. Kiedy się zdecydowałem niezłomnie na to życie cichego poświęcenia, długo wahałem się, czy mam zostać księdzem, lekarzem, czy sędzię pokoju. Nie bez przyczyny, drogi panie, łączy się przysłowiowo te trzy czarne suknie: kapłana, prawnika i lekarza: jeden goi rany duszy, drugi rany sakiewki, trzeci — ciała. Wcielają oni społeczeństwo w jego głównych zasadach istnienia: sumienie, własność i zdrowie. Niegdyś pierwszy, później drugi, stanowili całe państwo.
„Ci, którzy żyli przed nami na ziemi, sądzili, i słusznie może, że kapłan, mający rząd dusz, powinien mieć całą władzę w ręku. Był wówczas królem, kapłanem i sędzią; ale wówczas wszystko działo się przez wiarę i sumienie. Dziś, wszystko się zmieniło, bierzmy naszą epokę taką jak jest. Otóż ja sądzę, że postęp i dobrobyt mas zależy od tych trzech ludzi. To są trzy potęgi, które bezpośrednio dają ludowi uczuć działanie faktów, interesów i zasad, trzech wielkich rezultatów, stworzonych w narodzie przez wypadki, własność i idee. Czas kroczy i sprowadza zmiany; własność wzrasta lub maleje; trzeba wszystko miarkować wedle tych przemian; stąd płyną zasady porządku. Aby cywilizować, aby stwarzać produkcję, trzeba wszczepiać masom pojęcie, w czem osobisty interes schodzi się z interesami narodu, których wykładnikiem są fakty, interesy i zasady. Te trzy zawody, stykające się nieodzownie z temi rezultatami ludzkiemi, wydają mi się dzisiaj największą dźwignią cywilizacji: one jedne mogą stale dawać uczciwemu człowiekowi skuteczne środki poprawienia losu ubogich klas, z któremi są w stosunkach bez przerwy.
„Ale chłop chętniej słucha człowieka, który mu przepisuje lekarstwo aby zbawić jego ciało, niż księdza który radzi o zbawieniu jego duszy. Jeden może mu mówić o ziemi którą on uprawia, tamten zmuszony jest prawić o niebie o które on dba dzisiaj niestety bardzo mało. Powiadam: niestety, bo dogmat o przyszłem życiu jest nietylko pociechą, ale także podatnem narzędziem rządzenia. Czyż religja nie jest jedyną potęgą, która uświęca prawa społeczne? W braku religji rząd zmuszony był wymyślić TERROR aby zapewnić swoim prawom wykonanie; ale to był postrach ludzki, więc minął. Tak, drogi panie, kiedy chłop jest chory, przykuty do swego tapczana, albo wraca powoli do zdrowia, zmuszony jest słuchać logicznych wywodów i rozumie, kiedy mu je jasno wyłożyć.
„Ta myśl skłoniła mnie aby zostać lekarzem. Rachowałem a mojemi chłopami, za nich, dawałem im rady jedynie niezawodne, tak aby musieli uznać trafność moich przewidywań. Z ludem trzeba być zawsze nieomylnym. Nieomylność stworzyła Napoleona, byłaby zeń uczyniła Boga, gdyby świat nie był ujrzał jego upadku pod Waterloo. Jeżeli Mahomet założył religję podbiwszy trzecią część kuli ziemskiej, to dzięki temu, że ukrył przed światem widok swojej śmierci. Wójt małej wioski, czy zdobywca, — zasada jest jedna: naród i gmina to taka sama trzoda. Masa jest wszędzie jednaka.
„Byłem wreszcie bardzo surowy z tymi, którym dopomagałem mą sakiewką. Bez tej stanowczości, wszyscy drwiliby sobie ze mnie. Chłopi, tak samo jak panowie, lekceważą w końcu człowieka, którego oszukują. Dać się wywieść w pole, czyż to nie jest dowód słabości? — a włada jedynie siła. Nigdy nie żądałem od nikogo ani szeląga za leczenie, chyba od tych, którzy są oczywiście bogaci: ale dawałem uczuć wartość mego trudu. Nie rozdaję lekarstw, chyba że chory jest biedakiem. Jeżeli chłopi mi nie płacą, mają świadomość swego długu; czasami uśmierzają swoje sumienie, przynosząc mi owsa dla koni, albo zboże, kiedy jest niedrogie. Ale gdyby nawet młynarz ofiarował mi tylko liche węgorze za moje starania, jeszcze powiedziałbym mu, że to za wiele za taką drobnostkę. Ta moja grzeczność wydaje owoce; tej zimy dostałem od niego kilka worków mąki dla biednych. Wierz mi pan, ci ludzie mają serce, o ile się go nie skazi. Dziś myślę o nich lepiej niż wprzódy.
— Bardzo się pan namęczył? rzekł Genestas.
— Ja? Bynajmniej, odparł Benassis. Nie więcej kosztuje sił mówić rzeczy użyteczne a głupstwa. Mimochodem, śmiejąc się, gawędząc, mówiłem im o nich samych. Z początku nie słuchali mnie: musiałem pokonywać wiele uprzedzeń: byłem pan, a dla nich pan, — to wróg. Ta walka bawiła mnie. Między czynieniem źle a czynieniem dobrze jedyną różnicą jest czyste a nieczyste sumienie; trud jest ten sam. Gdyby zbrodniarze chcieli uczciwie żyć, byliby milionerami zamiast dyndać na szubienicy; — oto cała rzecz.
— Proszę pana, rzekła Agata wchodząc, obiad stygnie.
— Drogi panie, rzekł Genestas zatrzymując lekarza, jedną mam tylko uwagę co do tego com słyszał. Nie znam żadnego opisu wojen Mahometa, tak że nie mogę sądzie o jego wojskowych talentach: ale, gdyby pan był widział Cesarza dowodzącego w czasie kampanji francuskiej, łatwo byłby go pan wziął za boga. A jeżeli go pobito pod Waterloo, to dlatego że był więcej niż człowiekiem, zanadto ciążył na ziemi, ziemia rzuciła się na niego; ot i cała rzecz. Co się tyczy wszystkiego innego, jestem najzupełniej pańskiego zdania. Do kroćset bomb! kobieta, która pana urodziła, nie straciła darmo czasu.
— Dalej, rzekł Benassis z uśmiechem, do stołu.
Jadalnia była całkowicie wyłożona drzewem i malowana na szaro. Umeblowanie składało się z kilku wyplatanych krzeseł, kredensu, szaf, pieca i słynnego zegara nieboszczyka proboszcza. W oknach białe firanki. Stół, nakryty białym obrusem, w niczem nie trącił zbytkiem. Naczynie było fajansowe. Na zupę dano, w duchu upodobań nieboszczyka proboszcza, najpożywniejszy rosół, jaki kiedykolwiek ujrzał światło dzienne. Zaledwie lekarz i jego gość zjedli zupę, kiedy człowiek jakiś wszedł nagle do kuchni i, mimo sprzeciwu Agaty, wtargnął gwałtownie do jadalnego pokoju.
— No i co, co się stało? spytał Benassis.
— Ano, proszę pana, nasza pani, pani Vigneau, całkiem zbladła, ale to tak zbladła, żeśmy się wszyscy poprzelękali.
— Trudno, zawołał wesoło Benassis, trzeba nam wstać od stołu.
Wstał. Mimo nalegań gospodarza, Genestas rzucił serwetę i zaklął się po wojskowemu, że nie będzie jadł bez gospodarza. Jakoż poszedł grzać się do salonu, myśląc o utrapieniach, jakiemi obciążony jest nieuchronnie każdy zawód człowieka.
Benassis wrócił niebawem i dwaj przyszli przyjaciele zasiedli do stołu.
— Taboureau chciał się przed chwilą z panem widzieć, rzekła Agata przynosząc półmiski które trzymała ciepłe.
— Któż tam jest u niego chory? spytał.
— Nikt, proszę pana, chce się poradzić o siebie, mówił że jeszcze wróci.
— Dobrze. Ten Taboureau, dodał Benassis zwracając się do Genestasa, to jest dla mnie istny traktat filozofji. Niech pan mu się dobrze przyjrzy, kiedy tu będzie: ubawi się pan. Był to wyrobnik, dzielny człowiek, oszczędny, z tych co mało jedzą a dużo pracują. Skoro tylko hultaj poczuł przy duszy parę talarów, inteligencja jego się rozwinęła, popłynął z prądem na jaki skierowałem tę ubogą okolicę, starał się skorzystać z niego aby się wzbogacić. W ośm lat zebrał duży majątek, duży jak na tę mieścinę. Może posiada teraz czterdzieści tysięcy franków. Ale mógłby pan sto lat zgadywać, a nie zgadłby pan, jak on doszedł do tej sumy. Jest lichwiarzem, zajadłym lichwiarzem, a lichwa jego tak sprytnie jest skombinowana z interesami wszystkich mieszkańców, że straciłbym tylko czas, gdybym chciał rozwiać ich złudzenie co do korzyści, jakie widzą w swoich stosunkach z imć panem Taboureau. Kiedy ten filut ujrzał, że wszyscy chwycili się uprawy roli, coprędzej zakupił w okolicy trochę ziarna, aby dostarczać biedakom nasion których im potrzeba. Tu jak wszędzie, chłopi, a nawet niektórzy właściciele folwarków, nie mieli dosyć pieniędzy aby kupić ziarna na zasiew. Jednym, imć Taboureau pożyczał worek jęczmienia, za który mu po żniwach oddawali worek żyta; innym korzec zboża za korzec mąki. Dzisiaj rozszerzył ten osobliwy handel na cały departament. Jeśli go nic nie wstrzyma w drodze, dojdzie może do miljona. I ot, drogi panie, wyrobnik Taboureau, dzielny chłopak, uczynny, zgodny, usłużył każdemu kto go poprosił; ale, w miarę rosnących zysków, pan Taboureau zrobił się drapieżny, pieniacz, zadzierający nosa. Im bardziej się bogacił, tem bardziej się psuł. Skoro tylko chłop przechodzi z życia w pracy do życia w dostatku, albo do posiadłości ziemskiej, staje się nieznośny. Istnieje klasa nawpół uczciwa nawpół zepsuta, wpół oświecona wpół ciemna, która zawsze będzie plagą wszystkich rządów. Ujrzy pan potrosze ducha tej klasy w panu Taboureau, człowieku prostym na pozór, nawet ciemnym, ale głębokim i przebiegłym gdy idzie o jego interesy.
Odgłos ciężkich kroków oznajmił przybycie lichwiarza.
— Wejdźcie, Taboureau! zawołał Benassis.
Uprzedzony w ten sposób przez lekarza, major przyjrzał się chłopu. Ujrzał chudego, przygarbionego człowieka z wypukłem, bardzo pomarszczonem czołem. Ta zapadła twarz zdawała się jakby prześwidrowana małemi szaremi oczkami, nakrapianemi czarno. Usta lichwiarza były zaciśnięte, a ostra broda zbliżała się do ironicznie zakrzywionego nosa. Wystające policzki zdradzały ślady wędrownego życia oraz faktorską przebiegłość. Włosy były już szpakowate. Miał na sobie dość schludny niebieski surdut, którego kwadratowe kieszenie odstawały na biodrach; z pod rozwartych pół wyglądała biała kamizelka w kwiaty. Stał, opierając się na lasce zakończonej wielką gałką. Mimo protestów Agaty, mały bonoński piesek wszedł za nim i położył się u jego stóp.
— No i co, co tam takiego? spytał Benassis.
Taboureau spojrzał nieufnie na nieznajomą postać siedzącą przy stole lekarza i rzekł:
— To nie chodzi o chorobę, panie wójcie: ale pan umie równie dobrze leczyć choroby kieszeni jak ciała, przyszedłem się tedy poradzić w małej sprawie którą mam z jednym z Saint-Laurent.
— Czemuż nie pójdziesz z tem do sędziego pokoju albo do pisarza?
— E, bo pan ma lepszą głowę; byłbym pewniejszy sprawy, gdybym wiedział pańskie zdanie.
— Mój drogi Taboureau, ja chętnie udzielam biednym porady lekarskiej, ale nie mogę rozpatrywać darmo procesów człowieka tak bogatego jak ty. Nauka, to drogo kosztuje, nim się ją nabędzie.
Taboureau zaczął obracać w rękach kapelusz.
— Jeżeli chcesz mojej rady, która ci oszczędzi ciężkich groszy na adwokatów w Grenobli, poślesz woreczek żyta starej Marcinowej, co wychowuje dzieci z przytułku.
— Zrobię, z całego serca, skoro pan tak uważa. Czy mogę opowiedzieć sprawę, czy to nie znudzi tego pana? dodał wskazując Genestasa.
— Zatem, proszę pana, podjął na znak lekarza, pewien człowiek z Saint-Laurent, będzie temu już dwa miesiące, przyszedł do mnie i rzecze: „Taboureau (powiada), czy moglibyście mi sprzedać sto trzydzieści siedem korcy jęczmienia? — Czemu nie? powiadam, toć to moje rzemiosło. Czy chcecie zaraz? — Nie (powiada) z początkiem wiosny, w marcu. — Dobra!“ Targujemy się o cenę, przepijamy na zgodę, i staje na tem, że on mi zapłaci mój jęczmień po cenie ostatniego targu w Grenobli, a ja mu go dostarczę w marcu, nie licząc oczywiście braków. Ale, mój drogi panie, jęczmień idzie w górę, wciąż w górę, leci w górę jak zupa na mleku. Trzeba mi pieniędzy, sprzedaję jęczmień. To całkiem proste, prawda, proszę pana?
— Nie, rzekł Benassis, twój jęczmień nie był już twój, miałeś go tylko w depozycie. A gdyby jęczmień spadł, czy nie byłbyś zmusił kupca, aby go wziął po umówionej cenie?
— Ależ, proszę pana, onby mi może nie zapłacił! Co na drodze, to nieprzyjaciel! Kupiec powinien korzystać z zysku, gdy mu się pcha w ręce. Koniec końców, towar należy do nas dopiero wtedy, gdy za niego zapłacimy, nieprawdaż, panie oficerze? Bo to widać, że pan sługiwał w armji.
— Taboureau, rzekł poważnie Benassis, doczekasz się nieszczęścia. Wcześniej czy później, Bóg karze złe uczynki. W jaki sposób człowiek tak zdolny, tak wykształcony jak ty, człowiek tak punktualny w interesach, może dawać w okolicy przykład nieuczciwości? Jeżeli ty będziesz wszczynał podobne procesy, jakże chcesz, aby biedacy pozostali uczciwi i nie okradali cię? Twoi robotnicy zaczną cię oszukiwać na czasie pracy i wszystko tu wyjdzie z karbów. Nie masz racji; twój jęczmień był już tak jak sprzedany. Gdyby ten człowiek z Saint-Laurent był go zabrał, nie odebrałbyś mu go: rozporządziłeś tedy rzeczą, która do ciebie nie należała. Twój jęczmień był już wymieniony na pieniądze płatne wedle waszej urnowy. Ale mów dalej.
Genestas spojrzał na lekarza porozumiewawczo, zwracając mu uwagę na spokój Taboureau. Żaden muskuł twarzy lichwiarza nie drgnął w czasie tego kazania, czoło nie zarumieniło się, małe oczki były spokojne jak wprzódy.
— Zatem, proszę pana, mam obowiązek dostarczyć jęczmień po cenie zimowej. Ale ja i tak jestem zdania, że to się nie należy.
— Słuchaj, Taboureau, dostaw corychlej swój jęczmień albo nie rachuj już na niczyj szacunek. Nawet wygrawszy podobny proces, uchodziłbyś za człowieka bez czci i wiary, bez słowa bez honoru...
— Niech pan nie robi ceremonji, niech mi pan powie, że jestem łajdak, gałgan, złodziej. W interesach to się mówi takie rzeczy, panie wójcie, bez niczyjej obrazy. W interesach, widzi pan, każdy trzyma za sobą.
— No, więc czemu narażasz się dobrowolnie na podobne przezwiska?
— Ale, proszę pana, jeżeli prawo jest za mną?
— Ale prawo nie będzie za tobą.
— Czy pan jest tego pewny, ale to tak zupełnie pewny, pewniutki, bo, widzi pan, sprawa jest ważna?
— Oczywiście, że jestem pewny. Gdybym nie był przy obiedzie, pokazałbym ci kodeks. Jeżeli dopuścisz do procesu, przegrasz i nie pokazuj się już wówczas u mnie. Nie chcę spotykać się z ludźmi, których nie szanuję. Słyszysz, przegrasz proces.
— Ej, nie, nie przegram, panie wójcie, rzekł Taboureau. Widzi pan, panie wójcie, to ten człowiek z Saint-Laurent winien mi jest jęczmień, to ja od niego kupiłem i on nie chce mi go dostawić. Chciałem być zupełnie pewny że wygram, zanim pójdę do komornika i wpakuję się w koszta.
Genestas i lekarz spojrzeli po sobie, ukrywając zdziwienie, w jakie ich wprawił sprytny sposób obmyślony przez tego człowieka dla dowiedzenia się prawdy w swoje sprawie.
— A więc, Taboureau, twój kupiec jest nieuczciwy człowiek, nie trzeba robić interesów z takiemi ludźmi.
— Ba, proszę pana, tacy się rozumieją na rzeczy.
— Bywaj zdrów, Taboureau.
— Upadam do nóg pańskich i tego pana.
— No i cóż, rzekł Benassis skoro lichwiarz wyszedł, jak pan sądzi, czy ten człowiek nie byłby w Paryżu prędko miljonerem?
Po obiedzie, lekarz i jego pensjonarz wrócili do salonu, gdzie przez resztę wieczoru rozmawiali o wojnie i o polityce, oczekując pory spoczynku. W czasie tej rozmowy, Genestas objawił najżywszą antypatję do Anglików.
— Czy mogę wiedzieć, rzekł lekarz, kogo mam zaszczyt gościć w moim domu?
— Zowię się Piotr Bluteau, odparł Genestas, jestem kapitanem w Grenobli.
— Wybornie. Czy chce pan podjąć tryb życia pana Gravier? Co rano po śniadaniu lubił on towarzyszyć mi w moich objazdach po okolicy. Wątpliwe jest, czy pana zajmą rzeczy, któremi ja się zajmuję, to są sprawy bardzo pospolite. Nie jest pan ani właścicielem ziemskim ani wójtem, i nie ujrzysz pan w naszym kantonie nic, czegobyś nie widział gdzieindziej. Wszystkie chaty są do siebie podobne; ale, ostatecznie, odetchniesz powietrzem i będziesz miał jakiś cel spaceru.
— Niezmiernie mnie cieszy ta propozycja; sam nie śmiałem jej uczynić z obawy aby nie być natrętnym.
Major Genestas, któremu zachowamy to miano mimo przybranego pseudonimu udał się ze swoim gospodarzem do pokoju na pierw8zem piętrze nad salonem.
— Doskonale, rzekł Benassis, Agata rozpaliła ogień. Gdyby panu czego brakło, dzwonek jest przy łóżku.
— Nie sądzę aby mi miało braknąć czegokolwiek, wykrzyknął Genestas. Jest nawet chłopiec do butów. Trzeba być starym żołnierzem, aby ocenić wartość tego sprzętu. Na wojnie, drogi panie, nieraz zdarza się chwila, w której spaliłoby się dom, aby mieć szelmę chłopca do butów pod ręką. Po kilku marszach, a zwłaszcza po bitwie, zdarza się, że noga uwięziona w mokrej skórze, spuchnięta, nie chce w żaden sposób puścić; to też niejeden raz zdarzyło mi się spać w butach. Kiedy człowiek jest sam, to jeszcze nie takie nieszczęście.
Major przymrużył oko, aby dać tym ostatnim słowom filuterne znaczenie, poczem zaczął się rozglądać nie bez zdziwienia po pokoju, gdzie wszystko było wygodne, czyste i prawie bogate.
— Cóż za zbytek, rzekł. Musi pan sam wspaniale mieszkać.
— Niech pan zobaczy, rzekł lekarz, jestem pańskim sąsiadem, dzielą nas jedynie schody.
Genestas zdziwił się mocno, kiedy, wszedłszy do lekarza, ujrzał nagi pokój, którego ściany miały za całą ozdobę starą żółtawą tapetę z ciemnemi różyczkami, miejscami całkiem wypełzłą. Łóżko żelazne z gruba lakierowane, nad niem drewniany pręt, z którego zwisały dwie opony z szarego perkalu; w nogach lichy wytarty dywanik, całość godna łóżka szpitalnego. W głowach nocny stoliczek: pozatem trzy krzesła, dwa wyplatane orzechowe fotele, umywalnia, miednica i bardzo starożytny dzbanek z pokrywą, oto całe umeblowanie. Kominek był zimny; na kominku pod starem lustrem zawieszonem na kawałku sznura, leżały przyrządy do golenia. Czysto zamieciona podłoga była w wielu miejscach wytarta, zużyta, wydeptana. Szare perkalowe firanki z zielonemi frendzlami stroiły dwa okna. Wszystko, aż do okrągłego stołu, gdzie walały się jakieś papiery, kałamarz i pióra, wszystko w tym skromnym pokoju, któremu wzorowa czystość utrzymywana przez Agatę dawała przyzwoity wygląd, wszystko tu było obrazem życia wręcz klasztornego, obojętnego na rzeczy zewnętrzne a wypełnionego uczuciem. Przez otwarte drzwi major ujrzał gabinet, w którym lekarz przebywał zapewne bardzo rzadko. Ten pokój był w stanie dość podobnym do sypialni. Parę zakurzonych książek leżało tam na zakurzonych półkach, a półki, obciążone flaszeczkami, pozwalały się domyślać, że apteka zajmuje tam więcej miejsca niż wiedza.
— Spyta mnie pan, czemu ta różnica między pańskim pokojem a moim, rzekł Benassis. Pawiem panu, że zawsze mi było wstyd za tych, którzy mieszczą swoich gości na poddaszu i dają im owe koszlawe lusterka, w które patrząc, widzi się człowiek mniejszym lub większym niż w naturze, albo chorym, albo dotkniętym apopleksją. Czyż nie powinniśmy się starać, aby to chwilowe mieszkanie zdało się naszym przyjaciołom jaknajmilsze? Gościnność wydaje mi się zarazem cnotą, szczęściem i zbytkiem: ale pod jakimbądź kątem się ją bierze, — nie wyłączając wypadku w którym jest spekulacją — czyż nie godzi się skupić dla swego gościa i przyjaciela wszystkich słodyczy, wszystkich wygód życia? Dla pana są tedy piękne meble, ciepły dywan, draperje, zegar, świeczniki i lampka nocna, dla pana usługa Agaty, która już tam panu z pewnością przyniosła nowe pantofle, mleko i swoją wygrzewaczkę. Tuszę sobie, że nigdy pan lepiej nie siedział, niż w miękkim fotelu, który nieboszczyk proboszcz wynalazł nie wiem gdzie. To pewna, iż w każdej rzeczy, aby znaleźć wzór tego co dobre, piękne, wygodne, trzeba się uciec do Kościoła. Słowem, mam nadzieję, że w pańskim pokoju wszystko się panu spodoba. Znajdzie pan dobre brzytwy, znakomite mydło, i wszystkie te drobnostki które tak umilają życie. Ale, drogi panie Bluteau, gdyby nawet moje pojęcie gościnności nie tłumaczyło panu dostatecznie różnicy jaka istnieje między naszemi pokojami, zrozumie pan może doskonale prostotę mojej sypialni i nieład mego gabinetu, kiedy jutro będziesz świadkiem ruchu, jaki panuje u mnie. Po pierwsze, nie należę do domatorów, wciąż jestem poza domem. A o ile jestem w domu, co chwila chłopi przychodzą tu do mnie; do nich należy moje ciało, dusza i pokój. Czy mogę nakładać sobie troskę o etykietę i w dodatku o nieuniknione szkody, jakichby narobili mimowoli ci poczciwi ludzie? Zbytek dobry jest jedynie w pałacu, w zamku, w buduarze i w gościnnym pokoju. Jestem tutaj tylko tyle, aby się przespać; na cóż mi tedy bogactwa i szmatki? Zresztą, pan nie wie jak mi wszystko na ziemi jest obojętne.
Wymienili przyjacielskie dobranoc, uścisnąwszy sobie serdecznie dłonie, i poszli spać. Nim major usnął, długo zastanawiał się nad tym człowiekiem, który z każdą chwilą rósł w jego oczach.




  1. Księża, którzy złożyli przysięgę rządowi rewolucyjnemu, byli, za Restauracji, przedmiotem wzgardy i prześladowań.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.