<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lublana |
Podtytuł | Baśń |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukiem S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Poszedł Wojewoda Ryj zabierać ziemie, a w drugą stronę wesoło ciągnął młody Zerwa, któremu kneź córkę przyobiecał, choć nie tyle jej pragnął co może przyszłego panowania, bo dziewczę płoche było, i przez wrota do wszystkich zęby szczerzyło.
Ziemie bezpańskie stać im miały otworem, ale nim na nie wyprawę zrobili wodzowie, już Leszka zabitego brat młodszy stał na rubieży, a z drugiej strony Przemka syn ludzi prowadził i wojny żądał, bo ona mu pierwszą była.
Kneź zaś siedział za stołem, z potu od jadła i napoju uznojone ocierając czoło — i rozpowiadał sobie o przyszłej mocy swej, a Berzda w progu śmiejąc się i ręce do góry podnosząc, sławił pana i bił pokłony.
Od wojsk wieści nie było, od Dryi też ani słychu.
Pytał codziennie kneź Berzdy:
— Jest tam kto z językiem?
— Tylko co nie widać — odpowiadał zausznik.
— A twój nie wrócił?
— Niéma go jeszcze.
Dzień za dniem upływał.
Od Wojewody Ryja przybiegł pokrwawiony człek, przynosząc wieść, że straszne wojsko na rubieży czekało na nich, któremu zabity Leszek dowodził, mając z jednej strony ogromnego smoka ze skrzydłami, które rozpuszczone, słońce zakrywały, z drugiej, wilkołaka. Jęli tedy Leszek, smok i wilkołak bić ich i miażdżyć, tak że strumieniem krew płynęła, a pole w pas trupami się usłało. On jeden tylko ocalał, pod kamień się położywszy, i dopiero nocą powstał, aby wieść straszną przynieść panu.
Posła zamknięto do szopy i kazano mu milczeć, a czekano: azali się kto więcej nie zjawi.
Drugiego dnia przywlókł się inny i o popłochu wielkim mówił, o rozproszeniu.
Od Zerwy nie było wieści.
Kneź najpilniej pytał o Dryję, obiecując za zwłokę do ciemnicy go wsadzić; z każdym dniem rosła kara, już i siec go chciał i wieszać przysięgał. Berzda, na którego trochę gniewu spływało, byłby sam stryczek pomógł wiązać, tak się na posła złościł. — Wilcy go chyba gdzie zjedli! — mówił w duchu.
Zamiast wieści od Zerwy przyjechał ziemianin wystraszony i, nieśmiąc do knezia, do Berzdy szedł, oznajmując, że kmiecie i żupany i władyki burzyli się, wiec zwoływać chcieli, a niepokój po całej ziemi był wielki.
Berzda wsadził i ziemianina do ciemnicy, bo pana straszyć się bał, a w bajki wierzyć nie chciał.
Zerwa wrócił wreszcie, ale nocą, pocichu, z niedobitkami, pokrwawiony sam, bez ręki. Utaić się z nim nie było można, dano znać panu, który w strasznym gniewie, z wodza na pastucha go wyrokował i sam pomścić się wybierał.
Nazajutrz na gródku wszystko wojnę zapowiadało; posły wypędzano ludzi zbierać, szykowano pozostałych, stanowiono półkowodźców, Leszek włożył skórzaną zbroję i kołpak z obręczami żelaznemi na głowę i chodził tak cały dzień aż do wieczerzy; najtęższego miodu kazał dać do niej, i na stole położywszy głowę, usnął. Drugiego dnia ludzi zbierano znowu. Na dwóch koniach, w opończy zawieszonej między niemi, przywieźli ludzie pokaleczeni starego Ryja, którego litościwe ręce na pobojowisku, ledwie dyszącego, podniosły.
Leszek stał w podwórcu, gdy Wojewodę przyniesiono; klnął straszliwie — i tegoż dnia na koniu siedział. Chciał sam iść, bić, mścić się lub zginąć.
O Dryi mowy już nie było.
Wyciągnęli tego wieczora w pole, a gońce poszły do żupanów, na gródki — kto żyw, aby stawał do boku kneziowi. Ludu zebranego tak było mało, iż go na dwoje rozdzielić nie mógł Leszek, ani z nim ruszyć na zuchwałego Przemkowego syna, ani na drugiego brata.
Gońce więc biegły jedne za drugiemi, zwołując do obozu, — napróżno, nikt się nie zjawiał. Żupanów nie było doma, inni posłów pozamykali.
Gdy Leszek, tak stał a gniewem pałał coraz straszniejszym, otrzeźwił się, z lenistwa i przypomniał sobie, że był wojem. Wrzało w nim, aby coprędzej iść i bić a mordować. Niedoczekawszy posiłków, ruszył z garścią małą, ale z męztwem wielkiem. Na Przemkowego syna wpadł w pierwosny i wojsko jego rozproszył, w pogoń za nim puścił się na ziemie sąsiednie i ogromne zabrał łupy.
Dopiero po tem zwycięztwie uspokoił się Sroka, i pod szałas pierwszy raz znowu zawołał Berzdę, aby go słuchał i kubek mu nalewał. Niewolnika pędzono kupy, bydła stada, i Leszek, trąbić każąc a śpiewać, powrócił na gródek.
Drugiego dnia Dryję miał na myśli — o nim słychu nie było. Berzda przysięgał, że wilcy go zjedli. — Inni zausznicy Leszkowi, wiedząc, że mu o ową dziewczynę idzie, a ona u Rusy być miała, chcąc się zasłużyć panu, wysłali za babą, aby ją koniecznie dostać.
Gdy Lublana po dworach latała, stara włóczyła się swoim zwyczajem po świecie, korzystając z tego, że do dębu wracać dla pilnowania dziewki nie potrzebowała. Na drodze do Zdroiska schwycili ją Leszkowi ludzie; jeden z nich śmielszy, na konia ją wrzucił i związaną, bo się broniła, zawiózł na gródek.
Oznajmiono o tem Leszkowi, który wpadł w gniew ogromny, bo się czarownicy obawiał, i w pierwszej chwili chciał ją, niewidząc, kazać puścić wolno. Myśl o dziewczynie, o której ona wiedzieć mogła, wstrzymała od tego. Napoić i nakarmić ją poleciwszy niewiastom swoim, poszedł kneź na zwiady.
Inna wiedźma dała mu niegdyś ziele takie, które, trzymając przy sobie, uroku się lękać nie potrzebował. Wziął je w garść, idąc do Rusy.
Ta, choć po niej widać nie było gniewu, gorzała nim wszystka. Stanął przed nią Leszek, patrząc długo, a czekając czy się nie odezwie; ona też milcząca mu się przyglądała.
— Żyje Lublana? — zamruczał pocichu — ty o niej wiesz?
— Wiem, żyje — odparła Rusa.
Zbliżył się krokiem.
— Gdzie? gdzie?
— W lesie.
— Niech z tobą ludzie jadą, aby mi ją przywiedli — dodał Leszek — będziesz mieć co chcesz.
— Ja niczego nie chcę — odpowiedziała Rusa. — Cóż ty mnie dać możesz? Męża i dzieci, które twoi ludzie zabili i spalili, nie oddasz mi, życia, którem przepłakała, nie wrócisz.
Leszek zagroził jej, choć się lękał, — jeśliby nie spełniła rozkazu. Zaczęła się z niego wyśmiewać.
Trzymano ją dni kilka napróżno, gdy czeladź, co wprzódy po nią wysłana była w inną stronę, wróciła z groźnym słuchem, że cała ziemia się burzyła i wiec zbierał.
Berzda mu to utaił wprzódy; teraz strach kazał prawdę mówić.
Kneź, wierzył czy nie, ale wieści się nie uląkł — i śmiał się.
— Niech się kmiecie i żupany w wiec zabawią — zawołał — niech się sobie ruszą, łowy będziemy mieli dobre.... Tylko im dać czas, aby nabrali ochoty i męztwa!
Ludzi na gródku zbierano pocichu, a kneź czekał i pytał:
— Dużo tam ich się rusza?
Nieśmiąc powiedzieć, że wszyscy, Berzda pokazywał rękami i oczyma, iż bardzo ich wielu było.
— Niech ich będzie jaknajwięcej, niech będą wszyscy — mruczał Leszek — będę z nich mieć niewolników. Postrzygę wszystkim łby i pokuję w dyby.
Przynoszono różne wieści do gródka, ale nie wszystkie dochodziły do knezia; Berzda, ciasnej głowy człek, jednego patrzał: aby pan się nie gniewał i nie martwił, a ucztowania mu nie psuto, zamykał więc gęby innym i sam język trzymał za zębami.
Leszek wiedział tylko, że mu się burzyli ziemianie i wiec na niego zwoływać chcieli, radując się, że ich srodze za to ukarze i wszystkie mienie im pozabiera.
Jednego dnia, gdy Berzda się jakoś zdrzemnął na ławie, palce okręcając, człek, z tych, co byli na zwiady posyłani, wcisnął się do izby Leszka.
Drzemiący pan obudził się i zobaczył go. Padł na kolana i głową bił przybyły, radując się wielce, iż sam z kneziem mówić będzie mógł i wysłuży coś sobie gorliwością swoją.
Kneź, zobaczywszy go, najpierw się mocno zdziwił: co on tu robi. Niebardzo był pewien, czy to własny jego człowiek, czy cudzy!
— Czego chcesz? — spytał.
— Byłem posyłany — odparł służka.
— Dokąd!
— Na zwiady.
— Cóżeś przyniósł?
— A! miłościwy panie — dodał ręce składając człeczek — nie winien jestem, że licha pełną torbę dźwigam. Com znalazł, to wiernie do nóg waszej miłości odnoszę. Straszne rzeczy się u nas dzieją, których najstarsi ludzie nie zapamiętają. Wszystko goreje, wre, rucha się, burzy, szaleje!
Napił się Leszek i rzekł:
— Niechaj brykają, spętamy ich! spętamy!
— Gromady ogromne ciągnęły na Czemielowe Horodyszcze, a jak! śpiewając, hukając ze stawicami, ze starszyzną, — mówił posłany. — Wszystkie opola razem zebrane, żupany naprzedzie.
Leszek słuchał i popijał.
— Czysto jak w mrowisku, kiedy je kto nogą rozgarnie!
— A któż tam im przoduje? — zapytał kneź.
Poseł spuścił głowę, jakby nie wiedział co i jak miał odpowiadać, zasromał się. Głowę palcami poczesał.
— Gadaj, bydlę! — odezwał się Leszek już niecierpliwy, coś to język połknął?
— Jakże tu miłości waszej mówić takie rzeczy, którym-by sam człowiek nie wierzył, gdyby ich na oczy nie widział.
Nadzwyczajne wypadki czyniły na Leszku największe wrażenie; słysząc o czemś dziwnem, strwożył się.
— Miłościwy panie — dodał posłaniec — wszystkiej tej burzy i wichru narobiła czarownica. Z baby poszło wszystko.
Drgnął kneź.
— Z której? z jakiej? — gadaj!
— Nie dziw-by było jeszcze, żeby z Dobrychy, albo z Rusej, albo z Wilkowej, ale to z młodej wiedźmy!
Tu posłowi głosu zabrakło, rękę do piersi przyłożył i począł prawić dalej, oczy w knezia wlepiwszy.
— Ot, co ludzie rozpowiadają: — Wasza miłość chciałeś wziąć od Ryżca Lublanę; dziewka miała pono zrękowanego, poszła i z rozpaczy utopiła się. Duch jakiś ciało jej wziął. Upiorem wstała i ona ziemian na was zburzyła; nie kto, tylko ona.
Mówił to z dobrą wiarą człeczek, a kneź słuchał z półuśmiechem, którym trochę trwogi pokrywał. W sprawach duchów, czarów, upiorów, Leszek był dosyć biegły, bo się ich obawiał.
Lublany upiór w biały dzień latający po siołach, nie zdał mu się niczem, ino bałamutną baśnią.
— A widział-żeś ty, bydlę jakieś — rzekł łagodnie — we dnie upiora i przy słońcu ducha? Nie wiesz-że ty, iż się one tylko w nocy pokazują, bo im, gdy kury zapieją, chodzić nie wolno! Jakże-by Lublana, gdyby żywą nie była, mogła jeździć i chodzić dniami!
Poseł głowę skłonił do samej ziemi z poszanowaniem, podniósł ją, włosy z czoła zgarnął i jęknął.
— Miłościwy panie — a gdyby to Lublana żywa była i prosta dziewka jak drugie, a nie upiorzyca, czyżby ona na wiece zwoływała! czyby jej kto posłuchał! Ludzie-by się z niej śmieli! Gdzie kto widział u nas dziewki, coby rozumu mężów uczyły? Tego u nas nie bywało — i nie będzie.
Kneź zadumał się i niewiadomo coby był na tak silny odpór odpowiedział, gdyby przebudzony Berzda, który w izbie pańskiej obcy głos posłyszał, nie nadbiegł przestraszony wielce.
Leszek mu pokazał posła.
— Blekotu mu gdzieś jeść dali! — zakończył.
Tak osądzony wierny sługa, raz jeszcze padłszy na twarz, uderzywszy pokłon i nieśmiąc przeciw wyrokowi pańskiemu podnieść głosu, wysunął się z izby.
Leszek samnasam został ze swoim potakującym Berzdą. Tkwiła mu w głowie Lublana.
Opowiedział najpierw zausznikowi co słyszał o niej. Berzda dawno o tem wiedział, ale mówić nie śmiał; teraz, gdy już doszło to uszów pańskich, i on przyznał, że podobne wieści po świecie chodziły.
— Ale, żeby ona upiorzycą być miała — dodał Leszek — nie może to być.
Berzda potwierdził.
— Najlepsza rada — rzekł kneź — napaść teraz na Ryżcową zagrodę, gdzie ona być musi, i porwać ją. Wybrali sobie białogłowę za wodza; jak jej nie stanie, strwożą się i pierzchną. Tylko, wiedzieć trzeba: czy ona jest u ojca w chacie?
Berzda potwierdził znowu, lecz, że mu Dryja na myśl przyszedł, który jak w wodę wpadł, a pocichu mówiono, że do Lublany też przystał, strwożył się, żeby mu nie kazano kogo posyłać na zwiady, aby i ten nie zginął a nie zdradził.
— Posłać do Ryżcowej zagrody! — zawołał Leszek.
Berzda musiał języka rozwiązać. Ręce rozstawił szeroko, głowę spuścił, ramiona podniósł.
— Miłościwy panie — kogo posłać! zdrajcy są, a to czarownica!
— Jedź ty sam! — zawyrokował kneź.
Rozkaz pański był słowem świętem, przeciw któremu nic się nie godziło rzec: Berzda przyjął go jak kamień, któryby mu upadł na głowę.
— Jedź sam i wracaj wnet!
— Kneziu panie! Każesz! w ogień i wodę! — jęknął Berzda — ale jak mnie was tu porzucić! Kto pościele na noc, kto popilnuje u stołu wieczorem? — Pojadę — a wprzódy, wprzódy-by spróbować jeszcze innego.
Kneź głową potwierdził.
Wyszedł zaufaniem zaszczycony pierwszy sługa w przedsienie, siadł i płakać mu się chciało — kogo posłać miał!
Przesądny, jak wszyscy wówczas byli, więcej na los niż na rozum rachował. Siadł i powiedział sobie:
— Poślę pierwszego, co wyjdzie zza węgła!
Wlepił oczy i czekał. Wtem powoli zza węgła wydobył się najnikczemniejszy z parobków, który stajnie czyścił i wodę nosił a drwa rąbał. Zwał się Czomber. Cały dwór się z niego wyśmiewał i głupim go zwano. Chodził, niemówiąc do nikogo, niezważając na śmiechy, zadumany, czasem tylko sam z sobą głośną prowadząc rozmowę. Młodzież go naówczas lubiła podsłuchiwać, bo tak mówił sam z sobą, kłócił się, pytał, odpowiadał, jakgdyby w nim dwóch ludzi było.
Miał nawet w takich godzinach, dwa głosy i dwie twarze różne. Pospolitego czasu gdy stajnie zamiatał, w ziemię patrzając, miał lice takie rabe, czarne, brudne, że na nie spojrzeć nie było warto; a gdy siadł na okapie, na kłodzie i nikogo nie widział koło siebie, rozmowę mając rozpoczynać, stawał się innym. Ręką swą ogromna pocierał po włosach i twarzy, jakby z niej skorupę zdejmował: wyjaśniała się i mieniła. Dopieroż szła zabawa żywa, a Czomber łajał się i tłómaczył, napastował się i odpowiadał sobie, śmiał się z siebie i płakał, aż dopóki zmęczony głowy nie pochylił na wał i nie usnął.
Tak samo jak wszyscy, Berzda miał Czombra za szalonego i głupca: jak tu mu było powierzyć sprawę ważną i śmiechu narobić z siebie!
Tymczasem los wyraźnie nań palcem wskazywał, a los miał Berzda w poszanowaniu, wiedząc, że był daleko rozumniejszym od niego.
Co było robić! Postanowił próbować. Lecz, że w podsieniach i wobec wszystkich wdać się w rozmowę z Czombrem nie było sposobu, dał mu znak, aby za nim szedł do szopy.
Czomber miał w ręku widły i miotłę; wziął je na ramię i posłuszny poszedł za panem. W szopie, szczęściem, nie było nikogo oprócz koni.
— Czomber — odezwał się Berzda — szczęście się tobie trafia!
Chłop, który miał głowę spuszczoną, wzniósł ją zwolna, popatrzał i w tej chwili na ziemi ujrzawszy śmiecie, począł je zamiatać.
— Czomber — słuchaj — wiesz, gdzie jest Ryżcowa zagroda?
Uśmiechnął się parobek, i palcem na własne piersi wskazując, począł, przymrużając jedno oko:
— Ten wiedział, a tamten zapomniał. Co z głupim robić!
Rozumny Berzda, nie miał zwyczaju słów, które mu były ciemne, rozbierać; przeskakiwał je i szedł dalej.
— Znalazłbyś zagrodę Ryżcową?
— Ten-by znalazł, gdyby tamten pozwolił, — rzekł, ruszając ramionami.
— Tamtego nie słuchaj — dodał urzędnik pański — słuchaj mnie, rzuć miotłę, weź sakwę, chleb, kij, oszczep i idź pod zagrodę Ryżcową. Zrób, jak chcesz, a przynieś mi corychlej wieść: czy ojciec i córka jest doma?
Słysząc to, Czomber, palcem znowu wskazał na pierś, potem na głowę swoją i uśmiechnął się do Berzdy.
— Ja? a kto szopę zamiecie?
— Co tobie do tego! — krzyknął stary.
— Nic mnie do tego! do tego — począł Czomber. Iść? iść?
— Konia bierz.
Zdziwił się mocno Czomber, bo oprócz do wodopoju i pławienia koni, nie jeździł nigdy na nich.
Nim Berzda odszedł, z parobka zrobił się człek inny zupełnie. Potarł oburącz po twarzy i włosach i lice mu się odmieniło. Skorupa z niego zeszła; oczy patrzały, usta się uśmiechały. Berzda patrzył, prawie się uląkłszy, lecz zawsze w los ufając, ustąpił na stronę, aby się przypatrzyć. Po chwili rozmysłu, Czomber poszedł się umyć do studni. Z powagą wielką powrócił do szopy, wlazł na wyżki, i długo go ztamtąd zpowrotem nie było.
Tego, który zszedł po drabinie, Berzda ledwie mógł poznać. Parobek się przestroił, czapkę włożył na jedno ucho, pasem się skórzanym opiął, toporek kamienny staroświecki przyczepił, chodaki wdział i wyglądał cale pocześnie. Jedno oko tylko ciągle trzymał zamknięte. Niepatrząc już na Berzdę, postąpił między konie i gadać do nich zaczął. Do jednego przyszedł, który doń głowy nie odwrócił; klapnął go po grzbiecie i zwrócił się do drugiego; ten chrapnął, Czomber się rozśmiał, minął i tego; zbliżył się do trzeciego, zawołał coś, — zarżał koń.
Zaczął prędko bardzo rozpowiadać mu coś, rzucił nań sukno, podwiązał, uzdę włożył, skoczył w szopie na niego, i chyląc głowę, aby jej nie rozbić o belki, wyjechał na podwórze wprost do wrót, niepatrząc na nikogo. Ludzie, których spotykał, nie poznawali go; on na nich nie spojrzał.
Gdy Berzda przez ciekawość na okopy wszedł, zobaczył go jadącego, jedną ręką w bok się trzymającego i rozmawiającego z sobą, a śmiejącego się tak głośno, że się aż ku zamkowi rozlegało.
Pewnym był Berzda, że los najsposobniejszego mu nastręczył.
Tam i nazad do Ryżcowej zagrody, powoli jadąc, dwóch dni nie było potrzeba; gdy wieczór drugi nadchodził, zaczął Berzda się niepokoić, wysunął się na okopy. Czombra głupiego widać nie było.
Wtem u wrót zarżało coś, i gdy je otwarto, koń na którym wyjechał był posłaniec, zjawił się z uzdą podwiązaną, bez jeźdźca na grzbiecie, sam jeden. Kul słomy obwiązany płachtami, posadzony był na nim i przytwierdzony tak, że cały na gród przyjechał.
Berzda osłupiał, patrząc nań, i ręce załamał. — Począł narzekać na bałamuctwo losu. Nie przyznawszy się do swojej nieszczęśliwej z Czombrem przygody, Berzda nocą sam jechać postanowił do Ryżcowej zagrody.
Wieczorem oznajmił się, że sam ruszy na zwiady.
Noce były miesięczne; Berzda, nie tchórzliwy, najlepszego konia ze stajni wziął, dzbanuszek pod opończę, w sakwę chleba kawałek i kazał sobie otworzyć wrota.
W stronie, ku której jechał, błyskało i grzmiało, ale zdaleka, burza przechodziła bokiem, nie było się jej co lękać, pokłusował więc szybko... Najmężniejszy człek, gdy nocą sam jedzie lasem, czuje koło serca niepokój, a tu właśnie trzeba było przebywać takie miejsca, w których duchy się włóczyły, wilkołaki szczekały. Znosek panował i wiedźmy latały. Niebardzo się rozglądając po bokach, Berzda pędził co mógł, lecz gdy miał mijać debrę, w której mieszkał Ludek, nie wytrzymał i rzucił w nią okiem.
Widok, który miał przed sobą, o mało go nie wkuł do ziemi, tak dziwnym a strasznym był.
Naprzeciw lepianki Znoska palił się ogień ogromny; na wysokim kamieniu siedział on sam ze swą długą brodą, którą palcami rozczesywał; u nóg jego starych gęślarzy rozsiadło się kilku. Wszyscy mieli gęśle w rękach i brząkali w nie, śpiewając jakąś pieśń jednym głosem z kilku głosów złożonym. Do koła ogniska, pobrawszy się za ręce, szalonem kołem wirowały wiedźmy, zakasane do kolan, z włosami rozpuszczonemi długo na ramiona, trzymając się za ręce i zawodząc wtór gęślarzom. Między niemi w skokach pląsała czarna koza Znoska.
Koń Berzdy, którego on nie wstrzymywał, uląkł się, silnie chrapnął; gęślarze posłyszeli tentent i chrapanie, i wstali wszyscy, jakby na zuchwalca, który ich podglądał, rzucić się mieli; ogarnęła trwoga Berzdę, aby go pochwyciwszy, nie upiekli na tym ogniu, lecz koń jego nagle puścił się czwałem i wszystko mu z oczów znikło.
Nierychło konisko spłoszone dało się przecież zatrzymać i powolniejszym krokiem szło dalej. Na stawisku Berzda-by był przysiągł, że widział ponad trzcinami, w świetle księżyca bujające topielice, topielców i dziewki wodne. Powiadał nawet, że miały we włosach pozatykane białe i żółte grzybienie i kosaćce kwitnące, a przeginały się tak, jak tylko duchy niełamiąc się zwinąć mogą.
W lesie na gałęziach dębów Berzda w kilku miejscach postrzegł po kilka par oczu żółtych, patrzących z liści na niego. Czyje one były? nie mógł odgadnąć, ale tak strasznie błyszczały, iż długo ich wzroku wytrzymać nie było podobna. Szczęściem dla Berzdy zaczęło dnieć; usłyszał w oddalonych chatach piejące kury, i wszystkie te zjawiska nocne pierzchnęły. Stary, gdy mu się już po nich lżej zrobiło, poczuł dopiero, że spotniał był jak mysz.
Mrok był jeszcze gęsty i na wschodzie dopiero bielało, a rumiane obłoczki jeszcze się nie pokazywały — gdy Berzda natknął się, sam niewiedział jak, na dwóch jezdnych, którzy albo na zakręcie drogi stać musieli albo jechać z przeciwnej strony; twarzy żadnego z nich widać nie było, bo mieli je chustami poobwiązywane. Chciał ich minąć, gdy obaj chrząknąwszy, wzięli go między siebie i poczęli jechać z nim razem. Dostrzegł Berzda, że byli dobrze zbrojni; dał koniowi piętą, aby lepszego szedł kłusa, lecz konie dwóch jego milczących towarzyszów, jak to konie zwykły, nie dawały się wyprzedzić. Jechali razem, nie jeszcze niemówiąc do siebie.
Namyślił się Berzda, że lepiej było zwolnić kroku i zostać ztyłu, cugle więc skrócił, i zmęczoną szkapę łatwo powstrzymał; lecz dwaj jeźdźcy; jakby się zmówili, postrzegłszy to, zaczęli jechać wolniej. Został znowu między nimi wpośrodku, co mu było niewygodnem; droga dosyć ciasna, groziła, że się mogli potrącić.
Obaj jeźdźcy, których tylko oczy widać było, a te przypominały Berzdzie ślepia, które nań z drzewa patrzały — nie mówili nic, ale co jeden z nich chrząknął, drugi mu odpowiadał. Nie mógł zrozumieć co chrząkali do siebie, ale zaczynał się domyślać, że to nie było nic dobrego.
Dopóki jechali brzegiem rzeki, szło jeszcze jakoś, ale przed nimi był parów ciasny i ciemny, zawieszony z góry drzewami, w który się zapuścić musieli. Berzda postanowił najmocniej u wjazdu konia zatrzymać i zostać sam. Już byli w szyi rozdołu, gdy poczuł, że konie obu jeźdźców, zbliżyły się doń tak, iż go między siebie wzięły, a co gorzej, pod obie ręce chwycili go milczący ludzie i trzymali.
Bronić się nie było sposobu; Berzda byłby krzyknął, chciał jednak, do ostatka wytrzymując, nie dać powodu do zwady. Począł się śmiać pocichu jak z dobrego żartu, chociaż go coraz mocniej ściskano. Śmiech obumierał na ustach. W ciemnym parowie sam nie wiedział jak znalazł się w powietrzu, a koń zpod niego wysunął się i pokłusował przodem.
Jeźdźcy, potrzymawszy go tak chwilę małą, skoczyli z koni i Berzdę wiązać zaczęli.
Krzyknął więc, że jest pierwszym sługą Leszkowym i że gardło waży, kto go śmie napastować. Nic to nie pomogło. Rąk wolnych niemając, Berzda bronić się nie mógł i prosić zaczął. Dopiero jeden z jeźdźców chustę odsłonił i zawołał:
— Ktoś ty jest, to my wiemy, i z czem jedziesz wiadomo nam: dla twojego knezia podpatrujesz. Wysłano cię tropić ziemian, głowę dasz!
Widząc, że jeden już postronek gotował, padł Berzda, prosząc się, że był sługą pańskim i rozkazy jego spełniać musiał, aby mu za to życia nie odejmowali. Ofiarował się też, od śmierci broniąc, rozpowiedzieć co tylko wiedział, i sprawować się cicho, a choćby za parobka służyć i włosy dać obciąć.
Ulitowawszy się biednemu, pociągnęli go z sobą na postronku, ręce mu związawszy, owi dwaj jezdni, pieszo, bo koń uciekł rżąc do domu, ku niedalekiej Ryżcowej zagrodzie. Iść musiał jak jeniec między ich końmi, upokorzony wielce, iż go takie nieszczęście spotkało.
Dzień był biały, gdy się pokazała chata, a w niej i koło niej ruch i życie, jak za dobrych dni powszednich. Dymnikiem gęsty słup dymu szedł w górę spokojnie, z podwórka wypędzano trzody, bydło, stada, — które rycząc, rżąc, becząc wyrywały się na pastwiska. Pastuchy klaskały długiemi biczami, źrebięta podskakiwały do góry, a na przyźbie siedzący Ryżec w bieliźnie jednej, czerwonym pasem szeroko obwinięty, krzyczał na parobków. W progu stała Lublana, a koło niej stadem biegało i poodlatywało ptactwo wszelakie, do którego, na każde innym głosem pozdrawiając, gadała jak do ludzi. Stworzenia zdawały się ją rozumieć i odpowiadać.
Tu było wszystko postaremu, lecz nieopodal na łące zobaczył Berzda rzecz osobliwą a niebywałą. Pomiędzy chatą a zgliszczem w dolinie, leżał niby obóz jakiś — szałasy i namioty, a w nich ludzi gromada, koło nich konie. Właśnie się ta straż jakaś budziła i wstawała, jedni głowy zza płótna wychylali, drudzy chodzili już, opatrując żłoby ikonie.
Nie prości znać ludzie, lecz ziemianie gościli tu, bo na kołkach przy szałasach widać było porozwieszaną odzież piękną i sukna a kobierce.
Berzda dziwował się temu widowisku, gdy go dwaj jezdni na podwórko wciągnęli.
Wstał Ryżec, zobaczywszy go, a od obozu też kilku nadbiegło, Lublana znikła. Opasali go w oka mgnieniu gromadą, ten i ów począł krzyczeć, śmiejąc się — Berzda!
Rozległo się jego imię dokoła.
Stary gospodarz, zbliżywszy się, nic niemówiąc doń — pięść ogromną prawie pod nos mu nastawił.
— Gadaj! gdzie kneź! — zawołał.
— Kneź u siebie na gródku — odparł Berzda.
— Ciebie wysłał jak tamtego pierwszego na zwiady, po język.
Staremu zdało się, iż najlepiej uczyni, gdy się nie przyzna.
— Jechałem do brata, do Czarnego Kamienia — rzekł.
Rozśmiał się Ryżec. — I prosta droga wiodła cię od Leszkowego gródka do Czarnego Kamienia na moją zagrodę!
Droga nie była najprostsza, lecz Berzda odparł, iż tędy mu lepiej jechać się zdało, dla brodów i moczarów.
Potrącił go jeden i drugi.
— Praw, chcesz-li być cały, co kneź myśli?
— W głowie jego nie siedzę! — Zawołał Berzda — ani mi daje myśli swe do schowania. Co ma myśleć? Gdy na zająca napadną psy, zęby pokaże: cóż dopiero kneź?
Pokłonił się Ryżcowi Berzda.
— Chleb wasz jadłem, miód wasz piłem, byłem gościem u was, nie dajcież mnie na poniewierkę. Okup za siebie zapłacę.
— Okupu twego nie chcę, choć pomagałeś wiano córki mojej grabić, ale wolno nie puszczę cię, abyś języka ztąd nie zaniósł. Gdy Leszka wyżeniemy, puścim cię na zieloną paszę.
Śmieli się inni, targając; biedny człek sykał, kuląc się, gdy poza Ryżcem, o dziwo, zobaczył stojącego Czombra, który obu rękami wziął się w boki, usta wydął i tak obojętnie przyglądał się dawnemu panu, jakby mu był zupełnie obcym. Inny to był Czomber, choć niby tensam; twarz dawniej jakaś czarna i gliniasta, zrobiła się czerwoną, oczy latały prędko, zdawał się o nikogo nie troszczyć.
Nagle, gdy się naradzano co robić z jeńcem, przecisnął się pomiędzy ludzi, pokazał ręką na pierś, uśmiechnął się i odezwał, biorąc koniec postronka, którym był Berzda związany:
— Mnie dajcie! On był nademną — niech będzie podemną. Czomber go zna!
Rozśmiał się — i klapnął po ramieniu Berzdę.
— Tamten mówi na niego, że nie straszny.
Mnie go dać.
Nie sprzeciwiał się nikt, i Czomber poprowadził powoli do szopy starostę, oglądając się z uśmiechem na niego.
— Tamten powiada — rzekł mu, wskazując miejsce na kłodzie, że jakby Berzda uciekał, to go zgniecie. Ja nie wiem, ale tamten tak gada, tamten ma rozum i ja go muszę słuchać. Jeden był zawsze głupi, ale tamten — o ho! co on mówi, trzeba robić!
Nie słuchał już tego mruczenia Berzda, który, głowę spuściwszy, myślał, co z nim losy zrobiły. Pić i jeść mu się chciało; co miał czynić?: dobył dzbanuszka zpod opończy i chciał się poczęstować; ale Czomber mu go zlekka odjął i sam naprzód dobrze się z niego napiwszy, dopiero mu oddał.
— Tamtemu się pić nie chciało — rzekł — ale ten zawsze-by żłopał.
Zniósł to Berzda cierpliwie, a dobywszy z sakwy chleba, sam go już rozłamał, podając kawałek stróżowi. Ten odmówił.
— Ja tu nie głodny i tamten syty, a pić inna rzecz.
Jeniec milczał; Czomber się przysiadł do niego poufale i mówić począł:
— Przyjechał tamten słomiany cały do was, czy nie? Ja go odprawiłem szopę zamiatać — a no, nie wiem, czy tam stanął.
Berzda głową kiwnął.
— Tu mnie lepiej — dodał stróż — ja tu z ziemianami za pan-brat i nie mówią, żem głupi. Prawda, że głupiego, słomiaka, odprawiłem do was.
Zobaczycie dziwy! Ziemianie Leszka już nie chcą, powiadają że będą nowego wybierać. A nu, mnie wybiorą? Kto może wiedzieć, tamtegom się pozbył, teraz ja taki jak i drugi. Wybiorą mnie — klapnął go po ramieniu — postawię was w szopie konie podmiatać.
Chodząc przed Berzdą, jakby sam do siebie, mówić począł:
— Kneźnę sobie wezmę taką urodziwą, żeby ją w pasie we dwu nie objąć, kożuch se sprawię taki, coby go na wierzch włosem nosić można, i słoninę piec każę od rana do mroku, a piwa, żeby mi była kadź zawsze pełna.
Słysz Berzdo! będziesz konie podmiatał!
Stary tymczasem myślał: — Będziesz ty, będziecie wisieli wy, wszyscy, gdy się Leszek ruszy! a ja was pewno nie poodwiązuję, aby życie zostało. Kneź lada dzień, lada godzina na zagrodę zajedzie!